Hanna Irena Zatorska
Nazywam się Hanna Zatorska z domu Redłowska. Urodziłam się 11 lipca 1934 roku. Kiedy wybuchła wojna miałam pięć lat i miesiąc, a kiedy wybuchło Powstanie Warszawskie miałam dziesięć lat i dwadzieścia jeden dni.
- Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie, o tym jak pani pamięta wybuch wojny.
Moja rodzina składała się z czterech osób. Ojciec, matka, starszy brat – Jerzy – urodzony 4 lutego 1929 roku w Warszawie, dokładnie w tym samym miejscu co ja, na ulicy Dobrej, i ja jako najmłodsze dziecko. Do 1939 roku wakacje spędzaliśmy zwykle na letnisku. W 1939 roku, kiedy miała wybuchnąć wojna, wracaliśmy do Warszawy, żeby brat poszedł do szkoły. Wróciliśmy tuż przed 1 września. W Warszawie był straszliwy rozgardiasz, nie można nic kupić. Nagle wszystkie produkty spożywcze są wykupywane. Na Mariensztacie, gdzie był rynek, marny dowóz, niewiele towaru dowieziono. Moja mama kupiła gęś, udało jej się. Przybiegła do domu szczęśliwa, zadowolona z gęsią pod pachą. Z wakacji przywieźliśmy zapasy w postaci soków wiśniowych, konfitur wiśniowych i dużej ilości makaronu suszonego robionego na wsi z jajek wiejskich. Wtedy nie było innych, były najlepsze jajka, gospodarskie. Przerażenie. Zapowiedź pierwszego alarmu w Warszawie: „Uwaga, uwaga nadchodzi”. Jakieś odgłosy prezydenta Warszawy – Starzyńskiego i przerażenie, bo my mieszkamy w budynku drewnianym na ulicy Furmańskiej u stóp Urzędu Rady Ministrów, nasze okna wychodzą właśnie w tamtą stronę, na południe. Ojciec postanowił uciekać z tego domu, dlatego że od samego podmuchu dom może się przewrócić. Ponieważ na Karowej, na skarpie był świeżo wybudowany budynek, a niezamieszkały jeszcze, wykończony pod klucz, wspaniały budynek, ojciec postanowił, że przeniesie rodzinę tam. Z całym najpotrzebniejszym dobytkiem (to znaczy pościel, ubrania na co dzień) przenieśliśmy się na ulicę Karową, po schodkach drewnianych na górę i tam zamieszkaliśmy. Były tam trzy rodziny. Walczak opiekował się domem, my byliśmy gośćmi i jeszcze rodzina pana Feliksa tam zabazowała.
Mój ojciec pracował przed wojną i od szeregu lat na poczcie. Był listonoszem. Matka, tak zwana osoba przy mężu. Wystarczało nam na wszystko. Można było spokojnie utrzymać rodzinę.W tym domu przeżyliśmy całe bombardowanie 1939 roku. Dlaczego się tam przenieśliśmy? To był dom bardzo dobrze zbudowany i na bardzo silnych fundamentach. Trzy piętra, pod skarpą były piwnice trzypiętrowe. Tam były garaże, magazyny, jakieś miejsca do przechowywania czegoś, ale dom był niezamieszkały. My tam przebywaliśmy w trzy rodziny. Oczywiście w czasie wojny pamiętam pożar zamku, to znaczy, to były wrażenia, które przynosił mój ojciec. Wpadł do piwnicy przerażony: „Zamek się pali!”. Urząd Rady Ministrów (obecny pałac prezydenta) [był] atakowany, ostrzeliwany. Spadła wielka bomba przed Bristolem, na Karową. Nie trafiła w Bristol, tylko w jezdnię na Karowej. Trzysta koni tam by się zmieściło w tym straszliwym rowie. Z tych trzech rodzin, które tam zamieszkały, jeden z panów – pan Feliks – został zabity. Oni byli z dwojgiem dzieci, my z dwojgiem dzieci i państwo Walczakowie mieli jednego synka Jureczka. Pan Feliks został trafiony szrapnelem w bramie, jakiś wybuch. Potworna scena: został wciągnięty do mieszkania, wnętrzności na wierzchu. Oczywiście umarł. Jego żona zorganizowała trumnę w postaci zwykłych desek, zawołała człowieka z rykszą, dała mu pieniądze, poprosiła, żeby wywiózł na cmentarz Bródnowski. On pochował i przywiózł jej tylko adres, gdzie mąż został pochowany i tak się to udało. Ryksiarz wywiózł ciało przez most Kierbedzia na Bródno. 28 września, w dniu imienin mojego ojca (miał na imię Wacław), Warszawa padła. Wróciliśmy do naszego domu. Na szczęście ocalał, ale strasznie ucierpiał, bo były pęknięte ściany, zarysowane odrzwia. Straty rodzinne: wuj, który mieszkał w Nowolipkach – jego dom został cały zbity, róg domu, w którym mieszkał, został obcięty – wuj został bezdomny. Reszta rodziny ocalała z bombardowań w 1939 roku. Wróciliśmy do domu i zaczęłam szkołę podstawową. Chodziłam do pierwszej klasy, ale nie pamiętam gdzie. W 1942 roku, kiedy getto warszawskie było zwężane, malało, były z niego wydzielane poszczególne ulice Starego Miasta, może już Nowego Miasta… bo tam była Muranowska. W połowie przechodził mur, a ulica Przebieg, na którą się przenieśliśmy z powodu zagrożenia budowlanego w naszym domu, została wydzielona z getta. To był budynek na ulicy Przebieg 1. Przeprowadziliśmy się do tego budynku w 1942 roku, w wakacje. Przebieg 1 mieszkania 81, druga brama, trzecie piętro. Nowe znajomości, nowa rzeczywistość. W ten sposób stałam się uczennicą szkoły podstawowej na ulicy Świętojerskiej 18, tuż przy ulicy Freta, gdzie chodziłam codziennie na zajęcia. Szkoła mieściła się w zwykłym budynku czynszowym, to było chyba pierwsze piętro, podłogi malowane na czarno jakimś szuwaksem, okropnym, pachnącym strasznie; ale szkoła była miła, bardzo mili nauczyciele. Tymczasem w domu, gdzie się przeprowadziliśmy, zaczęły się nowe znajomości. Na parterze, w sklepiku, jedynym w tym naszym domu, miałam koleżankę, która mieszkała u cioci. Nazywała się Zosia Czarkowska. Zosia bardzo dziwnie się zachowywała. Zwykle jak wyszła troszeczkę przed sklep, to rozglądała się w prawo, w lewo. Myślałam, że ona ma wadę wzroku, bo zawsze jej te oczka gdzieś biegały, nigdy się nie bawiła spokojnie. W pierwszym podwórku było bardzo dużo dzieci. Była rodzina, która miała siedmioro dzieci, bardzo charakterystyczna. Później, w Powstaniu zbliżyliśmy się z tą rodziną. Wtedy usłyszałam od dziewczynki z tej rodziny, że jej tatuś ma wrzód dwunastnicy i bardzo się zastanawiałam, co to jest dwunastnica. W 1943 roku wybuchło powstanie w getcie i było to bezpośrednie sąsiedztwo z naszym domem. Przez środek ulicy Muranowskiej, przez środek ulicy Bonifraterskiej, wiódł mur, olbrzymi, wysoki, trzymetrowy z nabitymi szkłami na górze. Z tym związany był cały szereg przeżyć. Mieszkaliśmy tuż przy
Umschlagplatzu i nie wolno tam było chodzić. Tam były dwie równoległe ulice, Stawki i Muranowska, zupełnie inaczej niż teraz to wygląda. W tamtym kierunku się nie chodziło. Wolno mi było pójść do Pokornej albo na końcu Pokornej była tak zwana Wołówka, a za „Wołówką” był ogródek jordanowski, w którym mogłam przebywać. Znałam tę drogę bardzo dokładnie. Sąsiednie ulice z nami, równoległe właściwie albo może pod jakimś niewielkim kątem biegnące, to była: Mylna, Przebieg, Sierakowska i Pokorna. Wakacje od tej pory (oczywiście skończyły się już wyjazdy na letnisko w czasie okupacji) spędzałam na ogół na cytadeli i w parku Traugutta, tuż za stadionem Polonii. Pod nami mieszkał mały chłopczyk, urodzony 4 lutego 1940 roku Grzesio Domalski, z którym się najczęściej bawiłam, właściwie się nim opiekowałam. Było nam bardzo miło i sympatycznie. Mój brat bardzo lubił Grzesia, bo Grześ był urodzony w tym samym dniu, co mój brat, tylko w innym roku. Razem obchodzili urodziny. Było to miłe. Na ogół pani Domalska, której mąż pracował w „Społem”, organizowała różne przyjęcia. Pamiętam pieczenie faworków na 4 lutego w 1944 roku, wtedy kiedy byliśmy wygłodzeni w sposób straszliwy. To już był okres okrutnych represji. To już były Palmiry, łapanki, rozstrzeliwania. Człowiek żył na co dzień w potwornym stresie terroru niemieckiego zacieśniającego się w okrutny sposób. W drugiej klasie na ogół dzieci idą do pierwszej komunii świętej. Ja nie mogłam pójść, bo nie miałam sukienki. Mama mi nie mogła w żaden sposób zorganizować jakiejś białej szmatki, żebym mogła być ubrana na biało, a nikt nie chciał się zgodzić, żeby dziecku to zostało odebrane, wobec tego byłam przygotowana do komunii świętej w trzeciej klasie, na koniec trzeciej klasy. Komunia się odbyła, ale przed tym dzieci chodzą zwykle na religię (obecnie nazywa się to katecheza). Chodziłam do sióstr na ulicy Krasińskiego na Żoliborzu przez wiadukt nad Dworcem Gdańskim, prawie do placu Inwalidów, w lewo. Kiedyś wracałam z religii i nagle na moście Gdańskim Niemcy nas zatrzymali, grupę dzieci.
Halt! Halt! – „Nie wolno iść dalej!”. Stanęliśmy. Słyszymy jakieś straszliwe strzelanie, ale czekaliśmy tam karnie w jakimś układzie, w jakimś szpalerze. Po jakimś czasie odjechały samochody, słychać było, widać było. Wreszcie nas Niemcy puścili. Wróciłam do domu spóźniona chyba z godzinę. Mama bardzo zaniepokojona, co się stało, ale my wracając do domu, dobiegliśmy do miejsca straceń tuż przy Dworcu Gdańskim – na dole przy skarpie, po prawej stronie, jak się idzie z Żoliborza do Warszawy, po tej stronie torów kolejowych, gdzie mieszkaliśmy, Muranowskiej, róg Przebieg. Tam widziałam kałuże krwi zasypane piaskiem. Było to ciężkie do zniesienia.
- Widziała pani jakieś łapanki? Uczestniczyła pani w nich?
Widziałam. Widziałam straszne rzeczy. W ogóle byliśmy świadkami potwornego mordu w getcie. Jak getto zaczęło się palić, to była bardzo niewielka odległość, tylko przez jezdnię, ulicę przy Muranowskiej i mur do niecałego drugiego piętra, ale widać było wszystko. Było tak gorąco, taki żar bił... Mężczyźni – mój brat, mój ojciec – siedzieli na zmianę z sąsiadami na strychach, na poddaszach, żeby gasić pożar, który się przerzucał na drugą stronę jezdni, na nasz dom, w którym mieszkaliśmy, a getto płonęło. Widziałam potworne sceny odbywające się w getcie. Matka z czworgiem dzieci wyszła na balkon (to się działo w getcie) i po kolei wyrzucała dzieci, na końcu najmłodsze, które trzymała na rękach, też rzuciła z czwartego piętra i sama wyskoczyła. Budynki na Muranowskiej były na ogół czteropiętrowe. Na wprost ulicy Konwiktorskiej była wielka brama wjazdowa, przez którą przejeżdżała kolejka wąskotorowa, właściwie kopalniana kolejka. Wagoniki były trójkątne, te pojemniki wagoników, bo one były samowywrotne. Wywożono na ogół makulaturę – tak jak nam mówiono – z getta do Wytwórni Papierów Wartościowych. Niemcy to wozili. Tam można było zobaczyć ludzi-szkielety. To, co na ogół filmy pokazują, to w mojej pamięci jest utrwalone jako fakty naoczne. Były otwory w murze, z których spływała woda na dwie strony jezdni i przez te otwory wychodziły najmniejsze dzieci, na aryjską stronę po to, żeby się wyżywić, wyciągnąć jakieś śmiecie, na przykład wyrzucone buraki z barszczu do śmietnika. Te dzieci wychodziły i jadły w sposób łapczywy jak króliki, jak myszki, bo były potwornie wygłodzone, potwornie chude. W pewnej chwili jadący ulicą Muranowską Niemiec, wzdłuż muru na rowerze, zauważył chłopczyka, który wyszedł z getta. Powiedział do niego:
Komm! Komm! Dziecko podeszło. On popatrzył, coś mu mówił, wziął go za uszy, podniósł do góry i postawił na nogi. Spod uszu wypłynęły dwie strużki krwi. Dał mu klapsa i odesłał do dziury. Dziecko wpełzło z powrotem nie pożywiwszy się po tej stronie niczym. To były sceny, które człowiek widział, zdarzało się. Kiedy wybuchło powstanie w getcie otwierało się okno na którymś wysokim piętrze – trzecim, czwartym... Wyrzucane były poduszki na parapet, ręka machająca, żeby się Polacy rozstąpili, uciekli; karabin na te poduszki i odbywały się serie strzelaniny. Wymiana strzałów między patrolami niemieckimi a obrońcami getta. Tak wyglądało powstanie w getcie w mojej pamięci. Kiedy powstanie w getcie się skończyło, padło (pamiętam chyba Wielkanoc 1943 roku, kiedy płonęło getto, to my szliśmy na rezurekcje na Stare Miasto, właściwie do kościoła Najświętszej Marii Panny na Rybakach), to żar, iskry, pożoga. Potworne sceny. To się czasem śni jeszcze do tej pory. To są rzeczy, w które młodzi ludzie chyba nie wierzą. Nie wyobrażają sobie, że mogło być coś takiego, że to naprawdę miało miejsce.
- A co robili pani rodzice?
Mój ojciec przynosił jakieś gazetki. Pod kołdrą wyczytywał. Czasami wypadła taka gazetka. Matka robiła rozpacz, że co to będzie za chwilę, jakby tu Niemcy przyszli, jakby to wyciągnęli, zobaczyli, to wszyscy by byli rozstrzelani i tak dalej. To był nastrój domowy. Był ciągły strach, ciągła zagłada grożąca ludziom. Słyszało się bez przerwy o tym, co się dzieje. Pięćdziesięciu powieszonych było gdzieś tam na Lesznie. Dzieci szły i oglądały, bo przez kilka dni wisiały te ciała. Mój brat skończył szkołę podstawową i wtedy nie było żadnego wyższego stopnia nauczania poza zawodówkami, więc poszedł do Szkoły Mechanicznej imienia Stanisława Konarskiego. Nie wiem, gdzie ta szkoła była, ale wiem, że kapelanem w szkole (a właściwie katechetą obecnie nazywanym) był ksiądz biskup Kraszewski. Wtedy jeszcze biskupem nie był, ale po Powstaniu, po wojnie ksiądz biskup Kraszewski jakoś chyba nie mógł wiele mówić, bo moja mama, ojciec usiłowali wydobyć jakieś wiadomości – do jakiego zgrupowania, jaka tam jednostka była organizowana w tej szkole i działała – to wszystko było zasłonięte jakąś tajemnicą.
- Czyli tam pani brat się dostał do konspiracji?
Mój brat tam był w konspiracji. Miał pseudonim „Jaskółka”. Wszyscy koledzy na niego mówili „Jaskółka”. Był szczupły, wysoki, długi. Na krzesło inaczej nie zasiadał jak przez oparcie. Od tyłu noga przeskakiwała i siadał. Jerzy Redłowski.
- Pani ojciec też był w konspiracji?
Mój ojciec był w konspiracji na poczcie. Przynosił gazetki. Trzymał je gdzieś. W domu przede mną wszystko było ukrywane, bo się okropnie bali, że wezmą mnie na tortury, gdyby była jakaś wpadka czy coś takiego. Po powstaniu, kiedy z getta mnóstwo ludzi uciekło na drugą stronę, bo już tam było pusto i było pacyfikowane getto, rozbijane, podpalane systematycznie dom po domu, po naszej stronie ukrywało się bardzo wielu uciekinierów. Pewnego dnia wracamy ze sklepu – mama kupowała guziki – a przed nami biegną dwie osoby. Jedna wpadła do bramy, druga wpadła za nią. Ta pierwsza osoba to był mężczyzna w koszuli i w białych kalesonach z fruwającymi troczkami, a za nim biegł folksdojcz w płaszczu i w kapelusiku z tyrolskim piórkiem. Wpadł do bramy, kazał dozorcy zamknąć bramę, a my wpadłyśmy do sklepu, do naszej Zosi Czarkowskiej, ale po chwili zgłosiliśmy się do dozorcy, że tu mieszkamy, żeby nas puścił. On nas wpuścił, weszłyśmy do domu, poszłyśmy na nasze drugie podwórko, a ten uciekinier gdzieś przepadł, natomiast pozostał ten folksdojcz, dozorcy kazał zamknąć bramę i nie wiem, jaką metodą zawiadomił gestapo. Gestapo mieściło się tu, gdzie teraz Polski Związek Niewidomych na ulicy Konwiktorskiej, najbliższe gestapo. Oczywiście przyjechały budy przed nasz dom i zaczęła się scena. Weszły na nasze podwórze grupy – dozorca prowadził całe to towarzystwo, za dozorcą szło dwóch czy trzech policjantów, potem kilku żołnierzy niemieckich i zaczęli się rozglądać. Folksdojcz pokazywał, że ten uciekinier wpadł do piwnicy pod naszymi oknami. My na trzecim piętrze, a na parterze była piekarnia przed wojną, ale już była nieczynna, tylko były drzwi do tej piekarni, piece w środku. Można było tam wchodzić, można było się chować, bawić. Nikt tam się nie chował specjalnie, widocznie dlatego że tam się ukrywali Żydzi. My, dzieciaki patrzyliśmy, właściwie nawet nie bardzo zainteresowani tym, co się tam działo. W tym czasie kiedy zrobiła się łapanka na naszym podwórku, wszyscy ludzie stali w oknach, dosłownie ze wszystkich okien wyglądały całe rodziny i był ruch na podwórku. Nie wiedzą... Dwie klatki schodowe w rogach podwórka, brama do sąsiedniego podwórka, bo to było drugie podwórko z kolei i jak tu wyciągnąć, jak tam sprawdzić, wobec tego idzie czujka, dozorca, dwóch policjantów, chyba dwóch żołnierzy z karabinami i weszli. Cisza jak makiem zasiał. Słychać było przelatujące muchy, ale nagle... Dłuższy czas. Wychodzą w odwrotnej kolejności. Najpierw żołnierze, potem policjanci, a na końcu wychodzi dozorca, za sobą chce zamknąć drzwi i drzwi postawiły mu opór, więc odskoczył. Było to widoczne. Oczywiście rzuciła się od razu gromada mężczyzn. Zza drzwi wyciągnęli właśnie tego mężczyznę. W kalesonach, w koszuli wyprowadzili go na podwórko. Ustawiają karabin maszynowy, tutaj taśma z nabojami... Stawiają go pod ścianę. Już mają go rozstrzeliwać, kobiety w oknach mdleją, krzyk, jakieś westchnienia. Coś, co zostaje w człowieku. W pewnej chwili dowódca tych ludzi, tych żandarmów mówi: „Zaraz! Chwileczkę! Chodź no tutaj! Ilu was tam jest?”. Wpadł na genialny pomysł pytania. On mówi: „Siedmiu”. – „Siedmiu?”. On już stał pod murem, już miał ręce podniesione i drżał cały. „Jak siedmiu? To wołaj ich.”. On się nachylił do tej piwnicy, do okienka i mówi po imionach, wywołuje ich. Z piwnicy wychodzi siedmiu ludzi. Teraz jest konsternacja tak jak w filmie, bo to od trzęsienia ziemi się zaczynało, a teraz jest coraz gorzej. Postawili ich pod ścianę, kazali im rozwiązać troczki tych kaleson, wysypała się amunicja na asfalt podwórka. Teraz już winni są strasznie, stawiają ich pod ścianą. Jeszcze ich nie odwrócili twarzą do ściany, ale jeden z tych Żydów mówi: „Chwileczkę”. Po niemiecku. Sąsiedzi potrafili tłumaczyć. Oczywiście to było w biały dzień. Mojego ojca nie było, mojej matki nie było, dzieci były w domu (ja i brat) i cała okolica, ze wszystkich okien wyglądające głowy. Oczywiście ukradkiem wyglądające. Ten człowiek mówi: „Chwileczkę. My tu się schowaliśmy, bo ten pan, który tu stoi w tym kapelusiku z piórkiem, powiedział, że nas tu przechowa. Wziął od nas pieniądze i schował do prawej kieszeni płaszcza”. Niemiec zaskoczony. W bramie stał ten folksdojcz, więc doszedł do niego, wyciągnął mu rękę z kieszeni, bo on trzymał prawą rękę w kieszeni i do tej kieszeni włożył swoją rękę. Wyjął zwitek papierków. Odbyło się: policzek temu donosicielowi wymierzony przez Niemca, wszystkich ustawili w szeregu, tego folksdojcza na końcu i poprowadzili ich na Konwiktorską. Taka to była scena. Inna scena związana z pograniczem getta. Po powstaniu w getcie rano wpadają do nas właśnie tacy ludzie, ubrani po cywilnemu, w kapelusikach z piórkiem: „Proszę zostawić to wszystko, co tu macie, otwarte drzwi pozostawić i zejść na dół, bo tam jest zbiórka”. Przerażenie, a mój ojciec zdążył wyjść do pracy. To była szósta rano, bo wtedy się na ogół chodziło piechotą po Warszawie i ojciec na Nowogrodzką na pocztę szedł piechotą, a wychodził dużo wcześniej. Wyprowadzili nas na zewnątrz. Mama, mój brat, ja. Do szkoły nie poszedł. Ustawili nas pod murem getta na Muranowskiej. Muranowska 2 to ten dom, w którym teraz jest hotel „Pod Filarami”. Dawniej te filary sięgały pierwszego piętra, podtrzymywały pierwsze piętro. Teraz sięgają pod trzecie piętro chyba. Naprzeciwko pod tymi filarami postawiony jest karabin maszynowy skierowany w naszą stronę. My stoimy taką poduszką przy getcie, przy murze getta. Ze wszystkich okolicznych domów cała ludność została wyprowadzona. Kazano zostawić otwarte drzwi od mieszkań. Powiedzieli, że nic nie zginie. Budziki proszę bardzo. Budzik wtedy był wielką wartością. No i my wyszliśmy. Stanęliśmy pod murem, tu karabin ustawiają, co się dzieje w domu, nie wiadomo. Raniutko... Południe... Nic. Stoimy, bez picia, bez jedzenia, bez śniadania. Stoimy, karabin maszynowy był ustawiony, wymierzony w naszą stronę. Matka do mnie szepcze: „Haniu, jak zaczną strzelać to nie czekaj, aż ciebie trafią, tylko od razu się przewracaj”. – „Dobrze mamusiu. Będę się przewracać”. I tak staliśmy do popołudnia, do godziny siedemnastej pod tym murem. W międzyczasie odbywały się sceny wyprowadzania całych grup Żydów z naszych domów z tych mieszkań zostawionych. Oni pozostawiali czujki na klatkach schodowych, w pustym domu, odludnionym i nasłuchiwali. Jak gdzieś jakiś szelest się odbywał, to biegli w to miejsce i wywlekali tych, którzy się tam ukrywali. W tych budynkach Żydzi chowali się w różnych miejscach. Na przykład były zamurowane pokoje i oddzielone piecem, przez który podawano jedzenie, były jakieś szafy przejściowe do innych pokoi. Oni nawet trudu sobie nie zadawali, żeby to wszystko sprawdzać, tylko czekali na szelest, na napukiwanie. Ludzie napukiwali się. W pewnej chwili widziałam scenę, jak szło chyba około trzydziestu ludzi (kobiety, mężczyźni) i na przodzie szedł rabin w wielkim kapeluszu z futerkiem dokoła przy rondzie. Niósł dużą walizkę, dość sporą, płaską, neseserową. Wręczył tę walizkę dowódcy całej akcji. Otworzyli, a tam był sklep jubilera. Można sobie wyobrazić. Błysnęło złotem. Niemiec zamknął spokojnie, ustawił tę grupę znowu do odmaszerowania i na Konwiktorską zostali pogonieni w równych szeregach. 4 czerwca 1944 roku przystąpiłam do pierwszej komunii świętej w kościele Najświętszej Marii Panny na Rybakach. Zdjęcia mi zrobiono przy figurze Matki Boskiej, ale nie zdążyliśmy tych zdjęć wykupić, bo to był 6 czerwca, pieniędzy było bardzo mało, na jedzenie nie starczało, bo za wszystko trzeba było przepłacać. Wartość pieniądza tak zwanego polskiego Banku Emisyjnego spadała błyskawicznie. W końcu ostatnia niedziela lipca. Nasza sąsiadka, charakterystyczne nazwisko: pani Apolonia Białous, podejrzewam i boję się, że to była siostra Ryszarda Białousa, to była panna. Mieszkała w naszym domu, w pierwszym podwórku. Bardzo często do nas przychodziła i utrzymywała z nami towarzyskie stosunki sąsiedzkie. Przyszła do moich rodziców i mówi: „Wie pani, muszę jechać na Twardą, bo tam mam Ignacego (chyba) i chciałabym mu życzenia złożyć. Pani mi pożyczy Hanię, to pójdziemy razem?”. Ja zadowolona, że pójdziemy razem. Pamiętam, że przyszłyśmy na Twardą, ona mnie zostawiła w bramie. „Ty tu zostań na podwórku, a ja pójdę na imieniny”. Poszła na imieniny. Po jakimś czasie, niemierzonym przeze mnie, wróciła, wzięła mnie za rączkę, wychodzimy na ulicę z tego podwórza i spoglądam, a tu idzie pan, który mieszka na pierwszym piętrze, w naszym domu, pod nami. Jego balkon był na pierwszym piętrze, my mieliśmy mieszkanie bez balkonu na drugiej klatce schodowej, ale on miał córeczkę Anię, z którą często się bawiłam na podwórku i ja oczywiście dyg nóżką: „Dzień dobry!”. On mówi: „A skąd ty mnie znasz?”. – „Pan ma córeczkę Anię”. – „No tak, mam, a co ty tu robisz”. Mieszkamy na Przebiegu, a spotykamy się na Twardej. Mówię: „Tu jestem z panią”. On mówi: „Proszę pani. Bardzo panią proszę. Pani jest matką tej dziewczynki?”. – „Nie. Sąsiadką jestem”. – „Acha, to niech pani powie rodzicom, żeby dzieci wywieźć z Warszawy, bo będzie wojna”. To była niedziela popołudnie. Wróciliśmy do domu. Oczywiście powiedziałam to mojej mamie, mojemu tacie, że tak ten pan (Ani tatuś) powiedział. Rodzice westchnęli i powiedzieli: „Gdzie my ciebie wywieziemy, córcia?”. No i zostaliśmy. Nagle 1 sierpnia przed południem na pierwszym podwórku naszej posesji zaroiło się od bardzo dużej ilości mężczyzn. Wszyscy obrośnięci, z brodami. Ludzie wynoszą na podwórko lusterka, stoliki, mydło, ręczniki, brzytwy, jakieś żyletki, coś do golenia. Ci panowie golą brody, golą wąsy, przekształcają się na zupełnie inne osoby i nagle na ich rękach są biało-czerwone opaski, a to jest przed południem 1 sierpnia, wtorek. Nagle ruch. Słyszymy, że na Żoliborzu coś się dzieje, strzelanina. Przyjechał jakiś samochód. Dzieciaki uszczęśliwione. „Co my robimy?”. – „Budujemy barykadę”. Pędzimy na strych i z tych strychów opuszczonych i ogólnie dostępnych… Bo co było charakterystyczne w okresie wojny, przed Powstaniem? Przestrzegana była zasada, żeby wszystkie piwnice połączone były między domami, żeby można było przez piwnice przechodzić z jednej ulicy na drugą i strychy były na ogół połączone. W takich zespołach domów można było swobodnie chodzić po strychach. Dla dzieciaków to była wielka frajda i tam różne rupiecie się znajdowały. Ktoś stare meble wystawiał. Pamiętam, jak to się stało... że nikt nie został tam potrącony, zabity albo pokiereszowany... My zwalaliśmy na zbitą głowę, bez namysłu, bez przemyślenia, najróżniejsze stoły, szafy, meble. Z tych strychów leciały na dół i wyciągaliśmy na ulicę, przed bramę. Natychmiast zaczęło się kopać przejście między ulicą Przebieg 1 a Przebieg 2, który był jednocześnie tym samym domem, co Muranowska 2 (z drugiej strony miał numer Muranowska 2, takie żółte filary tam były i front domu był żółty), przekop, barykada, widok na Cytadelę w perspektywie ulicy Przebieg, na Bonifraterską. No i zaczyna się Powstanie, ale to nie była godzina „W”, to było dużo wcześniej. Barykada rosła przez kilka dni, bo wyciągało się płyty chodnikowe, kocie łby z jezdni i to umacniało się i tak dalej. Rozpoczęło się Powstanie. My jeszcze siedzieliśmy na górze, ale z mostu Gdańskiego albo z Dworca Gdańskiego zaczął się solidny ostrzał nad ulicą Inflancką, nad zajezdnią tramwajową prosto w nasz dom, bo szczytowa ściana domu wychodziła właśnie na północ, na Bielany, na Dworzec Gdański. Szczytowa ściana sąsiadowała z klatką schodową, jednobiegową (schody w jedną stronę przez całe piętro, a później podest poziomy i my mieszkaliśmy po drugiej stronie tego korytarza), nagle walnął jakiś pocisk, rozbił ścianę szczytową i wpadł w naszą kuchnię. Garnki wyfrunęły, ściana rozbita, drzwi obok zamknięte na klucz, ale tu była taka dziura, że można było przejść każdemu, więc wtedy była decyzja, że schodzimy do piwnicy. Zabraliśmy króliki, które hodowaliśmy na strychu. Było siedem królików angorek i kartofle do karmienia króli. My sami nie jedliśmy tych kartofli, bo nam było żal królików. Króliki w naszym domu znalazły się w ten sposób, że brat pojechał na kolonie albo obóz harcerski jakiś połączony z kolonią. Wiem, że był w zielonej bluzie harcerskiej z kieszonkami. Spodnie miał cajgowe w paseczki szaro-czarne z białą nitką i w ten sposób i w takim stroju został zasypany gruzami. Pojechał na kolonię, tam nawiązał kontakty. Ponieważ chyba sentymenty przedwojenne w nim zagrały, zwrócił się z pomocą do gospodarza. Chodził w pole, pomagał mu przy oporządzaniu inwentarza. Kolonia trwała dwa czy trzy tygodnie. Gospodarz był tak wzruszony jego pracowitością, że mówi: „Chodź, weź sobie królika”. Wybrał sobie angorkę. Piękna króliczka i z tą angorką za pazuchą, z wielkim pękiem wrzosu zebranego na skraju lasu przywędrował do domu. To były jego ostatnie wakacje przed Powstaniem, bo to był 1943 rok. Radość była wielka, a na wiosnę z tej królicy urodziło się siedem króliczków. Nieszczęście było straszne, bo pobiegłam na Cytadelę i żeby dogodzić apetytom królika, nazbierałam strasznie dużo trawy i bez pytania kogokolwiek nakarmiłam tę królicę – żeby miała dużo mleczka dla malutkich – trawką. Ta królica nam nagle padła. Zostało siedem maleńkich króliczków. Ojciec zrobił jakąś klatkę na strychu, a króliczki hodowaliśmy sami i udało nam się wyprowadzić te króliki, karmiąc je łyżeczką czy też pipetką jakąś do tych pyszczków. Wszystkie siedem się wychowało i to było wiosną, a Powstanie wybuchło w sierpniu. Króliki poszły z nami do piwnicy w wielkim koszu, żeby im się krzywda nie stała. Acha i jeszcze, co ważne. Mój ojciec był przed wojną zamiłowanym hodowcą kanarków. Hodował te kanarki przez szereg lat przed wojną, jeszcze na Dobrej, na Furmańskiej. Mieliśmy ogromną hodowlę samych młódków. Nam się wiosną wykluwało sześćdziesiąt sztuk i tak było w 1939 roku, ale wystawy śpiewu kanarków odbywają się zwykle w grudniu. Wtedy kiedy jest zimno, to kanarki najlepiej śpiewają, są wystawy, do tej pory są organizowane wystawy kanarków i konkursy kanarków. Mój ojciec wystawił dwie kolekcje kanarków. Kolekcja to cztery sztuki, cztery samczyki są w osobnych klateczkach. Ojciec wystawił dwie kolekcje tych kanarków na wystawie. I co się stało? Otrzymał pierwsze miejsce, złoty medal w hodowli kanarków, w śpiewie kanarków, a nasze kanarki były takie mądre, że po ciemku nie śpiewały, natomiast przy blasku księżyca robiły taki koncert, że ściany się trzęsły na ulicy Furmańskiej. Śpiewały pięknie […].[Ojciec] był zadowolony bardzo z tego i nagle grudzień 1938 rok (teraz się cofnęłam), 1939 rok wybuchła we wrześniu wojna, w 1939 roku już nie ma wystawy kanarków, natomiast na poczcie, tam gdzie mój ojciec pracował, wszyscy wiedzieli, że ojciec jest zamiłowanym hodowcą kanarków i do któregoś z Niemców dotarła ta wiadomość. Na samym początku wojny, jeszcze nie przeprowadziliśmy się na Przebieg, do naszego mieszkania, wtedy kiedy mój ojciec był na służbie, przywędrował Niemiec z kobietą, blondyną utlenioną, do góry zaczesaną. Włosy się wtedy zaczesywało do góry albo takie gniazdko było na czubku głowy uformowane. Usiadł i przesłuchiwał kanarki w naszym domu i w pewnej chwili powiedział do mamy, żeby mu spakowała „Pana Profesora” (znał się na śpiewie kanarków) i samiczkę do niego, kazał włożyć do torebki, a to był chyba grudzień, a może styczeń, włożył za pazuchę i powędrował, wyszedł. Po prostu aresztował nam kanarki, parkę kanarków. Kiedy ojciec wrócił z pracy i dowiedział się, że jego Profesor został aresztowany, to dostał jakiegoś nerwowego chodzenia po mieszkaniu. Chodził w prawo i w lewo jak wahadło zegara i mówił: „Co ja zrobię? Co ja zrobię? Muszę odebrać te kanarki. Jak on mógł mi zaaresztować mojego kanarka? Zwłaszcza Profesora”. No i oczywiście nie mógł tego strawić. Calutką noc nie spał, chodził. Mama uspakajała ojca, nie mogła sobie dać rady. Rano napisał skargę do Niemców na tego człowieka i wysłał skargę (donos), że Niemiec mu aresztował parę kanarków. Po kilku dniach przyleciała blondyna i powiedziała: „Proszę pani. Niech pani prosi męża, żeby wycofał tę skargę”. Przyniosła samicę, powiedziała, że „Profesor” po prostu zmarł, zdechł. Samicę oddała. „Niech pani prosi męża. Pani jest kobietą. Jak go zabiorą na front wschodni, to będzie straszna rzecz”. No i matka ojca oczywiście namawiała, żeby skargę wycofał. Ojciec powiedział, że nigdy na świecie nie wycofa tej skargi, napisał prawdę, nie będzie nic wycofywał. Był strach, było bardzo długo trwające napięcie. Po jakimś czasie dowiedzieliśmy się, że ten Hans pojechał rzeczywiście na front wschodni. Ta blondyna już do nas nie przychodziła, ale ojciec dostał wiadomość od kogoś, że gdyby skargę wycofał, to sam by trafił natychmiast do Oświęcimia, że niesłusznie oskarżył Niemca. To by było tak interpretowane. Był to okres terroru.
- Co się stało z tymi kanarkami później?
W 1939 roku mama zgarniała dzieci, cały dobytek, najbardziej potrzebne rzeczy. Przetrwaliśmy głód 1939 roku oblężenia Warszawy na konfiturach, makaronie, kluskach i soku wiśniowym, który był zrobiony na wsi. Kanarkami zajął się mój ojciec. Wszystkie ptaki włożył do jednej wylotowej klatki, która miała długość łóżka, i przeniósł na Karową, do domu, w którym zamieszkaliśmy na okres działań wojennych. Włożył je do łazienki, w której nie było okna, żeby przez okno jakiś odłamek nie wpadł, żeby nie było błysków, bo ptaki się strasznie tego boją. No i oczywiście wtedy kiedy pana Feliksa zabił ten szrapnel, to drzwi łazienki i jego brzuch były podziurawione jak sito. Część kanarków zginęła, ale część ocalała. Jak przeprowadziliśmy się na Przebieg to kanarki też się przeprowadziły z nami. Kiedy wybuchło Powstanie, byliśmy zmuszeni zejść do piwnicy. Ojciec z kanarkami, a dzieci poszły z królikami i z workiem kartofli. Z workiem... Może z pięć kilo było tych kartofli. Wiem, że my nie jedliśmy. W pierwszych dniach Powstania były rozbite magazyny na Stawkach i pamiętam wspaniałe wydarzenie. Ogromna ilość cukru pojawiła się na naszym podwórku nie wiadomo skąd. Wszystkie dzieci nosiły kostki cukru w kieszeniach i jakby na wyścigi, na wyprzódki. Cukier się sypał przez palce i kasza jaglana. Nie było nic innego w tych magazynach. Do nas dotarła taka wiadomość, że tam nic innego nie ma, tylko jest kasza jaglana i cukier. […] Cała powierzchnia chodnika Stawek była wysypana pięciocentymetrową warstwą mieszanki kaszy jaglanej i cukru, dlatego że te wiktuały były pakowane w papierowych workach szarych, zszywanych i jak ktoś niósł worek pięćdziesięciokilowy takiej kaszy albo cukru i dostał kulkę to padał i to się wszystko rozsypywało i tam leżało. Kaszy jaglanej i cukru nie ło nam do końca Powstania, chociaż przenieśliśmy się na Stare Miasto. Kilka dni byliśmy właśnie w piwnicy w pierwszym podwórku, w prawej oficynie.
