Jerzy Józefowicz „Rudzki”
Nazywam się Jerzy Józefowicz. Urodziłem się 4 sierpnia 1922 roku, to znaczy już osiemdziesiąt sześć lat temu.
- Panie Jerzy, proszę opowiedzieć o wychowaniu młodych ludzi przed wojną. Jaki to miało wpływ na wasz późniejszy patriotyzm?
Oczywiście zaczyna się od domu. Moje uczucia związane są najbardziej z Pragą. Urodziłem się na Pradze, wychowałem i tak się działo, że wszystko co najważniejsze w mojej młodości, to było na Pradze. Pragę kocham, zaznaczam, do dziś dnia. Mieszkam, tak jak sobie wymarzyłem, w dalszym ciągu na Pradze, a na Żoliborzu, gdzie teraz jesteśmy, działam społecznie od czterdziestu czy pięćdziesięciu lat. Urodziłem się na Pradze w rodzinie bardzo przeciętnej, tak zwanej drobnomieszczańskiej. Matka była zdolną szwaczką, ojciec był szewczykiem. W 1920 roku matka zorganizowała szycie bielizny dla Wojska Polskiego i tak się zaczęła kariera rzemieślniczo-kupiecka moich rodziców. [...]W rodzinie było trzech chłopaków, ja byłem najmłodszy. Nawiasem mówiąc, najstarszy zginął w 1944 roku – był lotnikiem w armii, w Polskich Siłach Zbrojnych. Został zestrzelony nad Gelsenkirchen, pamiętam jak dzisiaj (a nie wszystkie daty będę pamiętał) 13 lipca 1944 roku. Średni Józefowicz, o dwa lata ode mnie starszy, zginął także w 1944 roku, w jakim miesiącu nie wiem. Jak 27. Wołyńska [Dywizja Piechoty AK] szła na pomoc Warszawie, to z Warszawy został gdzieś wysłany (nie chcę mówić miast, bo mogę pomylić), w każdym bądź razie zginął w Janowie Podlaskim pod pseudonimem „Igor Skalski” jako fotoreporter BIP-u (BIP to jest skrót: Biuro Informacji i Propagandy Komendy [Głównej] Armii Krajowej). Z tego wynika, że jestem ten ostatni, któremu udało się (ale jestem dzieckiem szczęścia) wyjść z życiem z tego całego galimatiasu przedwojennego i wojennego. Wracamy do mnie...
- Niech pan powie o szkole, o wychowaniu.
Szkołę powszechną skończyłem na Pradze, na Kowelskiej. Niczym się ta szkoła nie wyróżniała poza tym, że uczyli tam nie tylko wiedzy o świecie, ale także i wychowania. Dzisiaj bym powiedział, że [tam] zaczął się kształtować mój charakter. Po skończeniu szkoły powszechnej moi rodzice zapisali mnie do gimnazjum. Najpierw to się nazywało szkoła handlowa, a potem gimnazjum administracyjne czy liceum administracyjne Roeslerów, działaczy społecznych z XIX wieku. Szkoła była na Chłodnej 33, zresztą do dzisiaj tam stoi pomniczek, który myśmy postawili zaraz po wojnie naszemu dyrektorowi, wielkiemu człowiekowi, wielkiemu patriocie, wspaniałemu wychowawcy. Jak raz przyszedłem do szkoły (tam nie było spóźniania, nauczyli mnie tam punktualności) spóźniony o dwie minuty, woźny zgodnie z rytuałem szkolnym zaprowadził mnie do gabinetu dyrektora. Dyrektor się zapytał, dlaczego się spóźniłem. Coś mu powiedziałem, a po tym powiedział mi: „Jak się będziesz spóźniał, to ja z góry zakładam, że takimi, którzy się spóźniają, będziemy grodzić płoty” – oczywiście coś w tym sensie, bo dokładnie [całości] już nie pamiętam, ale pamiętam to sformułowanie. Nie wiem, czy to jest dowcipne, czy nie jest, ale dyrektor, pan Szczepan Bońkowski osobiście mi to oznajmił. Od tego czasu nigdy już się nie spóźniłem do szkoły, a chodziłem do tej szkoły wiele, wiele lat. Co poza tym przed wojną, co było godne przypomnienia. Byłem w harcerstwie, ale nie byłem specjalnie zaangażowany. To znaczy byłem członkiem drużyny, tym bardziej że mieszkałem na Inżynierskiej 9, a na Inżynierskiej 10, czyli
vis-à-vis, była drużyna harcerska. Co ciekawe, [jej] szefem, czyli drużynowym, był przodownik Wojska Polskiego z komisariatu numer 14 z Wileńskiej numer 11. Chodziłem do tej szkoły, gdzie mnie nauczyli punktualności, prawdomówności i [gdzie dostałem] zastrzyk i wskazania na całe życie udzielania się społecznego (to zresztą jeszcze dzisiaj kontynuuję). W każdym bądź razie [wyrobiłem sobie] punktualność, prawdomówność i ten zmysł współpracy, pomagania czy jak byśmy to nazwali, działalności społecznej.
- Czy pamięta pan, jak wybuchła wojna?
Oczywiście, miałem siedemnaście lat! Już byłem po dwóch latach PW – miałem w szkole lekcje przysposobienia wojskowego, miałem mundur, bo taki był obyczaj, że mieliśmy mundurki.
Oczywiście!
- Niech pan opowie, jak to się wszystko zaczęło.
Dla mnie bardzo interesująco. Byłem wtedy na wakacjach w Józefowie pod Warszawą, bo zgodnie z tradycją na wakacje rodzice wynajmowali mieszkanie w Józefowie nad Świdrem (ja się bardzo sportem zajmowałem). Wychodziłem, oglądałem latające samoloty – bardzo mnie to bawiło. Najstarszy brat był w podchorążówce, a średni był wtedy na Junackich Hufcach Pracy po maturze, bo takie były obowiązki uczniowskie, więc byłem sam z kolesiami od siatkówki, od lekkiej atletyki, od pływania, od biegania i żeśmy wychodzili, oglądali samoloty lecące na Warszawę. Tak było chyba do 5 września. 5 września, nie wiem z jakich powodów, zwinęliśmy się z Józefowa i pojechaliśmy do Warszawy, bo komunikacja jeszcze była normalna. W Warszawie byłem dwa dni. 6 lub 7 września w poczuciu obowiązku... Jak doszła do mnie informacja, że organizuje się batalion przysposobienia wojskowego... To się akurat zbiegło z apelem pułkownika Umiastowskiego, który w radio ogłosił, że należy emigrować na wschód, szczególnie młodzież: „Przecież tam zostaniecie wyszkoleni, będziecie mogli bronić ojczyzny”. Oczywiście już nie pamiętam tych frazesów. Zgłosiłem się do punktu, gdzie wiedziałem, że 36. Pułk Piechoty, który był na 11 Listopada, organizuje batalion, większy oddział młodzieży. Zgłosiłem się na taki punkt i przyjęli mnie. Oczywiście byłem w mundurku polowym i tak dalej. Chyba 7 września (to mogło być też 10, 12 września) zaraz po apelu Umiastowskiego przez radio, poszliśmy piechotą przez Mińsk Mazowiecki (pamiętam, tam był pierwszy postój) do Brześcia nad Bugiem w zwartym szyku, z zapewnionym wyżywieniem, pod dowództwem oficerów, których zresztą nie znam, nie pamiętam. W Brześciu nad Bugiem wsadzili nas do pociągu osobowego i mieliśmy gdzieś jechać, nie wiem gdzie, przecież nam tego nie mówili. Oczywiście byliśmy z bronią, w szyku wojskowym. Nie pamiętam momentu, ale dostaliśmy karabiny Mannlichery, to znaczy karabiny z pierwszej wojny światowej, które widocznie mieli w magazynie w 36. Pułku, i po dwie pełne ładownice (nie wiem, ile tam było naboi, czy sześć, czy dziesięć). Myśmy byli pod bronią, myśmy się czuli jak żołnierze, chociaż gdzie tam – mieliśmy po piętnaście, szesnaście, siedemnaście lat! Najwięcej było chłopaków z [gimnazjum imienia] Władysława IV, bo to było na Pradze, na Jagiellońskiej. Jak już nas wsadzili do tego pociągu, tośmy sobie bardzo mile tam jechali, bo człowiek nie był głodny, nie było zimno, tu miał broń, tu miał jakiś mundurek. Pociąg jechał tylko nocami, w dzień stał, a myśmy nie wychodzili – nie wolno nam było wychodzić. Duży postój był w Sarnach, też nikt nie wychodził. Pamiętam taki wypadek, że jeden z naszych kolegów wyskoczył z pociągu w jadących na koniach żołnierzy, oficerów (chociaż mieliśmy to zabronione), bo tam był jego ojciec. Cały pociąg [to widział], a tamtych chłopaków był cały batalion, to było przecież na oko stu, dwustu może. To wzruszające widowisko witania się syna z ojcem zrobiło na nas ogromne wrażenie – pamiętam to do dziś dnia (nazwisko zapomniałem, chociaż pamiętałem w swoim czasie). Z Sarn potem znowu żeśmy pojechali dalej. 17 września pociąg został zatrzymany przez motocyklistę (to widziałem) w polu. Coś tam się działo, jakieś papiery, coś się stało. Dostaliśmy rozkaz wysiadania z całym bojtlem, z całymi bagażami, z karabinami i tak dalej. Dowódca batalionu (myśmy go otoczyli, kółko takie zrobił w jasny dzień) mówi: „Słuchajcie. Niestety nie możemy jechać dalej. Rozwiązujemy batalion, bo ruskie napadli na Polskę. W związku z tym bez sensu byłoby, żebyśmy jechali dalej i żeby nas mieli aresztować za kilkadziesiąt kilometrów, za kilka dni. Rozwiązujemy batalion i teraz mamy do was takie uwagi: rwd – ratuj własną dupę. Musicie, który ma ubrania cywilne – a przecież nikt nie miał – niech się przebierze, wyrzuci karabin i wszystko, co ma niezbędne i niech się ratuje. Jak się możecie ratować? W tę stronę będziecie szli z powrotem na Brześć, po szynach. W tę stronę – w stronę granicy rumuńskiej, tam się wycofuje część władz polskich. Jak pójdziecie w tym kierunku, to na Włodawę, a tam za Bugiem polskie wojsko jeszcze walczy. Na Warszawę żadnej prostej drogi nie ma, bo albo Niemcy, albo ruski”. Tak do nas przemawiał ten dowódca batalionu. „Następnie musicie stworzyć grupki cztero, najwyżej ośmioosobowe. Musicie maszerować na własny rachunek, liczyć na własne szczęście, bo nie umiem wam wytłumaczyć, jak się ratować, gdzie wam będzie najbezpieczniej. Każdy z was wie, co musi – ratować własną duszę. Tylko uwaga, maszerować trzeba małymi grupkami i tylko w nocy, a w dzień albo spać, albo dekować się, a nie maszerować, bo narazicie się na naloty niemieckie albo rosyjskie. Szczęść wam Boże, ratujcie się. Rozejść się”.
