Roman Filipowicz Zbyszek

Archiwum Historii Mówionej
  • Co pan robił przed wojną?


Przed wojną mieszkałem z rodzicami i z bratem w Toruniu. Chodziłem do szkoły powszechnej, jak to się wówczas nazywało i między innymi byłem członkiem zuchów przedwojennych. Tak było do 1939 roku.

  • Kiedy dowiedział się pan o wybuchu wojny? Co się wtedy działo? Gdzie pan był?


Ostatnie dni przedwojenne spędziliśmy w Toruniu, po powrocie znad morza z urlopu, wypoczynku. Wówczas mój ojciec został już powołany do wojska, ponieważ był legionistą. Był powołany do kontrwywiadu, to znaczy jeszcze przed ogólną mobilizacją wojskową już był w mundurze i musiał wyjechać z Torunia do Płocka. My (brat i ja) zostaliśmy z mamą w Toruniu, ale ojciec zdawał sobie sprawę z tego, co może się stać, jeżeli wybuchnie wojna. Wojna wisiała już na włosku, wobec tego porozumiał się z mamą, żebyśmy jednak z Torunia wyjeżdżali, bo była taka na przykład sytuacja, że na naszym podwórku, domu, w którym mieszkaliśmy, mieszkał Niemiec, który miał portret Hitlera w swoim pokoju zawieszony. Jak się później okazało, jak tylko Niemcy tam weszli, to natychmiast buszował w naszym mieszkaniu, szukał co, kto i tak dalej. W ostatnich dniach [lipca] próbowaliśmy wyjechać z Torunia. Pociągiem było to już niemożliwe, ponieważ pociągi były tak przepełnione, że nie było szansy, żeby w kierunku wschodnim gdzieś pojechać i popłynęliśmy statkiem, Wisłą.

Moment wypowiedzenia wojny zastał nas na tym statku, to znaczy w połowie drogi między Toruniem a Warszawą. Dowiedzieliśmy się przez radio, że wybuchła wojna i w momencie kiedy dopłynęliśmy do Warszawy, od razu spotkaliśmy się z pierwszymi bombardowaniami, z pierwszymi zawalonymi domami. W Warszawie mieliśmy rodzinę, do której jechaliśmy. Dojechaliśmy do nich, ale sytuacja była bardzo groźna, bo właśnie to pierwsze zetknięcie z wojną było dość gwałtowne i jednocześnie nie mieliśmy swojego domu. Po kilku dniach pobytu w Warszawie, na początku września, mama wzięła nas obu i jeszcze dwoje dzieci tej rodziny [ojca siostry], u której byliśmy na Grochowie i wszystkich nas wywiozła dalej na wschód, do drugiej siostry ojca, w okolice Radzynia Podlaskiego, na wieś, gdzie nasz wujek był komendantem policji na posterunku. No i to był początek wojny.


  • Jakie były nastroje społeczeństwa wobec zapewnień rządu, co do zwartej obrony, wobec tych plakatów, które się ukazywały i nawoływały do walki?


Mój ojciec zdawał sobie sprawę z tego, co się może dziać. Może wiedział troszeczkę więcej niż inni, dlatego był bardzo ostrożny. Po prostu czuł, co może być. Poza tym my też czuliśmy.
Wspomniałem, że wracaliśmy znad morza i w okolicy Gdyni już było widać przygotowania do wojny. Były patrole wojskowe, samoloty niemieckie latały, były strzelaniny i tak dalej. Słowem, było groźnie, to znaczy nikt się nie spodziewał, że będzie katastrofalnie, ale czuło się po prostu grozę czegoś niewiadomego. Człowiek nie wiedział, co nas może czekać. Pamiętam (jeszcze wracam do tego momentu ogłoszenia wojny), po usłyszeniu tej wiadomości, zwróciłem się do mojego starszego brata (brat był starszy o trzy lata), że jak Niemcy będą mieli czołgi, my mamy doskonałe działka przeciwpancerne, to przecież powystrzelamy ich i nic nam nie zrobią. Machnął ręką, mówi: „Głupi jesteś. Co tam będziesz się [mądrzył]”. Między dziećmi takie były rozmowy, ale wśród dorosłych było czuć przerażenie.

Pierwsze bombardowania. Zjechaliśmy na Grochów. Lecą samoloty, słychać, gdzieś tam bomby padają. Ludzie nie wiedzieli, czy będą gazy na przykład, czy nie, jakieś maseczki... Jeszcze w czasie ćwiczeń przedwojennych szyli takie maseczki, tamponiki, które się zakładało na twarz i miały trochę zabezpieczyć, więc ludzie starali się czymś te twarze przysłonić, bo nie wiadomo, czy to jest kurz, czy dym, czy to już naprawdę gazy. Głównie to było coś przygnębiająco przerażającego z olbrzymim znakiem zapytania, co będzie w ogóle dalej.


  • Jakie nastroje pojawiły się na przykład wobec Anglii, wobec Francji, kiedy Polska przegrała wojnę?


Były oczywiście bardzo duże nadzieje. We wrześniu 1939 roku, jak zjechaliśmy na tę wieś, wujek, do którego przyjechaliśmy poszedł dalej na wschód i zginął w Ostaszkowie jako policjant. Zostały dwie kobiety (to znaczy moja mama i moja ciocia) i czworo nas dzieciaków.
Najpierw jeszcze widzieliśmy polskie wojska. Przechodziły różne oddziały. Nawet pamiętam, że przy jakimś większym zgrupowaniu, to na wsi sołtys wydał obiad. Co prawda było to takie entuzjastyczne jeszcze, że widać zwarte oddziały wojska – to nie było w rozsypce, tylko konkretnie, w porządku wszystko ułożone. Po czym zobaczyliśmy pierwsze (trudno nawet powiedzieć oddziały) grupy sowieckie, które wyglądały zupełnie inaczej niż ten oddział polski, który niedawno tam jeszcze też przechodził. Po prostu była to – można powiedzieć – banda ludzi, którzy mieli różne stroje, różne mundury. Jeden w czapce, drugi w hełmie, trzeci z gołą głową, karabin na sznurku, do góry, do dołu... Po prostu grupa ludzi, która w milczeniu (my akurat szliśmy wtedy w kondukcie pogrzebowym i mijaliśmy się w dwie strony) przeszła jak taka zjawa i zniknęli za horyzontem. To było pierwsze spotkanie z wrogimi nam oddziałami, po czym była „ziemia niczyja”. Potem przyjechali Niemcy i tu była znowu organizacja, że tak powiem, na dość wysokim poziomie. Od razu wjechali na motocyklach, od razu zajęli szkołę, posterunki, wszystko. Już to jest ich... Zaczęła się normalna okupacja, natomiast cała nadzieja była właśnie w tych walkach zachodnich, na froncie zachodnim. Kiedy na wiosnę w 1940 roku okazało się, że Francja zupełnie się nie oparła Niemcom, to było to bardzo okropne przeżycie, bo to było właśnie zgaszenie przynajmniej jednego płomienia nadziei, która tkwiła we Francji.

  • Od którego roku był pan już w Warszawie?


Na wsi jeszcze byliśmy do końca 1939 roku, na początku 1940 przenieśliśmy się do Międzyrzecza, a w 1940 roku jesienią zjechaliśmy do Warszawy i zamieszkaliśmy razem, to znaczy rodzice i ja z bratem.

  • Jak długo myślał pan nad znalezieniem się w oddziałach „Szarych Szeregów”?

 

Po skończeniu szkoły powszechnej uczęszczałem na tajne kursy nauczania. To się nazywało Gimnazjum imienia Lorenza. Przez pierwszy rok uczyliśmy się w prywatnych mieszkaniach uczniów i nauczycieli, a w drugim roku zaczęły się nasze lekcje na ulicy Brackiej 18 pod przykrywką, w cudzysłowie –„szkoły ogrodniczej”, to znaczy oficjalnie nazywało się to Zawodowa Szkoła Ogrodnicza, a w rzeczywistości były to te [tajne] komplety. Na komplety chodziłem i ja, i mój starszy brat.

Mój starszy brat po prostu wcześniej skontaktował się z organizacją „Szarych Szeregów” i wciągnął mnie w ten sposób, że jego kolega Jerzy Fiutowski, który potem awansował w hierarchii szaroszeregowej, był pierwszym moim drużynowym, który mnie wprowadził do „Szarych Szeregów” i prowadził z nami pierwsze zbiórki.

Sytuacja była taka, że mój drużynowy był ze Śródmieścia, na te kursy gimnazjalne chodziłem też do Śródmieścia i stąd była moja przynależność do Śródmieścia, mimo że cały czas mieszkałem na Grochowie i na Grochowie miałem kolegów. Nasz pierwszy zastęp składał się z moich kolegów z kolei, bo ich wciągnąłem z Grochowa, czyli to byli koledzy z Grochowa, ale cały czas związani organizacyjnie ze Śródmieściem.

  • Gdzie odbywały się szkolenia i jak przebiegały?


Szkolenia były głównie trochę na zasadzie zabawy, to znaczy mieliśmy organizowane na przykład ćwiczenia (było to Starym Mieście), które polegały na tym, że jedna grupa miała za zadanie przedrzeć się, że tak powiem, przez kordon stworzony przez drugą grupę i trzeba było spróbować przejść, a druga grupa [miała] złapać tych, którzy mieli odpowiednie – kropeczkę na buzi czy coś – oznaczenie, że oni chcą przejść i trzeba ich złapać. To była taka gra niby dla [sportu], ale jednocześnie służyło to do poznania różnych przejść na starówce, przez piwnice, przez bramy i tak dalej, czyli takie [kwestie] topograficzne. Poza tym jeździliśmy do lasu na ćwiczenia, ale to nie były ćwiczenia typu wojskowego, to były ćwiczenia – mówię – tak na pograniczu zabawy, aczkolwiek było na przykład, jak wygląda pozycja strzelecka, że trzeba pięty schować, nie wystawiać do góry, bo to grozi przestrzeleniem; płasko leżeć czy jakieś tam podchody, ale – mówię – to wszystko było na pograniczu... Nie było drylu wojskowego, tylko to był rodzaj ćwiczenio-zabaw, tak bym to określił.

  • Pamięta pan jakieś akcje bojowe? Przeprowadzał pan akcje bojowe? Brał pan udział?


W akcjach bojowych nie. To, co bym mógł powiedzieć konkretnego, to już było nawet właśnie w czasie Powstania. Tu musimy troszeczkę do przodu wybiec. W czasie Powstania zostałem na Grochowie. Mieliśmy wcześniej przygotowane na piśmie wydrukowane instrukcje, jak należy się do tego momentu przygotować. Miałem plecak, latarkę, przybory do jedzenia i nóż fiński naostrzony, wszystko... Na Powstanie nie poszedłem, bo nie dostałem [informacji] w tym ostatnim momencie… Oczywiście to nie było na zasadzie ogłoszenia przez radio czy w gazecie, tylko wszystko szło pocztą pantoflową i do nas, mówię „do nas”, bo do całego naszego zastępu na Grochowie [nie dotarło]. Właściwie to już nie był nasz zastęp, bo troszeczkę do przodu wybiegłem, nasz zastęp rozrósł się już do drużyny, bo każdy z nas miał już swój zastęp i w związku z tym było nas więcej. [W każdym razie] do naszej grupki, która była na Grochowie, ten ostatni rozkaz, że jutro czy pojutrze trzeba się gdzieś zgłosić, nie doszedł. Dlatego zostaliśmy na Grochowie i nawiązaliśmy kontakt z „Szarymi Szeregami” działającymi na Grochowie, ponieważ jednocześnie mieliśmy kontakt w grupie ministrantów z kolegą, który prowadził grochowski hufiec. Przez niego po prostu powiedzieliśmy, że niestety nie jesteśmy na Powstaniu, ale jesteśmy z „Szarych Szeregów” i możemy coś zdziałać. Chodziliśmy wtedy na dyżury druha Kieruzalskiego, który potem stworzył „Gawędę” i ją prowadzi.


U niego na przykład dostaliśmy rozkaz, zadanie do wykonania, polegające na tym, że na wysokości dzisiejszej pętli tramwajowej na Grochowie płynie kanalik melioracyjny i wzdłuż tego kanału były ustawione niemieckie baterie artyleryjskie, skierowane na wschód dla obrony przed spodziewanym atakiem rosyjskim. Mieliśmy pójść tam i policzyć, jakie i ile jest tych armat. W takich działaniach uczestniczyłem. Grupką poszliśmy, udając, że się bawimy, skaczemy, ale liczyliśmy, ile sztuk i jakich mniej więcej dużych, na oko oczywiście, bo nie można było tego zobaczyć zupełnie z bliska, ale z daleka ocenialiśmy, jak to wygląda. W takich akcjach ściśle bojowych, to znaczy z użyciem broni, nie [brałem udziału], tego nie doświadczyłem.

  • Jak wyglądało Powstanie na Grochowie? Co się działo?


Na Grochowie właściwie to prawie nic, to znaczy nieduże działania były na Pradze, w okolicy pomnika żołnierzy radzieckich, ale na Grochowie właściwie można powiedzieć nie dało się zauważyć Powstania jako takiego.

  • Wspominał pan o swoim bracie. Kim był pana brat?


Mój starszy brat w „Szarych Szeregach”, był komendantem roju „Orląt Lwowskich”, to znaczy on mnie tylko wprowadził i tak jak wspominam pierwszym moim przełożonym był właśnie druh Fiutowski. Potem Fiutowski awansował w hierarchii i nas przekazywał kolejnym, innym swoim kolegom. Na zakończenie to, co podałem, ten hufiec „Orląt Lwowskich” czy rój „Orląt Lwowskich” był właśnie pod komendą mojego starszego brata pseudonim „Ryszarda”, który na Powstanie poszedł kilka dni wcześniej. Ponieważ on był właśnie komendantem roju, więc poszedł tam przygotowywać miejsce spotkań, jakieś kwatery, coś i kilka dni przed Powstaniem już z Grochowa poszedł na stronę warszawską. Sytuacja była taka, że wtedy mój ojciec został aresztowany, był w Oświęcimiu, potem w Buchenwaldzie. Wrócił stamtąd po wojnie, ale w tym momencie go nie było, czyli ojciec był w Oświęcimiu, brat był w Warszawie tuż przed Powstaniem, a ja zostałem z mamą na Grochowie czekając na ten moment, że powinienem pójść, ale nie poszedłem w końcu. Tak to wyglądało.

  • Gdzie walczył pana brat?


Początkowo, w pierwszej fazie Powstania brał udział w Harcerskiej Poczcie Polowej, wiadomo, na czym to polegało. On był jednym ze współorganizatorów i prowadzących tę całą sprawę, między innymi właśnie z moimi kolegami, z którymi potem robiłem maturę. To było w pierwszej fazie Powstania. W drugiej fazie Powstania, kiedy oddziały „Parasola” i „Zośki” wycofały się już ze Starego Miasta, odpoczywały i reorganizowały się w okolicach placu Trzech Krzyży, no i były przetrzebione, więc szukały oczywiście rezerw. Ponieważ mój brat skończył podchorążówkę okupacyjną, to nadawał się do tego, żeby do tych oddziałów być powołany i wobec tego zostawił tę harcerską pocztę i z tymi oddziałami z placu Trzech Krzyży zszedł do Wisły, do przyczółka czerniakowskiego. Brał udział w walkach i to już z bronią w ręku.
Pierwszy raz został ranny jeszcze po drodze, na ulicy Książęcej. To była taka sytuacja, że byli na posterunku na Książęcej i obserwowali z kolegą samochód pancerny na wiadukcie Poniatowskiego i ten jego kolega tego dnia powiedział: „Wiesz Michał, ja chyba zginę, bo śniła mi się moja matka, że mnie zabiera ze sobą”. No i jak obserwowali ten samochód, to nie wiem, czy tamci zobaczyli w lornetce, czy co, w każdym razie samochód oddał strzał prosto w ich punkt obserwacyjny i ten kolega na miejscu zginął, a mój brat został w głowę ranny, ale to nie była rana ciężka, tylko – powiedzmy – oszałamiająca. Stracił trochę przytomność, pamięć na chwilę i tak dalej, ale potem zszedł na dół aż nad Wisłę i tam został drugi raz ranny strzałem z karabinu maszynowego w pierś. To był taki strzał, że stopiło się jedno ramię krzyża harcerskiego, który miał przypięty na bluzie. Tak jak on twierdzi, może nawet tak też było, że ten krzyż mu uratował życie, bo prawdopodobnie część tej energii wyładowała się na stopienie tego krzyża, może o ułamek milimetrów skręciła ta kula. W każdym razie miał wyszarpany kawał mięsa właśnie z przedramienia, z piersi, ale nie zginął. W tym momencie jak dostał ten strzał, to zrzucił z siebie plecak, wszystko, bo życie było ważniejsze niż wszystkie inne rzeczy, które miał przy sobie. Dostał się na ten przyczółek i został, jako niezdatny do walki, łodzią przeprawiony na drugą stronę. Ponieważ berlingowcy tam do nich lądowali i wracali łodziami na stronę praską, więc jego przewieźli na tę praską stronę i we wrześniu wrócił do nas na Grochów.

  • Jak pan wspomina pojawienie się berlingowców?


Sam moment tego wyzwolenia – nazwijmy – czy zdobycia nas przez oddziały wyglądał tak, że my byliśmy w piwnicy oczywiście, to znaczy wszyscy mieszkańcy, którzy tam zostali, bo większość mieszkańców z Grochowa została wyprowadzona przez Niemców do obozów na zachód, ale my zostaliśmy i zostaliśmy dzięki Ukraińcowi. Była taka sytuacja, był rozkaz, że trzeba się jakiegoś dnia rano zjawić, bo będzie zbiórka wszystkich ludzi i tak to się też stało. Nawet ksiądz Sztuka na czele tego pochodu szedł, cały Grochów jak gdyby szedł na zachód. Był ustawiony taki kordon wzdłuż ulicy Grochowskiej, że wszyscy mają za ten kordon przejść, tam będą zgrupowani i pójdą dalej. Jak przechodziliśmy przez ten kordon, to moja mama, nie wiem dlaczego i jak, ale coś zagadała do stojącego żołnierza, który okazał się Ukraińcem w mundurze niemieckim. Moja mama pochodziła z kongresówki, wobec tego znała rosyjski język jeszcze z czasów sprzed pierwszej wojny światowej. Zaczęła rozmawiać z tym Ukraińcem i on powiedział: „Gdzie wy idziecie?”. – „No, kazali to idziemy”. – „A gdzie? Idźcie do domu!”. To groziło śmiercią, rozstrzelaniem, kto nie pójdzie i tak dalej. „Nie – mówi – nie zawracajcie sobie głowy, idźcie i wracajcie do domu”. Tak też zrobiliśmy, inni ludzie też, tak że w rezultacie część tych ludzi została w tym naszym domu na Grochowie.

Moment wyzwolenia wyglądał tak, że byliśmy w piwnicy i wpadli do nas pierwsi żołnierze, ale to nie byli Polacy, to byli Rosjanie, którzy byli pod wpływem alkoholu, no i szukali germańców. Ich interesowało, czy są germańcy z pistoletami. Z tymi pepeszami swoimi w ręku pobuszowali po tej piwnicy i polecieli. Potem, po nich przyszli Polacy, armia polska i to było smutne dosyć, bo ci Polacy, ani oni nie mieli w sobie tego entuzjazmu, że: „wyzwoliliśmy was”, ani ci mieszkańcy nie mieli też tego entuzjazmu. Oczywiście wiedzieliśmy, że odparł koszmar okupacji, ale nie było tej euforii, że jesteśmy całkowicie wolni. Przyszli ci Polacy i jedną z pierwszych rzeczy, którą zrobili (bo nawet kwaterowali u nas w mieszkaniu, bo gdzieś tam musieli się zatrzymywać, więc jeden pokój zajęli dla siebie), to rozdawali ulotki o Katyniu, że Katyń to Niemcy, że Rosjanie nic do tego nie mają. My już o Katyniu trochę wiedzieliśmy jeszcze z prasy okupacyjnej, z wiadomości, które do nas docierały. Już od razu całe zaufanie zostało, że tak powiem złamane. Jak oni twierdzą, że Katyń to tylko Niemcy i rzeczywiście propaganda wmawia, że kto inny, to nie dało się tego pogodzić. Pamiętam, nie było entuzjazmu, owszem była ulga, że nie ma sytuacji, że przyjdzie Niemiec, wróg. Jak mój brat wrócił z [Warszawy] ranny, to był wojskowy [lekarz] wśród Polaków, (z armią polską) i mama się długo zastanawiała, czy można iść do tego wojskowego i powiedzieć, żeby opatrzył mu tę ranę. Zrobiła to w końcu, ale pod strachem wielkim, bo co będzie, jak się okaże, że [brat] nie jest z Grochowa?


Zresztą mój brat niedługo po powrocie został aresztowany. Był więziony najpierw w Lublinie, przechodził różne perypetie, bo ich uwolnili, ale z powrotem drugi raz go złapali i w rezultacie wylądował na Uralu w kopalni węgla. Przez półtora roku nie było go w domu w ogóle. Przepadł bez wieści, nie to, że wiadomo było, że jest tam, tylko zniknął z horyzontu i nic nie było wiadomo. Jak mój ojciec wrócił w maju w 1945 roku z Buchenwaldu, to z kolei nie zastał mojego brata i nie wiadomo było, co się z nim dzieje aż do lata 1946 roku.

  • Pan był w jakiś sposób represjonowany za udział w „Szarych Szeregach”?


Nie, nie byłem bezpośrednio represjonowany. Wrócę jeszcze na chwilę do czasów okupacji. Mianowicie, jak zawiązał się ten pierwszy nasz zastęp, nazwijmy to kadrowy, który przerodził się potem w drużynę, miałem za zadanie być kronikarzem wydarzeń, które tam przeżywaliśmy i rzeczywiście taką kronikę prowadziłem. Oczywiście z obrazkami. Różne rozdziały tytułowe tam były bogato ilustrowane i to wszystko prowadziłem. Pamiętam, że właśnie przed Powstaniem przygotowałem taką wielką stronę, nową, nowy rozdział, który się nazywał „Wielka Przygoda”. To Powstanie dla nas miało być wielką przygodą i już miałem ten rozdział zatytułowany. I teraz w momencie kiedy mój brat został aresztowany, ojca w domu nie było, bo był w Buchenwaldzie, to moja mama nie wytrzymała nerwowo i tę kronikę zniszczyła, bojąc się, że po adresie mogą przyjść i w domu szukać najróżniejszych rzeczy, no i się wtedy okaże, że ja też przecież tam coś [działałem]. Ale nie było nigdy takiej sytuacji. Do nas nikt nie przyszedł nigdy i ja bezpośrednio sam nie byłem [represjonowany]. To znaczy po wojnie tak, po wojnie była taka sytuacja.

  • Pamięta pan jak wyglądało aresztowanie brata?


Tak. Pamiętam. Po powrocie brat poczuł się żywicielem rodziny, bo był starszy ode mnie, ojca nie było, więc wziął się za handel, jeżdżąc z Warszawy do Międzyrzecza Podlaskiego, czyli do miasta urodzin mojego ojca. Przewoził stamtąd jakieś towary żywnościowe, stąd jakieś papierosy. Co się dało, czym ludzie mogli, to handlowali. Za drugim czy trzecim obrotem w Międzyrzeczu na ulicy zawołał go jakiś rosyjski żołnierz: „Stój!”. Jemu się wydawało, że dobrze to miasto zna, bo znał je rzeczywiście dobrze, był młodym człowiekiem, więc zaczął uciekać. Jak uciekał, to się nadział akurat na patrol NKWD. Ten żołnierz dobiegł do nich. „Co uciekasz?”. Wzięli go na przesłuchanie. Znaleźli przy nim jakąś notatkę z czasów Powstania. Nie wiem, czy to był rozkaz, czy jakiś informacyjny dokument, czy coś takiego. No i jak już z czasu Powstania, to od razu do więzienia i koniec. Wtedy do domu nie wrócił. Tak wyglądało jego aresztowanie.

  • Była za to jakaś kara?


Najpierw był w więzieniu w Lublinie. Nie było wiadomo, gdzie jest, co jest. Moja mama zaczęła go szukać. Pojechała i od służby więziennej dowiedziała się, że on tam jest, więc przygotowała mu tam na miejscu jakąś paczkę z żywnością, z ciepłą bielizną, zostawiła. Obsługa więzienna powiedziała w ten sposób (to było z tydzień, może dziesięć dni przed Bożym Narodzeniem w 1944 roku): „Proszę pani, niech pani jedzie do domu. Niech się pani nie martwi. Na Boże Narodzenie syn wróci do domu”. To było takie półoficjalne, tak na ucho powiedzmy. No i z taką wiadomością mama wróciła na Grochów. Co się okazało? Rzeczywiście tuż przed Bożym Narodzeniem grupa więźniów została uwolniona w sposób nieformalny. To nie była akcja zbrojna, ale po prostu jakoś ich tam wypuścili z tego więzienia. Krótko mówiąc na tej zasadzie, że ich wypuścili i róbcie sobie, co chcecie, radźcie sobie, jesteście wolni.
Mój brat różnymi drogami doszedł chyba do Terespola. Nie chciał iść od razu w kierunku Warszawy, bo się bał, że to będzie taki ślad, że on tutaj idzie. Poszedł trochę w drugą stronę i na dworcu zobaczył, że jest pociąg, który jedzie w kierunku Warszawy, wojskowy pociąg ze sprzętem. Rosjanie się szykowali do zimowej ofensywy, więc ściągali swoje posiłki. Wsiadł do tego pociągu do budki wartowniczej, kiedyś na wagonach były takie na końcu pociągu. Budka, w której konduktor tego pociągu czy opiekun mógł jechać. On wsiadł do tej budki i tam usnął. Tam go złapali znowu Rosjanie. Nie miał oczywiście żadnych dokumentów przy sobie. W wojskowym transporcie młody człowiek, bez dokumentów to szpieg oczywiście. Żeby uniknąć tego posądzenia o szpiegostwo przyznał się, że on jest z tego więzienia, bo to był jedyny ślad, że on to jest on, to znaczy, że on nie jest szpiegiem, tylko Polakiem. No i wzięli go z powrotem do więzienia. Tam na wszelki wypadek rozebrali go do bielizny, żeby nie miał zamiaru drugi raz uciekać.
Potem jak był transport na Ural, to go wzięli ze sobą i wywieźli. Tam pracował w kopalni przez półtora roku i któregoś dnia wsadzili ich znowu w pociąg, kilka dni wieźli, nie mówiąc, dokąd, po co i jak. Jak ich wysadzili, to okazuję się, że są w już Brześciu po Polskiej stronie. Dostali parę złotych na drogę i jakiś przydział świńskiej tuszonki na zjedzenie i jedźcie. No i wtedy wrócił na Grochów. Tak to wyglądało.

  • Jak pan wspomina rosyjskich żołnierzy, którzy tu się pojawili?


Tych pierwszych [z 1939] to nie zapomnę do końca życia, bo to była banda. Oczywiście ci, co przyszli w 1944 roku, to byli dużo bardziej zorganizowani. Ci [z 1944 roku], jak w piwnicy byliśmy, to to byli Rosjanie, mówili po rusku i wyglądali na Rosjan, a potem właściwie na Grochowie osiadło wojsko polskie. To była armia Berlinga, która zresztą jeszcze się przeprawiała. Oni to nazywali, że zadanie mają do wykonania, ale to zadanie polegało na tym, że przeprawiali się na tę drugą stronę.
Z Rosjanami się właściwie specjalnie nie stykałem, natomiast potem była taka sytuacja, że po wojnie studiowałem na Wydziale Architektury. W połowie trzeciego roku studiów rozłożone były oficjalne ulotki mówiące o solidarności z młodzieżą krajów kolonialnych walczących o wolność. Piękne hasło, ale różne były piękne zdania na ten temat wypisane. Kilku kolegom – to znaczy mnie i jeszcze i trzem innym kolegom – wpadło do głowy, że jak się poskreśla niektóre słowa w tej ulotce, to treść znakomicie się zmieni, między innymi tak, że: „Wolność przejdzie do lamusa historii”. Takie sformułowania. Dla zabawy w czasie wykładów parę takich ulotek spreparowaliśmy i zostawiliśmy nie zwracając na to uwagi. No i okazuje się, że usłużna koleżanka, która była wtedy w ZMP, natychmiast doniosła do dziekanatu i następnego dnia już „wisieliśmy” w dziekanacie, że trzeba oddać legitymacje, i że jesteśmy zawieszeni i koniec.
Potem odbyły się przesłuchania. Przesłuchania były różnego rodzaju, bo i partyjne i organizacji młodzieżowej i w tej organizacji młodzieżowej na przesłuchaniu pytają mnie: „Co kolega robił w czasie okupacji?”. – „Chodziłem na tajne komplety, tam mieszkałem i tak dalej”. – „Był kolega w »Szarych Szeregach«?”. Z głowy mi wypadło, że pisząc podanie o przyjęcie na studia wspomniałem o tym, że w czasie okupacji byłem w „Szarych Szeregach”. Oni oczywiście mieli dostęp do tego podania i stąd było ich pytanie, a mnie to z głowy zupełnie wyszło, zresztą wtedy byłem w dużych nerwach, bo chciałem studiować, a tu nagle taka rzecz. No i mieli dużą pretensję, że zataiłem przed nimi to, że byłem w „Szarych Szeregach”.

  • Jak wyglądała Warszawa, która walczyła? Pamięta pan?


Tak. Co można było zobaczyć poza tymi spotkaniami, o których mówiłem u druha Kieruzelskiego. Kilka takich dyżurów się odbyło. Oczywiście można było słuchać i patrzeć. Prawie nic innego, to znaczy słychać było na przykład te ryczące „krowy”, co dla Warszawy było oczywiście groźne, bo po tym wielkim ryku na zakończenie się odbywał gdzieś wybuch pocisku. Ryki tych dział przed oddaniem strzału było słychać. To był właśnie taki ryk krowy, buczenie. To było jedno. Drugie: było widać samoloty, które początkowo, dopóki Rosjanie tu nie przyszli, to samoloty niemieckie bezkarnie sobie poczynały nad Warszawą. Z balkonu mojego mieszkania na Grochowie można było obserwować – wzdłuż ulicy w kierunku Warszawy się patrzyło. Pamiętam taki moment, że właśnie obserwowałem sztukasy niemieckie, te Ju-88, które w locie nurkowym zrzucały bomby. [Widziałem], jak one krążą w kółko, bo nurkował, zrzucił bombę, potem do góry i zataczał krąg i drugi raz, i trzeci raz. Utkwiło mi w pamięci właśnie to wirowanie tych samolotów i zrzucanie bomb. Potem, jak skojarzyłem już w późniejszym czasie, to było właśnie bombardowanie kościoła Świętego Aleksandra na placu Trzech Krzyży. Tu właśnie Niemcy sobie bezkarnie poczynali, robili, co chcieli, i te bomby rzucali. W czasie tego bombardowania członkowie „Szarych Szeregów” właśnie brali udział w ratowaniu sprzętu, tych szat i wszystkiego, co dało się uratować. Wynosili z kościoła i stąd tablica, o której wspomniałem, teraz jest poświęcona tej pamięci.
Poza tym były tylko informacje pantoflowe. Gdzieś ktoś przepłynął przez Wisłę, ktoś w tamtą stronę popłynął. Tu była sytuacja, że właśnie z Grochowa i Saskiej Kępy był kanał, można powiedzieć – komunikacyjny, to znaczy, młodzi ludzie przeprawiali się stąd na drugą stronę Wisły [wysoko], nie w tym miejscu, gdzie się walki toczyły, tylko na wysokości Czerniakowa albo jeszcze [wyżej], no i to się wiedziało, że ci ludzie poszli tam walczyć albo ktoś wrócił. Na ogół się z tym człowiekiem nie spotykało, tylko były wieści: „Aha, przypłynął ktoś z Warszawy”. To były właściwie prawie wszystkie wieści.
Potem, jak Rosjanie się tutaj zjawili, to już nie było takiej sytuacji, że niemieckie samoloty tak bezkarnie sobie latają, bo rzeczywiście lotnictwo rosyjskie trochę ich powstrzymywało przed tym. To już nie było takie bezkarne. Można było obserwować niemiecko-rosyjskie [powietrzne] walki nad Warszawą.

  • Przeczuwał pan to, że Stalin nie pomoże w Powstaniu? Można było to przeczuć?

 

To bardzo szybko wyszło na jaw. Jak przyszli tutaj Rosjanie z polskimi oddziałami, to czuło się, że nie ma tego naporu: „Idziemy zaraz dalej”. Żołnierze szli na zadanie, ale to było jakby trochę: „Żeby nic o tym nie mówić” – po cichutku. Podejrzewam nawet, że ci dowódcy polscy chcieli, żeby to robić, a rosyjscy nie chcieli. I to było takie niezupełnie wbrew, bo to się wojsku nie dało zrobić, ale za słabym przyzwoleniem Rosjan, żeby ktokolwiek do tej Warszawy się przedostawał, a najlepiej jakby nikt się nie przedostał w ogóle. Tak to wyglądało.


  • Wyzwolenie Warszawy.

 

Tuż po wyzwoleniu byłem w Warszawie. Była taka sytuacja, że my już na Grochowie zaczęliśmy się uczyć. Zostało zorganizowane gimnazjum, które zresztą przybrało imię Powstańców Warszawy. Oczywiście było w prywatnym mieszkaniu. Mała grupka ludzi, ale już można było zacząć się uczyć jeszcze jesienią 1944 roku. Natomiast 17 stycznia (ta wieść oczywiście się rozniosła natychmiast i ja z moim kolegą i kuzynem, który też na Grochowie mieszka, z którymi zresztą razem byłem w „Szarych Szeregach”), jak dowiedzieliśmy się, że Warszawa jest wolna, to pójdziemy zobaczyć, jak to wygląda. Byliśmy właśnie na Saskiej Kępie. Przeprawa przez Wisłę była zorganizowana po lodzie, z tym że żeby się dostać stąd do Warszawy, trzeba było mieć przepustkę. Poszliśmy z głupia frant do miejsca, gdzie te przepustki się wydawało. Nie dali nam przepustki, ale się jakoś „przefuksowaliśmy” z innymi ludźmi, którzy przepustki mieli.
Udało się nam przejść przez Wisłę po lodzie na drugą stronę Warszawy. To, co tam zobaczyliśmy, to była jednak straszna rzecz, bo zobaczyliśmy przede wszystkim morze ruin. To było to, co się najbardziej rzucało w oczy. Dobrnęliśmy aż w okolice ówczesnego Dworca Głównego, czyli skrzyżowanie Marszałkowskiej i Alej [Jerozolimskich], i tam oglądaliśmy defiladę wojskową. Była zorganizowana defilada dla uczczenia wyzwolenia Warszawy. My, wcześniej tam idąc, po drodze widzieliśmy żołnierzy przygotowujących się do tej defilady. To były polskie oddziały, działa artyleryjskie, piechota i tak dalej. U tych ludzi też nie było żadnego entuzjazmu, żadnej radości. Oni szli wypucowani, za chwilę miała być ta defilada. Koła pomalowane na biało... U żadnego z tych ludzi nie widziałem (ani u cywilów, którzy też się już tam kręcili) radości.
Potem wróciliśmy na południe od Saskiej Kępy, bo też wtedy się nie dało [przejść] . Nawet tak było, że strzelali do nas, ale tak trochę dla wystraszenia. Też po lodzie przeszliśmy z powrotem do domu. [Zostało] wrażenie wymarłego, smutnego miasta i ta defilada była jak taka groteska właściwie... Była defilada wojskowa normalna, defilowali żołnierze i sprzęt, ale było to bardzo smutne i nierealne. Gdziekolwiek zajrzeliśmy, to wszystko było pozawalane, poniszczone, ulice zasypane. Te gruzy z obu stron jak się zsypały, to albo była ścieżka, albo nie było ścieżki.


  • Czyli obserwując Powstanie z tej strony, nie przypuszczał pan, że jest aż tak źle?


Nie. Tego się nie widziało. Oczywiście było widać dymy, było słychać te wszystkie wybuchy bomb, ale nie można było sobie zdawać sprawy, że to aż tak wygląda, że jeżeli się pół domu niezniszczonego zobaczyło, to będzie to coś nadzwyczajnego.

  • Widział pan tych ludzi, którzy zostali w Warszawie, nie wycofali się?


Trudno byłoby powiedzieć. My byliśmy od razu i widzieliśmy tam ludzi, ale skąd oni się brali, to trudno powiedzieć. W większości to byli jednak tacy, którzy przyszli do Warszawy po prostu. Wiadomo, że jeżeli ktoś tam mieszkał i miał możność tam pójść, to natychmiast chciał pójść zobaczyć, czy może coś zostało, ślad jakiś, wiadomości, kartki, różne rzeczy...

  • Pana brat, będąc rannym, nie miał propozycji przystąpienia do berlingowców?


Nie. Jego przewieźli po prostu tutaj, też oczywiście w czasie strzelaniny, z ostrzałem ze strony niemieckiej, ale nie [miał propozycji]. Przewieźli go, zostawili na Saskiej Kępie i koniec i „idź sobie, gdzie chcesz”, ale potem Rosjanie mieli właśnie wielką pretensję: „Byłeś na Powstaniu, to już krecha”.
Po wojnie na szczęście w 1946 roku w lecie byliśmy wszyscy razem, to znaczy ojciec, mama, brat i ja. Wtedy dopiero się skompletowaliśmy, bo mój ojciec jak była ewakuacja Buchenwaldu, w czasie tej ewakuacji upadł po prostu po drodze i leżał w rowie. Znaleźli go polscy robotnicy, którzy pracowali [nierolniczo] u Niemców, wzięli do siebie na jakiś stryszek, przetrzymali, no i potem jak został wyzwolony to mógł wrócić tutaj. W 1946 roku wszystko dla nas, dla bezpośredniej rodziny, wszystko na tyle dobrze się skończyło, że byliśmy razem.
Najpierw zrobiłem maturę, potem dostałem się na studia. Na tych studiach niestety miałem półtora roku przerwy, tej, o której wspomniałem. W rezultacie dało się wrócić na studia. Z różnymi perypetiami, ale ukończyłem architekturę, no i potem pracowałem przez kilkadziesiąt lat w zawodzie architekta.
Po reaktywowaniu stowarzyszenia „Szarych Szeregów” tak jak wspomniałem zostałem takim nadwornym grafikiem [w kręgu Zamek] „Szarych Szeregów”. Zaprojektowałem dwie tablice pamiątkowe i jak gdyby w pewnym sensie spłaciłem dług tym moim kolegom, z którymi nie byłem w Powstaniu. Pierwsza tablica jest na ulicy Wilczej, poświęcona Harcerskiej Poczcie Polowej, a druga tablica w kościele Świętego Krzyża, upamiętniająca te bombardowania i akcje „Zawiszaków”, którzy ratowali to, co się wówczas uratować dało.



Warszawa, 23 kwietnia 2008 roku
Rozmowę prowadził Michał Wojciechowski
Roman Filipowicz Pseudonim: Zbyszek Stopień: strzelec, patrolowy Formacja: „Szare Szeregi” Dzielnica: Grochów

Zobacz także

Nasz newsletter