Tak. Mój brat był cały czas tutaj, ale jak postawiliśmy barykadę, to zaczęła się jakaś akcja dla chłopców. Wozili chleb dla powstańców. Na Sierakowskiej była piekarnia. Pamiętam, jak w czasie okupacji krem się tam mieszał taką wielką łapą. Łapa się kręciła w wielkim kotle i tam w czasie Powstania (na początku) wypiekali chleb. [Brat] woził chleb do kuchni powstańczej w kwatermistrzostwie. Pewnego dnia, na początku Powstania (jeszcze nie było takiego ostrzału okropnego, tylko słyszało się wybuchy, słyszało się ostrzeliwania), jesteśmy na ulicy, patrzymy z bramy, a od strony cytadeli w naszą stronę idzie mężczyzna, ma podniesione ręce; dochodzi do naszego domu, na naszej barykadzie siedzi dowództwo tych powstańców. On dochodzi i mówi: „Proszę pana, ja jestem dozorcą Cytadeli i do mojego mieszkania (czy też stróżówki, w której on urzęduje) przyszli Niemcy i zostawili cztery skrzynki amunicji – mówi – oni poszli, a amunicja została, jak byście poszli, to byście tą amunicję mogli zabrać”. Dowódca mówi: „Proszę pana, ale ja nie mogę tak wydać rozkazu, żeby ktoś poszedł na otwartą przestrzeń Cytadeli…”. Przechodziło się wiadukt z Dworca Gdańskiego, który przebiegał zupełnie inaczej niż obecnie, nasz dom był w tym miejscu, gdzie teraz stoi „Intraco”, dokładnie, to jest adres Przebieg 1, a zjazd z Dworca Gdańskiego wchodził w Bonifraterską, skręcał w bok, w lewo. Teraz idzie bardziej w prawo. Otwarta przestrzeń, na moście siedzi posterunek ostrzeliwujący. Dowódca mówi: „Ja nie mogę”. Dwaj chłopcy się zabrali, mój brat i jeszcze jakiś, i pobiegli. Nie pytając o nic, pomknęli na tę cytadelę, a ten dozorca poszedł za nimi z rękami podniesionymi do góry. Po chwili wrócili ze skrzyniami amunicji na plecach, nosem prawie opierali się o ziemię, dźwigali tę amunicję, i zrobili drugi raz ten sam kurs już bez dozorcy. Matka przeżywała straszne katusze. Bała się okropnie o Jurka. Zaczęły do nas docierać wieści, że Pokorna została już od tamtej strony (od strony Dzikiej można powiedzieć, bo Dzika była w getcie) zabrana. Mieszkańcy z tych domów zostali wywleczeni w pobliże torów kolejowych na Dworzec Gdański i wszyscy mężczyźni zostali rozstrzelani. Wszyscy mężczyźni... Kobiety ocalały i zostały zabrane gdzieś, wygonione, a mężczyźni leżeli tam rozstrzelani. Wtedy mój ojciec wpadł w panikę i powiedział: „My nie możemy tu zostać, bo tu jest dwóch chłopaków, to znaczy ja i mój syn piętnastoletni – Jurek miał piętnaście i pół roku – musimy uciekać na Stare Miasto”. Sąsiad z pierwszej bramy, z pierwszego podwórka, pan Rękawek (nie wiem, jak miał na imię) miał żonę i córkę Gienię, starszą ode mnie i młodszą od mojego brata. Powiedział, że już znalazł sobie miejsce na Starym Mieście, na ulicy Mławskiej przy Sapieżyńskiej, na rogu Mławskiej i Sapieżyńskiej w domu narożnym i tam jest jeszcze miejsce, gdzie można ustawić prycze do spania. Były to magazyny pod całą oficyną, to znaczy podwórko kwadratowe, brama z ulicy, na prawo, w samym środku oficyny klatka schodowa, schody do dołu i na dwie strony schrony, na lewo i na prawo, czyli w półoficynie mieścił się jeden schron albo magazyn. Tam się znajdowały drewniane skrzynki wielkości taboretu kuchennego, może bardziej sześcienne, regularne, które się zestawiało, coś tam było, ale nikt nie zaglądał. One były napełnione. Nie wiem, czy to proszek był, czy to mydło było w środku, czy coś jeszcze innego. Tego było strasznie dużo, więc z tych wysokich poziomów ustawiało się prycze. Zestawiało się razem osiem, dziesięć, może dwanaście tych skrzyń i to już było takie posłanie, na które się rzucało koc albo jakieś (nikt nie brał kołder ani niczego, bo to było lato) palta ludzie brali, jakieś ciepłe odzienie – swetry – i to się kładło, i na tym się spało. Rękawek namówił ojca, bo tam już była jego córka i żona, żebyśmy my (powiedział, że się zmieścimy) poszli na Stare Miasto. Przed świtem – druga, może trzecia w nocy, nie wiem – już nie spaliśmy, trzeba było wyjść. Walizka była spakowana. W walizce były najpotrzebniejsze rzeczy. Nawet był garnitur mojego ojca, aparat fotograficzny, zmiana bielizny pościelowej, ze trzy ręczniki. To wszystko zostało zabrane i uciekamy z naszego domu, zostawiamy wszystko, sąsiadom zostawiamy pod opieką króliki (żeby nie zdechły, to z tymi kartoflami), a my tymczasem jemy cały czas jaglaną kaszę posypaną cukrem. Od tej pory nie jadłam nigdy w życiu kaszy jaglanej, od Powstania. O świcie robimy taką ludzką karawanę. Przechodzimy z naszego pierwszego podwórka, wychodzimy przekopem na Przebieg 2, piwnicami na Muranowską 2. W ścianie szczytowej budynku Muranowska 2 jest wybity otwór, przejście, że człowiek może przejść, ale dalej pod ostrzałem nie można było wykopać żadnego zagłębienia w ziemi, więc trzeba było przeskoczyć za mur getta, a w murze getta była wybita dziura, więc tam komunikacja była krótka. Przebiegliśmy w piątkę do muru getta i cały róg getta trzeba było sforsować. Już byliśmy zasłonięci przed ostrzałem z mostu Gdańskiego. Przebiegamy wąską ścieżką, gruzy na prawo i na lewo. Ojciec: „Nie patrz na lewo!”. To wiadomo, że muszę spojrzeć właśnie na lewo. Rozerwana kobieta, żebra wystające. Widzę wnętrze z perspektywy od brzucha... Wstrząsnęło mnie. Dalej lecimy. Harcerz rozerwany, poobrywane coś, plecak widać. Po plecaku można było się zorientować, że to był jednak powstaniec. Biegniemy gęsiego. Wiem, że Rękawek biegł chyba pierwszy, moja matka druga, za matką biegł Jurek, potem byłam ja, a na końcu biegł ojciec. Na ogół mówiono, że pierwsza osoba nie jest trafiona przez Niemców z ostrzału, bo Niemcy jeszcze się nie zdążą obudzić i zorientować, że ktoś się przemyka. Na drugą osobę to już czatują. Dobiegliśmy do bramy wyjazdowej na wprost Konwiktorskiej. Przy bramie zatrzymaliśmy się, słuchamy, nikt nie strzela, więc po kolei myk, myk, pięć osób przeskoczyło do kościoła Bożego Jana, na posesję kościelną. Ogród przy kościele Jana Bożego był ogrodzony, cała posesja była ogromna. Przeszliśmy na ulicę Mławską pod [numer] 5, ale czy to było 5, czy to było 3 A, tego nie wiem, bo tylko jeden raz przeszłam przez tę bramę, a potem już nie było okazji. Jak tam się znaleźliśmy, to mieliśmy zrobione dwie prycze z tych skrzynek. Na jednej pryczy spał brat z ojcem, a na drugiej pryczy, pod ścianą, ja z matką. Tam początkowo była cisza, bo tu byliśmy pod ogromnym ostrzałem na Przebiegu, a tam cisza. „Ojej, jak tu pięknie, jak tu dobrze”. Nagle zaczęła się walka o Państwową Wytwórnię Papierów Wartościowych, zaczęło się piekiełko. Wiem, że z całą pewnością 15 sierpnia spędzaliśmy tam, na ulicy Mławskiej w tych piwnicach, bo byłam pod ogromnym wrażeniem, kiedy poszliśmy na mszę świętą związaną z uroczystościami 15 sierpnia, Matki Boskiej. Ksiądz wtedy wszystkim zebranym – ogromna ilość ludzi, w jakiejś wielkiej Sali, nie wiem, gdzie to było – udzielił zbiorowego rozgrzeszenia i podawał komunię świętą. Tam było to wielkie, głębokie przeżycie. Wróciliśmy do piwnicy. Jeszcze kilka dni i zaczęły się straszne ostrzały i bombardowania dom po domu. Wydaje mi się, że było to 23 sierpnia, jak na dom na ulicy Mławskiej nadleciały samoloty i zbombardowały go z boku od strony szczytowej. To było piekło. Siedziałam w nogach na skrzynce, na tych skrzyniach na środku schronu, bo jedna prycza była przy samym wejściu, a druga na środku schronu. Siedziałam, nie słyszałam niczego, żeby samoloty leciały, czy coś takiego. Nagle spojrzałam, świeczka na górze wysoko pod sufitem stała. Ta paląca się świeczka zaczęła koziołkować. Dmuchnęło. Przewróciłam się na wznak i zaczęły mnie zasypywać gruzy. Zasypywały i zasypywały... Jakiś mężczyzna został rzucony impetem na lewą stronę ode mnie, ponieważ wyjście było po prawej stronie, więc on przeze mnie przekroczył, przełożył nogę i pomiędzy jego kolanami zostały moje kolana. Leżałam na wznak, a on stał nade mną. Był to sąsiad. Nazywał się Górecki. Naprzeciwko była jego prycza dzielona z żoną, obok Rękawkowie, dalej była prycza mojej matki i moja, a siedziałam na pryczy ojca. On został rzucony impetem, przekroczył przez moje kolana i tak już pozostał. Wrzask, krzyk, piekło... Przed samym bombardowaniem trzymałam w garści grzebień i czesałam włosy. Aluminiowy grzebień, z którym zostałam wyciągnięta spod tych gruzów. Spadała mi ręka na twarz i ogromnie mi było gorąco, parzyło mnie. Wycierałam twarz w ten sposób, że podniosłam rękę i usiłując między cegłami gdzieś ją przesunąć, żeby mi było nieco chłodniej, jechałam prawdopodobnie (przypuszczam) po ciele mężczyzny do góry tą ręką, bo przecież gruzy by się nie ustąpiły pod moimi palcami, ale po spodniach jechałam do góry i tak już ta moja ręka została, jak opadła z sił. Leżałam pod gruzami od godziny dwunastej w południe (bo w samo południe było bombardowanie) do zachodu słońca. Krzyki, wrzaski, okropności... Nie odzywałam się ani jednym słowem, a dokoła była akcja. Moja matka siedziała pod ścianą na pryczy przy drzwiach i słyszała lecące samoloty i gwiżdżące bomby. Włożyła głowę między kolana i westchnęła: „Jezus, Maria, Józefie święty”. W tym momencie przeleciały nad nią gruzy, rąbnęły bomby, bo dom został podcięty od strony szczytowej. Pierwsza bomba spadła pomiędzy parter a piwnicę, druga bomba wyżej, wyżej i na czwartym piętrze była czwarta bomba, zapalająca. Dom został rozbity z jednej strony całkowicie. Jedna ściana zniknęła, a trzy ściany od podwórka i dwie ściany boczne ocalały. Nad nami luka była bez stropów i na górze płonący dach.
Wyratowano mnie dzięki temu, że mój brat wiedział, gdzie jestem, bo siedziałam na jego pryczy, a on był obok, leżał na brzuchu i podniósł się, opierając się na rękach. Był silniejszy niż ja. Leżąc na wznak nie może się podnieść zasypany gruzami człowiek, natomiast Górecki, który stał nade mną, przez cały czas krzyczał: „Ludzie! Ratujcie mnie! Jak mnie życie uratujecie to dwojgu życie uratujecie, pode mną kobieta leży! Ratujcie mnie!”. Obok był Rękawek, ten, którego żona i córka siedziały obok mojej mamy. Matka, jak się wyprostowała po tym westchnieniu, spojrzała na zewnątrz, a za nią zostało tyle miejsca ile oparcia krzesła, wobec tego wyrwała nogi spod tego pierwszego stropu, który spadł na nią – bose – i wyskoczyła tą dziurą na zewnątrz. W tym momencie zaczęły lecieć na nią kulki i przerażona wskoczyła z powrotem. Mówi: „Zastrzelą mnie”. To z samolotu ostrzeliwuje serią z karabinu. Wskoczyła do tej piwnicy zawalonej i mówi: „O Boże! Tam moje dzieci zasypane! To po co ja będę życie swoje ratować? Wyjdę, niech mnie zabiją”. Wyszła na zewnątrz, ale samolot już zdążył odlecieć i matka ocalała. W tym czasie jakiś sąsiad mówi: „Co pani tu robi? Pani mąż wyrywa kraty od podwórka do piwnicy”. Ściana, która wychodziła na podwórko, ocalała, tam było zakratowane, były okna założone workami z piaskiem. Matka wybiegła dokoła domu, wpadła na podwórko i znalazła ojca. Ojciec był przez cały czas w kuchni powstańczej i szykował jedzenie, obiad, bo był do tej służby przeznaczony, a nie było broni. Nie każdy mógł dostać karabin wtedy. Matka ojcu mówi: „Po co wy wyrywacie kraty? Od tamtej strony można wejść”. No i przybiegli. Weszli przez dziurę i zaczęli szukać. Słuchali, gdzie są jakieś odgłosy. Rękawek krzyczał: „Ratujcie! Ratujcie!”. – „Jak się pan nazywa?”. – „Rękawek”. – „To tu gdzieś w pobliżu powinny być nasze posłania”. Zaczęli kopać Rękawka. Wykopali Rękawka, wynieśli go na podwórko. Żony i córki nie znaleźli, ale przybiegli dalej, a tu Górecki nade mną stojący, trzymający rękę w górze i posuwający jakieś cegły nad sobą, wrzeszczał: „Ratujcie, bo dwojgu życie uratujecie!”. Zaczęli go odkopywać. Odkopywali go. Nurkując lej się powiększał, bo jak odkopywali? Nie było łopat ani kilofów, ani żadnego sprzętu. Rękami, gołymi rękami wyrywało się cegły i odrzucało. Leżeli na brzuchach i wykopywali. Gdy wykopali Góreckiego do pasa mniej więcej, znaleźli moją rękę. Jurek mówi: „Mamo! Taka mała ręka, to nasza Hania! Hania to ty?”. Pierwsze słowa powiedziałam: „No pewnie, że ja”. No i zaczęli po mojej ręce ciągnąć dalej. Wyciągnęli mnie i pytają: „Czy będziesz stała?”. – „Będę stała”. – „Będziesz biegła?”. – „Będę biegła”. Postawili mnie nad tym lejem. Popatrzyłam w dół i nie wiedziałam, dlaczego zostałam ocalona, bo nie miałam właściwie żadnego prawa na to, żeby żyć. Wyszliśmy stamtąd przez różne dziury i zakamarki na drugą stronę. Tam była stara mleczarnia – jak ojciec mówił – z powyrywanymi oknami i drzwiami. Ludzie przebiegali przez nią jak przez basztę obronną. Tam kulki nie wpadały, to znaczy trudniej im było trafić w człowieka na tych odcinkach. To było na ulicy Mławskiej. W tej chwili nie ma tej ulicy. Ona została zlikwidowana zupełnie. Uklękliśmy w tym bastionie, patrząc na niebo i zachodzące słońce, modliliśmy się za ocalenie. Rodzina ocalała w całości. Nagle za naszymi plecami przebiega sąsiadka z Przebiegu, puka ojca w ramię i mówi: „Co wy tu robicie?”. – „Wyszliśmy spod gruzów”. – „A gdzie będziecie spać?”. Trzeźwo. „No nie wiemy”. – „To chodźcie, bo w moim schronie na Franciszkańskiej chłopca zabiło i został siennik po nim, to chociaż ta mała się położy. Pobiegliśmy za nią, a to była matka, która mieszkała w pierwszym podwórku w naszym domu, i która miała siedmioro dzieci, a jej mąż chory był na wrzód dwunastnicy. Zaprowadziła nas na Franciszkańską. Układ domu taki sam. Prawa oficyna, piwnica, lewe skrzydło tej piwnicy. Przy samych drzwiach podcieknięty, mokry siennik na podłodze. No i na tym sienniku przyszło nam spędzić noc. Zanim mnie położyli spać, to popatrzyli na moje obrażenia. Miałam ranną lewą rękę, poparzoną, zdarta skóra do ścięgien, pęcherze. Lewe ramię obdarte, bez skóry i oparzone. Twarz, w lewym policzku przy uchu dziura. Lewy bok poparzony, prawy siny. Potylica poparzona. We włosach siedział grzebień, który wyciągnęłam i jeszcze długie lata używałam. To była Franciszkańska 6, czyli było bezpośrednie sąsiedztwo z kościołem franciszkanów. Obok kościoła franciszkanów uliczką w prawo pobiegliśmy z ojcem na Nowe Miasto do sakramentek. Sakramentki urwały pas prześcieradła, zawinęły mi rękę (bo wody już na Starym Mieście nie było przy tym bombardowaniu), jakoś opatrzyły, trochę czymś zdezynfekowały i odesłały do piwnicy. Przekoczowaliśmy całą noc na tym sienniku i następnego dnia ojciec znowu poszedł przygotować coś do jedzenia, bo poprzedniego dnia nic nie jedliśmy, pod gruzami byliśmy i zaczął dbać o to, żebyśmy coś zjedli, i pobiegł do kuchni powstańczej. Ojca nie ma... Brat mówi: „Mamo, musimy stąd uciekać, dlatego że ona jest ranna, a tu zaraz będzie bombardowanie”. Dzień po dniu, dom po domu było bombardowanie całych domów. „Uciekajmy w te gruzy, z których wczoraj wyszliśmy, bo tu będzie bombardowanie, tu nas zasypie. Ja mokra na tym sienniku siedziałam całą noc. Matka spojrzała: „No dobrze, to gdzieś muszę ją zostawić”. Już zaczynałam mieć gorączkę. Wymacała jakiś pakunek w szarym papierze wielkości taboretu, pomacała, że tam nic nie trzeszczy, nie porcelana, nie szkło i mówi: „To usiądź tutaj na tym”. Coś miękkiego tam było. Usiadłam potulnie, a sąsiad na sąsiednim sienniku leżący spojrzał i mówi: „Gdzie pani tego dzieciaka tu sadza?! Przecież to jest ostatnie futro mojej żony”. Żona była w ciąży, ostatnie dni ciąży, młode małżeństwo. Mama mówi: „Proszę pana! Pan się martwi o futro żony? Przecież za chwilę możemy tu wszyscy zginąć!”. – „Ja nie chcę, niech pani nie gniecie tego futra”. Mama mówi: „To wobec tego stań tam za drzwiami”. Postawiła mnie przy drzwiach i mówi: „Ja idę po ojca”. Mój brat też przy drzwiach stanął, nie mógł nigdzie odejść, bo dostał biegunki z poprzedniego dnia. Już nie był w żadnej akcji, nie był na żadnym apelu, tylko z nami stał tutaj. Matka mówi: „Wy tu stójcie, a ja pobiegnę po ojca i uciekamy w gruzy”. Za drzwiami, dosłownie za futryną drzwi stanęliśmy w kąciku. Matka pobiegła schodami do góry na podwórko i usłyszała warkot samolotów. Nie zdążyła, nie zorientowała się, gdzie jest ta kuchnia, gdzie może ojca znaleźć, tylko nie biegnąc już do ojca, zbiegła po schodach z powrotem, ale ta chwila wystarczyła, że Jurek mi się zwierzył. Mówi: „Słuchaj, ty tu stój, a ja przez ten czas zanim mama ojca przyprowadzi, pójdę do ubikacji przez schron”. Wszedł do tego schronu, żeby przejść na drugą klatkę schodową do ubikacji, ale nie doszedł do tej ubikacji. Mógł przejść kilka kroków, bo piwnica była zatłoczona. Z domów już zgruzowanych, zbombardowanych ludzie napływali do tego schronu i już noc była ogromnie przeludniona, panowało przeludnienie w schronie. Ludzie siedzieli w kucki, z wyciągniętymi płasko nogami. Jak ktoś mógł się położyć, to było ho, ho! Bardzo wygodnie! To było jak plaża na Helu czy w Sopocie w pełni sezonu i w przepięknej pogodzie. Stłoczeni ludzie. On wszedł. Matka dopadła: „Gdzie Jurek?”. – „Poszedł do ubikacji”. Stanęła i krzyknęła: „Jurek!”. W tym momencie wszystko się zawaliło, wszystko. Cztery piętra domu od góry dostały cztery bomby. Nie był to dom podcięty z boku, tylko od góry. Wszystkie stropy rąbnęły na dół, osiadły na tych ludziach, którzy tam siedzieli. Ile tam było osób? Sześćdziesiąt, może pięćdziesiąt, może siedemdziesiąt, nie wiem, ale nikogo żywego z tego schronu nie wyciągnięto, kompletnie. Samolot krążył. Jak znalazłam się z matką za drzwiami, matka krzyknęła: „Do schronu!”. Zaczęło się walić. Matka mnie zaczęła wypychać po schodach na górę, w górę mnie pchała za plecy. Ja się opierałam: „Ja się boję, ja się boję!”. Ona krzyczała: „Niech zabije, byle nie zasypało!”. Tak mnie wypchnęła na drugie piętro. Już nie można było iść dalej. Za oknem czerń kompletna, a to był dzień słoneczny, pogodny i śliczny. Czarno, piekło, kurz, dym... Nie można było odetchnąć, nie można było wciągnąć powietrza. Stanęłyśmy przy ścianie, zasłoniłam bandażem twarz i oddychałyśmy chyba wewnętrznie, bez wciągania powietrza. Zjawisko wyjątkowe. Jak zaczęły przejaśniać się zarysy okna, to wyjrzeliśmy za okno. Klatka schodowa, na której stałyśmy, ocalała. Wszystko, co za tą ścianą było, znikło. Tłum ludzi zaczął ściągać na podwórko. My po tych drewnianych schodach zeszłyśmy na dół i zobaczyłyśmy górę gruzów po drugie piętro, może półtorej piętra mniej więcej ta góra gruzów wynosiła. Nad tym wszystkim latał samolot i ostrzeliwał gruzy. Kto wszedł na gruzy od razu był postrzelony. Powstańcy zrobili kordon. Nie pozwolili wchodzić ludziom, bo powiedzieli, że w nocy zorganizują akcję wydobywania ciał rannych. Podobno jęki spod tych gruzów słychać było przez cztery dni, a po czterech dniach zostaliśmy ewakuowani. Przeszliśmy przez kolejne domy na Franciszkańskiej. Franciszkańska 12 (w gruzach oczywiście), Mławska, różne dziwne miejsca. Nie pamiętam, bo już byłam rozłożona temperaturą. Wiem, że jedno z pomieszczeń nie miało jednej ściany, tylko górę gruzów, a z tej góry gruzów wystawały zwęglone ciała powstańców, zasypanych dzieci. Po czterech dniach przyszedł ktoś, kto nas zawiadomił, że mamy wyjść na teren kościoła Bożego Jana i stamtąd nie było już wyjścia, wyszliśmy. Matka przechodząc przez bramę wzięła z pomieszczenia dozorcy czajnik podskakujący na blasze, bo już tam nikogo nie było. Ludzie już wyszli, a na ogniu stał czajnik z wodą i podskakiwała pokrywka. Matka to zabrała i z tym czajnikiem wyszliśmy aż do Pruszkowa. Przegonili nas, to znaczy była zbiórka pod kościołem Bożego Jana. Na podwórku, na dziedzińcu Bożego Jana był ułożony stos trupów. Widziałam ten stos. Regularnie, warstwa drzewa, ciała w jedną stronę, główki z jednej strony, druga warstwa drzewa, główki z sąsiedniej strony, jeszcze warstwa drzewa, z trzeciej strony głowy, w jedną stronę ułożone ciała. To sięgało po drugie piętro. Zabrali nas stamtąd, ustawili w jakąś kolumnę i powędrowaliśmy na Żoliborz. Przechodziliśmy przez tory kolejowe w poziomie i po drugiej stronie był jakiś barak. Tam siedzieliśmy przez kilka godzin. Stamtąd nas przegonili w kierunku Powązek i Woli. Jaką drogą trafiłam do jakiejś fabryki, tego nie wiem, ale przez Warszawę przewędrowała ta kolumna. Wygonili nas na teren fabryki. Budynki ceglane, charakterystyczne dla fabryk. To był chyba Norblin na Żelaznej czy coś takiego – tak mi się wydaje – i ze ściany wystawał kran, z którego ciekła woda, więc mama w znalezioną po drodze butelkę nabrała wody i z tej butelki [polewając na] ściereczkę, wytarła mnie. Po czterech dniach koczowania w piwnicach, po zasypaniu pod gruzami to były pierwsze czystościowe krople wody, którymi ciało moje zostało wytarte. Ubrała mnie w nocną koszulę mojego ojca, która była w walizce, a później przypadkowo znalazła się w jakimś takim jasieczku razem z ręcznikiem. Zdjęła ze mnie to ubranie, w którym byłam zasypana. Byłam w granatowej sukience i miałam urwany jeden bok. Został pod gruzami, mama urwała ten bok, bo jak ciągnęli sukienkę, to się gruzy obsypywały. Z tej fabryki przegonili nas na Wolę do kościoła Świętego Wojciecha z wysoką wieżą i zamknęli w kościele, ale byliśmy [już] we trójkę, mama ojciec i ja. Ja z matką w kościele, ojciec w wianuszku pod kościołem. Tam spotkał matki brata (też ściągniętego ze Starego Miasta) i kolegę z pracy, pana Flerę. Oni się już we trzech trzymali razem. Kiedy byłam wewnątrz kościoła, szukano miejsca, żeby się można było załatwić i starcy, ci z kijeczkami, zostali zmobilizowani, żeby znaleźć miejsce, gdzie się można załatwić w kościele. Poszli na chór, żeby może tam znaleźć taki kącik intymny, ale chór był załadowany całą olbrzymią warstwą trupów. Tam była zrobiona egzekucja i z tych filarów z kościoła, z chóru kościelnego spływała ludzka krew. Nie mogliśmy tam chodzić i gdzieś po prawej stronie przy samych drzwiach, przy wejściu do kościoła był wydzielony ten kącik, gdzie można było się załatwić. Rano, kiedy nam otworzono drzwi kościoła, mężczyzn już pod kościołem nie było, zostali przetransportowani do Pruszkowa, a nas zaraz w drugiej kolejności (była godzina może dziewiąta, może ósma) pogonili na nasyp kolejowy. Nad ulicą Wolską przechodzi wiadukt i tam był nasyp. My po tym nasypie weszliśmy na górę. Tam był podstawiony pociąg. Kobiety się podtrzymywały, przychodziły z pomocą, żeby można było tam wgramolić się wysoko, wysoko do tych wagonów i przez [Dworzec] Zachodni pojechaliśmy do Pruszkowa. W Pruszkowie mama mnie zgubiła. Zostawiła mnie na jakiejś garstce słomy i poszła, żeby pobrać zupę z kotła. Nie miała żadnego naczynia, więc znalazła gdzieś puszkę po konserwach i w tę puszkę usiłowała nabrać zupy dla mnie. Najpierw sama zjadła z tej puszeczki malutkiej, a potem nabrała drugą porcję i zaczęła mnie szukać, ale nie mogła do mnie trafić. Chodziła, szukała, a ja zostałam nieprzytomna w baraku gdzieś w hali pod piecem i spałam w gorączce. Matka mnie nie mogła znaleźć, więc płakała, szukała, rozpaczała. Jakiś staruszek matką się zajął i systematycznie przejrzeli halę po hali i mnie znaleźli. Matka myślała, że umarłam i mnie wyrzucili, a ojciec był za zasiekami z mężczyznami. Mężczyźni byli oddzieleni od kobiet. Matka przez druty wołała do ojca jeszcze ostatnie słowa, że co teraz będzie, a ojciec mówi: „Spotkamy się w Piotrkowie – z taką nadzieją – bo nas wiozą do Mauthausen, do obozu”. Zapakowali ojca i odjechał w jakimś transporcie, a ja z matką zostałyśmy jeszcze jedną noc. Następnego dnia zapakowali nas w odkryte wagony towarowe. Jechałam na kolanach matki i dojechaliśmy do Rozprzy. W Rozprzy transport rozwiązali, kazali siadać na podwody. Matka się nie chciała zgodzić na podwody, bo była ranna w głowę (przy tym, jak gruzy nad nią przelatywały, to jej głowę rozcięło), miała wodę w kolanie, więc nie mogła stąpnąć i musiała mnie właściwie nieść, ale ja ważyłam dwadzieścia sześć kilo, więc niewiele. W Rozprzy zaprowadziła mnie do punktu sanitarnego. Tam powiedzieli, że mają pięć miejsc do szpitala w Piotrkowie Trybunalskim i jedno z tych miejsc ja dostaję, ale matka nie może tam pojechać, tylko musi pojechać na podwody do chłopów na łaskawy chleb. Matka podjęła własną decyzję i powiedziała, że nie zostawi dziecka na peronie, bo Niemcy rozstrzeliwali ludzi niepotrzebnych (kaleki, rannych i tak dalej), więc chciała podzielić mój los. W nocy przyjechała ogromna buda. W światłach reflektorów była moja karteczka w ręku matki, a mnie podali gdzieś jak taki strzęp ludzki i zostałam położona w tej budzie, w takim ciężarowym samochodzie, na jakiejś przystawionej ławeczce. Dojechaliśmy (to jest jedyna pewna data, która dotyczy Powstania i moich przygód) w nocy z 2 na 3 września. Znalazłam się w szpitalu Świętej Trójcy w Piotrkowie Trybunalskim razem z matką. Tam przeżyłam najszczęśliwszy dzień (wówczas) mojego życia. Wsadzili mnie do wanny i wykąpali. Dostałyśmy wspólne łóżko na korytarzu szpitalnym i tam leżałam od 3 września od północy do 28 października. Wyleczyli mi rękę, to znaczy nie całkiem, bo jeszcze została dziura. Miałam mieć robione przeszczepy, bo to było poparzenie trzeciego stopnia i jakoś się udało. Cudowny lekarz, pan doktor Stanisław Różycki nas leczył. Potem, jak wyszłyśmy ze szpitala (matka wypisana była 22 października), mama mi pokazała na słupie ogłoszeniowym obwieszczenie, że pan doktor Różycki został rozstrzelany i nie żyje. Stałyśmy przy tym ogłoszeniu i płakałyśmy.
Pojechał do Mauthausen i tak jak powiedział, że spotkamy się w Piotrkowie, tak znalazł się w Piotrkowie, uciekł z transportu wiozącego go do Mauthausen.
Nie wiem. Moja matka się zastanawiała całe życie, dlaczego powiedział, że w Piotrkowie. Nikogo tam nie mamy, żadnych znajomych. My w szpitalu, żadnej wieści o ojcu [nie miałyśmy]. Wiadomo było, że pojechał do Mauthausen. Rozpacz okropna. Matka siedziała, ponieważ to kolano leczyła, masażami ją leczyli. Głowa się jakoś zagoiła. Pewnego dnia uświadomiła sobie, że z Powstania wyszła w saperkach wojskowych niemieckich podkutych gwoździami. Jej pantofle zostały pod gruzami i była boso. Powstaniec, który zmieniał umundurowanie na ubranie cywilne, wyciągnął z walizki garnitur ojca, zlitował się i matce rzucił buty i mówi: „Niech pani założy buty, bo przecież pani nogi pokaleczy”. Matka osiwiała całkowicie, miała dokładnie czterdzieści lat. Była urodzona w 1904 roku. Założyła buty, za które mogła w każdej chwili być rozstrzelana, bo to były z magazynów na Stawkach. Za jeden guzik Niemcy potrafili rozstrzelać człowieka, a matka w tych butach przeszła przez obóz koncentracyjny przejściowy w Pruszkowie, przez całą Warszawę piechotą przeszła przecież do kościoła świętego Wojciecha i żywa znalazła się w Piotrkowie. Mówi: „Jak wypisują mnie ze szpitala, to jak ja wyjdę w tych butach?”. Wobec tego poszła do RGO w szlafroku szpitalnym, w kapciach szpitalnych i zgłosiła, że nie ma butów, że musi mieć jakieś buty na nogi. „To niech pani podpisze”. Dali jej listę. „Tu na ostatnim miejscu na stronie A4 jest nazwisko, imię, adres warszawski, adres obecny i tu podpis”. Mama tak pojechała po tej liście do góry: „Może jakiś sąsiad przede mną brał buty?”. Okazało się, że tak, jest, Przebieg 1 mieszkania 81, Wacław Redłowski. Rano mama poszła o jedenastej, on pewnie o ósmej rano, jak otworzyli RGO, pobrał buty też właśnie z tego RGO, takie drewniaki. Mama była oszołomiona: „Jak to? Mój mąż odebrał buty!?”. – „Tak”. – „No a gdzie on teraz mieszka?”. – „Jagiellońska 18 w Piotrkowie Trybunalskim”. – „Jak to się stało?”. – „No nie wiem”. Z tymi drewniakami pod pachą pobiegła pod wskazany adres. „Proszę pani, tu mieszka Redłowski?”. – „Tak. Mieszka. A kim pani jest?”. Matka wyglądała opłakanie. Zabandażowana głowa, szlafrok, kapcie na nogach, jakieś drewniaki pod pachą. Obraz wyjątkowy. „Jestem żoną”. – „To właśnie mąż szuka pani”. – „A gdzie szuka?”. – „No wyjeżdża na wieś tam, gdzie podwody chłopi wysyłali i szuka pani i córki, bo córka była ranna”. – „Tak. Jesteśmy ranne obydwie i leżymy w szpitalu w Piotrkowie Trybunalskim trzy ulice dalej od tego miejsca zamieszkania”. Okazało się, że mój ojciec trafił na wyjątkowy splot okoliczności. Jak wyruszyli z Pruszkowa, to powiedzieli im: „Jest was po sześćdziesięciu zapakowanych w wagonie. Macie się pilnować wzajemnie. Nie wolno uciekać, bo jak na miejscu, w Mauthausen nie będzie wszystkich żywych albo martwych to pozostali idą pod ścianę”. Mój ojciec nie był ranny, jakoś go wszystko omijało, te kule, odłamki i panowie w wagonie zrobili naradę: „Jak chłopy? Uciekamy, czy nie uciekamy? Kto chce, to niech ucieka, nie myśli o innych, tylko niech walczy o własne życie”. No i rzeczywiście, dojechali do Skierniewic i jeden wyskoczył. Na torach Niemcy go zabili. Już był rozkompletowany zespół. Dojechali do Koluszek, dwaj panowie się umówili, że uciekną każdy w inną stronę. Wyskoczyli, uciekali w różne strony. Obaj zostali zabici na torach, Już duch w narodzie przygasł, przestali uciekać, już nie mieli zamiaru. Postanowili się poddać. Dojechali do Piotrkowa Trybunalskiego zaraz po Koluszkach i była zorganizowana akcja rozdawnictwa chleba, ogórków i pomidorów dla tych wywożonych, bo przecież to jechała głodna masa ludzka. Mój ojciec usiadł wierzchem na wagonie. Nie miał czapki, bo czapka pocztowa została pod gruzami, miał tylko marynarkę pocztową z takimi znakami zaznaczonymi. W akcji rozdawnictwa chleba i tych wiktuałów byli pocztowcy akurat, dwaj panowie z koszem na bieliznę jak w maglu się używa. Wiklinowy kosz za uszy. Podeszli do wagonu i zaczęli podawać chleb. Ojciec siedział na wagonie, brał od nich, ale mówi: „Ja nie mam czapki”. Jeden z nich zdjął czapkę i włożył do tego kosza i odszedł, poszedł otworzył pocztową pakamerę na dworcu w Piotrkowie Trybunalskim i się w niej schował przy uchylonych drzwiach. Ojciec siedział na wagonie, a ten drugi podawał resztę jedzenia przez ojca, podał mu również czapkę, ojciec założył czapkę na głowę i podawał dalej. Jak się wykończyło jedzenie w tym koszu – a tak podawali, żeby na zielone światło już nie było tam jedzenia – to ojciec zamiast do wagonu, zeskoczył na drugą stronę, wziął za ucho kosz i razem z tym drugim kolegą poszli w kierunku pakamery. Schowali się w pakamerze, weszło dwóch i tam zrobili naradę. „Kogo pan tu ma?”. – „Nikogo nie mam”. – „Gdzie pan będzie mieszkał?”. – „Nie wiem”. – „To pójdzie pan do mnie na Jagiellońską”. Był to pocztowiec, który miał tylko żonę i nie mieli dzieci. To było bezdzietne małżeństwo, no i zaryzykowali i przyjęli ojca pod swój dach. Po chwili jeden z nich wyszedł, przyniósł wszystkie środki czystościowe, ojciec się ogolił, wyczyścił ubranie zakurzone gruzami, starł wszystkie plamy, wyprasował się, doprowadził się do ładu i poszedł mieszkać do tego pana na Jagiellońską. Tam matka odnalazła ojca i tak się to skończyło. Pan Flera, kolega ojca, pojechał do Mauthausen. Nie miał okazji uciec. Nikt poza ojcem nie uciekł z tego wagonu. Przeżył i przyszedł w 1945 roku do nas, odnalazł nas, przez pocztę oczywiście. Zgłosił się na pocztę do pracy po wyzwoleniu i odnalazł ojca, przyszedł do nas. Opowiadał, że tam pracowali w fabryce zbrojeniowej. Były bardzo częste naloty i brat mojej matki został zabity gdzieś pod gruzami...
- Byli w tym samym transporcie?
W jednym wagonie jechali. Spotkali się na dziedzińcu kościoła świętego Wojciecha na Woli. […]
Warszawa , 7 kwietnia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich