Zdzisław Burny „Miki”
Zdzisław Burny, w czasie Powstania Warszawskiego pseudonim „Miki”, urodzony 25 stycznia 1930 roku w Warszawie. Cały czas przebywałem w Warszawie – od narodzin do dziś.
- Czy pan pamięta moment wybuchu wojny?
Tak, pamiętam moment wybuchu wojny, 1 września 1939 roku. To są niezapomniane chwile, dlatego że (moja rodzina składała się z trójki – ojciec, mama i ja) któregoś września tatuś, wysłuchawszy radia, przez które mówił, bodajże, pułkownik Umiastowski, który namawiał mężczyzn zdolnych do noszenia broni a nie zmobilizowanych, żeby opuszczali Warszawę i udawali się na wschód. Mój tatuś wziął małą walizkę, spakował swoje rzeczy i wyszedł donikąd, bo nie mieliśmy na wschodzie rodziny. Zostałem z matką. Mieszkaliśmy na ulicy Królewskiej róg placu Grzybowskiego (Królewska 51, plac Grzybowski 8). Bardzo dobrze pamiętam ostatni nalot, gdzie mój dom został zbombardowany zarówno przez bomby burzące, jak i zapalające. Staliśmy z matką w frontowej klatce schodowej, która wychodziła do bramy, bomba uderzyła nad nami. Budynek był dwupiętrowy, ale wysoki, dawniej były takie budynki ([jeśli] dziś trzypiętrowy, dawniej był dwupiętrowy), zawaliło się dość dużo z ostatnich pięter, tak że zasypało bramę od strony podwórka. Dusiliśmy się w kurzu, ale jakoś przestaliśmy w bramie, a w zasadzie w klatce schodowej, w wejściu do bramy. Po chwili zobaczyliśmy człowieka – to był mieszkaniec tego domu, który wczołgał się (dlatego że brama była zasypana od strony podwórka i była mała przestrzeń) do bramy i wołał, że jego żona jest zasypana pod klatką schodową. Znałem oczywiście tego człowieka, nazywał się Zygmunt Krusiewicz. [Jego] żona była zasypana, wołała o pomoc, żyła. Metalowa klatka schodowa ją przysłoniła, ale nie miała odwrotu na podwórko. Chciał, żeby ktoś mu pomógł dokopać się do niej, żeby można było ją uratować. Niestety, byłem dzieckiem, miałem wówczas dziewięć lat. Ani matka, ani ja nie nadawaliśmy się do tego, a poza tym cały czas trwał nalot. Jak skończył się nalot, ludzie wyszli z piwnic na podwórko, zaczęli kopać i szczęśliwie jego żonę uratowali. Jeszcze jeden fragment z tego samego dnia: po chwili wpadły bomby zapalające i dom zapalił się. Niestety w bloku były przeważnie same kobiety. Zarządca tego domu, kobieta, powiedziała: „Nie ratujmy domu, ratujmy swoje życie”. Wszyscy opuścili dom, choć może można by go było uratować, dlatego że od bomb zapalających zaczął palić się strych i gdyby tam wkroczyło kilku mężczyzn z piaskiem (piasek był przygotowany na strychach) to może można byłoby to ugasić. Wyszliśmy z domu, dom spłonął, zostaliśmy tylko z tym, co mieliśmy ze sobą – ubranie. Matka trzymała mnie za rękę, coś trzymała w ręku i tak opuściliśmy nasz dom. Udaliśmy się na ulicę Złotą do znajomych i tam żeśmy przeczekali do zawieszenia broni. Tatusia nie było, nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Nieraz wyglądałem z domu na Złotej ([numer] 38 czy 36 – już dokładnie nie pamiętam) – na trzecim piętrze wyglądałem przez okno na dół, bo od czasu do czasu przychodzili polscy żołnierze. Oczywiście już nie żołnierze, bo bez broni, to już była okupacja, ale polscy żołnierze w takim sensie, że byli umundurowani w polskie mundury. Prosili o kawałek chleba. My, chociaż głodni – matka musiała nieraz wyjść i stać po chleb kilka godzin, żeby dostać kawałek chleba z piekarni i żeby można było coś zjeść – tych żołnierzy częstowaliśmy czasami. Matka mówiła: „Może naszemu ojcu ktoś da kawałek chleba”. Pewnego październikowego dnia (to był 1939 rok) weszło do podwórka dwóch żołnierzy i udali się na wprost bramy, do klatki schodowej – tej klatki, na której myśmy mieszkali na trzecim piętrze. Zwróciłem się do mamy: „Słuchaj, pewnie za chwilę zadzwonią do drzwi. Przygotuj kawałek chleba, to im damy”. Mama przygotowała kawałek chleba. Nie pomyliłem się. Za chwilę był dzwonek, otworzyłem drzwi i chciałem dać pajdkę chleba tym żołnierzom. Żołnierze byli brudni, zarośnięci, ubrani na zielono, w mundury, i w chlebaku czy [torbie] po masce gazowej mieli zawiniątko, może coś do jedzenia. Już chciałem dać ten chleb, kiedy nagle jeden z tych żołnierzy przyklęknął – byłem oczywiście młodym chłopcem, niewysokim – i uśmiechnął się. W tym momencie poznałem swojego ojca, którego nie widziałem, a nie wiedziałem, że jest w wojsku. Ojciec uśmiechnął się, poznałem go, bo miał dwa złote zęby na froncie. Jak otworzył usta do śmiechu – spojrzałem – tak, ojciec. Brudny, zarośnięty, jak się później okazało i zawszony. Objął mnie, a ja chleb [wziąłem] do tyłu, bo wstydziłem się [tego], co chciałem zrobić, że chciałem ten chleb ofiarować temu żołnierzowi. Krępowałem się trochę, że tak to wyszło. Ojciec się odnalazł. Oczywiście były kłopoty, bo nie było w co go ubrać. Nie mógł pokazać się na ulicy w zielonym mundurze, bo Niemcy zaraz wzięliby go do niewoli. Przyszedł brudny i nawet nie w butach, tylko nogi miał owinięte workiem, [a] worek był zszyty sznurkami. Jak się później okazało – kiedy pytaliśmy, co się działo – ojciec, idąc na wschód, spotkał znajomego, kolegę z wojny 1920 roku (ojciec był też ochotnikiem w 1920 roku). Kolega mówi: „Gdzie ty, Władziu, będziesz szukał. Chodź, zwerbuj się”. Ojciec zwerbował się do wojska na ochotnika i został przydzielony do Krzemieńca (na wschodzie Polski). Niestety, nie brał udziału w walce, Rosjanie rozbroili te oddziały i ojca między innymi. Ponieważ ojciec służył w kawalerii (ojciec zwerbował się we wrześniu) i dostał piękne, żółte buty z cholewami, więc Rosjanie myśleli, że jest oficerem. Od razu oddzielali oficerów od żołnierzy. [Ojciec] mówi: „Nie jestem oficerem. Jestem szeregowcem”. Nie bardzo wierzyli, kazali pokazywać ręce, oglądali odciski na rękach. Miał duże kłopoty. Po dwóch czy trzech dniach zabrali mu te buty i skończyły się kłopoty. Wszystkich żołnierzy wypuścili na wolność, ale nie chcąc dostać się do niewoli, chcąc przedrzeć się do Warszawy bez butów, owinął nogi workiem, zawinął sznurkiem i tak dotarł do Warszawy – nocami, lasami (jeszcze z jednym kolegą, który mieszkał pod Warszawą i później pożegnał się i poszedł). Tak pamiętam 1939 rok. Później – okupacja.
- Czym zajmowała się pana rodzina w czasie okupacji?
Ojciec był dozorcą domu, można powiedzieć, że robotnik. Matka była przy ojcu. To było dobre dozorstwo, róg Królewskiej i placu Grzybowskiego, tam byli bogaci mieszkańcy – głównie mieszkali Żydzi. Było Żydowskie Towarzystwo Krajoznawcze, urządzali bale, ojciec otwierał bramę, bo przed wojną podwórka były otoczone wkoło murem i oficynami i trzeba było otworzyć bramę, żeby ktoś w ogóle wszedł do środka, więc musiał otwierać, żeby weszli na bal. Zawsze były utargi – widziałem, że po nocy na stole była kupka drobnych, tak że dozorcy nie powodziło się źle. Dostawał 120 złotych, miał darmo komorne, nie musiał płacić, nie płacił za światło, wodę i jeszcze zarabiał. Niezależnie od tego były na zewnątrz sklepy, które również płaciły. To było tak zwane: piątkowe. Co piątek mama szła, kłaniała się, każdy dawał złotówkę czy dwa złote za sprzątanie wokół sklepu. Nie musieli tego dawać, ale takie były zwyczaje. Prócz tego mama jeszcze po południu sprzątała trzy czy cztery pokoje pewnego biura.
- Czy to już było w czasie okupacji?
To było w czasie wojny, a w czasie okupacji sytuacja była inna, ponieważ dom został zbombardowany i spalony, a zatem zaraz po wojnie, kiedy wkroczyli Niemcy, to była ruina. Dom trzeba było rozbierać. Ojciec wtedy pracował przy rozbiórce. Mieszkaliśmy gdzie indziej – dostaliśmy mieszkanie z kwaterunku na ulicy Próżnej. Przynosiłem [ojcu] jedzenie raz w ciągu dnia, kanapki, on to jadł, a ja w międzyczasie wchodziłem na górę i za niego rwałem cegły. Na początku trochę się bałem, ale później szło mi to całkiem dobrze. Tak pomagałem ojcu w chwili, kiedy on śniadał. Tak było na początku. Później, kiedy budynek został sprowadzony do parteru, wszystkie wypalone kikuty domu zostały rozebrane, został odbudowany na parterze i powstały sklepy. Do tych sklepów wrócili głównie starzy przedwojenni mieszkańcy, ale ponieważ za okupacji Żydów tępiono (Niemcy przecież tępili Żydów), w związku z tym część sklepów była wolna i weszli w to Polacy. Ojciec znów wyszykował mieszkanie na parterze, nawet z klatki schodowej, o której opowiadałem. W klatce schodowej – było to dziwne mieszkanie o trochę półokrągłym kształcie, było wyjście na podwórko tego okna, ale mieszkaliśmy na parterze. Ojciec znowu był dozorcą. Oprócz tego musiał trochę dorabiać, bo już wtedy było za mało. Zacząłem chodzić do szkoły, ale jako mały chłopak, warszawski cwaniak, chciałem trochę pomóc rodzinie, bo nie dostawałem często na cukierki. Zacząłem handlować. Handlowałem papierosami, handlowałem gazetami, biegałem po ulicy, czepiałem się tramwajów, wskakiwałem, wyskakiwałem, wołałem: „»Nowy Kurier Warszawski« – zapinany na zatrzaski!”. Takie były slogany. Albo: „Atakują! Bombardują! Zabierają! Uciekają!”. To było parę słów przeciw Niemcom, ludzie śmieli się, kupowali gazety. Sprzedawałem również papierosy: „Sporty”, „Kluby”, „Mewa”, „Egipskie”, „Wisła” i tak dorabiałem na swoje potrzeby. Oczywiście jak były wykruchy, to dawałem je ojcu, bo ojciec palił, ale później pomału stawałem się starszy, bo już dobiegało czternaście lat, to już czułem się prawie dorosły i zacząłem popalać. Kiedyś tatuś mnie złapał i dostałem lanie. Ojciec nie patyczkował się, wtedy było trochę inne wychowanie jak dzisiaj, nie głaskano dzieci. Tak to trwało do Powstania. Chodziłem do szkoły powszechnej.
- Gdzie mieściła się szkoła?