- Jak to się dla pana skończyło?
Bardzo mile, zresztą jestem dzieckiem szczęścia. W grupce chyba siedmio czy ośmioosobowej postanowiliśmy iść w tym kierunku, gdzie nam pokazał, że jest Włodawa. Powiedział, że jedyne przejście przez Bug na drugą stronę, [które] jest jeszcze w rękach polskich, [jest] we Włodawie – więc co? Idziemy do domu, na Warszawę przez Włodawę. Dobra, idziemy. Muszę jeszcze wspomnieć, że jak wychodziłem na ten rajd czy rejs, czy na tę wycieczkę wojenną, to mój ojciec, który był już zamożnym człowiekiem, z żalem mnie błogosławił, żebym ja jednak sobie poszedł z tym batalionem PW. Był cholernie skąpy – dał mi chyba ze dwieście złotych, co było ogromną sumą, bo taki chłopak jak ja operował dziesięcioma, piętnastoma groszami: dwadzieścia pięć na kino, piętnaście bilet tramwajowy ulgowy. Dał mi ze dwieście złotych, ale nie w papierkach, tylko właśnie w monetach i w małych papierkach. Mówi: „To ci się może przydać”. I rzeczywiście to mi się przydało właśnie w tej drodze. Z miejsca gdzieśmy byli, od tego toru kolejowego do Włodawy tośmy szli... To zaczęło się 17 czy 18 września, a myśmy przeszli Włodawę 1 albo 2 października i po drodze musieliśmy się wyżywić! Nie wiem, ile to było, czy sto, czy trzysta kilometrów, w każdym bądź razie tą grupką szliśmy piechotą. Nie spotkaliśmy żadnej innej grupki w tym czasie i w tym miejscu. Żywiliśmy się u chłopów. Dowódca batalionu przed rozpuszczeniem uprzedzał nas jeszcze, że jest dużo Ukraińców i są nieżyczliwi. Myśmy nie spotkali w drodze do Włodawy żadnego nieżyczliwego Ukraińca! Wszędzie nas przyjmowali, wszędzie nas gościli, a jak podrzuciłem jeszcze te dwa złote, to nawet się skwarki znalazły do kartofli i do zsiadłego mleka. Żadnych represji ani złośliwości od miejscowej ludności żeśmy nie doznali. Przyszliśmy na własnych nogach, marznąc trochę, bo płaszczy nie mieliśmy, do Włodawy. Most stoi. Przeszliśmy przez most. Zaraz za mostem podszedł do nas żołnierz w hełmie z karabinem: „Co wy robicie? Co wy za jedni?”. To żeśmy powiedzieli, że jesteśmy z batalionu, który został rozwiązany i teraz właśnie idziemy na Warszawę. Mówi: „No tak, to pójdziecie ze mną”. Okazało się, że to był jakiś patrol z armii generała Kleeberga. Zaprowadził nas do odpowiedniej komórki armijnej. Przyjęli nas jak własnych synów. Oczywiście wyspowiadali co, jak, skąd żeśmy się wzięli; nasze Mannlichery na kupę złomu. „Dostaniecie od nas Mausery” – i żeśmy dostali Mausery. „Pamiętajcie, że od tej chwili nazywacie się zwiadem batalionu” ([albo] jakiejś [innej] jednostki wojskowej). „Poza tym zaraz się zgłosicie, żołnierz was zaprowadzi, żebyście mieli buty żołnierskie, bo już na bosaka chodzicie albo wam kapcie spadają. Mundury dostaniecie, płaszcze dostaniecie, czapki”– przecież każdy miał jeszcze szkolną czapkę, bo PW nie miało własnych czapek. „Który się źle czuje, to was żołnierz zaprowadzi do lekarzy” i tak dalej, ale nie było miedzy nami chorych, w tej grupce siedmiu czy ośmiu, wszyscy byli młodzi, zdrowi i przystojni. Zaopatrzyliśmy się jak cholera. Troszkę nas ubodło czy uradowało, już nie pamiętam, że będziemy zwiadem jakiegoś batalionu czy innej jednostki. Ale w rozmowach z żołnierzami to bardzo serdecznie nas przyjmowali, tak jak własne dzieci. Oni już nie walczyli, dlatego enigmatyczny był ten zwiad batalionowy, bo już były prowadzone rozmowy między Kleebergiem a Niemcami po zakończeniu walk. Byliśmy tam jeszcze parę dni. Dali nam zapasów, kaszę, nie pamiętam co jeszcze. Nie chcę mówić o miodzie ani o kiełbasie, bo nie pamiętam, czy to było, ale wiem, że żarcia nam dawali. Chyba 7 października oficerowie podpisali już pakt o zakończeniu działań i wszyscy żołnierze [poszli] do niewoli.
Jak to, co ja zrobiłem?! To, co zrobił każdy chłopak – poszedłem do niewoli, no jakżesz, w mundurze! Najpierw nasze Mausery na kupę żeśmy złożyli, potem w kolumnie razem, bo przecież wszystko było w czwórkach albo w dwójkach.
- Jak Niemcy traktowali polskich żołnierzy?
Bardzo poprawnie, ale zaraz powiem, jak nas traktowała ludność polska. Idziemy do niewoli jakąś niekończącą się kolumną, bo to przecież było, nie wiem, czy kilkanaście tysięcy żołnierzy plus takich facetów, jakby przebierańców. Zaprowadzili nas na piechotę (co dziesięć metrów był niemiecki żołnierz, który [obserwował] ten konwój) do jakiejś twierdzy. Tam spędziłem pierwszy nocleg ze swoimi kolegami i innymi żołnierzami na betonie podlewanym wodą. W tej izbie, w której byłem, mieściło się tylko kilkadziesiąt osób. Stała woda, więc ta noc była straszna. Jeść nam nie dali, ale nas to nie obchodziło, bo myśmy mieli przecież ze sobą te wory, plecaki. Tam polscy oficerowie lub podoficerowie listy sporządzali, oczywiście na rozkaz niemiecki – kto, gdzie, skąd i takie różne informacje. Ta grupka, w której byłem, została przegoniona na piechotę do Radomia. Potem się dowiedziałem, że w Radomiu była przed wojną jakaś jednostka wojskowa i właśnie na ten teren nas prowadzili. Po drodze (to było kilkanaście, kilkadziesiąt [kilometrów]) jak szliśmy przez Radom, to ludność owacyjnie witała nas po obu stronach ulicy (nie wiem, jaką ulicą nas prowadzili, jakąś główną). Oczywiście co pięć metrów Niemiec z giwerą, a ludzie nam rzucali papierosy, jabłka, pomidory, chleb, w każdym bądź razie nieźle nas zaopatrywali. Krzyczeli, śpiewali, niektórzy się modlili, inni nas błogosławili. Tak żeśmy siedzieli znowuż, jak się drzwi zamknęły na ten poligon w Radomiu. Tam się znalazło znowuż kilkudziesięciu, kilkuset czy parę tysięcy ¬¬– nie wiem, bo miałem tylko taką możliwość obserwacji, jaką miałem. Siedzieliśmy w Radomiu parę dni. Potem znowuż robili jakieś listy i naszą grupkę odseparowali. Za dwa czy za trzy dni wsadzili [nas] do pociągu – ale już towarowego – i zawieźli pod Kraków. To już się nazywało lager. Potem się zorientowałem, bo ludzie z zewnątrz mi powiedzieli, że to jest Jędrzejów pod Krakowem. Znalazłem się w Jędrzejowie. Był tam ogromny młyn, a w nim ogromne sale, jakieś składy, magazyny – myśmy tam się zagospodarowali, ciągle będąc z żołnierzami z armii Kleeberga. Były wielokilometrowe kolejki Polaków z kubłami, w których była zupa, kompoty lub inne takie rzeczy. Jedni mieli kubły, drudzy chleby, inni mieli jakieś worki z wędliną. Jak zamknę oczy, to sobie przypominam, że to były kilkusetmetrowe kolejki do wejścia, przy którym stali oczywiście Niemcy, strażnicy. Byli tam jeszcze polscy oficerowie. Ludność dawała [jedzenie] na oczach Niemców (i Niemcy temu nie przeszkadzali) przez tę bramę czy przez płot, te chabory, te dobrocie, to żarcie i polscy żołnierze to odbierali. Poszedłem tam, żeby to obserwować, bo aż się serce radowało... Ilu nas mogło być w tym młynie? Trzy tysiące, pięć tysięcy? A ta kolejka też wyobrażenie miała w setkach ludzi z żarciem. Stoję przy tej bramie i w pewnej chwili słyszę: „Józefowicz! – jakiś podporucznik czy inny ¬– co ty tu robisz?!”