Emilia Nogaj-Adamowicz „Ela”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Emilia Nogajówna, urodziłam się 17 czerwca 1927 roku w Poznaniu. Mój pseudonim w konspiracji „Ela”. W czasie Powstania byłam łączniczką Oddziału V Kwatery Głównej w sztabie, w Śródmieściu. Zaczęłam jako starszy strzelec, a skończyłam jako plutonowa.

  • Proszę coś powiedzieć o latach przedwojennych, urodziła się pani w Poznaniu. Czym się zajmowali pani rodzice?

Mój ojciec był kierownikiem dworca autobusowego, mama zajmowała się domem. Poza tym chodziłam do szkoły, miałam dwie siostry, starszą i młodszą. Starsza siostra nie żyje, zginęła w obozie w Zeithain. Skończyłam pięć klas szkoły podstawowej. Kiedy znalazłam się w 1941 roku w Warszawie…

  • Ale jeszcze o latach w Poznaniu. Jak układały się stosunki polsko-niemieckie?

Mieszkałam w Bydgoszczy przed wojną, a przemieszkiwałam u różnych ciotek. Kilka miesięcy mieszkałam w Katowicach, tam chodziłam nawet do szkoły. Moi rodzice mieszkali także w Grudziądzu, ale wtedy chyba byłam niemowlęciem w wózeczku, więc takich czasów nie pamiętam. W Poznaniu miałam babunię, cudowny dom z ciotkami i wujkami, niezamężnymi i nieżonatymi. Czyli opiekowała się mną liczna rodzina w Poznaniu. Chodziłam do sióstr urszulanek do pierwszej klasy, ale to był taki cudowny rok i ten rok się skończył. W tym czasie rodzice mieszkali w Bydgoszczy, bo tato pracował w Bydgoszczy. Tato był pracownikiem „dwójki”, czyli wywiadu na terenie Niemiec. Nie wiem, jak wygląda taka służba w wywiadzie, ale w każdym razie musiał chyba jeździć i mieć na terenie Niemiec jakieś sprawy służbowe do załatwiania. Moja mama rodziła wszystkie trzy córki, wszystkie nas trzy, u babuni w Poznaniu. Potem wracała na miejsce zamieszkania, czyli właściwie do Bydgoszczy. W czasie dnia mojego urodzenia tato rozgrywał mecz w Gdańsku, to niby było wolne miasto, ale wiadomo, jaka była sytuacja, jakie stosunki i ilu Niemców. Rozgrywano mecz piłki nożnej z jakąś drużyną niemiecką, wobec czego władze drużyny polskiej, w której był tato, powiedziały niestety, że nie może się obejść mecz bez mojego ojca. Mój ojciec był jedynym człowiekiem, który sobie potrafił poradzić z agresywnymi i w ogóle bardzo wrogo ustosunkowanymi Niemcami do Polaków, co przenosiło się także na stosunki sportowe. Tak to wyglądało, że urodziłam się 14 czerwca. Na telegram o moim urodzeniu ojciec odpowiedział tylko mojej mamie: „Nie zapomnijcie zgłosić jej do Urzędu Stanu Cywilnego”. Wobec tego po trzech dniach zgłoszono mnie, to znaczy na skutek telegramu mojego taty, tak że data urodzenia w piśmie to jest 17 czerwca 1927 roku. Taki był właśnie początek.

  • Tata zawodowo grał w piłkę nożną, czy to była jakaś amatorska drużyna?

Przed wojną nie było chyba zawodowych drużyn.

  • Ale były kluby, czy on grał w jakimś klubie?

Oczywiście, że były kluby. Tak, to był klub i były władze klubowe. Troszkę podobnie jest teraz…

  • A w jakim klubie on grał?

Jak się ten klub nazywał, to nie wiem, bo chyba jego kariera sportowa skończyła się wskutek tego, że była starsza ode mnie moja siostra i potem ja się urodziłam, to pewnie uznał, że już musi z czegoś zrezygnować.

  • Nie wie pani, czy Polacy wygrali ten mecz?

Nie wiem.

  • Jak było tutaj przed wybuchem wojny, czy czuło się, że wojna wybuchnie?

Tata mój wiedział z tytułu swojej służby. Mówić nie mógł, ale wytransportował nas na wschód Polski, do Podhorców. One leżą rzeczywiście na dalekim wschodzie Polski, teraz są to już tereny zajęte przez Ukrainę. To było chyba na dwa dni przed [wybuchem wojny], bo w Warszawie znalazłyśmy się, trzeba było czekać na przesiadki, już był straszliwy bałagan. Czuło się napięcie wielkie i przesiadałyśmy się w Warszawie. Mama z nami trzema jechała na tą wieś, bo była już najmłodsza Kajunia, ona jest o sześć lat młodsza ode mnie. To była rodzina siostry ojca, to znaczy konkretnie miała tam męża i ich odwiedzała czasem. Tak się złożyło, że ponieważ to było lato, więc oni już byli na miejscu i myśmy do nich pojechali. Tam spędziliśmy czasy walk, wojny w 1939 roku. Ojciec został w Bydgoszczy, a wyekspediował nas właśnie w przeczuciu, że… Powiedział: „Lada dzień Niemcy mogą wejść na te tereny i nie możecie tu zostać, bo tu się będą działy rzeczy takie… Po prostu nie mogę was narażać, żebyście przeżywały coś takiego”. Żeśmy pojechały do rzekomo spokojniejszej części Polski. Jak się potem okazało, to w tej wsi fronty się przelewały. To była wieś położona bardzo dogodnie dla walk, szczególnie artyleryjskich, bo była ona położona po dwóch stronach parowu dość głębokiego. Wzgórze jedno i drugie to była ta sama wieś, te same rodziny mieszkały. Poza tym mieszkały narodowości też różne. Ukraińcy mieszkali, Hucułów nie było, to znaczy górali wschodnich Tatr. Jako dwunastoletnia dziewczyna miałam charakter, że bardzo się garnęłam do sportu i w ogóle już od najmłodszych lat uprawiałam sport. Śmieję się, że już jako dwuletnia dziewczynka – mój stryjek uczył mnie chodzić na rękach. Tak że biegałam między wzgórzami, oczywiście mimo sprzeciwów mamy. Ale ludzie z jednego wzgórza prosili mnie, żebym biegła powiedzieć, że żyją i co się u nas dzieje i dowiedzieć się z kolei, co się w tych rodzinach dzieje po drugiej stronie parowu. Tam działy się rzeczy bardzo różne, jakoś ocalałyśmy. Przez wzgląd na działania artylerii i ostrzałów, siedziałyśmy w głębokim kopcu na ziemniaki. Dzięki temu przeżyłyśmy wszystkie przegrupowania tak zwane. Najpierw oczywiście Polacy walczyli z Niemcami, Niemcy wyparli Polaków. Potem weszli Ukraińcy, regularnego wojska nie przypominam sobie, mundurów, tylko wiadomo było, że weszli Ukraińcy. Ukraińców wyparli Niemcy, a wcześniej były między Ukraińcami a Polakami jakieś konflikty bojowe z zabijaniem ludzi włącznie, a potem z kolei znowu Niemcy wyparli Ukraińców. Polacy już wycofali się niestety, bo nie mieli ani broni, ani amunicji. Nie byli wojskiem tak wyposażonym, żeby móc walczyć z kilkoma nieprzyjaciółmi na raz.

  • Przyjechała pani do Warszawy dopiero w 1941 roku?

Tak, jak już się ustabilizowała sytuacja, już po 17 września, jak już wiadomo, że ruski wchodzą… W międzyczasie mój ojciec dostał się do niewoli niemieckiej, będąc jeszcze po tej stronie, gdzie się jeszcze walki z Niemcami toczyły. Z tej niewoli uciekł, uciekał na wschód, żeby się dostać do nas. Ale dostał się już do wojsk radzieckich, które wkroczyły do Polski 17 września i z tej niewoli też uciekł. Mój ojciec brał udział w dwóch powstaniach: w wielkopolskim i w śląskich. Chyba dwa były powstania śląskie, o ile się nie mylę. Był typem człowieka, który musiał ciągle walczyć z wrogiem i umiał uciekać. To było jego wielką zaletą, bo w ten sposób ominął go Katyń, jak uciekł Rosjanom z niewoli.

  • Jaki on miał stopień wojskowy?

Nie mam pojęcia.

  • Jak miał na imię?

Franciszek, miałam dwanaście lat, więc właściwie wielu rzeczy dowiedziałam się dopiero później. Tato nie rozmawiał na tematy swojej służby w „dwójce”. Wiadomo było, że walczył normalnie, tak jak wszyscy Polacy w tym wieku powołani do wojska. Ale w jakim charakterze, na czym polegała jego walka już w czasie działań, to nie bardzo wiedziałyśmy. Nagle znalazł się w Podhorcach, w momencie jak już Polska była napadnięta przez rusków, tu była zajęta przez Niemców i Niemcy zaczęli organizować powroty wszystkich uciekinierów z zachodniej Polski. Po prostu transporty z tych ziem, żeby z powrotem do ich pierwotnego miejsca zamieszkania przetransportować. Śmiesznie, bo były napisy najpierw na samochodach, potem na pociągach: „Tu jadą folksdojcze”. Pytam rodziców: „Co to znaczy?”. Rodzice mi wtedy wytłumaczyli, że dla nich Polacy z zachodu to są ludzie, którzy powinni być Niemcami. Prawdopodobnie spośród tych ludzi troszkę złożyło te pisma o obywatelstwo, to znaczy zostali zmuszeni. Jak wracaliśmy na zachód, to oczywiście mowy nie było, żeby tato dojechał do Bydgoszczy. Ponieważ w Poznaniu cała mamy rodzina była, więc udało się ojcu jakoś… Tato oczywiście mówił perfekt po niemiecku i w dodatku znał doskonale dialekt berliński, więc żeby bardziej robić wrażenie na żołdakach niemieckich, to mówił tym dialektem berlińskim. Wtedy wiadomo, że nie w Polsce się nauczył tego języka w szkole, tylko musiał ten język znać dobrze. Tato znał trochę psychikę na tamtych terenach jako szpieg, tak że dzięki zdolnościom ojca udało nam się w nocy z tego pociągu wysiąść. Wiadomo było, że mieliśmy jechać jeszcze dalej, do Bydgoszczy. Pamiętam, że to była już noc, jak przez miasto szliśmy aż do mieszkania babuni. Babunia jeszcze wtedy mieszkała w swoim dawnym mieszkaniu, później ich dopiero wysiedlono z tego mieszkania. Pod stary adres trafiliśmy. Tato pierwszy ruszył, bo był niespokojnym duchem, a bał się, że to jest za blisko Poznania, że oni będą szukali być może ludzi z jego wojskowego zawodu, i przedostał się do Warszawy. Jak to robił? Wszystko mu się udawało. Dostał się do Warszawy właśnie dzięki doskonałej znajomości języka niemieckiego. W Warszawie nawiązał kontakt z takimi ludźmi, którzy postarali się mu o mieszkanie i skontaktowali go z byłym senatorem. Ojciec się z nim spotkał w jego domu, bo ten senator poszukiwał kogoś, kto zajmie się jego mieszkaniem, bo twierdził i zresztą chyba tak było, że musi niestety z Polski jakoś się wydostać. Chciał, żeby ktoś tego mieszkania pilnował. Niestety nigdy nie wrócił do Polski ani do Warszawy. Tak że tato najpierw mieszkał na Senatorskiej, znalazł pracę kierowcy w niemieckiej firmie rybnej. To była filia jakiejś dużej berlińskiej firmy rybnej. Oczywiście szef był bardzo zadowolony z ojca znajomości języka polskiego i całej Polski. Tak że pracował chyba do samego końca właśnie w tej firmie jako kierowca. Od razu gdzieś się skontaktował z ludźmi z podziemia, tak że niezależnie od tej pracy jeszcze pracował w konspiracji. Bał się bardzo o [moją] starszą siostrę, która w ogóle miała już czternaście lat w 1941 roku. Wcześniej zabrał ją już do Warszawy, bo wyglądała już troszkę na starszą dziewczynę. We wiadomych celach takie młode, ładne dziewczyny wywozili do Niemiec. Tak że najstarszą siostrę Krystynę zabrał wcześniej do Warszawy i była z tatą, kiedy tata starał się o papiery dla nas, o jakieś bilety. Nie wiem, jakie trzeba było formalności załatwić, żeby z tak zwanego Warthegau przedostać się do Generalnej Guberni. Jak to wszystko załatwił, to w 1941 roku latem przyjechał po nas i zabrał mamę i nas dwie. Od tego czasu wszyscy mieszkaliśmy w Warszawie. W międzyczasie w Poznaniu dużo się pozmieniało. Jeden z synów babuni nie wrócił, dostał się do niewoli. Inni… nie wiem, interesował mnie los właśnie tego wujka, bo jak chodziłam do pierwszej klasy sióstr urszulanek, to on ze mną lekcje odrabiał i mi ojca zastępował.

  • Jak pani wstąpiła do konspiracji?