Szkoła mieściła się w Warszawie przy ulicy Zgoda 15 (u wylotu Marszałkowskiej). Jak to w szkole – miałem kolegów, z jednym zaprzyjaźniłem się. Zaczęliśmy rozmawiać o ewentualnym Powstaniu – już wcześniej. Nawet mnie namawiał, żeby może gdzieś do harcerstwa podziemnego, bo było harcerstwo podziemne. Oczywiście nie każdy mógł dostać się, ale niektórzy mogli. Mówię: „No, to dobrze byłoby coś robić dla Polski”. Miałem dobry przykład z domu – ojciec w 1920 roku był ochotnikiem, nieraz nasłuchałem się, to teraz wypadałoby, żeby i syn coś robił. Ale miałem pewien dylemat – w domu, w którym mieszkaliśmy, naprzeciwko w bramie był lokal. Oficjalnie to był skład mebli, a nieoficjalnie to był lokal podziemny w czasie okupacji, o czym nie wszyscy wiedzieli. Ale dozorca domu nie był gapa, a jego syn też czasami słuchał, jak matka pierze cudze rzeczy. W tym lokalu przebywali czasami skoczkowie, czasami cichociemni i matka opierała ich. Jak wysłuchałem od kolegi w szkole, że do harcerstwa, to z jednej strony zapaliłem się, a z drugiej strony martwiłem się, już jako dzieciak – a nuż widelec jakiś harcerz nas wyda? Przyjdzie po mnie gestapo? Przy okazji po ojca? I przy okazji okazuje się, że jest, po sąsiedzku, ten nielegalny skład mebli, czyli podziemie? Myślę sobie – nie, to nie ma sensu, trzeba to zorganizować inaczej. Powiedziałem koledze: „Słuchaj, to my się umówmy, że jak coś wybuchnie, to my siebie będziemy szukać do Powstania. Jeśli ja pierwszy dostanę się do Powstania, to ciebie poszukam. Jeśli ty dostaniesz się pierwszy, to ty mnie”. I tak stanęła umowa. 1 sierpnia 1944 roku zostałem wysłany przez tatę na Sadybę. Jak powiedziałem – ojciec, oprócz dozorstwa, próbował zarobić coś gdzie indziej i handlował wódką, a konkretnie bimbrem. Wysłał mnie na Sadybę, żebym przywiózł w teczce pięć litrów bimbru. Pojechałem po bimber, ale jak już wracałem, to tramwaj, który mnie wiózł, zatrzymał się na ulicy Książęcej blisko placu Trzech Krzyży i motorniczy powiedział: „Proszę państwa, dalej nie wiozę. Widzicie, co się dzieje”. Już zaczęły się pojedyncze strzały i ludzie szybko opuścili tramwaj. Ja również – razem z teczką i jej zawartością udałem się w kierunku domu. [Szedłem] od placu Trzech Krzyży, Bracką, przeskoczyłem Aleje Jerozolimskie (tu, gdzie dzisiaj jest „Smyk”) i dotarłem do ulicy Widok. [Ulicą] Widok chciałem dojść do Marszałkowskiej. Niestety było słychać coraz więcej strzałów i skryłem się do domu po lewej, nieparzystej stronie. Mając niepotrzebny bagaż, wszedłem do podwórkowej toalety i schowałem teczkę z bimbrem za piec. To była ogólna toaleta, bywały przed wojną w każdym domu [i] były piece, żeby nie zamarzła woda. Zatknąłem tam teczkę i pozbyłem się kłopotu. Wyszedłem na ulicę Widok, niestety strzały od strony Marszałkowskiej uniemożliwiły mi dotarcie do Marszałkowskiej. Cofnąłem się do Brackiej i dotarłem do ulicy Zgoda, chcąc przejść Marszałkowską przy ulicy Sienkiewicza. Tu znów był kłopot. Niemcy już ostrzeliwali ulicę Sienkiewicza od strony placu Napoleona, od strony Poczty Głównej. Mimo że szedłem gęsiego za nieznanymi mi ludźmi, trzymając się blisko murów, to jedna osoba, ranna, osunęła się przede mną i wróciłem – bo nie chciałem zostać ranny – do najbliższego domu. Wszedłem do podwórka i ukryłem się, ale nie wiedziałem, jak to długo potrwa. Okazuje się, że tam już organizowali się powstańcy, był punkt mobilizacyjny – o czym oczywiście nie wiedziałem. Zaczął kropić mały deszcz. Zobaczyłem, że na podwórku stoi fura z plandeką. Wgramoliłem się na furę, przykryłem się plandeką i tak dotrwałem do rana. Rano wraz z innymi ludźmi udało mi się przeskoczyć Marszałkowską. [Potem] do Siennej, Wielką, Bagnem, placem Grzybowskim – dotarłem do Królewskiej 51. Brama była zamknięta. Zacząłem barabanić, ojciec nieprędko otwierał, bo nie wiedział, kto się dobija, czy nie Niemcy, ale zacząłem krzyczeć: „Tata! Otwórz! Otwórz!”. I otworzył mi. „Żyjesz?!” – „Żyję!” – „No, dobrze, że jesteś!”. Mówię: „A co? Tak jest źle?”. – „Tak. Nie widziałeś, że tam, pod bramą, leży zabita kobieta?” – „Widziałem, że coś leży, ale nie interesowało mnie to. Chciałem jak najszybciej do domu”. Tak zaczęło się Powstanie.
- Czy pamięta pan, jakie nastroje panowały wśród ludności?
Zaraz powiem. Po kilku dniach myśmy przenieśli się z tego budynku (bo to był budynek parterowy) do sąsiedniego – plac Grzybowski 6 róg Próżnej 14. Tam osiedliśmy w piwnicy. W tym domu po dwóch – trzech dniach zainstalowało się dowództwo Batalionu „Kiliński”. Zacząłem się kręcić koło tego dowództwa, jako czternastoletni chłopak, z nadzieją, że może ktoś zainteresuje się, że tu podglądam i może zwerbuje mnie na jakiegoś gońca. Wiedziałem, że tam przychodzą z listami gońcy w moim wieku. Już działała Harcerska Poczta Polowa. Zacząłem rozmawiać z gońcami: „Słuchajcie, czy można dostać się do was?”. – „Można”. Dali mi adres, pomyślałem sobie – jak tu mnie nie zwerbują, to udam się do poczty, z uwagi na mój wiek pewnie nie odmówią. Nie myliłem się. Tutaj nie widziałem możliwości, nie interesowali się mną, ja krępowałem się wręcz prowokować ich, nawet rozmawiać, żeby zainteresowali się mną. Jeszcze z jednym kolegą, który był w podobnej sytuacji, a mieszkał dwa czy trzy domy bliżej, umówiliśmy się i poszliśmy do poczty polowej. Chciałem być, po prostu, gońcem – czy właściwie listonoszem – poczty harcerskiej. Z trudem wydostaliśmy się z tego domu, bo było dowództwo, a więc w bramie była warta – wartownik interesował się, kto wchodzi, kto wychodzi, ale wypuścił nas. Doszliśmy do miejsca poczty harcerskiej – mieściła się na ulicy Złotej 8 (albo Złota 6). Dokładnie było to w kinie „Palladium” (dzisiaj chyba to kino jeszcze istnieje). Poczta była na pierwszym piętrze. Tam żeśmy dotarli. Niestety, godzina była taka, że już nikogo nie było, nie było z kim rozmawiać. Dowiedzieliśmy się, że jest jeszcze jedno miejsce na ulicy Siennej i udaliśmy się na Sienną. Droga nie była bezpieczna, bo sypały się granatniki, bomby, „krowy”, ale człowiek szedł. Niestety, spotkało nas to samo, co na Złotej – nie było z kim rozmawiać. Wtedy kolega powiedział: „Idziemy do domu”. Mówię: „Nie. Do domu nie idziemy. Wiesz, że mamy kłopoty z opuszczeniem tego budynku. Próbujemy jeszcze kawałek dalej, może ktoś nas przyjmie”. [Kolega] nie chciał iść, nawet żeśmy rozstali się – on w lewo, ja w prawo – ale po pewnym czasie dołączył do mnie, nie chciał iść sam. Mieliśmy szczęście. Uszliśmy jeszcze około sto metrów i na ścianie zobaczyliśmy napis, że jest werbunek do Armii Krajowej. Mówię: „Chodźmy”. Weszliśmy tam. To było chyba na pierwszym, albo drugim piętrze jakiegoś domu na ulicy Siennej, po stronie parzystej. Na drugim piętrze znowu zastaliśmy zamknięte drzwi, ale był młody człowiek, starszy od nas, miał może osiemnaście lat i mówi: „Wy też chcecie jako ochotnicy?”. Mówię: „Oczywiście, że tak”. – „To poczekajcie, bo ten oficer, który werbuje, wyszedł na chwilę i za chwilę przyjdzie”. Poczekaliśmy, przyszedł oficer – oczywiście w bryczesach, w butach z cholewami, ale w marynarce cywilnej. Zaprosił nas do środka, stanęliśmy przed nim wyprostowani, prawie jak żołnierze. Najwyższy stanął pierwszy, później mój kolega, ja na końcu, bo byłem najdrobniejszy. [Oficer] zaczął pytać – najpierw starszego. Miał około osiemnastu lat, z trudem, ale przeszedł egzamin. Zaczęło się ze środkowym, czyli z moim kolegą, Rysiem Borowskim. Mówi do niego: „A ile ty masz lat?”. Rysio przypisał sobie rok czy dwa (chociaż może nie wyglądał, ale tak sobie przypisał). Oficer nie bardzo miał ochotę, mówi: „To dzieci”. [Kolega] mówi: „Ja chcę do Powstania. Bardzo pana proszę, niech pan nie odmawia”. Przerwał z nim rozmowę i zaczął rozmowę ze mną: „A ty ile masz lat?”. – „No, czternaście. Czternaście i pół”. – „No, to co? Nie mogę cię zwerbować, bo za chwilę przyjdzie mama z tatą i powie: »Co pan mi dzieci do wojska bierze? Bez mojej zgody?« Przecież to są dzieciaki! Absolutnie, nie ma mowy”. Mówię: „Proszę pana. Niech pan pomoże, ja chciałbym”. Na to włączył się Rysio, który bardzo dobrze kłamał (dopisał sobie lat): „On nie ma rodziców! Jego rodzice już nie żyją! Jego rodzice zginęli!”. Zaczął kłamać. Nie wiedziałem, co robić, ale musiałem już trzymać się tej teorii. Nie wiem, czy ten oficer uwierzył, czy tylko widział, że mamy chęć tak bardzo wstąpić w te szeregi, wreszcie zgodził się, napisał kartkę do kapitana „Hala”. Przeszliśmy na ulicę Twardą. Kapitan znowu zrobił oczy, że dzieci mu werbują, ale i tam przeszło. [Poszliśmy] do porucznika „Lecha Grzybowskiego” i wylądowałem już na linii, na ulicy Grzybowskiej 17. Szliśmy od ulicy Twardej, przez gruzy, i tam żeśmy dotarli. Moment, kiedy żeśmy dotarli, był taki, że porucznik „Lech” zbierał swoich żołnierzy, ustawionych w dwuszeregu, których miał odprowadzić po walkach na ulicę Sienną, na odpoczynek. Myśmy trafili w tym momencie. Najstarszy zameldował, że jest trzech nowych żołnierzy i wszyscy zrobili oczy – porucznik „Lech”, jak i cały oddział, który stał (stało sześćdziesiąt – osiemdziesiąt ludzi). [Porucznik] pokiwał głową, powiedział: „Wstąpcie na koniec”. Dali nam do niesienia jakieś pakunki, bo może jedna trzecia oddziału miała broń. [Broń] cięższa była na początku oddziału, dwuszeregu, później lżejsza broń, wreszcie, na końcu, nieśli może amunicję, może jedzenie – jakieś pakunki. Trafiliśmy na ulicę Sienną i dopiero tam zostałem zorganizowany. Pan porucznik poprosił sekretarkę oddziału, która prosiła nas, żebyśmy wybrali sobie pseudonimy. Ponieważ z pseudonimami trochę długo trwało, a wiedziałem, że najstarszy [jest] wysoki, szczupły, mój kolega – niższy, gruby, to przypomniało mi się z „Karuzeli” (to była gazeta dla młodzieży), że tam występował Pat i Pataszon. Ponieważ oni długo namyślali się, jakie wybrać sobie pseudonimy, to ja powiedziałem głośno: „Pat i Pataszon!”. Na to sekretarka mówi: „Doskonale”. Już nie pytała się – wyższy został „Patem”, mój kolega Rysio Borowski został „Pataszonem”. No, ale teraz ja. Oni mówią: „Chwileczkę. Ty nie będziesz sobie wybierał pseudonimu. Jeśli ty wybrałeś nam, to my wybierzemy tobie”. Myśleli chwilę i mój kolega mówi: „Taka małpa była w ogrodzie zoologicznym. Nazywała się Miki”. Co prawda to nie była małpa, tylko była mysz –
Mickey Mouse, ale coś pomylił i tak powiedział. Sekretarka, która już miała w maszynie nasze legitymacje akowskie, były włożone trzy i szeregiem wypisywała pseudonimy (to było na jednej linii), mówi: „
Mickey Mouse to za długo. Będzie tylko »Miki«”. Zostałem „Miki”. Nie wiem, gdzie dostał się „Pat” jako starszy. Ja i „Pataszon” dostaliśmy się do dowódcy 2. baonu, do porucznika „Lecha”. Jak się później okazało, to Zgrupowanie „Chrobry II” było zgrupowaniem, które nie miało początku swego rodowodu podczas okupacji – to był werbunek już w czasie Powstania Warszawskiego. Nie wiedzieli, że już istnieje Zgrupowanie „Chrobry” i dlatego dali „Chrobry II”. To wiem już z książki, bo na początku nie wiedziałem, dlaczego „Chrobry II”, albo „Chrobry I”. Byłem łącznikiem dowódcy, porucznika „Lecha”. Ponieważ okazało się, że później jest dwóch „Lechów”, to jeden był „Lech Żelazny”, bo bronił ulicy Żelaznej, drugi był „Lech Grzybowski”, bo bronił ulicy Grzybowskiej. Mój nazywał się wówczas porucznik „Lech Grzybowski”, a później kapitan, bo awansował w czasie Powstania. Byłem jego łącznikiem, a jako łącznik musiałem chodzić z meldunkami. Ponieważ byłem łącznikiem nie na samej linii, tylko w dowództwie baonu, więc rzadko chodziłem z meldunkami na linię – chociaż nie powiem, że nie – a częściej chodziłem po dowództwach. [Chodziłem] do zgrupowania majora „Zagończyka” na ulicę Marszałkowską, do kapitana „Hala”, o którym wspominałem. Chodzenie było ciągiem – w dzień i w nocy. Niewyspany, nierozebrany, często niedomyty, brudny, powiem wręcz – miałem nawet wszy. Myślę, że nie tylko ja jeden.