. Mówię: „Co ja robię? Jestem w niewoli”. – „Jak to jesteś w niewoli, gówniarzu?!”. Podchodzi do mnie bliżej. Patrzę, a to jest kolega mojego najstarszego brata ze szkoły i z podchorążówki, który widocznie znał mnie (bo mnie poznał), ale nie mówił do mnie Jurek, tylko Józefowicz. Mówi: „A co ty tu robisz?”. Mówię: „Jak to co? Jestem tutaj, byłem u Kleeberga i dał mi mundur”. Opowiadam co i jak. Mówi: „Natychmiast zorganizuj grupę, z którą tutaj przyszedłeś i zgłoś się o dziewiątej tutaj przy bramie. Będę tu czekał na was, bo jestem – nie pamiętam, zastępcą czy sekretarzem – polskiego męża zaufania, pułkownika takiego i takiego. Załatwię wam zwolnienie, przepustkę i pójdziecie do domu”. – „Nie no, my wolimy siedzieć!”. – „Nie ma gadania! Spie… i wracajcie tutaj jutro na godzinę dziewiątą. Ja tu będę”. Nie pamiętam, ale chyba byłem sam w tym momencie. Wróciłem do chłopaków i mówię im, co jest. „No pewnie, że wracamy do domu! Co będziemy robić? Będą nas tak wozić, co parę dni gdzie indziej? A potem jeszcze do Niemiec do roboty czy co? Zameldujemy się! Przygotujemy się”. Spotkałem jeszcze młodego z wyglądu, takiego dwudziestodwu-, dwudziestotrzylatka. Korec się nazywał, pamiętam, bo mieszkał na Inżynierskiej w tym samym domu co ja i był w wojsku. Znalazł się tam, nie wiem, w jakich okolicznościach, w każdym bądź razie młodo wyglądał i przykleił się do nas. Wszyscy z mojej siódemki plus Korec stawiliśmy się przy bramce, przy wrotach. Przyszedł pan Krupa, bo tak się nazywał pan podporucznik czy porucznik, kolega mojego brata. Czekał tam – był stolik i on wypisywał tylko takie wydrukowane karteluszki w formacie mniej więcej A5 lub A6, takie jak dłoń. Wypisywał tam tylko nazwisko i imię, ile ma lat, a reszta była wydrukowana po niemiecku: „Władze zobowiązane są do ułatwienia drogi różnymi środkami komunikacji dla – imię, nazwisko, lat tyle, u mnie napisali Warszawa – do Warszawy”. Innym prawdopodobnie też, chociaż ja w ich kartki nie spoglądałem. Mówi: „Do widzenia, do widzenia”. Ucałował nas, nie pamiętam, czy kopnął, czy nie, czy klepnął po ramieniu i poszliśmy. Wyszliśmy z obozu. Pokazano nam, że tam gdzieś jest Kraków, dwa, trzy czy pięć kilometrów, a tu jest stacja Jędrzejów. Wszystkie chłopaki z mojej paki mówią: „To my idziemy do Krakowa najeść się nareszcie czegoś. Ja bym chciał schabowego z kapustą”. – „A ja bym chciał...”. Mówię: „Nie, siedziałem tyle, to teraz się przejdę”. Przyłączył się do mnie ten kolega, sąsiad z Inżynierskiej 9, Korec – dziwne miał nazwisko. Mówię: „Idę na piechotę razem z Tolkiem – chyba się nazywał Anatol – bo tyle czasu siedziałem, a potrzebuję dużo ruchu. Co prawda bliżej jest do Krakowa, a dalej do Jędrzejowa, [ale] idę do Jędrzejowa”. Poszedłem z Tolkiem do Jędrzejowa w mundurze, napakowany zapasami, które dostałem w armii Kleeberga, w której byłem trzy czy cztery dni. Idziemy. Zachodzimy na stację. Pytamy się: „Czy tędy jeżdżą pociągi?”. – „Jeżdżą”. – „A kiedy będzie pociąg do Warszawy?”. – „Będzie akurat za dwie czy za trzy godziny”. – „No tak, za dwie czy za trzy godziny. To będzie pociąg z Krakowa?”. – „Tak, z Krakowa”. – „No to dobrze. A gdzie jest następna stacja?”. – „Następna stacja jest cztery kilometry stąd”. Mówię do Tolka: „Tolek, idziemy na piechotę, bo co tu będziemy siedzieć? Iść do Krakowa – sensu nie ma, to wolę iść naprzód”. Poszliśmy po szynach do tej stacji [...] cztery czy trzy kilometry i przyjechał pociąg, ten który jechał do Warszawy. Pytamy się ludzi, czy nie widzieli takich młodziaków w mundurach, bo w Krakowie wsiedli, a któryś z pasażerów mówi: „W Krakowie kilku młodych, tak jak wy, chłopaków Niemcy aresztowali na dworcu. Wsadzili do samochodów i gdzieś odtransportowali, nie wiemy gdzie”. Okazało się, że z tej grupki tylko my dwaj przyjechaliśmy do Warszawy.
- Panie Jerzy, niech pan powie o pańskich związkach z konspiracją podczas okupacji.
To zaczęło się właśnie wtedy. Wróciłem do domu. Oczywiście żaden z braci nie wrócił, bo jeszcze nie był dla nich ten czas. Buty wyrzuciłem, mundur rodzice spalili. Wielka radocha. Natknąłem się już w Warszawie, po powrocie (ze swoimi bohaterskimi przeżyciami wojskowymi, bo byłem u Kleeberga) na kolegę, który [powiedział] nam chyba w listopadzie 1939 roku, że należy do organizacji niepodległościowej, która nazywa się KOP. Okazało się, że to Komenda Obrońców Polski i tak się zaczęła moja praca w konspiracji. Ponieważ skończyłem trzecią klasę i na początku okupacji Niemcy zezwolili na prowadzenie szkółek i szkół czy kontynuowania nauki w szkołach zawodowych, to po paru dniach poszedłem do szkoły, żeby zrobić czwartą klasę i potem liceum (przed wojną było tak, że były cztery klasy gimnazjum, a potem dwie klasy liceum). Poszedłem do szkoły i zacząłem tam robić tak zwaną konspirację, która polegała na tym, że ludziom, do których miałem zaufanie, proponowałem [udział]. Tam powstała moja pierwsza drużyna i byłem piątkowym –było czterech żołnierzy i [ja byłem] piąty. Szkoła była w dalszym ciągu na Chłodnej 33, ja mieszkałem w dalszym ciągu na Pradze, bo nic się nie stało mojemu domowi i miałem możliwość [prowadzenia] tak zwanej konspiracji.
- Czy miał pan jakieś wywiadowcze zadania organizacji?
Nie, akurat tak się zdarzyło, że nie. Miałem za zadanie tylko werbunek.
- A czy były jakieś szkolenia typowo wojskowe?
Jeszcze nie. Na wszystko przyjdzie czas. Był werbunek i ja się nim zająłem. W szkole badałem ludzi, tych kolesiów, czy pewniaki czy nie, czy wojaki, czy bojaki i tak dalej. To wszystko działo się w KOP-ie, którego jedynym łącznikiem był ten gość z zewnątrz, kolega, który mnie do tego wciągnął. Potem była normalna nauka, normalne regularne spotykanie się tylko piątkami w oddzielnym i nieujawnianym nikomu poza tą piątką czasie i miejscu. To się działo, rozwijało, myśmy się spotykali. Najpierw [żeśmy] wspominali, po tym na miarę możliwości bywał u nas ten właśnie koleś, od którego to się zaczęło. Nie pamiętam na początku żadnych materiałów pisanych. To trwało, nie pamiętam, czy lata, czy miesiące. […] Były gazetki, rozprowadzaliśmy [je].
- Wy wstąpiliście do AK czy do ZWZ?