Jak przyjechałam do Warszawy, to pierwsza myśl, bo już słyszałam w Warszawie i od taty i od wielu znajomych, których tata miał, poznaniaków, którzy też wyjechali, że tu można się dostać do „Szarych Szeregów”. To nie było łatwe. […] Nawet po Powstaniu już z kolegą, który był moim instruktorem, kolega z „Zośki” z plutonu „Alek”. Nasza drużyna właśnie tam się szkoliła później. Nauczycielka od geografii dowiedziała się, że jedna z uczennic bardzo chce się dostać do harcerstwa i skontaktowała się ze mną. Mając już takiego tatę doświadczonego konspiratora, już wiedziałam, że muszę to bardzo konspiracyjnie załatwić. W każdym razie jej zawdzięczam to, że dostałam się do mokotowskiej dDrużyny „Szarych Szeregów”. Ona chyba nie miała opiekuna w nazwie. Tak się znalazłam w „Szarych Szeregach”. Zaczęły się harcerskie zajęcia, ale dość prędko jak zaczęły się nasze szkolenia wojskowe, to już przekształcono moją drużynę w drużynę dziewcząt starszych. Kształcenie wyglądało różnie, bo tak jak w koszarach żołnierze po naborze przechodzą szkolenie, to myśmy takie szkolenie bardzo intensywnie przechodziły. Nasze nastawienie było na łączność, służbę łącznościową, ale także służbę sanitarną i znajomość obchodzenia się z bronią, taką jaka była wtedy do dyspozycji. Teoretyczne zajęcia odbywały się na kompletach w mieszkaniach różnych rodziców. Tak że ja poprosiłam rodziców, oczywiście wiadomo, że tata mi w tym pomógł, że odbywały się niektóre zajęcia wojskowe w naszym mieszkaniu na Odolańskiej 15, na Mokotowie. Zresztą tata zorganizował skrytkę na broń, bo trzeba było, żeby broń była, z którą trzeba się było zapoznać. Poza tym była wewnętrzna dyscyplina i to był obowiązek każdej z uczestniczek, były obowiązkowe ćwiczenia fizyczne, oczywiście każda w swoim mieszkaniu. Troszkę nam podpowiedziano w jaki sposób robić podciągi jak w sali gimnastycznej i jakie meble czy jakie urządzenia w normalnym mieszkaniu można wykorzystać do ćwiczeń. Tak że jak nas z tym zapoznano, to byłyśmy zobowiązane te ćwiczenia wykonywać w wyznaczonych godzinach, że co najmniej tyle i tyle czasu. Ile to już nie pamiętam. Poza tym nie wiem, czy od razu, czy to się stało w troszkę późniejszym terminie, do nas należało doskonałe poznanie trójkąta Warszawy na południe. Wiem, że to było na Pyry, trójkąt w odległości piętnastu kilometrów. Najpierw miałyśmy się zapoznać z wszystkimi drogami prowadzącymi tam, oczywiście mniej dostępnymi, mniej uczęszczanymi. Tak że w każdą niedzielę trzydzieści kilometrów miałyśmy do pokonania z kompasem i wykonania odpowiednich zadań. Nauczyłyśmy się marszu w tempie przyzwoitym, stąd właśnie moje nogi krzywe. Ale szczególnie zimą, kiedy jeszcze było ciemno, wstawałam o takiej godzinie, kiedy jeszcze obowiązywała godzina policyjna, żeby stawić się w miejscu zbiórki, to rodzice w pewnym momencie szlaban mi dali i wysłali mnie na zesłanie do Sochaczewa, gdzie mieszkała siostra jedna mamy. Ale na krótko, bo tam też się nie zachowywałam zbyt grzecznie. W każdym razie mąż ciotki był aniołem dla mnie, był cudowny, nie miał żadnych pretensji do tego, że na koniu jeżdżę na oklep. Nigdy nie mówiłam, dokąd idę, po co. Tak że ciotka mówi: „Nie, weźcie ją do siebie, bo ja tutaj nie biorę odpowiedzialności za jej zachowanie”. Tak że to nie była długa przerwa w moim szkoleniu. To jeszcze był okres, w którym bardzo dużo sypiałam i zdarzył mi się taki przypadek, na szczęście nie odpokutowałam tego. Jak wstępowałam do „Szarych Szeregów”, to sobie dwa lata dodałam, niby nie byłam czternastolatką tylko szesnastolatką. Smarkato wyglądałam, więc tak mnie traktowali ludzie, którzy niekoniecznie musieli znać moją prawdziwą datę urodzenia czy tą podaną oficjalnie. Chyba to były Lasy Kabackie, bo teraz jak oglądałam mapę, to tak jak nas prowadził… W plutonie „Alek” najstarszym instruktorem był Bogdan Deczkowski, pseudonim „Laudoński”, nie pamiętam jakie jeszcze miał imię w tym pseudonimie, też był chłopak z Mokotowa. On miał dwadzieścia lat, więc on był już starszy człowiek. Poza tym byli jeszcze inni instruktorzy, ale ten miał największy autorytet i w ogóle był dla nas wielkim bohaterem, bo brał udział w wielu akcjach małego sabotażu. W tych lasach kiedyś, już szarówa była, zasnęłam w marszu i jak nosem się znalazłam na poprzedniku idącym przede mną, to się obudziłam. Ale konsekwencji nie wyciągano żadnych, bo wiadomo, i smarkata, i szaro już było w lesie. Taka była przygoda śmieszna, że się poczułam jako przyszły wojskowy nie bardzo.

  • Jak siostra znalazła się w obozie koncentracyjnym?

Siostra nie była w obozie koncentracyjnym. Ponieważ u nas w domu nie mówiło się, co kto robi – broń Boże – ale tak przypuszczałam (obserwowałam ludzi, a poza tym miałam troszkę intuicję, którą się kierowałam), że siostra chyba była w kontrwywiadzie. Nie wiem, czy tata maczał w tym palce, czy nie, bo mówiła dobrze po niemiecku. Dwa lata starsza ode mnie, to już chodziła do gimnazjum, bo ja jeszcze do podstawówki w piątej klasie, piątą klasę skończyłam. Był obowiązkowy niemiecki i ona jakoś niemieckiego nauczyła się na tyle dobrze… Już potem w Warszawie pracowała w sklepie z płytami, musiała znać język niemiecki, bo szefowie byli Niemcami. Tak że ona używała języka niemieckiego i być może była w kontrwywiadzie. Ale jak wybuchło Powstanie, to natychmiast znalazła się w służbie jako sanitariuszka, bo takie przeszkolenie też przechodziła prawdopodobnie i już służyła przez całe Powstanie jako sanitariuszka. Była w szpitalach przeróżnych. Nawet jak pisałam pamiętnik, to dowiadywałam się od przyjaciółki, która razem z nią ostatnie miesiące Powstania była w jednym szpitalu, spotkały się zresztą przypadkowo po spaleniu, po zbombardowaniu… Ona chyba te szpitale musiała opuszczać, z bombardowania uszła z życiem. Już była na innej ulicy, chyba na Koszykowej ostatnio i razem wyszły też do niewoli.

  • Ona zmarła po wojnie, tak?

Została zabita w obozie jenieckim w Zeithain. To było 12 marca 1945 roku. To był dzień wielkiego dywanowego nalotu na Drezno. Tak że tego dnia już szczególna czujność wszystkich strażników na wieżyczkach była wzmożona. Zresztą niemiecki komendant obozu znany był z tego, że gaszenie światła to nigdy nie o tej godzinie, o której miało być rzeczywiście, tylko zawsze co najmniej minutę wcześniej już obchód był, już było sprawdzane, czy ciemności wszędzie panują, czy okna są szczelne zasłonięte. Tym bardziej właśnie ten nalot, który już słychać było podobno, bo ta przyjaciółka była ciągle w jednym baraku z nią.

  • Ale siostra została zastrzelona przez Niemców, czy zginęła w czasie tego bombardowania?

Nie, ona zginęła w momencie kiedy z wieżyczki strażniczej strzelono do smużki światła, właśnie na minutkę przed godziną, w której obowiązywały ciemności. To był strzał w parapet, bo dokładnie opowiadała mi jej koleżanka Adela Żydówka, która się częściowo ukrywała w naszym mieszkaniu. Mam medal Yad Vashem i dyplom, który odbierałam w imieniu mamy. Ona mi opowiadała o tych wszystkich detalach. To był strzał w parapet, coś szklanego stało, zbiło się i rykoszet trafił ją. Ona była na pryczy, na piętrze i [dostała] prościutko w serce. Tak że to była śmierć w sekundzie, strzał i śmierć.

  • Jak siostra miała na imię?

Krystyna.

  • W jaki sposób ta Żydówka trafiła do was do domu?

To była koleżanka mojej siostry ze szkoły z Bydgoszczy. W Warszawie całkiem przypadkowo spotkały się na ulicy. Jej rodzice byli w getcie. Po jakimś czasie mój tata postarał się, bo tata w konspiracji między innymi pracował, bo już był człowiekiem w zasadzie starym, miał czterdzieści lat, co to za żołnierz czterdziestoletni, więc pracował tam, gdzie fałszowano wszystkie papiery, wszystkie jakie tylko można sobie wyobrazić, jakie były potrzebne w życiu okupacyjnym, w tej okropnej okupacji. Mieli drukarnię i wszystkie papiery [robili]. Tata chyba jej właśnie papiery aryjskie przygotował. Tak że ona między innymi miała też przepustkę i mogła do getta wchodzić i wychodzić. Nie zawsze to było bezpieczne, chociaż w jej wypadku o tyle było bezpieczne, że ona nie była podobna, nie była semickim typem urody, bo miała fiołkowe oczy i prościusieńki nos. Wszyscy Żydzi mają za młodu normalny nosek, potem im się na starość troszkę nos zmienia. W ogóle śliczna dziewczyna, ale jakoś miała dużo szczęścia, że dość długo miała kontakt, dokąd rodziców nie wyprowadzono na Umszlag, na rampę kolejową, z której posłali ich chyba do Treblinki, do gazu. Właśnie ona przeżyła okupację między innymi dzięki nam, trochę w innych miejscach, bo musiała z Warszawy uciekać.

  • Dlaczego musiała uciekać z Warszawy?