- Jak reagowali dowódcy, do których chodził pan z meldunkami, kiedy przynosił je czternastoletni chłopiec?
Traktowali mnie poważnie, jak dorosłego. Mimo że mogli się uśmiechać, ale przynosiłem poważne meldunki i w związku z tym traktowali mnie poważnie. Powiem więcej – nie miałem osobistej broni, ale dawali mi broń do rusznikarni. Nieraz nosiłem erkaem, mimo że miałem czternaście lat. Jak szedłem z placówki na linii do rusznikarni (rusznikarnia była w głębi), szedłem sam z bronią, to ludzie nieraz przystawali na ulicach, nieraz i żołnierze Armii Krajowej, wojskowi przyglądali się – jak to, taki chłopak niesie taką broń! Przecież nie zawsze było widać, że jest uszkodzona. Niosłem ją na pasie, szedłem z taką bronią, więc dziwili się, jak taki młody chłopak ma taką broń. Traktowali mnie poważnie. Zresztą meldunki były różne. To, że człowiek był tylko łącznikiem, to wcale nie znaczy, że nie zasłużył się. Nieładnie, że to mówię, ale muszę to powiedzieć. Czasami były tego typu sytuacje (to już trafiało się raczej na linii, na linię też trafiłem, tylko potem), że dużo zależało od gońca, łącznika. Na przykład taka sytuacja, że Niemcy wdzierają się w ulicę, chcą wedrzeć się w nasze stanowiska, atakują barykadę na ulicy Grzybowskiej i dla wsparcia Niemców idzie czołg. Czołg wali w barykadę, żeby roznieść ją na strzępy, żeby niemiecka piechota mogła przejść. Ze strony polskiej trzymają barykadę, ale sytuacja jest poważna – nie mamy takiej broni, żeby oprzeć się czołgom. Wtedy dowódca woła łącznika – miałem taki przypadek – i mówi: „Biegiem do dowództwa po wsparcie PIAT-owskie!” – drużyny PIAT-ów. [PIAT] to był granatnik angielskiego pochodzenia, z którego można było strzelać prosto i w górę, służył do niszczenia czołgów, bunkrów. W tej sytuacji, od takiego smarkacza, łącznika, dużo zależy, bo tu idzie walka o barykadę, ale idzie czołg. Niemcy też przecież wiedzieli, że jak wejdą w ulicę, a ulica jest wąska, to czołg nie ma szans, bo go obrzucą z okien butelkami z benzyną. Ale [czołg] trzyma się w takiej odległości, że wali z armaty. Co z nim zrobić? Potrzebna jest albo rusznica przeciwpancerna, albo PIAT. Ja – biegiem do dowództwa, tam, zadyszany, nie mogąc prawie nic powiedzieć, bo wiem, jak ważna jest sprawa, można powiedzieć, że wybełkotałem, że chodzi o wsparcie, chodzi o PIAT-a. Dostaję dwóch czy trzech ludzi z PIAT-em i prowadzę ich, szybciutko, z powrotem. Tak że łącznik nie tylko miał sprawy mniej ważne, ale czasami dużo [od niego] zależało. Nie ubiłem żadnego Niemca, nie miałem nawet osobistej broni. Broń nie raz miałem w ręku, [gdy chodziłem] do rusznikarni albo stałem na posterunku wartowniczym przy swoim małym dowództwie plutonu, w bramie, dostałem jakiś karabin na godzinę czy trzy. Albo chodziłem w nocy na sprawdzanie posterunków ze swoim dowódcą, już dowódcą – mówię teraz o linii, bo chciałem koniecznie na linię i musieli mnie przesłać na linię, kiedy zginął łącznik, potrzeba było łącznika i poszedłem na linię. Chodziłem z dowódcą linii – dowódcą plutonu – na ulicy Łuckiej (sytuacja miała miejsce we wrześniu). [Chodziłem] nieraz po tak zwanym roncie, czyli w nocy. [To było] sprawdzanie posterunków – czy nie zasypiają na posterunkach, czy trzymają [posterunki]. Kiedyś była taka sytuacja, że na posterunku [ktoś] czyścił broń. Nie podobało się to dowódcy, nie było na to czasu, dowódca zostawił swoją broń, a tę broń dał mi do czyszczenia. Zabrałem ją na naszą kwaterę i miałem broń przez tydzień, bo tak długo ją czyściłem – cieszyłem się. To był karabin, prawie taki długi jak ja, bo to był francuski Lebel, ale cieszyłem się, że chociaż długo [go] miałem. Mój kolega Ryszard Borowski, czyli „Pataszon”, który później, na ulicy Pańskiej 69, a więc w dowództwie batalionu „Chrobry”, opiekował się magazynem, czasami mnie wspierał. Jak przyszedłem tam z meldunkiem, to czasami odpalił mi sto papierosów. Czułem się już żołnierzem, dostawałem deputat papierosowy, ale dał mi [też] nielegalnie dużą paczkę papierosów. Raz dał mi granat i od tej pory miałem granat. Granat był moją osobistą, nielegalną bronią, bo że go mam, wiedziałem tylko ja i „Pataszon”. To był granat produkcji angielskiej, taki jak polskie granaty, a więc okrągły, nacięty – miałem go zawsze w kieszeni. Jeśli chodzi o nastroje ludności – gdzie było można, to nie szedłem ulicą, żeby siebie nie narażać, tylko szedłem domami. Piwnice były poprzebijane, a więc mogłem iść wzdłuż prawie [pod] całą ulicą Łódzką – od bloku do bloku, nie wychodząc na zewnątrz, od piwnicy do piwnicy. Kiedy trzeba było przejść ulicą Żelazną, to trzeba było już, niestety, wyjść na ulicę, ale tam był wykop, przechodziło się znowu na placówkę (o której bardzo często piszą) Ceglana 16 i później przez małe getto do dowództwa na ulicę Pańską 69. 9 września, kiedy wracałem z dowództwa po zaniesieniu meldunku, chciałem przejść tą samą drogą, którą przeszedłem, czyli małym gettem – to były gruzy, wertepy, ale to była najkrótsza droga z Pańskiej do ulicy Ceglanej. Stał posterunek, zatrzymał mnie żołnierz i mówi: „Nie idź tędy, kolego”. [„Kolego”], bo ja też żołnierz, byłem umundurowany. Mówię: „Dlaczego?”. – „Jest straszny obstrzał. Już dwóch żeśmy dzisiaj stąd wynieśli”. – „Pan żartuje? Pół godziny temu tędy przeszedłem! Gdzie? Dookoła Warszawy będę szedł?”. Nie posłuchałem go i poszedłem Pańską. Uszedłem może pięćdziesiąt kroków, jak usłyszałem strzał, syk kuli. Przyspieszyłem, myślę sobie – chyba do mnie. Jak padł drugi strzał, to już przewróciłem się. Dostałem postrzał w nogę. Dostałem paskudnie, dlatego że strzelał z kuli dum-dum. Tak że mimo że dostałem w lewą nogę z zewnątrz, to kula weszła, rozerwała się, wyrwała mi pół łydki i rozerwała mi kość strzałkową. Padłem na twarz i pomyślałem sobie – on mnie dobije, bo jak mnie trafił, jak szedłem, to mnie trafi teraz, jak siedzę (usiadłem, żeby zobaczyć, co się ze mną dzieje). Zsunąłem się na rękach w zagłębienie. W zagłębieniu czułem się bezpieczny, bo widziałem tylko niebo. Strzał był do mnie od strony ulicy Ceglanej, a więc musiał strzelać snajper albo z komina (był wysoki komin fabryczny), albo z wysokiego budynku. Pomyślałem sobie – dobrze, że żyję, ale sytuacja jest zła, dlatego że nikt mnie tu nie znajdzie. Żołnierz, który ostrzega każdego, żeby tu nie wchodził – może wszyscy będą się słuchać i nie będą wchodzić tą drogą, którą szedłem. Wykrwawię się. Jedynym warunkiem był krzyk, a ponieważ tak się złożyło, że wychodząc z dowództwa wyszedłem z „Pataszonem” (poszedłem [prosto] na getto, a on poszedł w prawo, w kierunku Marszałkowskiej, Twardej), może uszedłem w getcie pięćdziesiąt-siedemdziesiąt metrów, i tyle on uszedł drugą ulicą. Pomyślałem – jeszcze może mnie usłyszeć. Zacząłem krzyczeć: „»Pataszon«! »Pataszon«! Ranny jestem! »Pataszon«!”. Usłyszał mnie. Usłyszał mnie i wbiegł, nie zważając na nic. Wbiegł na małe getto: „Gdzie jesteś?!”. Nie widzi mnie. „Tutaj! Tutaj!”. Dotarł do mnie. „Możesz iść?”. – „Nie, mowy nie ma! Zobacz, jestem roztrzaskany!”. Mówi: „Ja ciebie sam nie wezmę. Leż tutaj, za chwilę z kimś przyjdę”. Wyskoczył z powrotem na Pańską 69 i za chwilę przyszedł z młodym człowiekiem, ale starszym od nas, dwudziestoczteroletnim (nie pamiętam w tej chwili jego pseudonimu). Mówi: „Weź go pod ręce, ja go wezmę za nogi”. Tamten ogarnął mnie wzrokiem – byłem szczupły – i mówi: „»Pataszon«, uciekaj sam, biegiem. Ja jego wezmę sam”. Wziął mnie sam. Jak ja się modliłem ze strachem! Myślę sobie – trafi nas teraz. On nie mógł biec ze mną po tych gruzach. Musiał mnie nieść. Nie wiem, czy ten Niemiec nas oszczędził, czy nie trafił, czy odszedł? Kiedy już dotarł [ze mną] z małego getta, już pod płotem były sanitariuszki, z noszami, tak że już na nosze, hełm do tyłu jako poduszkę, nogę związali mi paskiem, żebym nie krwawił i – do szpitala na ulicę Śliską 51, na operację. Po drodze jeszcze nalot, kłopoty, bo nieśli mnie na noszach czterej Azerbejdżanie (bo i tacy byli Rosjanie w naszym oddziale). Pracowali u Niemców w niewoli, to byli rzemieślnicy, szyli mundury dla Niemców, poprawiali, byli szewcami, naprawiali obuwie. Kiedy Niemcy uciekli, oni zostali sami, przyszli i prosili, żeby ich przyjąć do AK. Oczywiście nie było dla nich broni. Broni nie było dla nas, z bronią była bardzo kłopotliwa sprawa, broń trzeba było zdobywać. Zostali przyjęci, dostali legitymacje akowskie, ale broni nie dostali. Spełniali pomocnicze funkcje – nosili rannych, kopali groby, przenosili żywność. Nieśli mnie do szpitala, był nalot. Podczas nalotu weszli do jakiejś piwnicy, nie mogli skręcić z noszami, musieli trzymać, bo piwnica [szła] w dół, więc zsuwałem się, ale jakoś dotarliśmy. Już nie chcę mówić, jak trwała operacja. Jedną noc musiałem przeleżeć na sali operacyjnej, bo w szpitalach nie było już miejsca, szpitale był zawalone. To była filia. Mówię „szpital”, [ale] to był dom mieszkalny, bo po przeciwnej stronie, na ulicy Siennej jest szpital (do dzisiaj jest), przed wojną to był szpital dziecięcy, był w czasie Powstania szpitalem powstańczym, ale 9 września, kiedy byłem ranny, to już był przepełniony i sąsiednie budynki również były zamienione na filię tego szpitala. W jednym z tych budynków, na ulicy Śliskiej 51, na parterze, była operacja. Jak wnieśli