Nie było AK! AK to było za dwa lata czy za półtora roku. [Wtedy] jeszcze jest Komenda Obrońców Polski. Po tym zawiadamiają nas, że już nie jesteśmy w Komendzie Obrońców Polski tylko chyba w ZWZ-cie. Ale nas to nie obchodzi, bo my się przecież spotykamy tylko w tych piątkowych grupach, wymieniamy uwagi. Czy już się uczymy wojowania, nie pamiętam, ale wiem, że dzięki gazetce wprowadziłem chyba ze dwóch nauczycieli w szkole u Roeslerów. Jednym z nich był profesor, a jednym młody lekarz szkolny, medyk. Tego pamiętam, bo miał dziwaczne nazwisko – Wandalin Massalski. Dawałem mu gazetki i on mnie dawał inne. To był taki bardzo bliski i serdeczny kontakt. Po cichu mi powiedział, że nawet Niemiec, który wykładał u nas niemiecki (ale to przedwojenny nauczyciel, zresztą z pochodzenia Niemiec) też te gazetki czyta i jest z nami. Ale to tylko taka anegdotka. Gazetka, którą myśmy kolportowali, nazywała się „Polska Żyje” […]. Po tym zaczęły się kursy walki w mieście w tych piątkach. Przychodził instruktor i przeprowadzał wykłady. Nie pamiętam, żebyśmy pisali notatki. [Było] trochę bibuły dotyczącej walki w mieście. Kiedy to się zaczęło? W 1940, 1941 czy 1942 roku, nie wiem. Spotkałem dziewczynę, polubiłem ją. [Nazywała się] Sępolińska. W 1943 roku chyba zrobiłem maturę, ale to już na kursach, na tajnych kompletach, bo naszą szkołę już [zamknęli]. Na czym polegał dowcip? Niemcy przesuwali granice getta i przyszedł moment, chyba w 1942 roku, że Chłodna 33, gdzie było gimnazjum, została przeniesiona trzy ulice dalej, tam gdzie Korczak miał swoje przedszkole. Myśmy wynieśli nasze szkolne bety do siedziby Korczaka, a Korczak z dzieciakami zajął budynek Chłodna 33. Akurat wtedy Niemcy pobudowali ten sławny wiadukt na rogu Żelaznej i Chłodnej i nasza szkoła, która była cztery domy w głąb, znalazła się w getcie. Co dyrektorzy, pan Korczak z naszym dyrektorem, uzgadniali – nie wiem, bo mnie przy tym nie było, ale pomagaliśmy nasze bojtle przenosić chyba na Żytnią, a Korczak te dzieciaki i te bojtle żydowskie przenosił na Chłodną 33. Skończyłem czwartą klasę. Zostałem zapisany już w konspiracji do pierwszej licealnej. Zrobiłem pierwszą i drugą licealną, czyli maturę. Dostałem zaświadczenie, że skończyłem jakieś kursy. Dopiero po wojnie mi wypisali właściwą maturę. To byłoby na tyle.
- Lipiec 1944 roku. Jakie były nastroje przed Powstaniem? Jak wyglądała Warszawa? Czy już się zanosiło na to, że coś będzie?
Mogę mówić o tym, co ja odczuwałem, przeżywałem. Byłem w dziwacznej sytuacji, bo w 1943 roku, tak jak powiedziałem, zrobiłem maturę. W 1944 w czerwcu ożeniłem się jako dwudziestojednoletni chłopak z Sępolińszczanką, związaną z Ludwikiem, ale to odrębne zagadnienie. Wziąłem automatyczny urlop z konspiracji. Dowódcą plutonu na moje miejsce został Seweryn Bednarski „Stef”, a ja zostałem nominalnie jako dowódca drużyny, ale urlopowany. W czasie tego urlopu jedyne, co robiłem konspiracyjnie, to czytanie gazetek, spotykanie się normalne, brydżowe z kolesiami, którzy konspirowali i mi pewne rzeczy mówili. Poza tym zbieranie arkuszy, tak zwanych
Bekanntmachungów – to są te czerwone, ogromne plakaty, na których są wypisane nazwiska, że „Jak nie przestaniecie…” – to zostaną rozstrzelani. Złapałem kontakt i kilkadziesiąt tych czerwonych plakatów zebrałem w momencie ich druku (w drukarni złapałem ten kontakt) i udało mi się przechować je [przez] Powstanie i w ogóle już do czasów, że tak powiem, współczesnych.
- Panie Jerzy, chciałem zapytać, czy nie myślał pan o tym, żeby poczekać ze ślubem, aż się polepszy sytuacja?
Absolutnie nie!
- W czerwcu już się zanosiło na to, że niedługo Powstanie.
Absolutnie nie! Ożenić się, wykochać się i zginąć! Taki był program, a nie inny.
- Czy w lipcu 1944 roku były już objawy klęski Niemiec?
Klęskę Niemiec to myśmy przewidywali od początku wojny rusko-pruskiej. Ja i moje otoczenie zawsze wierzyliśmy, że Polska będzie, że Polska musi być i nie ma dyskusji, a że my zginiemy, przyjdą inni, ci którzy są w wojsku na Zachodzie. Jest do cholery Polaków, którzy chcą, żeby Polska była i będzie wszystko okay. Tak żeśmy podchodzili do tych działań. Siedzę cicho, kocham się. Mieszkam już u Sępolińskich...
Wszystko na Pradze! Jestem prawdziwym Prażaninem. Urodziłem się i do ślubu mieszkałem na Inżynierskiej, a potem poszedłem do Sępolińskich na Strzelecką, do rodziców mojej wtedy najukochańszej. Ale jestem w kontakcie z kolegami i 28 lipca, na trzy dni przed Powstaniem dostaję informację, że mam się stawić na tak zwaną koncentrację. Zbliża się Powstanie i jest koncentracja.
- Gdzie pan miał wyznaczone spotkanie?
Pluton, w którym byłem, miał [koncentrację] wyznaczoną na ulicy Ciepłej 15/17, gdzie zresztą mieszkał dowódca plutonu, mój przyjaciel „Stef”, czyli Seweryn Bednarski, kolega szkolny i przedszkolny. Zostawiłem żonkę i pojechałem na Ciepłą 15/17, pierwsze piętro. Byli chłopacy, było nas tam kilkunastu. Mieszkanie było trzy czy czteropokojowe. Mniejsza o historię, za dużo gadania. Graliśmy w brydża, żarliśmy zupełnie nieźle, bo u mnie w domu (byłem w dość zasobnej rodzinie)… Tak było do ostatniego dnia przed Powstaniem, kiedy odwiedziła mnie żona, ale tylko żeśmy się widzieli na dzień dobry i do widzenia, bo to było już na jeden dzień przed wybuchem Powstania. Mój kontakt z Pragą się skończył.
Żona zdążyła wrócić na piechotę przez most Kierbedzia. Potem się [o tym] dowiedziałem, bo cały czas nie wiedziałem, do końca wojny nie wiedziałem, czy wróciła, czy nie wróciła, czy przepuścili, czy nie. Ale to jest inne opowiadanie. Raniutko, 1 sierpnia, przyszedł łącznik i dał nam miejsce, tak zwaną pozycję wyjściową. Okazało się, że będziemy atakować
Stauferkaserne na Polu Mokotowskim. Tam teraz jest i przed wojną był zespół szkół zawodowych, gdzieś przy końcu Kazimierzowskiej, ale mniejsza o to. Atak rozpocznie się o godzinie siedemnastej, a pozycja wyjściowa będzie w cukierni w domu Lardellego na ulicy Polnej (nie pamiętam numeru). To było bardzo rano – myśmy wstali, umyli się, ogolili i tak dalej. Broni nie mamy, ale domyślamy się, że będzie tam. Poszliśmy do Lardellego, zajęliśmy cały dom (nie wiem, jak to dziś wygląda). Na dole była kawiarnia na kilkadziesiąt stolików z widownią, z estradą – tam koncertowali zresztą. Cały dom jest Lardellego. Okazuje się, że dozorca jest niepewny, więc nasi tego dozorcę najpierw przykręcili, zamknęli (nie wiem, czy związali, czy nie, bo tego nie widziałem). Było podejrzenie, że może „puścić bąka” – informację, że zajęty jest dom Lardellego. Nasi się zajęli, chodzili po mieszkaniach, witani byli przez lokatorów ¬– nie wiem, bo w tym nie uczestniczyłem. Dostałem wtedy rozkaz, żeby iść na koncentrację na ulicę Zakroczymską 1 przy kościele franciszkanów na Starym Mieście (pierwszy dom zaraz przy kościele), bo tam są nasi i trzeba ich zawiadomić, że pozycja wyjściowa jest na Polnej u Lardellego. Mój dowódca, czyli „Stef”, mnie tam skierował. Domyślam się, że chciał mnie chronić, żeby mnie nie było, jak to się na Polnej [zacznie], ale to jest inny wątek. Poszedłem i wróciłem. Dałem znać tej komórce i nie czekając, aż się zbiorą i pójdą, poleciałem szybko na piechotę do Lardellego.
- Jak wyglądały ulice tego dnia? Było widać jakieś ożywienie młodzieży?
Było widać kolosalne ożywienie, dużo wózków ręcznych i z dziećmi, w których nie było dzieci. Myśmy specjalnie, bo wiedzieliśmy, że to wszystko są albo transporty, albo... Nie jeździłem wcale tramwajami, bo uważałem, że najpewniej jest na piechotę. Niemców prawie nie było widać. Miałem jeszcze wpaść na Złotą też zostawić jakąś informację. Byłem na Złotej 57 chyba i wróciłem do Lardellego o godzinie mniej więcej pół do czwartej. Pytam się: „Broń przyszła?”. – „Nie przyszła”. – „Jak to nie przyszła? Przecież mieliśmy na Madalińskiego!” – wiedziałem, że tam są magazyny z bronią. „Tak, ale polecieli z wózkiem z warzywami po broń na Madalińskiego i w tamtą stronę Niemcy ich przepuścili na placu Unii Lubelskiej, a z powrotem już się widocznie nie mogą dostać, bo do tej pory nie przywieźli broni. Albo ich aresztowali, albo na melinie, ale to już nie wiemy, w każdym bądź razie nie ma [broni]”. – „To co mamy?”. – „To, co chłopaki mieli w domu”.
- Czyli jakie było wyposażenie waszego oddziału?