Bo niestety zaufała jednemu z lokatorów z kamienicy na Odolańskiej 15. Poprosiła go o przechowanie, bo wyniosła z getta cenniejsze rzeczy rodziców. Jej tata miał garbarnię dosyć dużą i handlował futrami. Jej mama miała furta i dziewczynki miały futerka. W ogóle takich rzeczy cennych, cennych skór było dość dużo i ona poprosiła go, czy mogłaby u niego przechowywać, przynieść te rzeczy. Nawet myśmy o tym nie wiedzieli, bo nie chciała nas narażać. Tym bardziej że nocowała przecież u nas. Ten facet był gejem i miał przyjaciół wśród żołnierzy niemieckich, też tej orientacji seksualnej. W pewnym momencie jak ona o coś poprosiła z tych rzeczy, to on powiedział: „Okradli mnie, już nie ma tych rzeczy”. Ona wiedziała, czym to grozi, że może któregoś ze swoich przyjaciół poprosić, żeby ona zniknęła, ponieważ wiadomo, że tamto kłamstwo jest grubymi nićmi szyte. Tak że uciekała z Warszawy, dokądś się przeniosła na jakiś okres, ale potem wróciła, bo miała potworne warunki życiowe. Bo dużo ludzi podejrzewało potem już, że coś jest nie w porządku, skoro ona się zachowuje właśnie tak nerwowo. W międzyczasie jej rodziców zagazowali i wróciła do Warszawy do nas.

  • Brała udział w Powstaniu Warszawskim?

Tak, natychmiast w czasie Powstania zgłosiła się i brała udział też jako sanitariuszka. One spotkały się przypadkowo zupełnie w którymś ze szpitali kolejnym, w którym moja siostra była po zbombardowaniu poprzednich i po różnych perypetiach. Ona podawała mi nawet nazwisko dyrektora tego szpitala, Polaka. Wracając właśnie do tego szpitala, tak moja siostra przeżyła całe Powstanie, dzięki temu że sanitariuszką była i pewnie czuwał nad nią Pan Bóg.

  • Adela to było jej prawdziwe imię?

Tak, Adela to było prawdziwe imię, a imię, które przybrała to było Halina.

  • A jej prawdziwe nazwisko?

Reich, Reichówna.

  • Żyje jeszcze?

Tak, żyje, ma dzieci w Stanach Zjednoczonych w Pittsburgu. Byłam u nich. Co jakiś czas dzieci ją zabierają do siebie. Ona jest dwa lata starsza, bo w wieku siostry, razem chodziły do jednej klasy. Pojechała w wieku osiemdziesięciu trzech lat znowu do nich, do Stanów.

  • Ale mieszkała cały czas w Polsce?

Tak i ma mieszkanie we Wrocławiu i tam mieszka.

  • Proszę powiedzieć, jak pani pamięta 1 sierpnia 1944 roku?

Jeszcze [chciałam dodać, że] nasze szkolenie w kierunku sanitarnym odbywało się w ten sposób, że nawet dzięki jakimś kontaktom nieformalnym, załatwiano nam praktyki w szpitalach. Oczywiście było to tylko możliwe na oddziałach wenerycznych i gruźliczych. Dostałam się na oddział gruźliczy. Ale mój ty Boże, co tam było? Przede wszystkim robienie łóżek, wynoszenie nocników, praca salowych. Ale robienia zastrzyków też nas przyuczono. To było moje wyszkolenie sanitarne, które mi nie pomogło, jak na Sielce posłała mnie pani porucznik z Mokotowa, z „Baszty”. Ona właściwie była dowódcą wszystkich kobiet, bo to była Wojskowa Służba Kobiet. Już cztery dni, może trzy… wtedy kiedy generał „Monter” ogłosił alert […] to sztab był w jak największym pogotowiu, tak że już byłam wezwana na kwaterę na cztery dni przed wybuchem Powstania. Już się z rodzicami żegnałam i już na Wspólną 36 musiałam się stawić. W ogóle w kwietniu się znalazłam w sztabie, dlatego że dwie łączniczki sztabowe wpadły. Tam były dziewczyny troszkę starsze, ponieważ większość albo w każdym razie duża ilość skrzynek kontaktowych bywała w domach publicznych. Jak mnie przedstawiono pani porucznik…

  • W domach publicznych, czy prywatnych?

Nie, w publicznych, w burdelach. Ja wiem, czy to były prywatne, czy państwowe?

  • W domach publicznych, czyli w burdelach w Warszawie były skrzynki kontaktowe?

Tak, tam były skrzynki kontaktowe. Jak mnie nasz przyszły dowódca w sztabie, ona była chyba kapitanem, pani doktor „Malina”, jej nazwisko właściwe to pani doktor Bopre… Jak mnie zobaczyła, to tak wyglądałam, że ona mówi: „Mój ty Boże, jak ona tam będzie chodziła?”. Czy się nadaję? Ale ponieważ trzeba było natychmiast tą lukę, dwóch ogniw w tym całym łańcuchu [uzupełnić]… Dosyć sprawna była ta służba łącznościowa w sztabie, no to trudno, musiałam się ucharakteryzować na nieco starszą, trochę sobie biustu dorobić, bo nie miałam własnego w tym wieku. Troszkę musiałam się podmalowywać, jak tam chodziłam. Chodziłam ze swoją przyjaciółką, bo miałam przyjaciółkę, która mieszkała bliziutko, mieszkałyśmy na Mokotowie. W ogóle już się przyjaźniłyśmy, bo poznałyśmy się w „Szarych Szeregach”. Referencje, które trzeba było jeszcze pani nauczycielce od geografii przedstawić, to pochodziły pewnie od jej mamy, bo mama koleżanki Kasi była też oficerem sztabowym. Z Kasią razem chodziłyśmy na początku z duszą na ramieniu i cały czas odmawiałyśmy różaniec, idąc po schodach, bo pierwsza nasza skrzynka kontaktowa była w takiej obskurnej kamienicy, w której co pół piętra mur był, ściana od samego dołu, gdzie później windy miały swoje miejsce, to tutaj szła ściana do samego strychu. Tak że nie było wiadomo, co jest za każdym półpiętrem tej starej chaty. Serca nam waliły, różaniec odmawiałyśmy, ale jak jakiś żołnierz zbiegał, to oczywiście trzeba było udawać, że się śmiejemy, jakieś głupstwa gadamy. W końcu jak dotarłyśmy na strych – bo to na strychu był pokoik – to ręce się nam trzęsły, nie mogłyśmy trafić kluczem do dziurki od klucza. W końcu udało nam się. To był pokoik na strychu, obskurny, brudny, ciemny. Stało w nim łóżko żelazne, nakryte kocem, materac pod tym był, koc szary i taki sam szary wisiał na oknie. Może to wojskowe koce były? Jak się wchodziło, drzwi się otwierało do środka, to był stół z wnęką i niby pojemnik na śmieci, ale w tym pojemniku na śmieci było dojście do naszej właściwej skrzynki, w której miałyśmy zostawiać meldunki i zabierać, jeśli była jakaś bibuła do zabrania, żeby oddać naszej dowódcy. To szło przesz ręce Bronki, nie wiem, jak się nazywała, ale była też naszą drużynową w tym czasie, kiedy żeśmy były normalnie w drużynie.

  • Ale to właśnie w tej kamienicy był dom publiczny?

Tak, chyba cała kamienica to był właśnie burdel.

  • Gdzie to było dokładnie?

Na Chmielnej, a strych to były takie najtańsze pokoje. Nad tymi drzwiami, nad futryną drzwiową ktoś sobie wymyślił na grubej linie ciężką dechę drewnianą pomalowaną na czarno i nie wiem, czy to była płaskorzeźba – trupia czaszka i białe skrzyżowane piszczele na czarnym tle. Jak się drzwi z trudem otwierały, skrzypiały, to sznur się napinał, odpychał i zanim myśmy się odwróciły, żeby zamknąć te drzwi, to ta klapa ciężka już te drzwi zatrzaskiwała. Żeśmy się strachu najadły, trzeba przyznać. Ale już potem wiedziałyśmy, skąd pochodzi to zatrzaśnięcie drzwi. Zostałam przyjęta do tej „dwójki”…

  • Pamięta pani, w którym miejscu na Chmielnej to mogło być?

Nie. Kiedyś spotkałam tam tatę, to w ogóle ani mrugnięciem oka niczego nie zdradził, że mnie poznaje. Prawdopodobnie się domyślił, bo takli stary wyga wywiadowczy, że taką akurat mam służbę. W taki sposób znalazłam się w sztabie, bo tak normalnie byłabym gdzieś przydzielona, bo nasza drużyna świadczyła raczej usługi Batalionowi „Zośka”. Konkretnie jak potrzeba było w plutonie „Alek” łączniczek, to już jako łączniczki pracowałyśmy. Tutaj nas przemeldowano i rozkazem znalazłyśmy się z Kasią, bo w końcu trzeba było już jak najszybciej tą dziurę załatać.

  • To był jedyny dom publiczny, gdzie była skrzynka?

Nie, drugi dom publiczny, który zapamiętałam, to już był dom bardziej elegancki, widocznie dla droższej klienteli. W każdym razie to były pokoje hotelowe, miały tylko wspólne ubikacje na korytarzach, czy łazienki były, tego już nie wiem. W każdym razie Bronka nas informowała, że: „Jak byście jednak chciały skorzystać z WC, to tam są”. Oczywiście nie chciałyśmy. Ale wiem, że tam siedziałyśmy na tapczanie na jednym narożniku z Kasią i odbierałyśmy papiery i oddawałyśmy te, które miałyśmy ze skrzynek, które przyniosłyśmy naszej Bronce. To była nasza drużynowa w drużynie dziewcząt starszych.

  • Klientami tych domów publicznych byli Niemcy?

Pewnie tak.

  • Ale te prostytutki musiały jakoś uczestniczyć…

Przecież to Polki pełniły ten zawód. Pewnie te, które ocalały w Warszawie.

  • Ale one uczestniczyły w tej konspiracji, pomagały?

Ależ skąd! Myśmy w charakterze prostytutek łaziły po tych domach. Na szczęście ten alert nas z tego wybawił.

  • Ale przecież jak był dom publiczny, to tam ktoś musiał wiedzieć. Przecież one miały swoich opiekunów. Tam nikt by nikogo nie wpuścił.

Naprawdę nie znam się na organizacji takich domów i nie wiem, jak to wygląda. Wiem tylko, że miałyśmy być ubrane, podmalowane i w ogóle wyglądać, że tam pracujemy. Może specjalnie dobrane były takie miejsca, w których nam nic nie groziło ze strony konkurentek, napaści, wyzwiska czy takie historie, jakie zdarzają się, które znam z filmów.

  • Gdzie się znajdował ten drugi, elegancki, dom publiczny?

To już chyba była ulica Złota, bo to nie była Chmielna.

  • Teraz przejdźmy do 1 sierpnia 1944 roku.

W związku z tym, że byłyśmy już o cztery dni wcześniej i nie wszystkie przyszły chyba tego samego dnia, to stamtąd obserwowałyśmy troszkę życie, jak to wygląda na ulicy. To było na trzecim piętrze. Zaobserwowałyśmy, że już jeżdżą riksze z młodymi ludźmi, już było widać, że ci młodzi ludzie czują się bezpieczniej. Wiedziałyśmy, że przecież jest już wyznaczona godzina „W” i że tu czekamy właśnie na 1 sierpnia na godzinę piątą. Miałyśmy cierpliwie czekać, a już dzień wcześniej zaczynały się strzały, coś tu wybuchło, coś tam wybuchło. Już chłopcy zaczęli z bronią na wierzchu prawie jeździć, przemieszczać się po Warszawie. Tak że na przykład moi koledzy z plutonu „Alek” mieli punkt zborny też już dzień przed Powstaniem, na Woli w jakiejś fabryce. Tego dnia, jak już nadeszła godzina siedemnasta, to już wiemy, że zaczynamy. Oczywiście radość wielka w naszym siedemnastoletnim życiu. Kasia była trzy lat starsza ode mnie. Nareszcie doczekałyśmy się, że będziemy walczyć z tym brudem, w ogóle z bandytami, z tym wszystkim. Mogłyśmy zbiec, bo trzeba było zbudować barykadę, byli jacyś chłopcy, mężczyźni. Chcieliśmy się odciąć od Marszałkowskiej, bo Wspólna 36 albo 37 była niedaleko narożnika. To nie był całkiem narożnikowy dom tylko może drugi od narożnika. Jak już byłam w Warszawie po wojnie, to już nie mogłam poznać, już był MDM, już Pałac Kultury stał, tak późno do Warszawy wróciłam. W każdym razie trzeba było polecieć i pomagać budować barykadę, więc zbiegłyśmy po schodach jak wariatki, ale po drodze do wszystkich drzwi pukałyśmy: „Ludzie! Zaczęło się! Zaczęliśmy walczyć! Możecie nam pomóc!”. Tak że niektórzy ludzie za chwileczkę już zbiegali z jakimiś rzeczami na barykadę, z tym co się mogło przydać. Niektórzy przez okno zaczęli wyrzucać cięższe rzeczy. Jednym słowem dużo cywilów nam pomagało w budowaniu barykady. Barykada stanęła i potem już czekałyśmy, aż starsze łączniczki w tej grupie spenetrują, jakimi ulicami najbezpieczniej można dostać się na drugą stronę Alei Jerozolimskich, bo Alejami Jerozolimskimi jeździły czołgi. Okazało się, że trzeba było znaleźć miejsce, w którym można było przebiec najbezpieczniej. godzina_w-END-->Po drugiej stronie Alei Jerozolimskich znajdowały się przeważnie punkty naszych sztabowych kwater, oficerów sztabowych. Tak że pierwszy mój przelot przez Aleje Jerozolimskie był gdzieś w okolicy chyba Kruczej. Tylko zauważyłam, że były postawione z cegieł chodnikowych (ale niskie) mureczki i gdzieniegdzie worki z piachem na tym leżały, a czołgi tak blisko. To było raczej zawsze bliżej chodnika, bo jak to sięgało tak daleko, to czołgi to rozjeżdżały. Co rusz ktoś widocznie wybiegał z tych, który miał wartę, i miał pilnować tego, żeby choć tak niskie osłony stawiać. Pani „Malina” właśnie pierwszego dnia, jak byłyśmy już wszystkie, to takie miała do nas przemówienie, że meldunki wszelkie, wszelkie rozkazy i wszystkie pisma, które otrzymujemy, mamy zanieść i odbieramy, żeby przynieść jej tutaj na miejsce, za wszelką cenę muszą być doniesione i przyniesione. Mowy nie ma, żeby jakikolwiek wypadek czy wydarzenie, z wyjątkiem śmierci, mogło nas zwolnić od tego, żeby stanąć i przerwać ten bieg. Tak wyglądało, że chłopak został, a ja przeskoczyłam przez niego, musiałam lecieć. Pamiętam, że to był pierwszy szok, bo przecież wiedziałam, że te czołgi mogą zbezcześcić zwłoki leżące gdzieś na drodze. Ale tak to wyglądało. Potem zbudowano tam barykadę, bo powstańcy, chemicy prawdopodobnie, skonstruowali Gammony.

  • Ale pani na przykład miała dyżury, musiała pani być cały czas do dyspozycji jako łączniczka?

Ależ oczywiście, tylko zależało, jakie miałam zadanie, czy gdzieś daleko miałam lecieć. Wiem, że na Jasną chodziłam, na Moniuszki chodziłam pod jakieś numery i odnosiłam. Nie wiem, czy kiedykolwiek widziałam generała „Montera”, bo on też był gdzieś po tamtej stronie – nie wiedziałam, jak wygląda. W każdym razie to były te pierwsze nasze kwatery, do których musiałyśmy z meldunkami docierać. Ale to już każda potem oddzielnie, już nie razem z Kasią. Z Kasią tylko urzędowałyśmy razem w poprzedniej służbie.

  • Jak to się stało, że pani poszła na Mokotów?

V Oddział Kwatery Głównej montował, tak jak pani kapitan „Malina” twierdziła, że to był pierwszy oddział, który ma nawiązać kontakt z „Basztą”. Potem, jak czytałam jakieś pamiętniki, to z tego wynikało, że już wcześniej z innych dzielnic chodzono na Mokotów, ale chyba to było nieprzekonywujące. Pani „Malina” powiedziała, że droga kanałami na Mokotów jest przygotowana przez saperów, dlatego że każdy właz może być pułapką i pułapki są różne. Są w postaci wiązek granatów, są w postaci płynów żrących. Przede wszystkim granaty, które przy otwieraniu się odbezpieczają i wybuchają, jak człowiek wchodzi. To samo z tymi żrącymi płynami, które od razu lecą człowiekowi na głowę, oczy i tak dalej. Skompletowała zespół… W międzyczasie spotkałam się z moim ojcem – nie wiem, czy tylko raz się wtedy z tatą spotkałam – i mówię mu: „Tato, idę na Mokotów”. Zostałam włączona do patrolu idącego pierwszy raz, to był z naszej kwatery pierwszy patrol, pierwsza grupa, która kanałami miała przejść na Mokotów. Oczywiście mama na Mokotowie, Kaja na Mokotowie, tata bez przydziału, gasi tylko pożary, spod ruin rannych wydobywa, czterdzieści trzy lata, własnej broni nie miał, przecież był nikomu niepotrzebny do czegoś innego. Mówi: „Poproś”. – „Tato, to wcale nie będzie takie łatwe, ale powiem”. Rozmawiałam z panią kapitan „Maliną”… […]Skompletowała pani kapitan tą grupę i nagle przychodzi dziewczyna, która niby miała być naszym przewodnikiem. Jesteśmy trochę zdziwione, bo jej nie znamy, ale sobie myślimy, że to już rzecz naszego dowódcy, pani kapitan. Prowadzi nas już późnym wieczorem, już było ciemno, bo to był początek września. To chyba było Powiśle, już sama nie wiem, jaka to była dzielnica, przecież nie jestem warszawianką, tylko od 1941 roku poznawałam południe Warszawy. Włazimy do włazu, otwiera właz i uprzedza nas, że tylko jej wolno mieć latarkę, żebyśmy żadnych nie mieli chęci zapalania zapałek, a już latarek to broń Boże. I wchodzimy. Od razu wchodzi się w smród, w fekalia. Małe plecaczki każdy miał na plecach i idziemy, oczywiście czołgamy się. Nie mieścił się człowiek wyprostowany, tylko w kuczkach. Ona nam mówi po cichutku, bo nam w ogóle się nie wolno odzywać, tylko informuje mniej więcej, gdzie idziemy. Jak się zbliżamy do jakiegoś włazu, to ona odchodziła, mówiła: „Proszę czekać”. Odchodziła, za chwilę przychodziła, możemy iść i tak pod jej nadzorem szliśmy w takich ciasnych rurach. Potem się okazało, że się dostaliśmy do burzowca. Ale już przedtem pani kapitan „Malina” nam mniej więcej powiedziała, jak to będzie wyglądało. Burzowce warszawskie są tej średnicy, że człowiek wyprostowany może iść. Są wyłożone już nie [płytkami] ceglanymi, do którego się przylepia każde gówno, tylko śliskie płytki ceramiczne. W każdym razie już płynie coś rzadszego, nie takie gęste fekalia, bo do tych burzowców spływa woda deszczowa z ulic. Mówiła nam, że po tej stronie są Niemcy w szpitalu, po tej stronie w dawnych budynkach Sejmu i Senatu, tu są Niemcy, tam są Niemcy, więc cichutko, ani mru mru, żeby w ogóle nie było słychać, że idziemy. Potem już znowu w rurę do czołgania się, ale powiedziała: „Tu Niemców nie ma ani z prawej, ani z lewej, ani nad nami.” Więc to czołganie nie było już takie straszne. Już wiadomo, że nad głowami nie ma Niemców. Idziemy, tylko że ona za często przechodziła, na skrzyżowaniach się zatrzymywała i mówiła, że tu musi sprawdzić, tam musi sprawdzić. Być może to było podyktowane bezpieczeństwem i jej ostrożnością. Były wyraźne białe napisy, ona latarką nam pokazywała, że tu jest napisane gdzie, ale ona musi jeszcze mimo wszystko sprawdzić. Tak że jak doszliśmy pod ulicę chyba Dworkową na Mokotowie, bo Mokotów znałam dobrze. To chyba Dworkowa jest, bo ona jest pochyła w kierunku podwórka, w kierunku Puławskiej…

  • To jest Spacerowa albo Dolna.

To tam były zamontowane takie jak w górach haki, klamry z linami, których się człowiek musiał trzymać, jak szedł pod górę, bo ślisko strasznie było. Tam to już wodospad płynął. Babka, która szła przede mną dość podenerwowana, bo po drodze dwa razy otarliśmy się o trupy, dostała ataku histerii i przewróciła się. Oczywiście do tyłu, z górki i na mnie. Za mną szedł mój tata, więc jak już idzie mężczyzna większy i mocniejszy, to już ani ja się nie przewróciłam, tym bardziej tato. Musieliśmy ją na tej pochyłości podnosić, bo nie można się było cofać, ani coś robić. Ona się po prostu topiła, dusiła się płynącym z góry potokiem tej pięknej wody. Cała ekipa się musiała zatrzymać, dosyć długo trwało zanim była zdolna do tego… Trzeba było jej pomagać przejść tą stromiznę. Potem już droga raz taka, raz owaka i doszliśmy wreszcie do momentu, w którym… Jedno było takie skrzyżowanie, na którym ona mówi: „Chyba coś zgubiłam. Muszę zobaczyć”. Miała wielką puszkę po filmach, która była pełna meldunków, rozkazów dla pułkownika „Daniela”, to był podpułkownik, dowódca „Baszty”. Siedziała tam dosyć długo, potem przyszła, mówi: „No, już wszystko w porządku. Teraz to już ostatni odcinek”. Mój ojciec oczywiście ze swoją skazą zawodową, szepnął do mnie: „To pewnie szpieg”. I tak się mogło zdarzyć, dlatego że już potem na Mokotowie dowiedziałam się, że przy Alejach Niepodległości mieści się właśnie jakaś organizacja niemiecka pod nazwą „Baltazar” czy coś takiego. To jest bardzo prawdopodobne, bo skoro Niemcy myśleli, że kilka dni i Powstania nie będzie, to jak tak długo bitwa o Warszawę trwała, to przecież potrzebny był im też wywiad. Ale pominąwszy to, już jak przeszliśmy, jeszcze raz trzeba było się przeczołgać i już pierwsza osoba z tego patrolu mówi: „Jesteśmy na miejscu”. Rzeczywiście już widać było smużkę światła, a to był właz przy ulicy Wiktorskiej. To wiadomo, jak Wiktorska ulica, to mam kilka kroków do domu. Zapomniałam, że muszę się podporządkować rozkazowi jaki usłyszę. Jak wyszliśmy z kanału…

  • Pani szła w sierpniu, czy we wrześniu?

We wrześniu.

  • Kiedy to było?

Pewnie drugiego, bo to było jeszcze przed tym wielkim bombardowaniem Mokotowa. Jak długo szliśmy kanałem, to nie wiem, czy dwa dni, czy dzień i noc. Tam się [traciło] poczucie czasu, tym bardziej ta, co się przewróciła, tak nam przedłużyła pobyt w kanale. W każdym razie jak wyszliśmy na Wiktorskiej, to słońce świeciło i jak nasi koledzy z „Baszty” nas zobaczyli, bo przecież nie dość, że wyglądaliśmy tacy oblepieni tym wszystkim, ale straszliwie śmierdzieliśmy. Widać było po nich, że z rezerwą się zbliżali do nas, żeby nam pomóc wyjść. Potem powiedzieli, że niestety mają strasznie przykrą wiadomość, mają dla każdego półlitrowy kubek wody do obmycia się. Tata mój przykazał mi pilnować naszej przewodniczki, sam szukał któregoś z naszych żołnierzy. Dystynkcji u nas nie było widać, kto tutaj jest dowódcą i kto jest wyższy stopniem. Ale jak był jakiś oficer z podchorążówki, to był dość czyściutki i zawsze żeśmy się śmiali z podchorążaków. Było widać, w jakim on jest stopniu. W każdym razie tato z kimś zaczął rozmawiać, wszystko mu powtórzył, wszystkie swoje podejrzenia, on przyjął je do wiadomości, ojciec się uspokoił. Pytają, czy ma przydział do jakiegoś oddziału. „Nie”. A jak pani „Malina” się zgodziła, to musiała mu dać legitymację, że należy do patrolu idącego na Mokotów do „Baszty”. Tata tylko pokazał to, żeby mógł wejść do kanału. Na skutek tego, że nie zdążył do swojego oddziału w czasie wybuchu Powstania, to potem już nigdzie i nikomu nie był potrzebny. Wrócił do mamy, a ja musiałam niestety stawić się u pani porucznik „Grażyny”. Pani porucznik okazała się siostrą jednego z „zośkowców” z plutonu „Alek” i bardzo się ucieszyłam, że ona tam jest. Jak się do mnie zbliżała, to mówi: „Masz dzień urlopu. Idź szybciutko do domu”. Żebym im za bardzo nie zasmrodziła i nie zabrudziła pomieszczenia ich komendy. Natychmiast – jeszcze taka oblepiona – z tatą wzięliśmy wiadra i szliśmy dość spory kawał do studni, bo już nasza była wyczerpana. Ludzie musieli sobie kopać w posesjach studnie, bo przecież nie było wody. Gdzieś daleko była studnia, bo w naszej na Odolańskiej zało już wody. Ta studnia też była otoczona wałem z piachu, to był wał niby ochronny. W każdym razie sztukasy tylko czekały na to, kiedy zaczną ludzie się zbliżać. To znaczy nie wiedzieli, gdzie są studnie, bo jakoś były zamaskowane, ale skoro ludzie szli z wiadrami… A sztukasy nad Mokotowem sobie latały dość nisko. Zaczął pikować i strzelać, więc wszyscy ludzie odbiegli jak najdalej i przykleili się do ziemi. Tak że dość niecelnie strzelał, nikomu się nic nie stało, trochę nas piach zasypał, ale z wodą wróciliśmy do domu. Mama mi troszkę ten kombinezon [oczyściła]. Nie wiem, skąd wszystkie łączniczki dostały brązowe męskie kombinezony. W śmierdzącym kombinezonie, ale już był troszeczkę czystszy, do końca Powstania urzędowałam.

  • Pani później jeszcze była na Sielcach, tak?

Tak. No i właśnie co rusz pytam porucznika „Grażynę” – bo już miałam taką odwagę, znałyśmy się też prywatnie – kiedy wreszcie wracamy do Śródmieścia, kiedy dostaniemy odpowiedzi, żeby wrócić kanałem do Śródmieścia. Ona mówi: „Trzeba się uzbroić w cierpliwość, jeszcze nieprzygotowane są materiały”. Zaczęłam podejrzewać, że jednak ta dziewczyna mogła narobić jakieś bigosu, wychodząc tam, gdzie odchodziła, i pokazując do sfilmowania szwabom. Bo nasze przejście było w sumie bezpieczne skoro nigdzie nas nie spotkała taka pułapka. Czyli ona mogła być tym człowiekiem, który właśnie miał pokazywać to wszystko, musiał dojść do samego końca i miał dojść do podpułkownika „Daniela”. W każdym razie nie mogę się doczekać. Ona mówi: „Wiesz co, prędko nie będzie tego powrotu do Śródmieścia”. – „To błagam o przydział”. Po chwili mówi: „A chcesz iść zastąpić koleżanki? Dwie sanitariuszki zginęły, został sam doktor w punkcie pierwszej pomocy sanitarnej. Pójdziesz tam?”. – „Ależ oczywiście”. Od razu dostałyśmy ekwipunek potrzebny sanitariuszkom i każda dostała saszetkę czerwoną zamykaną na zamek, z cyjankiem potasu. Mówi: „A to na wszelki wypadek, bo to jest linia frontu i tam walczą oddziały ukraińskie”. To były chyba oddziały Goeringa… w każdym razie oddziały niemieckie, w których byli „ukraińcy”. Zgłosiłyśmy się na ten punkty sanitarny. Patrzymy, pokoik nieduży.

  • Gdzie ten punkt był?

Niedaleko Sieleckiej, czy to była sama ulica Sielecka, nie wiem… Na Dolnym Mokotowie. W ogóle jak potem na mapie sprawdzałam sobie, gdzie łaziłam, to całe osiedle się nazywało Sielce, czy ta wioska, czy to przedmieście. Ale to niby był Dolny Mokotów jeszcze, należało do Warszawy i do Mokotowa. W każdym razie pokój ze stołem białą, ceratą obitym, łóżko z prześcieradłem i półki z narzędziami. Do robienia narkozy był cedzak do odcedzania makaronów, było dużo eteru i były narzędzia dla pana doktora i spirytus. Spirytusem pan doktor gazikami wycierał narzędzia. Pierwszą ranną, którą nam przyprowadzono, była kobieta ranna w rękę i trzeba było jej wszystkie palce tej ręki amputować. Położyłyśmy ją na łóżku z tą drugą dziewczyną, a ta druga dziewczyna dość duża i mocna. Ale ja też byłam mocna, chociaż nie byłam duża. Położyłyśmy ją na łóżku, położyłam jej gaziki na oczy, potem cedzak na twarz i kropiłam z butelki eter. To była narkoza nasza. Pan doktor wycierał nożyki wacikiem ze spirytusem i się zaczęła ścinka tych palców. Tamta mocna dziewczyna trzymała tą kobietę, bo nie było nawet czym przywiązać. Oczywiście zaciski przedtem porobiła, żeby nie było krwawienia takiego dużego. W pewnym momencie zrobiło mi się trochę byle jak, ale nie zemdlałam, tylko po prostu widać było, że oparłam się o łóżko i że jestem niewyraźna. Doktor natychmiast mnie złapał i wystawił za drzwi, mówi: „Wytrzymasz?”. Tam doczekałam końca operacji. Potem już koleżanka moja, jak się ściemniło, odprowadziła tą kobietę do najbliższego domu. Następnego rana dość wcześnie atak oddziałów niemieckich. Biec trzeba tam i tam leży ranny, trzeba go przynieść. Nosze, torby i ja taka głupia wariatka zamiast się odpowiednio nisko nachylić, owszem nachyliłam się, ale niezbyt nisko, słychać było kule jak świszczą. W pewnym momencie usłyszałam tak jakby mi mucha przeleciała obok ucha i zrobiło mi się ciepło. Czułam, że w rękę robi mi się ciepło, coraz niżej. Tamta dziewczyna padła od razu na ziemię i mówi: „Biegnij do przodu!”. Niedaleko miałam dom we wnęce i w oknie na wysokim parterze widziałam ludzi, że machają. Czyli, że mam biec do nich. Mówi: „Zostaw nosze i biegnij szybko!”. Podbiegłam do tego okna, wciągnęłam się, ludzie mi pomogli i dopiero się zorientowałam, że zostałam ranna. Nie miałam zielonego pojęcia, że mnie trafiła kula. Ukraińcy używali „dum, dum”, piłowali kule i takie były niebezpieczne. Ludzie przynieśli jakieś płótno, podarli, owinęli mi rękę, a jak się zrobiło ciemno, to przyszedł po mnie ktoś, kto powiedział, że mnie zaprowadzi do mojego punktu opatrunkowego. Lekarz w nocy odprowadził mnie na Mokotów, bo znał skróty z Dolnego Mokotowa, do mamy na Odolańską i powiedział: „Proszę jej nie wypuszczać z domu, ona jest niepoczytalna”. Byłam cholernie wściekła na tą kulę, zawstydzona i w ogóle było mi bardzo głupio. Tak skończyłam swoją sanitarną służbę. Chodziłam na opatrunki, ale jak tylko mogłam, to ściągałam ten opatrunek i wracałam do dowódcy, do porucznika „Grażyny” i mówię: „Muszę coś robić”. – „Jesteś ranna”. – „Ale coś innego. Biegać mogę, nogi mam zdrowe”. No to już biegałam po Mokotowie jako łączniczka. Między innymi dostałam kiedyś w poczcie do rozniesienia list od brata naszego instruktora, Bogdana Deczkowskiego. Oczywiście wszystkich trzech Deczkowskich brało udział w Powstaniu, a Staszek Deczkowski na Starym Mieście. List optymistyczny do rodziców na ulicę Ursynowską, Odyńca była po drugiej stronie. Ale na Odyńca też musiałam biegać, a tam były ataki dość intensywne. Na Ursynowskiej jak się znalazłam w domu, to nie powiedziałam im, a już wiedziałam, jak dostałam ten list, bo mi powiedziano, że Staszek zginął na Franciszkańskiej. Rodzicom nie miałam odwagi powiedzieć, wręczyłam im tylko list. Znałam dobrze tych rodziców, bo bywałam w tym domu. U nas tak było, że właściwie wszystkie matki walczących były dla wszystkich matkami. Wszyscy chłopcy mówili do mojej mamy mamo i my do mam tych chłopców mamo. Po prostu nie powiedziałam, oddałam list i tak się [rozstałam].

  • Ale jak przyszedł moment kapitulacji…

27 września były straszliwe walki na Mokotowie, ale nie na Bałuckiego i w okolicy mojego domu, a kwatera dowódcy wojsk kobiecych porucznika „Grażyny”, była gdzieś niedaleko, tylko nie wiem, czy na Szustra, czy na Bałuckiego. W każdym razie blisko to było, a walki były, jak słyszeliśmy gdzieś dalej, na Belgijskiej. Dochodziło do walk wręcz. Ale u nas też było tylu rannych, że jak ich nosiliśmy, to w piwnicach nie było już miejsca. Nie było ani prześcieradeł do darcia, ani lekarstw, ani jedzenia, ani wody. W pewnej chwili patrzę, kolega mój, ale on nie był w Armii Krajowej, bo troszkę był starszy i rękę owinęłam bandażem, bo widziałam, że mu mózg z rozwalonej czaszki wychodzi, więc musiałam ręką podtrzymywać jak nosze szły, żeby mu mózg cały nie wyleciał, bo jeszcze żył. Malinowski się nazywał. To były okrutne walki. Tak że podpułkownik „Daniel” był ciężko ranny i jego zastępca, który przejął jego obowiązki, zdecydował o poddaniu się, bo to już był 27 września. Zaczął pertraktacje, nie wiem, czy z komendantem von Bachem, bo on chyba dowodził tymi bandytami, co Warszawę zdobywali. W każdym razie już widać było wychodzących, już były rozkazy…

  • Czy pani wyszła z żołnierzami, czy z ludnością cywilną?

Aha, nagle dostaje rozkaz od pani porucznik „Grażyny”: „Ponieważ jesteś ranna, masz się zdemobilizować i wychodzisz z kobietami, starcami i dziećmi”. To był dla mnie cios w plecy w pierwszej chwili i sobie myślę: „No tak, zrobili mnie na szaro, bo jestem dziecko i koniec kropka”. Nie połączę się z moimi koleżankami i nie skończę żołnierskiego życia. Ale siostra młodsza, bledziutka, zagłodzona, chora. Mama smutna taka, serce pękało, jak się patrzyło, mówię: „No nie”. A słychać było i wiadomo było w całej Warszawie, że Niemcy jak wchodzą do piwnic, to po prostu wynocha i wszyscy dostają od razu kulę. Nie w każdej dzielnicy tak było, ale przecież ile tysięcy ludzi wymordowano w ten sposób, że jak weszli do piwnicy, to wszystkich, którzy wyszli, wymordowali. Ile grobów znaleziono po kilkaset takich właśnie zamordowanych, którzy wyszli z zajętych przez Niemców domów. Myślę sobie: „Nie wiadomo, co się z mężczyznami stanie. Ja tu jestem potrzebna”. Pogodziłam się oczywiście z losem, wyszłam z kobietami, z dziećmi i ze starcami. Nasza kolumna dołączyła już do innych, które wychodziły z innych domów, ulic i prowadzili nas do Pruszkowa. Na naszym podwórku akowcy dla jeńców niemieckich, których zdobyli w jakichś walkach, zrobili kwaterę. Mój tata jako mieszkaniec tego domu zbierał od ludzi naczynia, bo były dyżury, gotowali ludzie byle co, co się jeszcze nadawało do jedzenia. Tato prosił, żeby oni tego nie wylizywali, tylko spłukiwał to wrzątkiem, a jak nie wrzątkiem, to gorącą wodą i zlewki takie… A mama moja przed Powstaniem dwa wielkie wory chleba czarnego przydziałowego ususzyła – gliną to nazywaliśmy – i z tego wyszły bardzo pyszne suchary. W każdym razie w czasie Powstania to było coś wspaniałego i pysznego. Cała kamienica się żywiła tymi sucharami, jak najlepszymi ciastkami. Dawał jeszcze każdemu Niemcowi kawałek suchara do tego, a także dzielił się wodą, którą z trudem jednak z tych studni przynoszono. Jak Niemcy wleźli, to jeden z tych jeńców podleciał do oficera i mu mówił, że bardzo prosi, tu ich tak dobrze traktowano, dostawali takie jedzenie jak wszyscy, ludzie tu głodowali i mimo wszystko dostawali jedzenie, dostawali zupy, dostawali wodę i żeby broń Boże tych rannych, którzy leżą w piwnicy nie zabijali i żeby tych ludzi też nie zabijali. Bo wszyscy się z nimi bardzo dobrze obchodzili. Może w innych miejscach bez takiej pomocy, ingerencji jeńców niemieckich, ludzie też ocaleli. W każdym razie pozwolono zabrać, ile kto może udźwignąć, i prowadzą nas do obozu przejściowego do Pruszkowa.

  • Dlaczego przyjęła pani pseudonim „Ela”?

Nie wiem, może dlatego, że krótki.

  • Jak wybuchło Powstanie, miała pani siedemnaście lat?

Tak, w czerwcu skończyłam siedemnaście…

  • Czy gdyby pani miała znowu siedemnaście lat, poszłaby pani do Powstania Warszawskiego?

Ależ oczywiście.
Poznań, 17 kwietnia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Emilia Nogaj-Adamowicz Pseudonim: „Ela” Stopień: łączniczka, sanitariuszka, plutonowa Formacja: Oddział V Komendy Głównej AK Dzielnica: Śródmieście Północne, Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter