Jadwiga Roman „Iga”
Moje nazwisko Jadwiga Roman, pseudonim „Iga”. Należałam do Armii Krajowej, do Zgrupowania „Żywiciel”. Byłam łączniczką. Wykonywałam polecenia jakie mi zadawano.
- Co robiła pani przed wojną? Gdzie pani mieszkała, gdzie chodziła do szkoły?
Przed wojną mieszkałam na Marymoncie, na ulicy Strzeleckiej 11. Chodziłam do szkoły podstawowej numer LVI przy [ulicy] Marii Kazimiery. Później szkoła została zbombardowana i przeniesiono nas do pałacyku królowej Marii Kazimiery. Skończyłam szkołę w czerwcu 1944 roku.
- W jakich okolicznościach znalazła się pani w Armii Krajowej?
Większość moich kolegów i koleżanek ze szkoły przystąpiła właśnie [do Armii Krajowej]. Byliśmy przygotowywani przez naszą nauczycielkę, która w czasie okupacji udzielała nam lekcji historii i polskiego. Chodziliśmy na tak zwane komplety. Ona nas przygotowywała do takich różnych spraw.
- Chodzenie na komplety wiązało się z dużymi wyrzeczeniami z pani strony?
Nie.
- Rodzice wiedzieli, że pani uczestniczyła w kompletach?
Rodzice wiedzieli. Byłam jedynaczką i nikt mi nie zabraniał. Po prostu była grupa młodzieży, myśmy byli klasą siódmą, ostatnią w szkole podstawowej. Już byliśmy przygotowywani przez naszą nauczycielkę. Chodziliśmy do jej domu. Mieszkała w pobliżu. Nazywała się Michalina, nazwiska już nie pamiętam. Ona nas przygotowywała. Żeby nie było jakiejś wpadki to zawsze chodziliśmy z zeszytami od innych przedmiotów – nie od historii, nie od polskiego, nie od geografii czy jakichś innych, tylko od matematyki, religii... takich przedmiotów.
- Jak pani zapamiętała Niemców z czasów okupacji? Widziała pani na przykład łapanki przez nich urządzane?
Widziałam. To było na ulicy Bonifraterskiej, przejeżdżałam obok getta [i widziałam,] jak wyskoczyła kobieta z okna – najpierw wyrzuciła dziecko, a później wyskoczyła. To było na terenie getta. Widziałam, jak powieszeni zostali na Lesznie
vis-à-vis sądów ludzie, które zostali [wzięci] z łapanki.
- Zapamiętała pani też Żydów, którzy próbowali uciec z getta?
Tak. Ja osobiście i moi koledzy, koleżanki, nasze rodziny, mieszkaliśmy właśnie na Marymoncie. Przechowywaliśmy jednego [Żyda]. Młody chłopak, był w naszym wieku, nazywał się Olek, był z getta. Mieszkał po klatkach, po strychach, tam jego przechowywaliśmy i żywność mu donosiliśmy.
Przeżył. Pytałam kolegów, którzy po wojnie go spotkali, ale był już w mundurze żołnierza. W jakiej formacji służył, nie wiem. Tylko koledzy mówili, że spotkali Olka. Tak że przeżył.
- Jak pani zapamiętała 1 sierpnia 1944 roku?