W grupie, w której byłem, był jeden erkaem (nie wiem, ile amunicji) i właśnie przeszkolony na tym erkaemie był Seweryn, czyli podchorąży „Stef”. Ten erkaem znalazł się na Polnej u Lardellego. Innej broni [nie było]. Jak ktoś miał prywatnie, to miał, a służbowej broni więcej nie było poza tym erkaemem, w każdym razie ja o tym nie wiem. Mówię: „To jak to będzie?”. – „Jak to? Dobrze będzie! Inni mają broń, a my mamy tutaj jeszcze dwie beczki »sidolówek«”. Mówię: „Z »sidolówką« to ja nie idę”. – „Jak to nie idziesz?”. – „Jak ja mogę iść, jak mogę poprowadzić swoją drużynę?”. Liczymy, że jeszcze broń wpłynie, a jak nie, to inni będą [ją] mieli. Wybija godzina piąta. Wtedy między Polną a Polem Mokotowskim nie było żadnych domów (nie wiem, jak jest w tej chwili, chyba są). Była wysoka trawa i krzewy na Polu Mokotowskim. Myśmy mieli zdobywać ten budynek, który jest zaraz za plecami Domu Prasy. Tam było wiele redakcji przed wojną, w czasie Powstania i po wojnie, Niemcy tam drukowali „Nowy Kurier Warszawski” i tak dalej. Poszedłem i o piątej tymi z dwoma „sidolówkami” zasunąłem. Od pierwszych naszych ruchów, jeszcze jak byliśmy przy Lardellim, waliło wiele niemieckich karabinów maszynowych. Myśmy nie wiedzieli, że to są tylko niemieckie karabiny, że nasze nie. Pierwszy w tę zieleń wyskoczył właśnie porucznik „Stef” i moja drużyna zaraz za nim. Zrobiłem może osiemdziesiąt kroków w krzakach z tymi dwoma „sidolówkami”. Sewer, czyli porucznik „Stef”, zginął mi – ani [nie] strzelał, wszyscy żeśmy się kryli w tych trawach. Po tym leżałem od piątej czy od kilkanaście minut po piątej do ciemnej nocy (nie wiem, bo miałem zegarek bez [podświetlenia], nie nocny zegarek, tylko zwykły i nie wiedziałem, która jest godzina). Leżałem sam, naokoło mnie nikogo (blisko mnie nikogo nie było, ale nie wiedziałem, czy [są] – każdy się krył). Cały czas Niemcy walili mniej lub więcej, większą ilością broni maszynowej strzelali. Tu tylko trawki czy krzaczki opadały, a myśmy się chowali. Ja zresztą byłem w jasnym płaszczu i ten płaszcz przerzuciłem na lewą stronę, która była jakaś kratkowana, żeby mnie było widać, ale leżałem cały czas w trawie, nie ruszałem się, tak jak mówiłem. [Byłem] może osiemdziesiąt, może sto metrów w głąb Pola Mokotowskiego, hen daleko od wszystkich budynków, nie mówiąc o
Flakkaserne i jeszcze od tego budynku, który myśmy mieli zdobywać. Tak wyleżałem do godziny dziesiątej, jedenastej. Pozwoliłem sobie nawet zapalić papierosa pod kapotą. Troszkę mniej zaczęli strzelać, już w nocy właściwie – nie wiem, która była godzina. Już po wypaleniu tego papierosa [myślę] – co ja tu będę leżał, wycofuję się. Ale słyszę, że po Marszałkowskiej jeżdżą czołgi niemieckie i właściwie nie wiem, w którą stronę uciekać. Jak jeżdżą tutaj czołgi, to znaczy, że Lardelli jest już w niemieckich rękach – tak mi się wydawało. Leżę, a w pewnym momencie przebiega sanitariuszka i mówi: „Ranni jesteście?”. – „Nie”. A ja już jakiegoś kumpla złapałem, który gdzieś, parę metrów ode mnie leżał. „To pomóżcie mnie, bo ja tu mam ciężko rannego i nie mogę sobie z nim dać rady, a chcę go wyciągnąć”. Poszliśmy trzy czy cztery metry dalej, gdzie nas poprowadziła. Ani noszy, ani nic. Ściągnąłem swój płaszcz. Położyliśmy tego rannego na płaszczu i ciągnęliśmy go na [nim] za pielęgniarką, która już wiedziała gdzie, bo myśmy nic nie wiedzieli, gdzie mamy iść, gdzie mamy uciekać. -->
- Wie pan, kim była ta dziewczyna?
Poszliśmy za tą dziewczyną do szpitala, gdzie miała dostarczyć rannego. To było na Polnej, na parterze. Tam żeśmy dostali pierwsze informacje, że w tym miejscu Powstanie nie wypaliło, że podchorąży „Stef” leży w szpitalu dwa domy dalej, bo jest ranny (ten, który był z erkaemem, [dlatego] nie strzelał). „Dobrze, to pójdziemy” – i poszliśmy te dwa domy dalej. Tego rannego żeśmy zostawili, bo to inna sprawa. Poszedłem (chyba już sam albo z kolegą, z którym zaszedłem do szpitala) dwa budynki w lewo. Tam, pamiętam, otworzyła mi artystka z teatru na Litewskiej, którą parę razy widziałem w czasie okupacji na występach. Była w białym stroju. [Zapytałem]: „Czy porucznik podchorąży »Stef« jest?”. – „Jest”. Znalazłem chłopaka, pocałowaliśmy się i tyle. Tam się dowiedziałem, że trzeba się starać iść do Lwowskiej. W Architekturze jest zorganizowana placówka polska i tam się dowiemy, co dalej. Ciężko się szło na Lwowską, chociaż to jest w tej chwili niedaleko. We dwóch żeśmy byli. W każdym bądź razie znalazłem się po kilku godzinach, już nad ranem, u „Golskiego”. Zameldowałem się, wyspowiadałem się. Skierowali mnie do porucznika „Szafrańskiego” i zostałem żołnierzem kompanii szturmowej „Szafrańskiego”.
- Chciałbym jeszcze na sekundę wrócić do Polnej. Pytałem o tą pielęgniarkę nie bez kozery. Tam odznaczyła się bardzo Krystyna Krahelska, właśnie na Polnej wyciągała rannych – warszawska Syrenka. Została zresztą zabita tego dnia w ataku na Dom Prasy. Czy pan słyszał o niej, czy mówiło się?
Po wojnie.
- Niech pan kontynuuje. Trafił pan do „Golskiego”. Czy tam było lepiej z bronią?
Dla mnie nie, ja żadnej broni u „Golskiego” nie dostałem, natomiast dostałem propozycję od kolegi, że idą na wypad do „małej PAST-y” na Pięknej i szukają ochotników. „Poszedłbyś?”. – „Poszedłbym, ale dajcie mi broń. Mam dosyć wojowania bez broni”. Targi, targi. „No dobra, to ja ci swój dam”. I dał mi jakiś rewolwerek. Poszliśmy na tę akcję już u „Szafrańskiego”. Nie wiem, czy inni mieli broń, czy nie, wiem, że ja miałem. Żadna broń, ale wtedy to była wielka rzecz! Poszliśmy tam i dostaliśmy rozkaz, że na parterze będziemy czekać [na] część szturmowców, którzy są na drugim piętrze. Jest tam przebita dziura w ścianie po poszerzeniu do przejścia i stamtąd się zacznie atak, z tej dziury, na PAST-ę, która była piętro niżej. Na tym podwórzu żeśmy czekali, czwórka czy piątka, bo kilku z dowódcą poszło na drugie piętro do prywatnego mieszkania, z którego była zrobiona dziura gdzieś do przejścia. Myśmy tak czekali pół godziny albo godzinę zanim się zacznie ruchawa, żebyśmy mogli tam polecieć i działać. Duży huk, jakaś postać przez okno z drugiego piętra wypada, rozbija się na asfalcie i ginie! Dowiadujemy się, że to dowódca natarcia właśnie od własnego granatu, który rzucił (czy ktoś inny rzucił, nie wiem), w każdym bądź razie zginął od tego wybuchu wyrzucony przez falę powietrza i atak na „małą PAST-ę” odwołany. Wróciłem normalnie Piękną do architektury, oddałem pożyczony pistolet Tadziowi Kowalkowskiemu (już nie żyje), który mnie [go] pożyczył. Tak się skończyła pierwsza część mojego pobytu u „Golskiego”. Mniej więcej 7 dnia Powstania Batalion „Golski” dostaje zadanie bojowe – utrzymanie pod kontrolą placu Zbawiciela. To znaczy trzeba iść, zająć odpowiednie stanowiska (przypominam, że tam jest kościół i że
vis-à-vis kościoła, skrawek między Marszałkowską a Mokotowską jest w rękach Niemców, w kierunku na Szucha). Mamy tam iść, ale nie wolno nam wchodzić do kościoła, ani na ten odcinek, gdzie jest kościół – widocznie taka jest (ale to w domyśle tylko) umowa między Niemcami a Polakami, że to jest ziemia niczyja i oni ani my tam nie wejdziemy. Rzeczywiście, dokąd byłem na placu Zbawiciela, to była ziemia niczyja. Zajęliśmy tę parterową część na placu Zbawiciela od Mokotowskiej do Marszałkowskiej. Po drugiej stronie winkiel Marszałkowska – Mokotowska nie jest przez nas zajęty, bo to już jest za blisko Niemców, [którzy] są po drugiej stronie Mokotowskiej (tam są ruiny, nie ma budynków). Zajmujemy także na pierwszym piętrze całe mieszkanie doktora – nie pamiętam, jak się nazywa, ale zostawił nam całe mieszkanie. Powiedział: „Trzymajcie się chłopcy” – i się przeprowadził dalej, do rodziny. Myśmy byli na pierwszym piętrze w części między Marszałkowską a Mokotowską, [mieliśmy] cały parter – tam była knajpa, nie pamiętam już, jak się nazywała. „Szafrański”, czyli kompania, w której byłem, tym się zajmowała. O czym można wspomnieć? Po pierwsze to, że bardzo serdecznie przywitał mnie lekarz, który mieszkał piętro wyżej i którego lokal żeśmy zajęli. Powiedział: „Róbcie, co chcecie, wykorzystujcie to”. Taka była forma u „Szafrańskiego”, że zmieniały się drużyny – w tych godzinach ta [grupa], potem szliśmy do tak zwanych koszar na Nowowiejską. W każdym bądź razie była zorganizowana służba. Za mojej obecności (kompania „Szafrańskiego” była tam do 17 sierpnia) ani razu nie mieliśmy rozkazu, żeby atakować i żaden strzał ze strony Niemców w naszym kierunku też nie padł. Wręcz przeciwnie, powiedzmy sobie – mojego dowódcę rannego przenieśli na Jaworzyńską do szpitala, a ja znalazłem parę butelek wódki w tej knajpie, w szafie stojącej drzwiami do ściany, [którą] odkryłem, odciągnąłem. Byłem wtedy dowódcą drużyny i chłopaki byli przy innych okienkach. Wykryłem, że tam jest wódka. Myślę sobie – niedobrze, bo mi będą chlać. Wyciągnąłem dwie butelki, schowałem po kieszeniach i jeszcze lepiej do ściany tę szafę przycisnąłem. W międzyczasie, [podczas] służby, poszedłem na Jaworzyńską do szpitala, gdzie leżał „Stef” i zaniosłem mu pół litra wódki. Wiedziałem, że po pierwsze on to lubi (ja nie przepadałem i nie przepadam do dziś za wódką) i jemu może to pomóc w organizacji (był ranny i leżał). Drugie pół litra zaniosłem dowódcy kompanii, który nami dowodził, rządził dyżurami. Tak działo się do siedemnastego dnia [Powstania]. Widocznie doszli do wniosku, że spokojny odcinek, wypoczęte towarzystwo, jakoś tam uzbrojone i dostaliśmy najpierw informację, a potem rozkaz, że 17 sierpnia następuje przeprowadzka. Likwidujemy dotychczasowe kwatery i przenosimy się na Wilczą 45 po jakiejś szkole. Mają przenieść wszystkie bojtle, magazyn minerski i kompania „Szafrański” będzie od 17 sierpnia działać na placu Trzech Krzyży przy Instytucie Głuchoniemych i Ociemniałych. Przeprowadzamy się. Z bojtlami nie było kłopotu, bo było [ich] mało, ale trzeba było przecież jeszcze przenieść cały magazyn minerski. Ktoś to organizował i przenieśliśmy to, myśmy też pomagali. Śmieliśmy się: „No tak, myśmy byli tutaj na urlopie te dziesięć dni” – bo przecież noce to tylko tyle, że nie spać i patrzeć, czy Niemcy nie strzelają. Wygodnie, bo przecież jak była moja drużyna, to trzech spało, a jeden czuwał – nic się nie dzieje, to niech chłopaki śpią, tylko ten, co pilnuje, musi być. Czyli to była taka służba-drużba. Siedemnastego dnia przenosiliśmy się na Wilczą. To nie jest daleko, ale z Wilczej jest bliżej na plac Trzech Krzyży. To teraz jest trzeci dom od Marszałkowskiej, ta Wilcza 44 czy 45. Jest bliziutko na plac Trzech Krzyży, a stąd, z dotychczasowej kwatery byłoby i niebezpiecznie, i dalej. Rano, już pod koniec przeprowadzki, bo ostatni, jak pamiętam, był magazyn minerski... Chłopaki przenosili to wszystko na plecach, nawet wózków nie było żadnych dziecinnych, żeby to przewieźć: i broń, i zapasy, i amunicję, i benzyny, i beczki z materiałami do butelek z benzyną, i już gotowe butelki z benzyną. Kończy się przeprowadzka, jesteśmy na parterze, zaczynamy się zagospodarowywać – w końcu jest magazyn minerski czy ten pokój z minerskimi rzeczami. W pewnym momencie słyszę syk i widzę w pokoju, gdzie są złożone miny i butelki zapalające, mały płomienik ognia! Krzyknąłem: „Chłopcy, za mną!” – a oni byli zajęci, tak jak i ja, bojtlami i ustawianiem. Poleciało za mną kilkunastu, nie wiem ilu, bo się nie patrzyłem w tył, tylko pierwszy wyskoczyłem, bo byłem zawsze bardzo szybki dzięki sportowi. Jak zbliżyłem się do tego na pół metra czy na metr, czy już wyciągałem rękę, to nastąpił wybuch i znalazłem się sześć, siedem, może osiem metrów [dalej] przy otwartym oknie na wysokim parterze (to pomieszczenie było na wysokim parterze). Paliłem się. Nie mówiłem, że przed tym dostaliśmy kombinezony, że już byliśmy umundurowani w kombinezony i to, co było poza kombinezonem, to się [paliło]. Paliły mi się obie dłonie i cała głowa, to znaczy włosy, bo przecież nie miałem żadnego hełmu – nie pamiętam, żebym miał nakrycie głowy. Po tym wybuchu znalazłem się te sześć czy osiem metrów [dalej], przy oknach wychodzących na Kruczą. Zachowałem się jak idiota, bo wydawało mi się, że jak będę szybko biegł, to ten płomień zgaśnie i wyskoczyłem przez to okno (nie wiem, czy było otwarte, czy je wybiłem – chyba było otwarte). Wyskoczyłem, bo to było już na wysokości dwóch metrów […] i myślałem, że zgasł przez to ten płomień. Zacząłem lecieć Wilczą od Marszałkowskiej takim cholernym, szybkim biegiem, tylko mi migały te płomienie przed oczami, bo rękami machałem. Biegłem tak pięćdziesiąt, sześćdziesiąt metrów i ludzie mnie zatrzymali: „Gdzie lecisz, ty baranie?! Czekaj tu!”. Pościągali marynarki i na mnie ten ogień zatłamsili. Gdzie indziej się nie paliłem, więc nie pamiętam, żeby gasili. Zaprowadzili mnie na Wilczą do jakiegoś lokalu na parterze. Tam był gabinet dentystyczny. Posadzili mnie na fotelu. Ręce miałem położone, widocznie dziwne były. Gęby nie widziałem już potem przez parę miesięcy, w lustrze się nie oglądałem, nie wolno było. I te ręce. Pamiętam tylko, jak przyszła lekarka i mówi do kogoś: „Tak, ale ja nie mam żadnych przeciwoparzeniowych środków”. A ja tak siedzę na tym dentystycznym fotelu, mówię: „Starszy strzelec-pogorzelec, starszy strzelec-pogorzelec” – i straciłem przytomność. Nie wiem, czy tam zrobili szpital, czy gdzie indziej, w każdym bądź razie leżałem w prywatnym mieszkaniu gdzieś w okolicy Wilczej i właściwie byłem denat. Nie pamiętam, podobno nie jadłem, zresztą ludzie nie mieli co. Leżałem tak i tylko pamiętam taki epizod, jak przyszli chłopcy z mojej czy z innej drużyny (ale z tej kompanii) do mnie z wizytą. Mówią (tak z dwunastu czy czternastu nas było poparzonych, ale tak ciężko, to ja jeden): „Ale nie martw się, bo widzisz, wszystkich grzebią u nas w papierowych torbach – nawet na dziedzińcu w Architekturze jest cały cmentarz takich w papierowych torbach – a ty nie będziesz leżał w papierowym worku, bo myśmy nakradli desek i ci zrobimy trumnę”.
- To pocieszająca perspektywa.
Tak, w każdym razie dzisiaj ja to odbieram [tak], że oni mnie skreślili. Potem zostałem przeniesiony do szpitala na Marszałkowską 87. To jest ostatni budynek na Marszałkowskiej przed skrzyżowaniem z Alejami Jerozolimskimi (nie wiem, dlaczego mnie przenieśli) i leżałem do końca Powstania w szpitalu.
- Jakie były warunki w szpitalu? Były lekarstwa?