mnie na podwórko, jak popatrzyłem, to na tym podwórku – to nie było duże podwórze, ale [jednak] podwórze – było pełno noszy i na noszach ranni oczekujący na operację. Ale ponieważ byłem czternastoletnim dzieckiem, więc sanitariuszka – oficer – poszła do lekarzy, porozmawiała i mnie pierwszego od razu wzięto na operację. Tak że tu byłem potraktowany ekstra, jako młodociany. Były dalej operacje, przy mnie, bolało mnie, [byłem] razem z tymi, co krzyczeli, których operowali, ale nie było innego wyjścia, musiałem wytrzymać do rana. Rano przyszła po mnie znajoma sanitariuszka i jeszcze Kałmucy, Azerbejdżanie, i przynieśli mnie do dowództwa Pańska 69. Najpierw [byłem] na parterze, później wpadł tam granatnik, posiał odłamkami całą ścianę na parterze, to znieśli nas do piwnicy i w piwnicy, ranny, byłem do kapitulacji. Donosili rannych – przed kapitulacją w tej piwnicy było około dwudziestu rannych, co leżeli. Lżej ranni byli na parterze, mogli się poruszać, a tacy jak ja, co byli ranni w nogę, albo poważnie ranni, byli w piwnicy. Jak mój dowódca dowiedział się, że zostałem ranny (dowódca bezpośredni, z linii) – podporucznik „Tadeusz”, nazwisko Mycke – przez kogoś dał mi znać, że na razie nie może mnie odwiedzić, ale w ciągu kilku najbliższych dni odwiedzi mnie. Był taki zwyczaj w Powstaniu – zresztą jeszcze jako łącznik porucznika „Lecha” też odwiedzałem jego rannych żołnierzy w szpitalu na ulicy Mariańskiej 1 (dzisiaj chyba jest tam przychodnia) – to jest między Świętokrzyską a Pańską, ocalał ten budynek. Miał mnie odwiedzić mój bezpośredni dowódca, podporucznik „Tadeusz”. Niestety, dostał rozkaz objęcia innych stanowisk na ulicy Chmielnej 8 czy 10, wyprowadził kilku ludzi i tam po kilku dniach zginął, tak że nie zobaczyliśmy się. W osiem dni zginął, przetransportowano jego ciało z honorami, odbył się pogrzeb – pogrzebano go na ulicy Grzybowskiej. Dlaczego na Grzybowskiej: zaczęło się na Grzybowskiej i na Grzybowskiej była nielegalna drukarnia, w której za okupacji pracował mój pośredni, pierwszy dowódca (porucznik, a później kapitan „Lech”) i również podporucznik „Tadeusz”. Chyba z tego powodu, bo znali go ludzie, że przychodził, tam go pochowano. Nastroje ludności cywilnej. Chodziłem piwnicami, więc zawsze ocierałem się o ludność cywilną. Początkowo nastroje były bardzo dobre. Zresztą świadczy o tym wielki werbunek do oddziałów. Później, kiedy Powstanie przedłużało się, a nie było pomocy – liczyliśmy na Rosjan, wiedzieliśmy, że pojechał tam Mikołajczyk i coś załatwia, ale okazało się, że nic, nic, nic i dobre nastroje z wolna pryskały. Nawet czasami słyszałem: „Po coście to zaczęli?” albo „Jak to długo będzie trwało?”, bo, niestety, ginęło bardzo dużo ludności cywilnej. Bomby, tak zwane krowy, a więc miotacze min i – przede wszystkim – ludzie, bardzo często byli zasypani. Kiedy byłem już ranny, przyszedł do piwnicy kapitan „Lech”, pożegnał się ze wszystkimi rannymi, dostaliśmy żołd – pierwszy raz w życiu dostałem żołd – to było chyba dziesięć dolarów na osobę i ileś złotych. Z dolarami był kłopot, tak że dostałem je tylko słownie, dlatego że jak było kilku, załóżmy, pięciu, a była pięćdziesięciodolarówka, to mógł to wziąć jeden. Akurat nie na mnie wypadło, że wziąłem, tak że [tych dolarów] nigdy nie widziałem. Dowódca pożegnał się, mówił, że będziemy zabrani, żeby nie martwić się. Przyszli mnie żegnać koledzy. Przyszedł „Pataszon”, przyszedł „Kotek” (jeszcze nie opowiedziałem) – Janusz Pancerski, z którym chodziłem do szkoły, któremu powiedziałem, że w razie Powstania znajdziemy siebie. Chciałem dotrzymać słowa podczas Powstania i trafiłem do tego kolegi i wyciągnąłem go z domu. To wyciąganie było straszne. Miał siostrę, matkę i ojca. Ojciec był żołnierzem Armii Krajowej i wyszedł z domu na Powstanie, tak że kiedy przyszedłem po syna, to w domu była tylko mama i córka. Jak zorientowała się, że nie przyszedłem tylko porozmawiać – znała mnie jako kolegę Janusza ze szkoły, byliśmy z jednej klasy – [ale] przyszedłem, go zabrać, więc nie wiedziałem, jak to powiedzieć. Mówi: „Słuchaj, chyba zdajesz sobie sprawę. Nie mam męża, teraz syna, Janusza chcesz zabrać ze sobą? Jak to będzie? Ja nie chcę, żeby tak było, chcę z kimś zostać”. Janusz powiedział: „Nie, mama. Myśmy sobie przyrzekli. Ja też idę”. I przyszedł ze mną. Zaprotegowałem go i również został łącznikiem. Jeszcze jeden łącznik był zaprotegowany przeze mnie, mój sąsiad z Królewskiej 49, ale tamten, w nieznanych mi okolicznościach, trafił do szpitala na ulicy Drewnianej (to jest na Powiślu) i został w tym szpitalu, wśród rannych, spalony przez Niemców. Niemcy podpalili ten szpital, tak że zginął. Nazywał się Tadeusz Kalbarczyk. Przyprowadziłem go ze swojego oddziału i myślę sobie – czy on zdezerterował? Jak to się stało? Ale już po wojnie, w książkach wyczytałem, że był opatrzony przez szpital Śliska 51, a więc, według mnie, nie zdezerterował, dlatego że to był szpital dla powstańców, w którym byłem operowany. Ale ja go przyprowadziłem i ślad zaginął – nigdy nie widzieliśmy się. Natomiast z „Pataszonem” i z „Kotkiem”, Januszem Pancerskim, żeśmy widzieli się dość często podczas Powstania.
- Czy udało się panu poinformować rodziców?
Tak. Dwukrotnie podczas Powstania, kiedy byłem żołnierzem, byłem w domu po to, żeby zmienić bieliznę, pokazać się, uścisnąć mamę, tatę i powiedzieć, że żyję, widzicie – jestem zdrów. Ale kiedy zostałem ranny, a obiecałem im, że jakiegoś dnia znowu przyjdę i jednego dnia nie przyszedłem, i drugiego, i następnego, pomyślałem – co się dzieje, trzeba powiedzieć jakiemuś koledze, żeby powiedział, jak wygląda sprawa, tylko żeby to jakoś tak przedstawił, że jestem lekko ranny, że nic mi nie jest, tylko lekko utykam na nogę. Rodzice zostali poinformowani. Chcę jeszcze powiedzieć, że jak odwiedzałem rodziców podczas Powstania, już będąc żołnierzem, ale jeszcze zdrowy, to matka mówi: „Nie idź. Nie idź. Słuchaj, zginiesz. Przecież jesteś jedynakiem”. Mówię: „Słuchaj, tak żeście mnie wychowali, mama. Tata też poszedł na ochotnika w 1920 roku”. –„Nie idź”. – „Nie mogę, bo byłbym dezerterem”. Oczywiście wróciłem. Poinformowano moich rodziców, że jestem ranny i odwiedził mnie ojciec. Trafił do piwnicy na punkcie sanitarnym Pańska 69, a więc w dowództwie. Przyjęto go możliwie jak najlepiej, a akurat tego dnia upolowali pieska, zabili go i ugotowali, a właściwie udusili, i [ojciec] został poczęstowany. Nawet był zadowolony, ale ktoś później zaczął wygłupiać się i zaczął szczekać. [Ojciec] domyślił się. Kiedy rozmawialiśmy po wojnie, to opowiadał mi: „Całą drogę wymiotowałem! Tak żeście mnie potraktowali”. Mówię: „Wszyscy żeśmy jedli”. Niepotrzebnie ktoś zaczął szczekać i [ojciec] zorientował się, że prawdopodobnie to był piesek. Ojciec nawet przyniósł mi kule. Sam zrobił kule i mówi: „Słuchaj, zobacz, może będziesz mógł na tym chodzić”. – „Nie, nie będę…”. – „Ale ja cię proszę”. Tak mnie prosił, że wstałem z łoża, ale okazało się, że z [powodu] upływu krwi byłem tak słaby, że upadłem, że na zdrowej nodze nie mogłem utrzymać się na kulach. Przewróciłem się, tak że w ogóle nie było mowy. Koledzy, którzy mnie odwiedzali – już były rozmowy kapitulacyjne, już było wiadomo, że będzie kapitulacja – (hełm już przedtem, jak już byłem ranny, to oddałem), oddałem pas oficerski, [który wcześniej] zdobyłem. Przed samym wyjściem żołnierzy do niewoli jeden przyniósł mi pod poduszkę granat i mówi: „Nie wiadomo, czy Niemcy będą chcieli was wziąć do szpitala i wywieźć do niewoli, czy przyjdą i was na miejscu rozstrzelają, to zostawiam ci to”. Przyjąłem to i miałem granat pod poduszką, żeby w razie czego przynajmniej rzucić granatem i żeby chociaż, w jakiś sposób, na koniec swego życia zabić jakiegoś Niemca. Sytuacja wyszła inaczej. Kiedy już wszyscy zdrowi powstańcy wyszli do niewoli – to był chyba 2 albo 3 października – zostaliśmy sami w piwnicy z bardzo niewielką obsługą, może jedna albo dwie siostry. Był powiadomiony szpital przy ulicy Złotej (zupełnie inny szpital, nie Śliska 51 tylko Złota, […] na wysokości dzisiejszego Pałacu Kultury, numer 20 albo 22), zrobiony prowizorycznie z [budynku] urzędu skarbowego. Zaczęli przychodzić sanitariusze, brać po jednym rannym na nosze i nieść do tego szpitala. Myślałem sobie – aby nie być ostatnim, bo jak biorą po jednym, to jak już wybiorą tych dwudziestu czy piętnastu ciężej rannych, co nie chodzili, to jak to będzie z tym ostatnim, czy nie zapomną go zabrać. Na szczęście nie byłem ostatni (nie byłem też pierwszy, byłem trzeci czy czwarty od końca). Wzięli mnie, ubrałem się w drelichowy mundur niemiecki, biało-czerwoną opaskę i – niosą mnie ulicą Żelazną. Na ulicy Żelaznej byli Niemcy – żandarmeria niemiecka. W pewnym momencie zatrzymali dwóch niosących mnie sanitariuszy, kazali postawić nosze i zabrali ich do przesunięcia tramwaju. Tramwaj był barykadą na ulicy, nie pozwalał przejeżdżać samochodom. Nie trwało to długo, może dziesięć minut, zwolnili ich i dalej donieśli mnie na ulicę Złotą. Na ulicy Złotej leżałem do 10 października. Przyszedł ksiądz, kapelan, nie spowiadając, dał wszystkim rozgrzeszenie, i przez dwa czy trzy dni były wywózki do niewoli. Przyjeżdżał duży, ciężarowy samochód z przyczepą i stopniowo wynoszono rannych.
- Wróćmy na chwilę do Powstania. Wspominał pan o księdzu, który udzielał rozgrzeszenia. Czy w czasie Powstania widział pan inne przejawy życia religijnego?
Oczywiście. Nawet na tym podwórku, o którym mówię, ale nie tylko, bo na wielu podwórkach też działo się to samo – przechodząc, widziałem to na własne oczy. Na podwórku Pańska 69, gdzie było dowództwo, była kapliczka – jak w wielu warszawskich podwórkach. Przed kapliczką były modły, powstańcy zbierali się w dwuszeregu, wspólnie modlili się, śpiewano pieśni. Nieraz śpiewano cicho, nieraz nie śpiewano, z uwagi [na to] że niosło się, to mogło naprowadzić obrzut granatnikami. Ale normalnie kwitło życie religijne. Księża kapelani spowiadali, dawali rozgrzeszenie. Na Złotej (o czym wspomniałem) nie było spowiedzi. Na jednej sali, na pierwszym piętrze (zdaje się, że leżałem na pierwszym) było może z sześćdziesięciu rannych. To była duża sala operacyjna – nie operacyjna w sensie szpitala, tylko operacyjna w sensie urzędu skarbowego – tak że tam było bardzo dużo rannych. Tam też miałem przykrą przygodę. Czekałem na wywóz, samochody przyjeżdżały i zabierały, i pewnego dnia przysnąłem. Zabrali wszystkich z sali, ale nie wszystkich ze szpitala. Spałem, to mnie nie ruszali – brali tych, co nie spali. Po przebudzeniu zdenerwowałem się – jestem sam na sali. Myślę sobie – co jest? Zapomnieli o mnie? Zacząłem krzyczeć: „Halo! Jest tam kto?!”. Nikt nie odpowiadał. Miałem ze sobą pod łóżkiem małą walizeczkę, w której było moje ubranie, było chyba sto papierosów, była butelka z wodą i konserwa z mięsem. Z mięsem – miała być z mięsem. Jak ją później otworzyłem w niewoli, to okazało się, że to był zielony groszek. Rozczarowałem się bardzo, ale trudno, takie życie ([na puszce] nie było nalepki, tylko sama blacha). Kiedy zorientowałem się, że jestem sam na sali, bardzo się zdenerwowałem. Otworzyłem walizkę, wyjąłem butelkę z wodą i cisnąłem ją w stronę drzwi wejściowych, czyli w stronę klatki schodowej ([rzuciłem] tak jak mogłem, z łóżka). Butelka nawet nie zbiła się, widocznie była po jakimś dobrym winie. Ktoś usłyszał – po przeciwnej stronie była kuchnia ([o czym] nie wiedziałem, dowiedziałem się później). Przyszedł jakiś mężczyzna: „Nie denerwuj się, nie jesteś sam, jeszcze cały parter jest do ewakuacji. Spałeś, to nie chcieliśmy ci przerywać. Przyjadą, zabiorą cię”. Mówię: „Ja tu nie chcę zostać sam. Proszę znieść mnie na parter”. – „Nie mamy w tej chwili noszy. Jak przyjdą nosze, to cię zniesiemy”. Ale już ucieszyłem się, że nie jestem sam. Poszedł, wytłumaczył mi, ja niby to zrozumiałem, ale leżę sam, myślę – nie. Zsunąłem się z łóżka (jeszcze miałem laskę, bo wiedziałem, że nie będę mógł od razu chodzić, to laska przyda się), spokojnie, na ziemię, nogę miałem w gipsie (w gipsie były zrobione dwa otwory do opatrunku, żeby można mnie było opatrywać – przednia rana i tylna rana) i zacząłem pełzać jak ślimak, jak żółw, w stronę klatki schodowej. Metr, później laską za walizkę – do siebie, znowu metr, znowu walizkę. Doczołgałem się do drzwi, do klatki schodowej. Słyszę, że faktycznie na dole jest gwar, są ludzie. Ale noszy nie ma – czym mnie zniosą? Usiadłem na walizkę jak na sanki i zjeżdżam, trzymając się tralek, w dół. Zjechałem do półpiętra i patrzę, że ktoś mnie obserwuje – Niemiec z karabinem na ramieniu. Pilnował szpitala. Widzi ten cyrk, że ja po schodach zjeżdżam na walizce. Doszedł do mnie, coś mówi po niemiecku, ale nie bardzo rozumiałem. Uczyłem się niemieckiego, ale człowiek, który uczy się na siłę, bo w szkole był obowiązek, języka wroga, a jeszcze do tego jest dzieckiem, to myśli sobie – po co będę się go uczył? Uczyłem się na trójkę. Nie bardzo rozumiałem (dziś nie mogę powiedzieć, że umiem niemiecki, ale więcej rozumiem i mówię trochę więcej). Wtedy z tym Niemcem nie mogłem się dogadać i głupio wyszło, bo zrozumiałem, jakoby pytał się, czy byłem ranny – to na pewno – tylko gdzie, co. Ponieważ dostałem z kuli dum-dum, więc zacząłem opowiadać mu, że: „Tu, dum-dum”.
Dumm to jest po niemiecku „głupi” (jest albo
verrückt, albo
dumm) i wyszło nieporozumienie. Dopiero ktoś z parteru zaczął tego słuchać, doszedł, wytłumaczył i na tym się skończyło. Zostałem zabrany zaraz następnym transportem, ale ponieważ zabrano mnie już ze schodów na nosze, chcieli odtransportować mnie na łóżko, mówię: „Nie, nie. Proszę, żebym został na noszach, jak przyjedzie samochód, będziecie chcieli opróżnić nosze, to będę na samochodzie pierwszy”. I tak było. Jak przyjechał ciężarowy samochód, to mnie, z noszami, pierwszego do samochodu, na skrzynię ładunkową. To był samochód ciężarowy o bardzo wysokich bokach, tak że jak jechaliśmy przez Warszawę, to siedząc na skrzyni, widziałem tylko gzymsy budynków i niebo – nawet nie wiedziałem, jakimi jadę ulicami. Oparli mnie plecami o szoferkę, bo byłem pierwszy na skrzyni, później doładowali jeszcze innych rannych i pojechaliśmy na dworzec towarowy (za ulicą Towarową), czyli na „Syberię”. Tam był rozładunek do wagonów bydlęcych, przystosowanych dla rannych. Wyglądało to w ten sposób, że bydlęcy wagon towarowy (tak nazywam, nie wiem, czy słusznie) miał w środku drzwi, po prawej miejsca i po lewej drzwi. Kładziono czterech rannych na podłogę i czterech rannych na półkę z noszami. Po lewej stronie znowu, czyli było szesnastu rannych leżących i do tego czterech rannych nieleżących – tacy, którzy mogli usiąść w kucki (ranny w rękę, albo w głowę), nie musieli leżeć. Był jeszcze piecyk, tak zwana koza, okrągła, mała – to już był październik, w nocy robiło się chłodno. Z samochodu zostałem przetransportowany do wagonu. To już robili Niemcy, niemieccy żołnierze Wehrmachtu. Otworzyli klapę samochodu, zaczęli wybierać i na końcu doszli do mnie, bo byłem przy szoferce. Przyszedł Niemiec, spojrzał na mnie, że taki żołnierz, dziecko (ten Niemiec miał może z pięćdziesiąt parę lat). Mówi do mnie:
Wie alt bist du? Mówię:
Ich habe vierzehn – czternaście. Zdziwił się i zaczął do mnie tak jak do syna – na nosze, ostrożnie, żeby nie bolało i specjalnie przy oknie, bo w wagonie było jedno, małe okienko. Specjalnie usytuował mnie przy oknie, żebym miał powietrze czy widział, gdzie jadę. Pierwszy raz spotkałem się tam, że Niemiec był do mnie tak przychylny. Ci Niemcy z nami później jechali – po jednym w wagonie. Po pewnym czasie zgubiłem się, bo raz jechaliśmy do przodu, raz wieźli nas do tyłu (wagon do tyłu, ale zawsze jechaliśmy do Niemiec), transport szedł chyba dwie noce i trzy dni, bo przystawał. Wylądowałem w Saksonii, między Lipskiem a Dreznem, w małej miejscowości (sześć czy osiem kilometrów od Łaby) Zeithain. Większa miejscowość to była Jacobsthal – to była bocznica kolejowa i z tej bocznicy kolejowej przeładowali nas jeńcy włoscy na furgony konne. Jak wiadomo, w czasie wojny Włosi byli po stronie Niemiec, z Mussolinim, ramię w ramię i toczyli walkę z aliantami, ale później jeden z generałów, Badoglio, zbuntował się, oderwał się od Mussoliniego i przeciwstawił się Niemcom i Włochom. Ci żołnierze, Włosi, którzy byli pod [dowództwem] Badoglio, zostali wzięci do niewoli i byli niewolnikami. Oni jako jeńcy transportowali nas furgonami, taborami. To nie było daleko – może trzy, pięć kilometrów. Przywieźli nas i wywieźli do lasu. Od razu przypomniał mi się Katyń. Wiedziałem o Katyniu, bo – jak powiedziałem na początku – handlowałem gazetami, tak że wiedziałem o Katyniu wszystko, były nawet zdjęcia niemieckie, były przecież wywiady. Zresztą była podziemna prasa. Handlowałem [też] gazetami, które były wydane nielegalnie. Nie wiedziałem. Kupiłem gazety – były takie same, i formatem, i czcionkami i nagłówkiem – a były wydane w tajnych drukarniach. Zbiegowisko było koło mnie, wyrywali mi te gazety! Niektórzy już zorientowali się, a ja, [który] sprzedawałem, jeszcze nie, bo nie miałem czasu czytać. Wylądowałem w Zeithain – do obozu jenieckiego. Właściwie obóz był obok, nazywał się Mühlberg. To był Stalag Mühlberg IV B. Dostałem później niemiecki nieśmiertelnik na szyję, mieli [to] wszyscy jeńcy. Dostałem swój numer jeniecki – 305209. [Przed tym] byłem jeszcze w Zeithain (to było przy stalagu), a Zeithain nazywał się
Feldlazarett für Kriegsgefangene, czyli polowy szpital dla jeńców wojennych. Kto wyzdrowiał – do stalagu, do normalnego obozu dla zdrowych, a kto był ranny i jeszcze cierpiał, miał otwarte rany, nie mógł chodzić (czy chodził, ale był leczony), to jeszcze przebywał w szpitalu dla jeńców. Na początku szpital liczył około 1200 ludzi, więc to był duży szpital. Z 1200 ludzi był duży personel, bo byli lekarze, były pielęgniarki. I byli ranni. Część została tam na zawsze, część rannych zmarła. To była nieduża część, ale podejrzewam, że kilkudziesięciu zmarło. Zanim wszedłem w baraki, to Niemcy – rewizja. Obowiązkowo wszystkie ubrania do odwszalni, co było wygodne i dla mnie, bo wiozłem robactwo ze sobą. Niewygodnie było z kąpielą, bo jak z nogą w gipsie? Przecież naleje się wody za gips. Zwróciłem się do jednej siostry – pamiętam ją jaką piękną dziewczynę, włosy jasnoblond, dobrze mówiącą po niemiecku. Mówię: „Proszę siostry, jak tu zrobić, żeby ominąć mykwę, łaźnię? Przecież będę miał kłopot, woda dostanie mi się za gips, do rany”. Mówi: „To ja porozmawiam z Niemcami. Dobrze, że mi to mówisz”. Poza tym miałem walizkę, a w walizce sto papierosów i [chyba jeszcze] butelkę z wodą, już nie pamiętam, konserwę niby z mięsem i inne rzeczy, przede wszystkim swoje ubranie. Było to tak zrobione przez Niemców, że był duży plac przedzielony stołami na pół, wąskie przejścia między stołami i stali Niemcy. Każdy musiał przejść przez stoły na drugą połowę placu. Mieli koperty i z niemiecką dokładnością wypisywali imię, nazwisko, stopień, pseudonim. [Kazali] oddać wszystkie dokumenty i pytali się: „Aparat fotograficzny masz? – Oddaj”; „Latarkę elektryczną masz? – Oddaj”; „Pistolet masz?”. – „Nie mam”. To wszystko zabierali, w koperty, wszystko podpisane i dopiero na drugą stronę. Z jednej strony przyznałem się tej siostrze i prosiłem o pomoc w sprawie kąpieli, a z drugiej strony myślę sobie – czy nie zabiorą mi papierosów – bo sto sztuk może się wyda za dużo, tym bardziej że Niemcy dawali papierosy w czasie transportu. Codziennie od Niemca dostawałem sześć papierosów – wszyscy ranni dostawali niemieckie papierosy. Zaopatrzyli nas całkiem dobrze. [Było] jedzenie, nie nadzwyczajne, ale było gotowane. Sto papierosów mogą zabrać, tym bardziej że słyszę, że ludzie z Powstania wieźli różne rzeczy do niewoli – wieźli wódkę, nawet patefony, żeby sobie pograć, płyty. Niemcy wszystko zabierali. Jak powstańcy zorientowali się, że na stołach już jest tyle różnych rzeczy, że zabierają wódkę, to zaczęli wołać: „Kto chce papierosy?”. I – rozdawali. Jak ktoś miał sto, jak ja, to mógł rozdać dziesięciu ludziom i każdy miał po dziesięć, to po dziesięć może by nie zabrali. Jak ktoś miał trzy butelki wódki, to pomyślał – rozdam to, jak chcą mi Niemcy zabrać, [to] niech każdy ma po butelce, to może nie zabiorą. Podczas rozdawania tych rzeczy, o które bali się, że Niemcy zabiorą, słyszę taki głos (leżę na noszach, po stronie jeszcze nie sprawdzonej przez Niemców): „Kto chce wódki?”. Oczywiście nie podnoszę ręki z noszy, bo mnie to nie interesuje. Ale nagle słyszę, niedaleko za mną:
Ja chaczu! – i podnosi [rękę]. Obejrzałem się –
Ja chaczu? – jakiś Rosjanin? I w tym momencie poznałem jednego z Azerbejdżanów, którzy byli u nas, w naszym oddziale. Też był ze mną w piwnicy Pańska 69. Kopał dla kogoś grób w składzie desek na Żelaznej, upadł granatnik i tak go posiekał, że nie miał wolnego miejsca, miał może ze czterdzieści odłamków. Odłamki nie były groźne, bo były drobne. Na operacji, od razu, wydłubali mu może połowę, a reszta mu wychodziła – co tydzień, co dwa dni – wydłubywał sobie. Jak go wnieśli, to koszula, wszystko, to była jedna krew, bo odłamki zrobiły z niego siatkę, poszatkowały go, ale niegroźnie. Jedna, groźna rzecz – dostał większym odłamkiem w dłoń i prawdopodobnie przez to miał jeden czy dwa uszkodzone palce, nie mógł ruszać tymi palcami. Słyszę:
Ja chaczu! Obejrzałem się i go poznałem. [Wołam] do niego: „Ali!” – i [macham] ręką. On do mnie: „Mitka!” – nie „Miki”, tylko Mitka, poznaliśmy się. Siostra tak załatwiła, że nie poszedłem do mycia. Nie zabrali mi papierosów. Nie podzieliłem stu papierosów, chociaż miałem w jednej paczce, trudno było dzielić na sztuki. Przeszedłem ze wszystkim na drugą stronę, czyli już do baraku. Stamtąd Włosi wozili już do baraków. Jak wsadzili mnie na furkę, to mówię: „Ali”. Ale Ali musiał iść, bo miał zdrowe nogi, tylko odłamki w ręce, tak że trzymał się za wóz i maszerował. Poszliśmy do jednego baraku numer 20 i ja z nim, po sąsiedzku, na parterze, bo prycze były piętrowe (później byłem na piętrze, ale dokąd byłem ciężej ranny, to byłem na parterze). [Ali] miał trzydzieści lat. Po wojnie zacząłem go szukać. Na baraku byłem pisarzem. Każdy miał tablice (tak jak w szpitalu, [gdzie] pisana jest gorączka), tu były czarne, na których pisało się kredą, albo kreda była rozpuszczana w wodzie i [pisało się] pędzelkiem (pędzelki robiło się z patyka, miażdżyło się koniec patyka i to był pędzelek). Byłem pisarzem i każdemu pisałem imię, nazwisko, pseudonim, ile ma lat. Pisałem „A”, albo „B” – czy stojący czy leżący – i pisałem z jakiej broni [jest] ranny. Lekarze orientowali się, że, załóżmy, 5D to była bomba (mówię dla przykładu, bo w tej chwili nie pamiętam), a 2 to był normalny pocisk karabinowy. To wszystko było na tablicy, tak że jak przychodził lekarz polski czy niemiecki, spojrzał na tablicę, to wiedział czy ma leżeć, czy chodzić, z jakiej broni ranny. Opowiadam to w tej chwili, bo przypomniała mi się [następująca] rzecz: kiedy już armia radziecka zbliżała się do Berlina i szła przez Saksonię, słychać było kanonadę, to Ali Agajew, mój sąsiad, zwrócił się do mnie i mówi:
Ty, bolszewiki prijdut? Mówię:
No, nawierno. – Ja tiebie praszu, Mitka. Ty napiszi mnie nie Ali Agajew, tolko Aleksander Agajewski. Bał się Rosjan, że jest w niemieckiej niewoli jako obywatel radziecki pod nazwiskiem Ali Agajew. Napisałem mu Aleksander Agajewski, ale mówię: „Twoja fizjonomia jest inna” – przecież nie wyglądał na Europejczyka, miał ciemną twarz, ciemną skórę – Azjata. Ale jak mu mogłem odmówić? Szukałem go po wojnie. Do dzisiaj mam list z Polskiego Czerwonego Krzyża. Napisałem do radzieckiego Czerwonego Krzyża, że poszukuję obywatela radzieckiego o nazwisku Ali Agajew, z takiego i takiego roku, bo pamiętam, że był ode mnie piętnaście lat starszy (w niewoli miał trzydzieści, ja piętnaście) i że jest z Baku. Odpowiedź przyszła bardzo późno, po kilku ładnych miesiącach i przez Polski Czerwony Krzyż (mimo że pisałem do radzieckiego Czerwonego Krzyża i Półksiężyca). Przyszła odpowiedź, że nie znaleziono takiego człowieka. Nie wiem, co się z nim stało, czy wrócił do Kraju Rad i ślad po nim zaginął, czy tam w ogóle nie dotarł. 15 czy 16 maja w zorganizowanym transporcie udałem się do Polski.
- Czy pamięta pan wyzwolenie obozu?
Tak, pamiętam. Najpierw kanonady, jeszcze nie było Rosjan, jeszcze byli Niemcy. Myśmy zorganizowali się jako starzy partyzanci, że robimy dyżury i obserwujemy wieże strażnicze. Obóz był otoczony drutem kolczastym – przerwa – następny drut kolczasty. W przerwie szerokości pięciu – ośmiu metrów były wieże strażnicze, tak że wieża strażnicza była z jednej i z drugiej strony oddzielona drutami. Myśmy obserwowali. Na każdej wieży strażniczej był cekaem i na wierzchu był duży reflektor, którym od zmierzchu do świtu Niemcy przeczesywali baraki i okoliczne, międzybarakowe uliczki. W nocy, od zmierzchu do świtu, nie wolno było wychodzić z baraków. Jedynym wyjątkiem byli lekarze, którzy musieli wychodzić w białych kitlach. Jak wartownik zobaczył, że ktoś wychodzi w białym kitlu, to nie strzelał do niego, pozwolił mu przejść z baraku do baraku. W ogóle obowiązywało zaciemnienie. Był przypadek (znam taki jeden), gdzie był ogłoszony alarm – syreny, bo był nalot, samoloty przeszły, nie było jeszcze odwołania alarmu i w jakimś baraku paliło się światło elektryczne. Niemiec strzelił do tej lampy. Okazało się, że na piętrze, na górnej pryczy, siedziała sanitariuszka. Została ugodzona kulą w serce. Nie widział przez okno tej sanitariuszki, nie sądzę, że chciał ją zabić, tylko strzelał do światła. Musiała być pochowana, Niemcy pozwolili na wyjście ośmiu czy dziesięciu osób spoza murów, spoza obozu, celem pochowania na najbliższym cmentarzu. Pozwolili na to. Trumnę nieśli na ramionach, z honorami, [trumna] przykryta biało-czerwoną chorągwią. Wszyscy wychodzili przed barak, salutowali, stali w dwuszeregu. Zanim przyszli Rosjanie, to myśmy trzymali dyżury. Pewnej późnej nocy wartownicy zeszli z wież, nie zabierając cekaemów. Mieli tylko karabiny i zeszli z karabinami. Udali się do dowództwa, wsiedli w samochody. Myśmy zostali sami, z wieżami i z bronią na wieżach. Miałem już wtedy piętnaście lat, [ale] przede wszystkim zajęli się tym starsi ode mnie. Zajęto wieże, zdemontowano karabiny maszynowe. Na terenie obozu były okopy, do których mieliśmy obowiązek wychodzić w czasie alarmu (prawie nikt nie wychodził, ale taki był obowiązek). Myśmy nie wiedzieli, co się będzie działo. Nie było ani Niemców, ani Rosjan. Pokazała się jakaś czołówka rosyjska, podjechała katiuszą, wystrzeliła jedną czy dwie salwy z katiuszy obok obozu, odjechała i Rosjan nie ma. Nie ma Niemców, nie ma Rosjan. A my siedzimy głodni. Racje żywnościowe były [małe], dostawałem 200 gram chleba razowego, takiego jak glina, trzy deko margaryny grubości takiej jak paluszek, okrągła, łyżkę cukru i litr [zupy z] brukwi. To było na całe dwadzieścia cztery godziny. Miałem czternaście i pół roku, dla mnie to było na raz, zjadałem to na raz i czekałem do następnego dnia, żeby znowu zjeść. Byłem chudy, głodny i jeżeli miałem marzenia, to żeby był zrzut jakiejś paczki żywnościowej. Raz czy dwa razy dostaliśmy amerykańskie paczki żywnościowe z amerykańskiego Czerwonego Krzyża, po pięć kilogramów. W [paczkach] była konserwa, żółty ser, jajka w proszku, „Chesterfieldy” albo „Camele”, 100 – 120 sztuk. Dwa razy to żeśmy dostali. Raz żeśmy dostali paczkę z umundurowaniem. Ktoś miał rodzinę w Rzeszy, ja miałem w Generalnej Guberni, bo miałem rodzinę w Warszawie, więc mnie z Saksonii do Warszawy dzielił front, nie mógł przyjść ani list, ani paczka, nawet gdyby pozwolili [na] paczkę. Jeden z naszych kolegów miał rodzinę w Łodzi – jak Niemcy nazywali – w Litzmannstadt, czyli w Reichu. Napisał do rodziny i przyszła paczka. Niestety był ciężko chory, dostał postrzał w krzyż, nie mógł ruszyć się z łóżka, musiał leżeć [na wznak], nawet dostawał odleżyn, kurowali go, żeby [ich] nie było. [Jak] dostał paczkę, nieraz mnie wołał i mówił: „Zrób dla mnie coś do jedzenia”. Robiłem mu i jak nie dojadł, to oddawał mnie i po nim zjadałem. Byłem taki głodny, że chodziłem na kuchnię, gdzie gotowali brukiew dla niewolników, czyli dla nas, i szukałem wśród obierków małych kartofli. Znajdowałem [maleńkie] kartofelki, zbierałem je, wkładałem w pustą puszkę, [którą] miałem po konserwie amerykańskiej, i gotowałem. To śmierdziało – nie wiem, [może] było zgniłe – [ale] jadłem to. Jadłem to po prostu z głodu. Nie było to często, ale takie zdarzenie miałem, niejedno zresztą. Jadłem po tym [koledze] – nazywał się [chyba] Witold Kalenberg. Pewnego dnia okazuje się, że zachorował na dyfteryt. Skąd tam dyfteryt? To jest choroba zakaźna. Zabrano go natychmiast z baraku na inny barak do izolatki. W ślad za tym przyszli lekarze: „Kto się z nim kontaktował?”. Wskazali na mnie. Wywiad ze mną – jakie miałem kontakty. Mówię: „No, takie, czasami zjadłem po nim”.[Zabrali] mnie na izolatkę. Znowu zdenerwowałem się, bo nie wiem, choroba zakaźna. On umarł na dyfteryt. Ja nie chorowałem, nie zaraziłem się. Zanim przyszli Rosjanie, to myśmy przerwali druty, wszyscy głodni, wyskoczyliśmy na najbliższą szosę i zaczęliśmy rabować, dosłownie rabować. Szły dość duże transporty cywilów niemieckich, którzy panicznie uciekali przed wojskami rosyjskimi na zachód. Przeważnie to były kobiety i dzieci, [bo] mężczyźni służyli w armii niemieckiej. Myśmy zatrzymywali na siłę furmanki, bezczelnie wchodziliśmy do środka i braliśmy wszystko, co można było im zabrać z jedzenia. Pamiętam moment, gdy jechał wóz – prawie jak cygański, bo był nakryty plandeką – i goniłem ten wóz, bo jechał nie w moim kierunku. Jak wyskoczyłem z obozu, to [wóz] oddalał się. Goniłem [wóz], a z drugiej strony biegli Rosjanie, niewolnicy (byli traktowani tak jak my, a może jeszcze gorzej), niesamowicie głodni. Zatrzymali ten wóz i wskoczyli [na niego] od strony koni, a ja z [drugiej] strony nie miałem dostępu. Wszedłem na koło, wszedłem nogami na plandekę, zrobiłem dziurę obcasem i wsunąłem się tak jak do czołgu. Wylądowałem bardzo dobrze, bo prawie na chlebie, a ponieważ nie byłem sam, więc rozdarłem plandekę, wyciągnąłem chleb i wyrzuciłem drugiemu Polakowi, który biegł razem ze mną. Później Rosjanie znaleźli kiełbasę. Dwa albo trzy pęta kiełbasy nawijałem na rękę, Rosjanin też. Jak żeśmy złapali czwarte [pęto], to on nie puścił i ja nie puściłem. Urwaliśmy na pół, ja – od razu kiełbasę do ust, głodny, a trzy [rzuciłem] przez otwór koledze: „Uciekaj, bo ci zabiorą inni, głodni niewolnicy”. Trzeba samemu [zjeść] i jeszcze nakarmić tych, co leżeli na baraku. Myśmy dzielili się wszystkim. Tak jak tamten ranny dawał mi jeść po sobie, tak nie sposób, żeby ktoś komuś nie dał. Ci, co wyszli na drogę rabować cywili niemieckich, to przynosili jedzenie. Wychodziłem na drogę dwa czy trzykrotnie (jednego, drugiego, trzeciego dnia). Już [jak] nie było co brać do jedzenia, to brałem mąkę. Nie było [jej] w co zabrać, to znalazłem tornister i z woreczka nasypałem mąki w tornister. Szukałem słoniny, jakiegoś tłuszczu. Nie mogłem znaleźć, ale znalazłem pasztet, który na górze miał warstwę tłuszczu. Zabrałem ten pasztet i zadowolony wróciłem do obozu, żeby dać tym, co nie mogli zrobić tego, [co ja], żeby najedli się. Natrafiłem na walizkę, [której] Niemka strasznie broniła. Myślę – co może być w tej walizce, jak ona tak broni? Bezczelnie wyrwałem jej tę walizkę, ale okazało się, że była bardzo lekka, tak że myślę sobie – tam nie ma jedzenia. Chciałem otworzyć zamek – nie mogłem. Koniec był taki, że znalazłem się na jezdni i kopnąłem w tę walizkę – rozsypały się pieniądze. To nie było tak jak pokazują na filmie, że otwiera się walizkę i po sto, w banderolach, ustawione dolary – nie. To były [pieniądze] w walizce, ale rzucone, tak że to nie było na siłę (nie wiem, może to [była] sklepikarka). To były marki. Ani jednej marki nie wziąłem, nie chodziło mi o marki, nawet uśmiechnąłem się, [bo] za to nic nie można było kupić. Później okazało się, że za te marki można było wszystko kupić, ale mnie to nie interesowało, ja chciałem najeść się, więc szło tylko o jedzenie. Później przyszli Rosjanie. Najpierw na konikach, później znowu ich nie ma. Przyjechali Niemcy na motocyklu. Jeszcze muszę powiedzieć, że jak już żeśmy najedli się, to niektórzy zaczęli rozglądać się za czymś innym i niektórzy brali rowery. Też wziąłem jeden rower. Mój rower nie był nadzwyczajny. Był ciężki, firmowy – była nawet na nim tabliczka firmy (wyrwałem ją, nie pamiętam, co było na niej napisane). Przytargałem rower, mówię: „Będę miał chociaż rower”. Upłynęło parę godzin – przyjechali na motocyklu Niemcy. Nigdzie nie ma Niemców – byli Rosjanie, później nie ma nikogo, [a tu] zjawili się na motocyklu Niemcy. Koniecznie chcą widzieć się z komendantem obozu, więc wyszedł komendant. Komendantem był pułkownik Strehl (miał niemieckie nazwisko). Bardzo dobry lekarz i bardzo dobry Polak, mówił biegle po niemiecku. [Niemcy] mówią mu, że: „Jesteśmy nieopodal – w jakiejś wiosce – i dochodzą do nas słuchy, że wasi jeńcy napadają na cywilów, zabierają żywność, zabierają rowery. Nie chcemy was zlikwidować, tylko prosimy, żebyście to wszystko oddali i żebyście nigdy więcej tego nie zrobili, bo przyjedziemy i zlikwidujemy ten obóz”. Postraszyli. Pułkownik mówi: „Słuchajcie, co żeście zjedli, to żeście zjedli, ale jeżeli macie jakieś rzeczy, to usuńcie”. Wyprowadziłem rower na drogę, szedł Francuz, niewolnik, mówię do niego: „Chcesz?”. [Powiedział] mi kilka słów po francusku, podziękował, zabrał rower i zostałem bez roweru. Później przyszli Rosjanie. Rosjanie zaakceptowali nas. Wszyscy inni mówili wcześniej: „Zaraz wywiozą was na Sybir”. Jeszcze nie wiedziałem, że są podstępni. To tak jak w Katyniu – najpierw dawali śledzie i inną żywność, a wieźli już na śmierć. Zaopatrzyli nas w jedzenie – takie jakie mieli Rosjanie – była kuchnia, dostawaliśmy. Oficerowie dostawali papierosy, a żołnierze dostawali machorkę. Ja byłem żołnierzem, więc dostałem machorkę. Nie dawali bibułki, więc kto palił, to musiał robić sobie papierosy z gazety. Ale myśmy nie chcieli siedzieć z Rosjanami. Myśmy uzbroili się, bo zdjęli karabiny maszynowe, rozbili magazyny, myśląc, że to są magazyny z żywnością, a okazało się, że to są magazyny z dawną bronią, ale nie z bronią sprzed stuleci, tylko z bronią z roku 1918–1920. To były magazyny z dobrą bronią. Też zaopatrzyłem się w karabin, miałem Remingtona, niewysoki, nie taki jak Lebel, o którym wspominałem, w Powstaniu. [Karabin] dziesięciostrzałowy, nie samopowtarzalny, trzeba było ładować za każdym razem, z piękną amunicją, chromowaną – w każdym pocisku można było przejrzeć się jak w lusterku. Ładownica była parciana, przez brzuch, i kładło się [naboje]. W obozie stworzono armię i już znowu byłem żołnierzem. Przestałem już kuleć, chodziłem na nodze (wcześniej gips był zdjęty), już nawet szykowali mnie do obozu do Mühlbergu, że jestem zdrów. I byłbym niewątpliwie trafił do Mühlbergu, gdyby ktoś mnie nie pouczył, jak mam zrobić, żebym jeszcze chociaż na parę dni został w obozie jenieckim, bo, mówią: „Zawsze tutaj lżej jak pod stalagiem”. – „To co mam zrobić?”. Mówi: „Kiedy jesteś wyznaczony?”. – „Pojutrze”. – „No, to bierz kulę i spóźnij się na spotkanie”. Wyznaczony byłem, załóżmy, na godzinę ósmą, to wyszedłem z baraku o ósmej pięć, a wszyscy już przed ósmą byli gotowi pod barakiem niemieckim – przy wjeździe do obozu jenieckiego pierwszy barak był niemiecki – Polacy stali w dwuszeregu. Niemiec stanął na [podwyższeniu] i wyczytywał listę – po nazwisku. Ci, którzy namówili mnie, żebym spóźnił się trochę, w pewnym momencie, pięć minut po terminie, mówią: „Idź”. I ja przyszedłem specjalnie na kulach ([a] chodziłem już normalnie). Byłem na „B”, [Niemiec] czytał listę alfabetycznie, więc czytał jak szedłem. Jak byłem może dwadzieścia kroków do niego, to padło moje nazwisko. [Podniosłem] rękę:
Hier! Spojrzał:
Zurück! Jak będzie takiego kalekę prowadził? Zostałem jeszcze w obozie, tak że dobrze, że posłuchałem się. W obozie było strasznie – już nie mówię o wszach, [ale] były straszne pluskwy. Pluskwy nie dawały spać, niemiłosiernie gryzły w nocy. [Gryzły] tych niewolników, co byli tak chudzi, tak biedne racje żywnościowe i jeszcze te pluskwy pastwiły się. Ponieważ myśmy mieli na baraku mechanika i Niemcy poznali się na nim, bo czasami reperował zepsuty samochód z komendantury, więc chodził do komendantury reperować samochód, czasami dostał tam jakąś michę, ale musiał ją tam zjeść, rzadko kiedy przyniósł coś na barak. Mówimy mu: „Zrób coś, żeby zrobili tu dezynfekcję, żeby poradzić sobie z tymi pluskwami”. Śmieszne – zaczęli zbierać te pluskwy do pudełka po zapałkach. Poszedł [do komendantury], poniósł [pudełko] i jak powiedział – obrzucił tym wieszak z ubraniami. Za trzy dni musieliśmy wszyscy przejść do sąsiedniego baraku 21. Nasz barak zamknięto [i] opieczętowano papierami wszystkie szpary w oknach. Na środek baraku wwieziono taczkę piachu, zrobiono dołek, zapalono jakiś gaz w tym piachu (dymu do cholery!), zamknięto barak i pluskwy dusiły się dymem dwadzieścia cztery godziny. Po dwudziestu czterech godzinach weszli, wszystkie pluskwy powyłaziły skąd mogły, wszystkie były na podłodze do zmiecenia i przestały nas [gryźć]. [Wróciłem] do Warszawy w zorganizowanej drugiej grupie z rannymi, na wozach. Nie wiem, ilu było rannych, ale to było z piętnaście wozów (około, bo dokładnie nie widziałem) w ubezpieczonym szyku. Mieliśmy broń – Rosjanie napisali nam [pozwolenia] na broń, ja też dostałem prawo posiadania [broni] i roweru – znów, drugi raz miałem rower – po to, żeby chronić tych, których żeśmy wieźli. Jechaliśmy do Polski w szyku ubezpieczonym. Dlaczego w szyku ubezpieczonym: bo podobnie jak było u nas w 1939 roku, niektóre oddziały nie kapitulowały przed Niemcami, tylko szły do lasu, tworzyły partyzantkę – tak samo robili Niemcy. Uważali, że ci, co 2 maja podpisali w Berlinie kapitulację, to byli nie patrioci, nie można było kapitulować. Szli do lasu, zwłaszcza oddziały esesmańskie, i kiedy szło się, to można było natknąć się na Niemców, można było dostać kulę w łeb w lesie, na szosie. Wyskakiwali z lasów i tępili wszystkich innych, a zaopatrywali się podobnie jak my – od Niemców, kobiet, które pozostały po domostwach. Dojechałem do miejscowości Sława, [gdzie] była już zorganizowana milicja. Byłem łącznikiem dowódcy transportu. W Sławie oddaliśmy broń, dostaliśmy po sześćdziesiąt złotych polskich lubelskich i przepustkę, że: „Repatriant – ma prawo do darmowego przejazdu kolejami na trasie do domu”. Wtedy – do kolei, do Poznania, w Poznaniu przesiadka. W Poznaniu obrobili nas Rosjanie, zabrali mi rower. Broniłem roweru (nie miałem już broni), był spięty z innym rowerem kolegi – obydwaj żeśmy bronili – to wyciągnęli do nas bagnety i:
Puskaj, bo budu rezał po rukach! Myślę sobie – cholera, to nie straciłem życia w Powstanie, w obozie jenieckim, a tu mnie przebije bagnetem? Puściłem i zabrali mi ten rower. Co prawda był
trafiejny, jak mówią Rosjanie, zdobyczny, więc…Wróciłem do Warszawy, wysiadłem szczęśliwy na Dworcu Głównym (dzisiejszy towarowy) i pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to był plakat: „Pod sąd skrytobójców z AK i NSZ!”. Tak wróciłem do wolnej ojczyzny. A mówili mi: „Nie wracaj, idź z nami na Zachód”. Granica początkowo była otwarta, Rosjanie nie orientowali się – zielony mundur, szło dziesięciu, jeden mówił po angielsku, nikt nie miał dokumentów – szli. Później granicę uszczelnili, zamknęli, jak już spotkali się na Łabie.
- Czy po wojnie przez to, że był pan uczestnikiem Powstania, był pan w jakiś sposób represjonowany?
Nie siedziałem. Raz siedziałem tydzień, ale to miało związek z czym innym – strzeliłem z korkowca, oskarżono mnie, że mam broń, siedziałem tydzień i byłem bity. Jeszcze mi to nie pomagało, że byłem w AK. Ciągnęło się to za mną przez cały czas, dlatego że jak wróciłem, zobaczyłem się z rodzicami, uścisnęliśmy się nawzajem, że żyjemy, a nie mieliśmy żadnego kontaktu, to pierwsze, co mój ojciec wtedy mówi: „Masz dokumenty akowskie?”. O dziwo przechowałem legitymację akowską, nie oddałem. Wyjąłem różową legitymację, pokazałem mu. A on – co zrobił? Na moich oczach podarł ją i wrzucił do pieca. Byłem przerażony. Mówi: „Tak trzeba było. Nie przyznawaj się, że w ogóle byłeś. Taka jest sytuacja”. – „Tak?” – „Tak”. Ale minął tydzień, przyszedł dzielnicowy i mówi: „Ty wróciłeś z Niemiec?” – „Tak”. – „Byłeś w obozie?” – „Tak”. – „A w jakim obozie?”... „To byłeś w AK”. – „No, byłem w AK”. – „To wiesz, że masz się ujawnić? Ganiaj do BGK, Aleje Jerozolimskie róg Nowego Światu, tam trzeba zapisać się na listę”. Nie wiedziałem, co zrobić, niektórzy już mi mówili: „Na żadną listę! To jest lista do wywozu!”. Nie poszedłem tam. Nie wiedziałem, gdzie szukać ratunku, czy uciekać z powrotem przez zieloną granicę, co robić? Był ZBoWiD – Związek Bojowników o Wolność i Demokrację, to było niedaleko ulicy Marszałkowskiej, na placu Dąbrowskiego. Zobaczyłem to, wszedłem. „A pan brał udział w Powstaniu?” – „Tak”. – „To proszę wypisać deklarację”. Wypisałem deklarację, szybciutko dali mi legitymację: „Proszę. Tylko zdjęcie”. Myślałem, że dzielnicowy zapomni. Przyszedł do mnie: „Ujawniłeś się?” – „Nie, ale ja się nie kryję. Proszę pana, jestem w ZBoWiD-zie”. Pokazałem legitymację i troszkę było lżej. Ale kiedy były wybory, to byłem „zapraszany” do komisariatu: „Poczekaj!”. Siedziałem tam trzy, cztery, pięć godzin – nie rozmawiając, w korytarzu. Mówię: „Pan miał mnie przyjąć”. – „Nie mam w tej chwili czasu. Poczekaj”. To były takie rozmowy. Albo miałem zarzut tego typu: „Co ty w ogóle robisz?”. – „Chodzę do szkoły”. – „A gdzie chodzisz?”. – „Chodzę do gimnazjum mechanicznego Romana Wolframa na Miodową”. – „Tak? A co robisz po lekcjach?”. – „Idę do domu”. – „Tylko do domu?” – „Tak”. – „A ja mam wiadomości inne”. – „A jakie pan ma wiadomości?” – „Że ty zrywasz plakaty »3 x TAK«”. – „Ja nie zrywam plakatów”. – „No, to ty mówisz, a ja wiem co innego”. – „To pan źle wie”. Faktycznie nie zrywałem tych plakatów, nie dlatego że byłem taki dobrze do tego usposobiony, tylko że po prostu bałem się, bo czułem, że jestem cały czas na widoku. Bezpośrednio za to nie siedziałem, ale wszędzie pisałem w ankietach, nie kryłem i zawsze byłem pytany, o cokolwiek, zaraz [było] – gdzie? Co? Nawet miałem przypadek, że poszedłem na kurs samochodowy – nie miałem pieniędzy, więc na bezpłatny kurs, który robiło SP. Była taka organizacja „Służba Polsce” – powszechna organizacja, przed wojskiem – i poszedłem do tej organizacji na kurs motorowy. Dostałem się na kurs, trwał chyba dwa miesiące, ale po trzech tygodniach czy miesiącu przyszli oficerowie, podporucznicy, zajęli na godzinę czy dwie gabinet kierownika kursu i prosili na rozmowę każdego kursanta. Mnie również. Jak dowiedzieli się, że byłem w AK… Wypytywali – ojciec, matka, kto, gdzie, kto sklepikarz, kto miał kogo w granatowej policji – pytali o wszystko. Nie kryłem, bo myślałem, że to nie ma sensu. Ale nie powiedziałem, że w AK. „A ty gdzie byłeś podczas Powstania?”. – „W Chrobry II”, to oni sami: „No tak, to AK. To dziękujemy ci”. Absolutnie, od razu, z kursu wyleciałem, tak jak inni. Ale z drugiej strony byłem stypendystą „Czytelnika”. Dopiero po wojnie dowiedziałem się, że „Czytelnik” – spółdzielnia wydawnicza – pracowała dla PZPR, oddawała zyski na partię. Na czele [spółdzielni] stał pan Borejsza, to był Żyd, który wrócił z Rosji. Oczywiście nie wiedziałem o tym, był tylko anons w gazecie, że uczestnicy Powstania Warszawskiego mogą składać podania o stypendia w szkole średniej. Napisałem, przyjęli mnie, zapytali się gdzie, co, wypełniłem formularz i przyznali mi ileś złotych stypendium. Po wyrzuceniu z kursu poszedłem akurat po pieniądze, bo był taki termin. Ta, która wypłacała, mówi: „Jakiś dzisiaj jesteś…” – „Wie pani, bo taka niesprawiedliwość na tym świecie”. – „Jaka niesprawiedliwość?”. – „No, tu dostaję pieniądze za to, że byłem dzieckiem Powstania, że uczę się, a mnie dzisiaj wyrzucili z kursu motorowego, dlatego że byłem w Powstaniu”. – „Kto cię wyrzucił?” Opowiadam na gorąco, bo to było świeże. Ona za telefon, zadzwoniła gdzieś i za chwilę mówi do mnie: „Pójdziesz do Urzędu Rady Ministrów – tutaj, gdzie dziś jest pałac [prezydencki] na Krakowskim Przedmieściu – tam, od kościoła, jest biuro przepustek, zgłosisz się do dyrektora gabinetu premiera. Opowiesz mu tę sytuację”. Już nie miałem odwrotu. Poszedłem tam, dostałem przepustkę jako ten, który bierze stypendium z „Czytelnika”. Poszedłem do dyrektora gabinetu, kazał mi opowiadać, jak to było. Opowiedziałem. Kazał mi napisać. Dał mi kartkę, mówi: „Proszę siadać, pisać zażalenie”. – „Do kogo mam to pisać?” – „Do prezesa rady ministrów” (wtedy był Cyrankiewicz). Myślę sobie – ja tu narozrabiałem… teraz dopiero… Napisałem. Przeczytał i mówi: „A teraz trzy dni nie chodzisz na kurs, a po trzech dniach idziesz normalnie, jakby cię nikt nigdy nie wyrzucił”. Po trzech dniach poszedłem i prawie z honorami mnie [przyjęto]. Nie mówię, [że] z honorami naprawdę, ale witał mnie dowódca kursu. Mówi: „Ja tu miałem kontrole z komendy głównej SP, z wojska. Co ty narozrabiałeś? Wiesz, to była taka gadka, ale cię nie wyrzucili”. Zostaliśmy dobrymi znajomymi. Były różnego rodzaju tego typu sprawy, ale nie siedziałem za to.
- Czy na koniec wywiadu chciałby pan podsumować, powiedzieć coś jeszcze o samym Powstaniu?
Wiemy, jak Powstanie się skończyło. Przykro mi bardzo, że tak wielu ludzi poległo, można powiedzieć – kwiat młodzieży, tak samo i starsi. Zginęło dużo ludzi cywilnych. Tak naprawdę, dzisiaj nieraz myślę o tym i nie wiem, czy to było warte. Politycy są innego zdania. Też rozumiem – honor, honor żołnierza, honor obywatela, ale za jaką cenę? Czy inne narody, które tego tak nie widzą, czy nie są mądrzejsze od nas? Za dużo krwi, a mały zysk. I chociaż sam też oberwałem, to nieraz myślę – czy to było warto? I do końca nie jestem przekonany. Nieraz o to pytają ludzie – to jest trudna odpowiedź. Myśmy chcieli być gospodarzami we własnym kraju, powitać Armię Czerwoną jako gospodarze. Niestety, jak wiemy, wystawili nas na dudka, nie chcieli własnymi rękoma zrobić tego, co zrobili z Katyniem czy innymi obozami, to pozwolili zrobić to Niemcom. Myśmy sami nie mieli szans utrzymać się tak długo. Nie mieliśmy ciężkiej broni, byliśmy wokół otoczeni przez Niemców – oni mieli armaty, oni mieli czołgi, oni mieli lotnictwo, którymi niszczyli. Myśmy tego nie mieli. Powstanie było prawdopodobnie liczone na kilka dni. Trwało sześćdziesiąt trzy dni. I tak dużo. Z jednej strony jestem dumny, że byłem żołnierzem, w młodym wieku – poszedłem w ślady ojca. I dla niejednego obywatela polskiego nie byłem bohaterem i nie mam się za takiego. Ale jeśli myślę o tym, to myślę – Boże, szkoda tych wielu ludzi, dobrych ludzi… Ale, z drugiej strony, czy oni by nie powędrowali na Wschód? Przecież wiemy, że te listy – gdzie miałem się zgłosić i zapisać – wiemy dzisiaj, że obóz w Rembertowie, zaraz po wojnie – przecież tych ludzi wywożono. Jeśli nie padliby w boju na ulicach Warszawy – kto wie, jaki los by ich spotkał? Tak że tu nie wiemy, to jest wielka niewiadoma.
Warszawa, 29 maja 2008 roku
Rozmowę prowadził Dominik Cieszkowski