Pierwszego sierpnia przyszedł kolega do mnie i powiedział: „Słuchaj, przygotuj się, bo dzisiaj będzie…”. Nie powiedział mi konkretnie, że dzisiaj będzie Powstanie tylko [rzekł]: „Po południu, żebyś była gotowa, bo przyjdziemy, spotkamy się”. Tak to się zaczęło właśnie. Przyszli później koledzy i poszliśmy na punkt zborny, [który] był u nas bardzo blisko, bo mieścił się przy ulicy Kamedułów. W kaplicy był punkt sanitarny, tam urzędowała cała grupa medyczna. Nasze kierownictwo mieściło się przy ulicy Smoszewskiej [róg] Barszczewskiej – na tych terenach zamieszkiwałam. Później dostawałam [zadania]. Nieraz sama, ale najczęściej we dwie chodziłyśmy, wykonywałyśmy polecenia, jakie nam zadawano. Dokładnie nie wiem, którego sierpnia, ale to było w początkach sierpnia, kiedy dostałyśmy zadanie sprawdzić, [czy nad rzeką nie ma rannych,] bo nad Wisłą były zabudowania rybaków. Polecenie dostałam z Marysią Folgówną, […] była o rok młodsza ode mnie, poszłyśmy. Nie było tak łatwo, dlatego że z cytadeli był ostrzał. Poszłyśmy w to miejsce, gdzie zostałyśmy skierowane. Stwierdziłyśmy, że leży człowiek, jest na wpółprzytomny i jest ciężko ranny. Zapamiętałam jego otwarte rany na nogach. Nie dawał oznak [życia]. Much pełno [było] na nim, w ranach były już robaki. Myśmy przyszły. Wracając, musiałyśmy się czołgać. Nie można było iść, ale ludzie mieli działki, kartofle sadzili i myśmy się czołgały po prostu na brzuchu. Jak już chciałyśmy przejść przez ulicę Kamedułów, [Marysia] się podniosła i wtedy padł strzał snajpera z cytadeli, została ranna. To tak bardzo przeżyłam, bo pierwszy raz się wtedy zetknęłam z taką sytuacją. Patrzyłam na nią, jak jej mózg po prostu wychodzi z głowy. Wystraszyłam się, że to tak dużo tego mózgu jest. Nie zdawałam sobie sprawy… Tak ją pozostawiłam. Przyszłam na punkt sanitarny do kaplicy przy Kamedułów, zameldowałam i chłopcy ją przynieśli, a po południu ją pochowaliśmy. Uważam, że ona jeszcze nie zmarła, dlatego że jak ją zakopywali, to ona jeszcze rzęziła i piana jej z ust szła. Tylko jej sanitariuszki opatrzyły głowę bandażem, jej mózg zawinęli i tak ją pochowaliśmy na ogrodzie tu, gdzie mieszkała, na Strzeleckiej 21. Tak ją zapamiętałam, bardzo mocno przeżyłam ten moment. Rzeczywiście, poszli później po rannego, który przebywał w baraczkach nad Wisłą. Po wojnie dowiedziałam się, że to był rybak. Nie brał udziału w Powstaniu, po prostu został ranny i leżał… Później podczas pacyfikacji Marymontu poszłam, żeby powiadomić moją koleżankę Gosię. Przeszłam przez ulicę i wtedy padł pocisk. Jak się później dowiedziałam, to nie był pocisk niemiecki tylko rosyjski (bo nacierały wojska zza Wisły), który się na tej posesji rozerwał. Wtedy byłyśmy ranne ja i moja koleżanka Gosia, z którą miałyśmy przejść na Żoliborz tak jak wszyscy powstańcy, którzy wycofywali się z Marymontu. Wtedy pozostałam. Jurek Cybulski udał się ze swoimi [ludźmi] na Żoliborz, powiadomił mnie tylko, gdzie mam dotrzeć po pochowaniu Gosi. Wieczorem, kiedy już ucichło, na ulicach nie było żadnych [żołnierzy] – bo dużo Niemców tą ulicą się przemieszczało [za dnia], i nie mogłam wyjść wcześniej aż się już ściemniło – wtedy deską wygrzebałam niezbyt duży dołek, bo jak można wykopać [deską dół]… To był grobek wygrzebany deską z płotu. Jak myśmy odmówiły litanię, ona skonała. Bardzo spuchła. Nie wiem dlaczego, ale zrobiła się bardzo opuchnięta. Miałam trudności z przemieszczeniem jej do dołka. Wtedy jej siostra Halina dała ze schronu narzutę gobelinową z tapczanu (bo w schronie była pościel i oni tam spali w czasie Powstania). Po prostu ją na kapę gobelinową przewróciłam, za rogi pociągnęłam i w dołek ją ułożyłam, gobelin zawinęłam. Jeszcze kilka krzaków malin ułamałam i położyłam, i na to trochę ziemi wygrzebałam. Tak ją przysypałam, jak mogłam. To był 17 stycznia, jak wróciłam do Warszawy po Powstaniu, był śnieg. Poszłam zobaczyć, czy ona jest, czy ją po prostu jakieś zwierzęta nie [rozgrzebały] – ona była przysypana, zmarznięta. Później był już pochówek [zrobiony] przez rodzinę. Po pochowaniu Gosi zgodnie z poleceniem, jakie dostałam, że mamy się przedostać na Żoliborz, poszłam na ulicę Krasińskiego bodajże 18. Jak przechodziłam (musiałam przejść przez ulicę Potocką, róg Potockiej i Gwiaździstej), stał czołg i bardzo ostrzeliwał. Cofnęłam się z powrotem. Tak przesiedziałam jeszcze dwa tygodnie w ogrodzie, w schronie w krzakach malin.
Nie. Z siostrą Gosi i jej mamą. Był jeszcze mały piesek w tym schronie uwiązany na sznurku, na patyku. To było wieczorem, on usłyszał jakieś szmery na podwórku, że się ktoś czai, zerwał się, pobiegł i wracał, i znowu pobiegł i wracał. My patrzymy – jest dwóch Niemców. Stanęło dwóch Niemców i kazało wyjść. Myśmy wyszły. Jeden mówił po polsku, powiedział, że jest Ślązakiem (mówił akcentem śląskim). Powiedział, że nic się nam nie stanie, żebyśmy nic nie mówiły, tylko siedziały cicho, żeby oni mogli tutaj [przeczekać]. To był 17 września. Wtedy było natarcie bodajże przez Wisłę, desant na tą stronę się przedarł i oni chcieli się skryć. Jakie myśmy mieli wyjście? Posiedzieli sobie przy wejściu, słychać było, jak jakiś ciężki sprzęt przejeżdżał ulicą. Nad ranem wynieśli się i tak myśmy zostały aż do ostatniego września. Ostatniego września nas w schronie wykryli żołnierze, ale ukraińscy… Mówili, że to są własowcy, ale nie wiem, czy to byli własowcy, czy to byli [jacyś inni] Ukraińcy. Chodzili po wszystkich posesjach i wykopywali… Ludność, kiedy już było wiadomo, że trzeba będzie opuścić domy, w jakiś sposób chciała swoje rzeczy po prostu zabezpieczyć, więc w ogrodach zakopywano w różnych skrzyniach… Ukraińcy rozkopywali doły, chodzili po ogrodach, między innymi nas znaleźli i zabrali na punkt zborny. Jak nas przyprowadzili, to już tam było ze dwadzieścia osób. Myśmy tam byli cały dzień i całą noc.
- Interesuje mnie życie codzienne podczas Powstania. Czy pani mieszkała cały czas z rodziną w piwnicy, w schronie?
Do schronu schodziło się wtedy, kiedy były naloty, kiedy były bombardowania. Poza tym w swoim mieszkaniu nie mogłyśmy być, dlatego że Powstanie wybuchło 1 sierpnia, a 6 sierpnia zza Wisły padały pociski i nasze mieszkanie zostało zniszczone. Mieszkaliśmy na drugim piętrze. Mama, [która została w mieszkaniu,] była wtedy ranna. Po prostu mieszkało się już po piwnicach, w dolnych pomieszczeniach.
- Jak się zdobywało jedzenie?
Różnie, dlatego że trochę było sucharów. Suchary w wodzie się pomoczyło i na patelnię. Różnie było. Wiem, że dużo moich koleżanek, kolegów zostało rannych i zabitych. Pamiętam, że powstańcy rozbili jakąś olejarnię bliżej Bielan. Niemcy z kolei ostrzeliwali z AWF-u. Na AWF-ie był też taki punkt, z którego [kierowano] bardzo duży ostrzał. Na ulicy Gdańskiej była kiedyś olejarnia i wszyscy z tego rejonu [chodzili] do olejarni, żeby się zaopatrzyć w tego typu tłuszcz, żeby coś było. Tak to różnie… Tych sucharów to [było dużo] – wiem, że jeszcze jak wróciłyśmy po Powstaniu do domu, to jeszcze w komórce suchary były. Spleśniałe, ale się zjadło. To było wtedy, kiedy już była pacyfikacja Marymontu. Pamiętam, że [pewna] kobieta miała kilka kartofelków. Tarła je na tarce. Miała dwoje dzieci. Jedno miało kilka miesięcy, a drugie miało ze dwa czy trzy lata. Wiem, że sok wyciskała z tych kartofli i temu małemu dawała, a odciśnięte kartofle dawała starszej dziewczynce. Ciężko było, ale jakoś sobie radzili. W ogródkach były różne warzywa. Jakoś powstańcy zdobywali trochę [żywności]. Trzeba było zaopatrzyć przede wszystkim żołnierzy, którzy z bronią w ręku walczyli. Także mogłyśmy ich wspierać, trzeba było przede wszystkim zabiegać o środki opatrunkowe. Chodziło się po domach i prześcieradła, ręczniki się zbierało, i oddawało na punkt sanitarny. To było potrzebne, tego masa szła. Chłopcy byli ranni, potrzebne były rzeczy.
- Jak wyglądały praktyki religijne, czy były msze święte?
Były i nie zapomnę tego. Na wszystkich podwórkach były kapliczki i w każdy wieczór słychać było tylko jedno: „Słuchaj Jezu, jak cię błaga lud”. Tej pieśni nie zapomnę. I tej historii z pochówkiem mojej koleżanki też. Bądź co bądź dziewczyna [miała] czternasty rok.
- Pani odmawiała wtedy litanię?
Tak. Odmówiłyśmy litanię nie do końca, już ona nie dała rady dokończyć. Ona sama tę litanię rozpoczęła i ja z nią… Tak że bardzo się męczyła nim skonała.
- Pani koledzy byli bardzo młodzi.
Wszyscy byli młodzi.
- Co was skłoniło do wzięcia udziału w Powstaniu?
Trzeba było. Jakie było wyjście? Czekać? Dla nas to było normalne. Młodzież wszystka rwała się całymi rodzinami. W rodzinach było po trzech, czterech chłopców i dziewczęta, wszyscy szli. Tylko zostawali w domu starsi, dzieci i osoby ranne.
- Jak zareagowali pani rodzice, jak im pani powiedziała, że idzie do Powstania?
To było normalne, dlatego że już po prostu przygotowywani byli wszyscy do tego, że trzeba iść. Na pewno i mama by poszła, gdyby nie była ranna. Wszyscy w jakiś sposób pomagali. Trzeba było żywność organizować. Trzeba było po ogrodach, działkach zbierać, trzeba było też żywność dostarczać na punkty, gdzie była kuchnia. Trzeba było gotować, zaopatrywać w żywność, jedzenie. Było ciężko, ale o tym się nie myślało. Było fajnie, dlatego że byli wszyscy swoi, koledzy, koleżanki (jak nie z domu, to z tej samej ulicy, ze szkoły). Wszyscy się przeważnie znali. Jeszcze byłam świadkiem jednej takiej niemiłej sytuacji, kiedy chłopiec, który miał wartę nocną, nie wykonał zadania i przełożony zebrał grupkę i w ogrodzie odczytał mu wyrok i zastrzelił go. Zszedł ze służby, poszedł na noc do jakiejś dziewczyny. Tak to wyglądało. Tak że też dyscyplina była. Trzeba się było podporządkować.
- Czy wśród pani znajomych był obcokrajowiec, na przykład Słowak?
Nie. Nie zetknęłam się… Jeszcze byłam dzieckiem. Ci najmłodsi wykonywali polecenia łącznościowe, roznoszenie korespondencji. Z bronią nie miałam do czynienia.
- Czy pani przenosiła tylko wojskowe meldunki? Czy nosiła też pani czasami prywatne listy?
Tylko wykonywałam polecenia osoby wojskowej.
- Pamięta pani jakiś pseudonim dowódców?
Już w tej chwili nie pamiętam. Jeden na samym początku meldunek zaniosłam na Stare Miasto. Było spotkanie przy ścianie Fukiera. Tę ścianę Fukiera zapamiętałam.
- Często pani miała okazję być w innej dzielnicy, jeszcze przed pacyfikacją Marymontu?
Nie [poruszałam się] tylko w obrębie [mojej dzielnicy]. Później to Stare Miasto [padło] bardzo wcześnie, bo tylko do końca sierpnia [się utrzymało], i już nie było żadnych takich [wypraw w tamtą stronę].
- Czy miała pani wiadomości, co się dzieje w innych dzielnicach?
Przeważnie wieczorem były odczytywane różne meldunki, co się dzieje, ale to już właściwie nie dotyczyło wszystkich...
- Czy ma pani jakieś radosne wspomnienie z Powstania?
Myśmy normalnie się zachowywali, jak przed Powstaniem. Spotykaliśmy się, rozmawialiśmy o różnych sprawach. Każda miała swoją sympatię i kiedy mogli, to się spotykali. Tak było, jak to między młodymi.
- Pani też miała sympatię w czasie Powstania?
Miałam, tylko moja sympatia nie była na Marymoncie ani na Żoliborzu. Był w „Parasolu”. Przez całe Powstanie nie miałam z nim łączności. Bardzo późno wrócił z wojny, bo był wywieziony. Po oswobodzeniu wyemigrował, ale czekałam.
- Czy była pani świadkiem jakiegoś ślubu powstańczego?
Nie, ale wiem z opowiadań kolegów, koleżanek, że takie śluby się odbywały. Takie sprawy romansów.
Warszawa , 12 czerwca 2008 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kraus