Śmieli się i pacjenci, i lekarze, że jedyne co mają, to bandaże z prześcieradeł, bo nawet dla mnie nie było tłuszczów, żeby to spalone leczyć, nie było nic. A ja dostałem wysokiej gorączki, która teoretycznie nie powinna być związana, czyli coś się przyplątało, ale nie wiem co. Mało jadłem, bo i nie mogłem, i nie miałem potrzeby. Ale widocznie tam mnie podkarmiali, bo przecież bym zdechł z głodu, przecież to jest półtora miesiąca, sześć tygodni leżenia w szpitalu. Tak doleżałem do końca Powstania, nie ruszając się. Po tym, już po kapitulacji (przypominam, że mówiłem, że jestem dzieckiem szczęścia) przyszli do mnie koledzy z kompanii i powiedzieli, że idziemy do niewoli. Mówię: „Tak, ale ja niechodzący”. – „Nie bój się, w porządku”. Wzięli mnie na coś, na deskę czy drzwi (wszystko jedno, nie wiem co) i zanieśli mnie Marszałkowską, zmieniając się, do Koszykowej i na plac przed Politechniką. Zostawili mnie tam. Co chwila zajeżdżała biała niemiecka sanitarka, zabierała jednego, dwóch czy trzech rannych i gdzieś odjeżdżała. Nie wiedziałem gdzie, nie wiedziałem, czy na cmentarz. Jak na mnie przyszła kolej, Niemcy wsadzili mnie do tej sanitarki przy pomocy kolegów, [którzy] się wrócili (to już było po kapitulacji). Przy pomocy sanitarki zawieźli mnie do Włoch, jak się zorientowałem (zresztą padały te słowa). Stał [tam] pociąg towarowy i pod tym pociągiem mnie wyokrętowali. Jacyś ludzie, nie pamiętam, czy Niemcy, czy nasi, wsadzili mnie do wagonu kolejowego. Czekaliśmy aż ten pociąg zostanie załadowany. Okazało się po tym, że to jest transport ciężko rannych jadący gdzieś tam. Lekarze polscy jadą razem z nami, ale w osobnym wagonie, tylko robią obchody. Lekarze niemieccy na początku też chodzą i oglądają rannych, czy to są ranni, czy markieranci. Po jakimś czasie postoju (bo to załadowanie zaczęło się rano czy w południe), po dniu czy dwóch dobach, pociąg rusza. To trzeba powiedzieć – w każdym wagonie jest szesnastu rannych. Wagon towarowy jest przedzielony deskami: cztery miejsca, cztery miejsca, pusty środek, cztery miejsca, cztery miejsca. Liczyłem koce – sześćdziesiąt cztery koce jest na wagon, poza tym kuchenka, jeden kubełek z wodą, drugi ze sraniem, trzeci z siusianiem. Co rano (a tych ranków było chyba ze siedem, zanim dojechaliśmy do Poczdamu) podoficer niemiecki przywoził nam zupę w baniaku, kawę, herbatę, która się niewiele różniła smakiem, kubeł z wodą, wylewał te siuśki i inne rzeczy. Przypuszczam, że tak było w każdym wagonie, tych podoficerów musiało być więcej. Najpierw przychodził niemiecki lekarz, ale był chyba tylko jeden czy dwa razy. Tak to przychodzili polscy lekarze i polskie pielęgniarki przeważnie po dwoje, troje na kupę, z lekami, a Niemiec poza swoimi kubełkami przynosił nam jeszcze suche ciastka, butelkę gorzały i inne delikatesy niedostępne dla nas od miesięcy. Potem przy okazji ktoś, kto lepiej znał niemiecki niż ja, zapytał się, dlaczego on tak: „Taki mamy rozkaz. To jest wyżywienie rannego esesmana pierwszej klasy i wy teraz macie to wyżywienie”. Myśmy się domyślili i dowiedzieli, że to jest wynik umowy kapitulacyjnej i stąd taka opieka i takie zaopatrzenie.
- Czyli ta opieka ze strony Niemców była nadspodziewanie dobra.
Nadzwyczajna! Nadzwyczajna była ze strony Niemców!
- Jak się do was zwracano: bandyci, bohaterowie?
Nie, skąd! Ranni bohaterowie. Zresztą myśmy z Niemcami nie rozmawiali bezpośrednio, bo przecież nie wychodziliśmy – to byli wszystko ciężko ranni. Ale myśmy się czuli jak bohaterowie, [jak] Bóg wie co, bo i ten Niemiec, który gówna nasze wyrzuca i przynosi te frykasy (to, co powiedziałem, te trzy rzeczy, to było po dwanaście takich przysmaków do żarcia; porcje były stosunkowo małe, ale różnorodność, bo były i [słodycze] w czekoladzie, i czekolada, i tak dalej)... Tak nas wieźli może siedem, może osiem dni. Myśmy się czuli jak cholera, ale żaden się nie mógł nawet zwlec na peron, bo przecież pociągi często gęsto w dzień stały, na przykład w Łowiczu. Pamiętam, pociąg stanął w Łowiczu i stał cały dzień, od świtu do wieczora. Pytaliśmy się sanitariuszek, czy ktoś wyszedł – nikt z chorych nawet nie wyszedł na peron, taki był stan! Pamiętam jak dziś – dojechaliśmy do Poczdamu, ([wiedzieliśmy], że to już jest pod Berlinem) i tam dopiero domyśliliśmy się, na czym polega dowcip z tym transportem. Pociąg przywitała (oczywiście myśmy tego nie widzieli, tylko po tym, jak przechodzili peronem) komisja z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, która przyjechała pod Berlin czy do Berlina (ja ich widziałem w Poczdamie) sprawdzić, jak Niemcy realizują umowę z akowcami o kapitulacji, czy taka opieka jest. Te wszystkie frykasy, koce i te wygody były podporządkowane przecież temu, że będą to kontrolować Szwajcarzy. Oni rzeczywiście przeszli, myśmy widzieli przez otwarte drzwi, jak przechodzą. Rzucili jakieś jedno słowo czy zdanie i to nie po polsku. Była wymiana, bo byli ludzie, którzy znali języki i którzy mogli porozumieć się i dawać hasło, że [jest] wspaniale. Ja tego nie słyszałem, bo u nas akurat nie rozmawiali. Oni przeszli cały pociąg, w niektórych wagonach wymieniali uwagi i dowiadywali się o tej wódce, że nam dają, o tych ciastkach, o tych gównach, o ciepłych zupach, herbatach i kawach. Po tym pociąg ruszył i pojechał dalej.
- Jak się ta podróż skończyła?
Zajeżdżamy. Nie wiem, czy to trwało dzień, dwa czy trzy. Teraz wiem, że zawieźli nas do stalagu XI A Altengrabow Lazaret Gross-Lübars i wypakowali nas niemieccy żołnierze. Okazało się potem, że to są oddziały Abwehry. Zabrali nam wszystek chleb, wszystkie niewypite wódki, wszystkie niedojedzone delikatesy, wszystko, co się dało! Mnie jeszcze zabrali dodatkowo (ponieważ wódki nie piłem, miałem parę [butelek]) zdjęcie. Obrabowali nas ze wszystkiego – z fotografii, z dokumentów. Obrobili nas. Abwehra nas obrobiła, miała nas na widelcu. To był Gross-Lübars – obóz wojskowy. Sam Altengrabow był międzynarodowy, na kilkadziesiąt tysięcy jeńców, a to był taki szpitalik przyobozowy, oddalony cztery czy pięć kilometrów.
- Jaka była opieka w tym szpitalu?
W szpitalu opieka była doskonała, bo byli polscy lekarze i do Bożego Narodzenia były polskie pielęgniarki. Towarzystwo się pchało widocznie do tych transportów, bo to nie był przecież jeden transport, tylko więcej, tak że opieki było do cholery, tylko leków nie było.
- Nie przychodziły paczki z zagranicy?
Początkowo dawali nam jedną paczkę na tydzień na czterech albo na ośmiu z darów współwięźniów, którzy mieli tam już własne magazyny – siedzieli po pięć lat, po cztery, po trzy, po dwa – różni byli. Byli Amerykanie, Anglicy, ruskich likwidowali. Był tam obóz ruskich, ale zdychało ich po pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu dziennie, bo widzieliśmy, jak zwłoki wywożą, oczywiście na drabiniastych wozach, ale inne to kacapy ciągnęli. Leżałem tam, opiekę miałem doskonałą, tylko nie było leków. Jeszcze ze dwa, trzy tygodnie nie wstawałem, taki byłem zjedzony przez chorobę. Po tym zacząłem powoli wracać do siebie, nawiązałem [kontakt], listy, ale nie z rodziną bezpośrednio, bo oni byli po tamtej stronie Wisły. Tam byli już kacapy i tam poczta polska nie działała. W Łowiczu znalazłem jakichś kuzynów, przypomniałem sobie. Napisałem
Gefangene Post, dostałem odpowiedź. Po trzech czy czterech miesiącach przysłali jakieś kartofle, serki, jakieś palenie. Paczki faktycznie żeśmy zaczęli dostawać. Jak już byliśmy w rejestrach szwajcarskich, Szwajcaria (Międzynarodowy Czerwony Krzyż) zaczęła słać te paczki na każde indywidualne nazwisko. Minął cały 1944 rok. Paczki imienne żeśmy zaczęli dostawać dobrze po Nowym Roku, a do Nowego Roku tylko z tych składek Serbów, Francuzów i innych cudzoziemców. Holendrzy najwięcej nam dawali, ale to była jedna paczka na pięciu albo ośmiu. Holendrzy nas [lubili] i prywatnie okazywali nam bardzo dużo sympatii. W obozie byli [też] Anglicy, traktowali nas „przez nogę”. Francuzów było mało, myśmy [ich] traktowali „przez nogę”, bo to przecież notoryczni zdrajcy i nie trzymają się swoich. Ruskie to tylko na śmierć, bo oni ginęli – rzeczywiście codziennie po kilkadziesiąt albo sto kilkadziesiąt osób z głodu było wyprowadzone do zakopania.
- Rosjanie nie mieli podpisanych konwencji międzynarodowych.
Tak, ani sympatii, bo myśmy znaleźli takich Holendrów, którzy potrafili przyjść z własnym wyposażeniem i poczęstować nas: „A jedzcie” – tą łamaną niemczyzną. Jeżeli chodzi o mnie, to zacząłem paczki dostawać regularnie dopiero po Bożym Narodzeniu. Na Boże Narodzenie z tych paczek, które dostawaliśmy od współwięźniów, tośmy zrobili przyjęcie i ja się pierwszy raz najadłem od [początku] pobytu w niewoli, od października. Poszedłem do kościoła, a ksiądz... W baraku był normalny ksiądz holenderski czy duński. Nie znał innego języka, tylko swój i miał tablicę: „Kradłeś, kląłeś...” i grzechy wypisane po polsku. Pokazywałeś tylko: tu, i tyle razy tu, i tyle razy tu.
Symboliczna, ale była. Ja zadowolony, bo się najadłem, tak mi dobrze. Podchodzi do mnie po mszy świętej wilniuk (domyślam się, że z 1 albo z 2 armii) i mówi: „Pan tak pięknie wyglądałeś przy tym, mam do pana prośbę”. – „Słucham, słucham”. – „Przywiozłem woreczek grochu. Chciałbym panu odstąpić, żeby pan sobie zjadł i wypił ten groszek”. Co zrobię? Mówię: „Tak, dziękuję”. Tak zostałem potraktowany przez jedynego żołnierza (potem mi powiedział, nie pamiętam, jak się nazywał), który pod Warszawą dostał się na Czerniaków. Tam z akowcami pojechał do obozu i tu właśnie się znalazł. Zacząłem dochodzić do siebie. Potem się okazało, że komendantem obozu jest legendarny „Żywiciel”, to znaczy Mieczysław Niedzielski. Byłem tam do końca wojny.
- Jak wyglądało wyzwolenie?
Bardzo prosto. Przypominam, że jesteśmy nad Łabą, ale po stronie wschodniej. Wojna się skończyła, przestali strzelać. Umowy jakieś były, że do Łaby są ruskie, a z tamtej strony są amerykańce.
Pierwszego żołnierza spotkałem amerykańskiego, bo Amerykanie mieli gdzieś wszystkie umowy. Zajeżdżali do naszego obozu autobusami (nikt ich nie zatrzymywał, nie wiem, czy rusków nie było, czy nie zwracali na to uwagi), brali swoich i wywozili te kilkadziesiąt kilometrów na druga stronę Łaby. Z Polaków, kto chciał, to go brali. Francuz chciał, to go brali. Nawet jeździli po całym terenie i krzyczeli: „Kto na Zachód – wsiadać! Kto na Zachód – wsiadać!” – a rusków jeszcze nie ma. Tak było ze trzy, cztery dni. Dużo kolegów pojechało na Zachód i potem byli u Andersa, ale ja miałem plan, że muszę wrócić, bo przecież mam młodą, nową żonkę, o której nic nie wiem. Siedziałem, widziałem – te autobusy jeździły, oczywiście nie co chwila, ale ze cztery dziennie przejeżdżały i chłopaki szykowali się. Niektórzy wyjeżdżali, bo Amerykanie brali wszystkich, kto wsiadł. Po tym, po trzech, może czterech dniach przyszła armia rosyjska, zdobywcy. 1 maja jeszcze obchodziliśmy w obozie. Ruskie nam urządzili akademię ze śpiewem ruskim (nie pamiętam, czy tancerki były, ale być może też były). Zaraz po 1 maja:
Damoj – pójdziecie do domu.
- To było jakoś zorganizowane, czy po prostu każdy musiał sobie radzić sam?
Nie pamiętam, ale powiem, jak ze mną było. Stworzyliśmy znowuż grupkę czterech, pięciu czy sześciu kumpli i
damoj to
damoj – poszliśmy do przodu, na wschód. Dowiedzieliśmy się o nazwę miejscowości, gdzie jest most i po prostu poszliśmy. Poszliśmy piechotą, pakując swoje niemałe zbiory czy ubrań, czy śmieci, czy żarcia – różne rzeczy mieliśmy – w takie worki właściwie trudne do udźwignięcia. Byliśmy jeszcze w amerykańskich mundurach ze złotymi guzikami, bośmy dostali jakieś wyposażenie z magazynów holenderskich, francuskich czy angielskich. Były, to dali, ale już dawno, nie na moment wyjścia. Parę tygodni już byliśmy w tych mundurach amerykańskich, efektownych zresztą. Jak nas ruskie zobaczyły, też najpierw się pytali, czy
Amerykan. „Nie, Polak”, ale można było udawać, szczególnie, jak się znało [angielski]. Zrobiliśmy grupkę i poszliśmy w siną dal.
- Ile wam zajęła podróż do Polski?
Teoretycznie dziesięć dni, dwa tygodnie.
Zaraz, zaraz! Najpierw jesteśmy w Niemczech, [u Niemców], którzy są grzeczni, mili, ofiarni, bo jesteśmy w amerykańskich mundurach. Oni nie wiedzą, kto zacz. Mówimy: „Jeść!” – jest jedzenie, mówimy: „Pić!” – jest picie. Chcemy rower: „Proszę, wasze, zwycięzcy!” – i tak dalej. My jak bohaterowie wojenni wracamy przez podbity kraj zastraszony ruskimi gwałtami i kradzieżami. My nie zabieramy, nic nie kradniemy, tylko prosimy, żeby nas żywili i jak mają, to dają. Po tym dochodzimy do wniosku, że na rowerze też niewygodnie, bo te bojtle się tego nie trzymają. Idziemy do chłopa i mówimy, że chcemy furę z koniem. „No to masz, to proszę”.
- Wyście mieli wtedy jakąś broń?
Gówno mieliśmy! Nie, nic nie mieliśmy, kijów nie mieliśmy nawet. Dobrze, że lasek nie mieliśmy, bo... Ale Niemcy nas traktowali [dobrze], byli wprowadzeni w błąd i tak nas traktowali. Doszliśmy tak do jakiejś miejscowości nad Odrą. Już jesteśmy na moście, wychodzi ruski żołnierz z karabinem i pyta: „A wy kto?”. – „My? Jak to kto? Jeńcy wojenni! Polacy! Wracamy ze zwycięskiej wojny!”. Mówi: „To idziemy do komendy miasta”. Nas jest już grupka koło ośmiu, dziesięciu osób. „Bierzcie z tego woza swoje bojtle i idziemy do komendy miasta”. To wszystko dzieje się na moście na Odrze. „A daleko ta komenda?”. – „Niedaleko, tu zaraz”. Idziemy do komendy miasta, on nas prowadzi. Karabin ma normalnie wiszący, jest zresztą sam jeden, a nas jest kilku. Prowadzi nas do willi niedaleko, właściwie w tym samym mieście. Wpuszcza nas do ogródka – to jest willa, po jednej stronie jest kawałek ogródka i po drugiej stronie jest kawałek ogródka. Wpuszcza nas do tego ogródka, który jest zaparkaniony (potem się dopiero domyśliłem dlaczego) i ten drugi też. Siedzimy. Po jednym wołają, idzie gdzieś tam. Potem go wypuszczają i idzie już do drugiego ogródka, po drugiej stronie, na tej samej posesji. Ja kombinuję, bo zawsze taki byłem chłopski filozof: „Jak to jest? Jak to jest? Cholerny świat! Najpierw tu, potem tu, po jednym”. Ponieważ z każdym gadał piętnaście minut albo pół godziny, z niektórymi jeszcze dłużej, to trwa. Zbliża się wieczór, a to wczesnym rankiem się zaczęło. Idę jako ostatni. Nie mogę się dowiedzieć, o co tu chodzi, bo nie ma kontaktu z tymi w drugim ogródku. Jestem sam. Idę tam – pół po polsku, pół po rusku, pół jeszcze w innym języku: „Jak się nazywasz?”. – „Józefowicz”. – „Nazwisko!”. – „Józefowicz”. – „To
adcziestwo!”. – „Nie, Józefowicz się nazywam”. – „Aha” – on nie bardzo kapuje... Wróciłem do Warszawy. Zastałem wszystkich bliskich, poza braćmi, którzy zginęli, jak mówiłem poprzednio, ale matkę, ojca, żonę w dobrej kondycji. Spotkałem się z panem doktorem Masalskim, który uprzedził mnie, że nie mam... Dostałem od tego enkawudzisty [polecenie] (okazało się, że to było NKWD), że mam się w Rembertowie zameldować. [Doktor] powiedział, że wykluczone: „Leczę cię teraz, jesteś inwalidą wojennym na trzy lata”. On był w Przemienieniu Pańskim lekarzem. „Nie wolno ci ani do roboty, ani nic, jesteś chory”. Tak było, troszkę się udawało. Potem zdobyłem papiery inwalidy wojennego, bo jak zobaczyli – miałem spalone łapy i tę mordę jeszcze taką kostropatą, uszy mnie parę lat ropiały... Migałem się, żeby mnie za przynależność do AK za dupę nie wzięli ani nasi, ani ruskie. Nie kontaktowałem się z kolegami ani z Powstania, ani z obozu – celowo. Chciałem się zapisać na uczelnię – nie przyjęli mnie, chciałem popróbować roboty – nie przyjęli mnie. Widocznie była luka w życiorysie albo coś o mnie niewłaściwego wiedzieli i tyle. Od 1950 roku poszedłem do Spółdzielni Inwalidów i oddawszy interes rodziców razem z maszynami na spółdzielczość inwalidów, zahaczyłem się w tej spółdzielni. Była też ogromna spółdzielnia, „Samopomoc Inwalidzka” – około dwóch tysięcy inwalidów zatrudnionych. Ja też inwalida, to mnie przyjęli, ale funkcji żadnej mi nie dali, chociaż byłem jedną z trzech osób, które miały maturę. Decydenci nie mieli do mnie zaufania. Tak pracowałem siedem czy osiem lat przy wydawaniu ołówków i papieru w kratkę, a potem nawet dopuścili mnie do pisania sprawozdań z zebrań. Potem szedłem coraz bardziej w górę, aż po siedemnastu czy po iluś latach zostałem wiceprezesem do spraw rehabilitacji, bo zajmowałem się ciągle niepełnosprawnymi i zajmuję się nimi do tej pory.
Warszawa, 28 maja 2008 roku
Rozmowę prowadził Robert Markiewicz