Bohdan Kabulski „Brzezina”
Bohdan Kabulski. Urodzony 15 listopada 1920 roku w Wilnie.
- Zaczniemy od wybuchu drugiej wojny światowej.
Wybuch wojny zastał mnie w Łodzi, ale zupełnie przypadkiem, dlatego że przedtem byłem na obozie przysposobienia wojskowego. Wróciłem do Łodzi, do której przyjechaliśmy w 1939 roku. Cała nasza wojenna przygoda zaczęła się od tego momentu, kiedy samoloty niemieckie naruszyły granicę polską.
- Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie.
Miałem dwie siostry. Jedna zginęła w czasie Powstania. Moja mama urodziła się w Wilnie, wyszła za mąż za mego ojca wtedy, kiedy ojciec z 1. Dywizją Piechoty Józefa Piłsudskiego trafił do Wilna. Poznał na balu moja mamę. Dalszy wynik tego spotkania to już jest o tyle widoczny, że jeszcze żyję, moja starsza siostra żyje, moja młodsza siostra zginęła w czasie Powstania.
- Jak się pan dostał do Warszawy?
Do Warszawy dostałem się, uciekając z Wilna. Kiedy Rosjanie po raz drugi wkraczali do Wilna, ogłaszając tą swoją piątą czy dziesiątą republikę litewską jako część Związku Radzieckiego. Wiedząc o tym, mając informacje o mającej nastąpić ponownej aneksji Litwy, uciekłem z Wilna do Warszawy. Niestety zostałem złapany po drodze i wsadzony do obozu jenieckiego, w którym byłem kilka miesięcy. Po czym zostałem przewieziony do Warszawy, na ulicę Skaryszewską, gdzie mieścił się punkt wywozu do Niemiec na roboty. Ale udało mi się stamtąd uciec przy pomocy polskiej policji. Już byłem na stałe w Warszawie, gdzieś od lipca 1940 roku. Mamie z moimi siostrami udało się wyjechać transportem sanitarnym z Wilna. Dotarły również do Warszawy i spotkaliśmy się wszyscy.
Mieszkaliśmy na Mokotowie przez pewien czas. Potem nasze drogi troszkę się rozeszły. Mianowicie ktoś oskarżył nas, znaczy mego ojca, że ukrywa się, jest byłym oficerem policji. Musieliśmy z tego mieszkania uciekać. Mieszkaliśmy na wsi przez pół roku. Potem wróciliśmy do Warszawy i każdy mieszkał już oddzielnie. To znaczy rodzice oddzielnie i my oddzielnie, dzieci.
- Jak pan pamięta Warszawę z czasu okupacji?
Są jakieś dwa okresy warszawskie. Jeden jest do momentu, kiedy nie zostało getto zorganizowane dla Polaków żydowskiego pochodzenia. Drugi, to już był po zamknięciu getta. Czyli jakby były dwa okresy w tej całej organizacji Warszawy. Tak bym powiedział – w organizacji. Szumnie nazwijmy to organizacją, bo w końcu byliśmy pod presją niemiecką cały czas. To pamiętam w ten sposób, że człowiek przemykał się czasami ulicami, nie mając pewności, czy dotrze do miejsca przeznaczenia. Miałem o tyle szczęścia, że dostałem się do szkoły pożarniczej – nazywała się Wyższa Szkoła Pożarnicza w Warszawie, na Żoliborzu – i miałem dosyć dobre dokumenty, i jakoś udawało mi się nie dać się złapać. Raz, że chronił mnie mundur strażacki – zresztą mam zdjęcia jeszcze z tej straży – dwa, chroniła mnie dobra legitymacja z gapą.
- Proszę jeszcze powiedzieć o Warszawie.
To jest dosyć trudny temat, dlatego że dzisiaj bym go widział inaczej. Inaczej bym widział dzisiaj Warszawę niż wtedy. Wtedy byłem bardzo młody, wiele rzeczy po prostu nie zauważałem. Ale ogólnie rzecz biorąc, to Warszawa tętniła życiem, pomimo wszystko. Chociaż nie była zbyt dobrze zaopatrzona, jeśli chodzi o żywność, to jednak nawet ta walka o żywność. Wszyscy co mieli, to wysprzedawali, zamieniali to na żywność. Niektórzy pozornie się bogacili. Mówię pozornie, bo w czasie Powstania te majątki poginęły. A niektórzy robili dobry interes właśnie na skupowaniu drogocennych rzeczy, staroci, jakichś obrazów i tak dalej. Ludzie, którzy to sprzedawali, mieli z kolei co jeść. Życie było bardzo dziwne, powiedziałbym, bo na przykład kawiarnie tętniły życiem. W kawiarniach serwowały dania byłe aktorki, które nie występowały, bo zresztą nie miały gdzie. Ale pojawiały się w kawiarniach piosenkarki, które śpiewały. Oczywiście znana już postać Fogga, który śpiewał w kawiarni na Nowym Świecie. Brat Niemczyka, który był skrzypkiem, też grywał w kawiarni na Nowym Świecie. Z Leonem Niemczykiem dobrze się znałem, ponieważ pracowaliśmy w jednej firmie przez pewien czas, zanim zostałem strażakiem. Pracowaliśmy razem w firmie „Jawor”, handlującej niewiadomo czym z niemieckim Luftwaffe. Nie wiem do tej pory, czym handlowała. Mieliśmy tak zwane dobre dokumenty. Musiałem stamtąd z różnych powodów odejść. Leon jeszcze został, pracował nadal. Ciekawa rzecz – były ciekawe rzeczy – u mojej ciotki, która mieszkała na Mokotowie, na ulicy Różanej i prowadziła tak zwany otwarty dom, bardzo dużo kompozytorów było. Bywał na przykład Ludomir Różycki, którego poznałem, który mnie wygonił od fortepianu, ponieważ ośmieliłem się przerobić jego utwór na jazz. Był pianista Peter Kreuder, który po raz pierwszy w Niemczech – zresztą zamknęli go potem za to – przerabiał wszystko na amerykański sposób przekazywania muzyki. Taka muzyka lekka, troszkę jak jazz i tak dalej. Więc myśmy Petera Kreudera zaczęli naśladować, bo nam to odpowiadało. To było zupełnie inne spojrzenie niż przebiegłe niemieckie marsze. Przerabiałem utwór Różyckiego na jazz – walc „Caton” z opery „Casanova”. Przerobiliśmy to na cztery ręce na fortepian. Różycki wybiegł z kieliszkiem wina – akurat pił wino – krzyknął na nas: „Won szczeniaki od fortepianu!”. Po chwili zawołał nas: „Wiecie co, to nie było wcale takie złe”. Między innymi tak życie wyglądało. Często śpiewał również Popławski – taki był tenor Opery Warszawskiej – i wielu innych. Również mieliśmy bardzo ciekawe spotkanie, przypadkowo, z kapitanem „Janem”. Kapitan „Jan” to była znana postać w konspiracji. Przyszedł ze swoją nieodłączną łączniczką i czterech przyszło z tej akcji Kutschery. Jeszcze przed akcją. Spotkaliśmy się u ciotki na ulicy Różanej. To było na tydzień przed zamachem na Kutscherę. Życie było zupełnie różne.
Byłem strażakiem, więc żyłem z pensji.
Pracowałem. Najpierw pracowałem w firmie „Jawor”, z Niemczykiem. Potem kręciłem pastę do zębów w towarzystwie bardzo ładnych dziewczyn, chyba dziesięć ich było, jedenaście. Sam miałem maszynę piekielną, którą korbą nakręcałem i one coś rzucały, i wychodziła pasta do zębów w tubkach.
W tubkach. Były zakładane, to się ładowało. Bardzo było miło, wszystkie panie śpiewały. Byłem jedynym płci męskiej, było bardzo sympatycznie – tak na marginesie, tak wyglądało życie.
- Czym zajmowali się pana rodzice?
Mój ojciec ukrywał się oczywiście. Był w konspiracji, miał dosyć poważną funkcję. Nieszczęściem było, że w pewnym momencie zamieszkał ponownie z moją mamą, co było konspiracyjnym błędem, dlatego że ukrywał się pod innym nazwiskiem, miał lewe dokumenty, miał wystawioną kenkartę na dom, który praktycznie nie istniał. Nazwisko też takie powszechne – Drewnowski. Jak się czyta książkę Bartoszewskiego o więźniach, to nazwisko Drewnowski występuje dosyć często z różnymi imionami. Ojciec też dostał taką kenkartę, po jakimś zmarłym Drewnowskim i chodził na lewych papierach. To nie było bezpieczne. Ale nie dlatego został aresztowany. Został aresztowany z innego powodu, bo ojca współpracownik, z którym nie powinien zupełnie mieszkać, mieszkał razem. Tamtego, zdaje się, wyśledzili. Skończyło się aresztowaniem mojego ojca i tamtego pana.
- Jak pan zapamiętał Niemców w czasie okupacji?
To tak jakby dwojako, dlatego że to, co widziało się na ulicy w postaci brutalnych patroli niemieckich, to byłby jakby jeden obraz. Znaczy do moich obowiązków – taką podchorążówkę kończyłem, a nie inną – należało obserwowanie, jakby wgłębienie się w niemiecki sposób myślenia. W tym sensie, że obserwowałem Niemców, jak oni się zachowują, właśnie ci, którzy nie są bezpośrednio w patrolu, bo w patrolu Niemcy byli już niebezpieczni. Natomiast pojedynczo zdarzali się między nimi ludzie. Zresztą sam byłem przypadkowo [świadkiem], znaczy będąc w domu. Mieszkałem na Grzybowskiej, była obława okolicznych domów. Do naszego też Niemcy wpadli. Żandarmeria niemiecka. Do mieszkania, w którym mieszkałem, również wpadł Niemiec, nie pamiętam, w jakim stopniu, sierżanta. On jakoś dziwnie się zachowywał. Przede wszystkim sam wszedł do mieszkania. Kazał zamknąć drzwi. Miałem kota, „Szarotkę”, taką ładną kotkę syjamską. Zaczął się z tą kotką bawić, zapytał się, kim jestem. Powiedziałem, że jestem strażakiem, a on mówi: „Wiesz co, ja też jestem strażakiem”. Taka była rozmowa, zupełnie inna. Potem drugi Niemiec chciał mnie jeszcze gdzieś zabrać, to ten mnie wepchnął do środka, tamtego faceta gdzieś wyciągnął i poszli sobie. Czyli nie wiem, jaki to był facet, ten Niemiec. Miał odruchy ludzkie, powiedziałbym. Tacy też się zdarzali. Trudno powiedzieć w pięciu słowach. Jest kilka dobrych książek o stosunkach, które panowały w Warszawie.
- Jakie są pańskie przeżycia?
Moje? Był na przykład lokal, który nazywał się „Melodia”, tak na marginesie. Nieprawdą jest, że myśmy, konspiratorzy, nigdzie nie chodzili. Mieliśmy obowiązek chodzić nawet do niektórych lokali po to, żeby obserwować, co się dzieje i ewentualnie śledzić podejrzane osoby, które mogłyby się nam z jakichś innych powodów dobrać do skóry. Znaczy mówię o ludziach płytkich. Chodziliśmy do „Melodii”. „Melodia” była o tyle lokalem ciekawym, że zbierała się tam przeważnie taka lekko złota młodzież. W czasie okupacji też była złota młodzież. Był bardzo dobry zespół Scotta, grający pełny jazz. To był mulat. To nie był ani Murzyn, ani biały, tylko mulat. Znana zresztą postać życia warszawskiego w tym czasie. Do końca prawie grał w Warszawie, w czasie Powstania jeszcze grał. Miał po prostu dobrą renomę, więc do tego lokalu chodziliśmy na dobrą muzykę.Oczywiście czasami Niemcy robili obławy, zwłaszcza na młodych ludzi. Ale jakoś się udało.
- Kiedy pan zaczął życie w konspiracji, jak to wyglądało?
Zostałem zaprzysiężony w grudniu 1939 roku. Do Związku Walki Zbrojnej [dostałem się] przez mego wuja, dowódcę pierwszej partyzantki na Wileńszczyźnie, „Kmicica”. Są o nim książki zresztą. Został zamordowany potem przez Rosjan. Mnie zaprzysiągł, a potem przyjechałem do Warszawy i ponownie musiałem się gdzieś [dostać], ale miałem listy z Wilna, które przywiozłem. Listy, które dostałem od ojców jezuitów.
- Gdzie pan poszedł z tymi listami?
Do ojców jezuitów w Warszawie na ulicę Miodową. Były skierowane od ojców do ojców, a były różne dokumenty, które udało mi się jakoś przewieźć. Nawet przez ten obóz jeniecki, w którym byłem. Było dosyć to życie nerwowe.
- Co pan robił w ramach konspiracji w Warszawie?
Przede wszystkim szkoliłem się. To był główny cel. Skończyłem szkołę podchorążych Armii Krajowej, „Drapacz” to się nazywało. Dowództwo „Drapacz”. Moim głównym przełożonym był artylerzysta z artylerii ciężkiej. O tyle miałem z nim dobry kontakt, że przed wojną moja starsza siostra miała narzeczonego z artylerii ciężkiej, więc jakby kontakt był zupełnie prawidłowy między dowódcą a mną, bo powołałem się na to, że narzeczonym mojej siostry był kiedyś artylerzysta. Tak to wyglądało. Tym oficerem był „Sosna”. To znane nazwisko, był potem dowódcą po „Kubie” całego zgrupowania na Starym Mieście. Zginął niestety.
- Na czym polegały szkolenia?
Mając szkołę podchorążych piechoty – taki był program, wydawany był specjalny podręcznik dowódcy plutonu – potem skończyłem jeszcze kurs dowódców kompanii, jakby dalszy etap szkolenia wojskowego. Szkolenie jak szkolenie. Teoretyczne odbywało się na przykład na kocu. Na koc były naniesione różne punkty odniesienia, niby to drzewko, niby to staw i tak dalej. Najpierw palcem po tym, a potem w terenie się szkoliliśmy. Jeździłem do Kołobiegi, do Lasów Celestynowskich. To jest tamten rejon. Byliśmy już na tak zwanych manewrach. Oczywiście były nielegalnie, zamiast karabinów były patyki, ale w pewnym momencie dostaliśmy już karabiny, nawet pistolety i były jakieś próby strzelania.
- Czy pan też wciągnął kogoś do konspiracji?
Tak. Wszedłem do konspiracji z moimi przyjaciółmi, których właściwie wciągnąłem, ale mnie też wciągnięto. Taki był system.
- Obydwie siostry też były w konspiracji?
Tak. Z tym że one mniej się może udzielały. Mniej zdecydowanie. Też się jakoś szkoliły w zakresie sanitarnym, łączności. Zresztą moja pierwsza żona też była po kursie podchorążych łączności, okupacyjnym. Tak że wszyscy się szkolili albo zdawali matury, albo chodzili jednocześnie na studia, które były potajemnie organizowane przez bardzo dobrych profesorów. Z niektórymi z tych profesorów spotkałem się po wojnie w pierwszej uczelni technicznej, którą skończyłem. To była Wyższa Szkoła Budowy Maszyn imienia Wawelberga, którą między innymi skończył „Grot” Rowecki. To była bardzo dobra uczelnia. Na politechnikę nas nie przyjmowano, natomiast do Wawelberga nas przyjmowano. Było dużo partyzantów, nawet tych z Armii Ludowej. Trzymali raczej z nami, jakieś związki przeciwko reszcie cywili. Takie były uwarunkowania.
- Możemy już przejść do Powstania.
Powiem może tylko tyle, że jestem niby wilnianin, bo urodziłem się w Wilnie. Chciałem podkreślić, że trzy razy zmieniałem narodowość. Jak byłem w Wilnie, to byłem jeszcze Polakiem urodzonym w Polsce. W 1939 roku to Wilno stało się litewskie, więc stałem się Litwinem, nazywałem się Bohadanoska Kabuskajtis, dlatego że innych dokumentów nam nie wydawano, tylko likwidowano nasze nazwiska. Jak uciekłem, to już uciekłem. Potem okazało się, że Wilno zostało oddane, zabrane przez Sowiety i urodziłem się już w Sowietach. Wilno już było miastem sowieckim. Poczym Wilno zostało oddane Litwinom i znowu się urodziłem na Litwie. Tak że nie wiem, gdzie się urodziłem... Na pewno urodziłem się w Polsce. Wtedy marszałkiem Polski był Józef Piłsudski, niewątpliwie.
- Co pan pamięta z lipca 1944 roku, kiedy było już nerwowo?
Pamiętam dobrze.
Pierwszą mobilizację mieliśmy 28 lipca.
- Miał pan przydział do oddziału?
Miałem podwójny przydział. Ponieważ, jak wspomniałem, byłem w konspiracji w Korpusie Bezpieczeństwa Armii Krajowej. To była organizacja wojskowa. To było stworzone po to, żeby te oddziały weszły na Ziemie Odzyskane. Specjalnie ten korpus powstał w tym celu. Dowódcą korpusu był mój ojciec, a po aresztowaniu ojca – i po zamordowaniu mego ojca – został Petrykowski. Został komendantem głównym. O tym wszystkim decydował z upoważnienia generała „Grota” Roweckiego, a potem Komorowskiego, pułkownik Muzyczka, który był jakby pełnomocnikiem do spraw zagospodarowania Ziem Odzyskanych. Moje szkolenie było związane, było nakierunkowane, brzydko mówiąc, właśnie na zadania, które miał korpus spełniać na Ziemiach Odzyskanych. Oprócz wojskowego, w miarę możliwości, pełnego wyszkolenia, mieliśmy szkolenie specjalne, które mi się zresztą przydało w życiu wielokrotnie. To się nazywa płytki wywiad – taką miało nazwę. Chodziło o to, że będąc z tymi oddziałami, powinniśmy wiele rzeczy wykrywać. Przygotowanie kandydatów do korpusu było troszkę wojskowo-policyjne. Zresztą w korpusie było bardzo dużo przedwojennych oficerów policji. Również oficerów wywiadu. To mi się przydało potem między innymi w wojsku, jak byłem na Zachodzie. Nie dlatego, żebym usiłował dowiedzieć się czegokolwiek od kogokolwiek, tylko dlatego, że to jakby całokształt mego wyobrażenia o pewnych sprawach wyjaśniało.
Przed Powstaniem byłem strażakiem. Mam nawet zdjęcia ze straży ogniowej. Byłem dzielnym strażakiem, z przymrużeniem oka.
- Współpracował pan z Niemcami jak strażak porządkowy?
Nie. Strażak gasił pożary, a nie gasił Niemców. Oczywiście wyjeżdżaliśmy do akcji, gdzie się paliło. Nawet była tutaj piosenka, że się pali. Normalnie. Musiałem siadać do wozu strażackiego i jechać, gasić pożar. To było nawet sensowne w tym całym układzie okupacyjnym. Zresztą bardzo dużo skorzystałem z mojej służby strażackiej, ponieważ musiałem skakać w celach treningowych po tych wszystkich ścianach, zjeżdżać po linie. To mi się przydało, zdecydowanie przydało w życiu. Nie dlatego, żebym jeździł bez przerwy na linie.
- 28 lipca był pan zmobilizowany?
Tak. To się mieściło w centrum, koło Kredytowej była szkoła. W szkole mieliśmy pierwsze spotkanie. Pluton przyszedł po prostu w zmniejszonym składzie, poczym rozeszliśmy się i później było nas trudno po raz drugi przywołać do tego samego miejsca. Mój pluton potem w jeszcze mniejszym składzie dostał rozkaz przejścia do szpitala dziecięcego na Woli. Miał przyjść łącznik, mieli nam przynieść broń. Bo miałem tylko broń. Mieli tylko dowódcy drużyn i ja. Reszta nie miała. Broń miała być dostarczona. Zespół, który broń niósł, został zatrzymany w okolicach Dworca Głównego i tą broń przejął „Chrobry II” późniejszy. Zabrali naszą broń i naszych żołnierzy wcielili do swego późniejszego batalionu. Ta broń nigdy nie dotarła już do nas. Tak samo jak łącznik, który miał od razu do nas dotrzeć, dotarł po kilku dniach, już jak się cofaliśmy z Woli. Przewaga Niemców była taka, że nie mieliśmy się czym tak naprawdę bronić. Bo nie mieliśmy odpowiedniej ilości amunicji ani broni. I tak z opóźnieniem cofaliśmy się z Woli.
- Może zacznijmy od wybuchu Powstania.
O godzinie piątej znalazłem się z moim plutonem w szpitalu dziecięcym, niedozbrojony. Ponieważ dwa dni nikt do nas nie docierał, to stoczyliśmy lokalną walkę z jedną drużyną. Zameldowałem się u dowódcy „Pięści”, u majora „Okonia”. Był akurat kapitan „Jan” ze swoją nieodłączną łączniczką, był dowódca kompanii „Zemsta”, „Porawa”, którego znałem z konspiracji. To był dowódca oddziału kontrwywiadu Komendy Głównej Armii Krajowej, z którym współpracowaliśmy. Zameldowałem się. Powiedzieli mi, że właśnie pierwszego dnia zginął mój szwagier i moja siostra, którzy byli żołnierzami tej kompanii. Oddałem się w ich ręce i walczyłem przez kilka dni ze swoją nieliczną już grupą, która była uzbrojona. Części kazałem się ukrywać w jakichś ruinach, żeby przypadkiem nie wpadli w ręce niemieckie. Przyszedł w końcu łącznik pułkownika Muzyczki po nas, ale już wycofywaliśmy się. Dotarłem tylko na Grzybowską, jeszcze były polskie oddziały. Na Grzybowskiej było moje mieszkanie, była kwatera „Sosny”. Jak rozpoczynało się Powstanie, to mu oddałem kwaterę na zagospodarowanie całego batalionu. Przez pewien czas tam przebywał. Potem wycofaliśmy się. Najpierw udałem się do centrum, bo tam była Komenda Główna. Zameldowałem się, bo miałem osłaniać Komendę Główną, ale na Woli. Zameldowałem się, odmeldowałem i dostałem przydział na Stare Miasto. Przyszedłem na Stare Miasto, zameldowałem się u „Nałęcza”, zresztą kolegi z konspiracji, z podchorążówki. Był wtedy dowódcą oddziałów na Starym Mieście. Zaczęło się Stare Miasto.
- Pan mówi, że przychodził, zameldował się, odmeldował. Tak łatwo było się przemieszczać?
Na początku nie miałem trudności z przemieszczaniem się.
- Brał pan udział w jakichś akcjach, czy chodził pan cały czas?
Nie. Nie chodziłem cały czas. Na Woli walczyłem.
Zdobywaliśmy zakłady Philipsa. To jest bardzo trudne, dlatego że czasami walki odbywały się tak jakbym był zupełnie w innym wymiarze. Dlaczego? Dlatego że niektóre z naszych natarć odbywały się przy pomocy bardzo małej ilości amunicji. Jeszcze mieliśmy tak zwane sidolówki, które robiły czasami dużo huku, kompletnie nie dając żadnych efektów, nic. One troszkę pomagały. Na przykład natarcie na zakłady „Philipsa”. Byłem przeciwny temu akurat natarciu w taki sposób. Dlatego że ten, który jakby dowodził akcją, wymyślił sobie, że wysadzimy bramę żeliwną. Mocną bramę. Podsadził granaty konspiracyjne. Oczywiście wybuchły, narobiły huku, zwróciły uwagę Niemców, którzy mieli swoje bunkry. Strzelano zresztą, karabin maszynowy był ustawiony. Nie było to profesjonalnie. Takie rzeczy też się udawały. W innym miejscu już ta akcja się udała. Trudno nawet powiedzieć o takiej… Powiedzmy sobie szczerze, w wielu wypadkach trzeba było improwizować, ponieważ takie były uwarunkowania. Natarcia to trudno nawet opisać, dlatego że w pewnym momencie zrywaliśmy się, przed tym troszkę się postrzelało. Na tyle, na ile mogliśmy. Potem się przystępowało do jakiejś akcji. Chodziło o to, żeby jak najdalej odrzucić Niemców. Czasami to się nie udawało. Ale w sumie, powiedzmy, że Niemcy ponieśli bardzo duże straty.
- Widział pan mord na Woli?
Jak się wycofywałem, to tego nie widziałem. Ludność została w pewnym miejscu. Dopiero potem wkroczyły wojska. Znaczy wojska – hołota z jakichś wschodnich regimentów. Nawet wojska SS nie było tak dużo. To byli ci najemnicy niemieccy. To była najgorsza szumowina, to byli oprawcy, pijacy. Oni rzeczywiście mordowali. Zresztą, nawiasem mówiąc, von dem Bach-Zelewski potem pozbył się tych dowódców. Chciał być taki proeuropejski, jak podpisywał później zakończenie Powstania. A to była straszliwa hołota.
- Mówił pan, że szedł pan kanałami.
Kanałami przechodziłem, niestety.
- W jakich okolicznościach do tego doszło?
Byłem ranny, dostałem w brzuch. W tamtych okolicznościach, w tamtych uwarunkowaniach to było skazanie na tamten świat. Ale widocznie organizm potrafi to przełamać. Przynieśli mnie do – zabawne było później – szpitala powstańczego, który mieścił się obok kościoła garnizonowego. W piwnicach domu, który stał obok, był szpital polowy. Jak mnie przynieśli, nie było przecież rentgena, nie mogli mnie prześwietlić, to lekarz – z trudem doprowadzony przez naszą sanitariuszkę, bo miał bardzo dużo zajęć – obejrzał mnie i mówi: „Co wam na to poradzę? Nie mogę operować, nie mogę prześwietlić. Dostał tu. Zostawcie go. Jak dożyje do rana, to może będzie żył”. Tylko tyle, że mi opatrunek zmienił. Ale opatrunek miałem założony przez sanitariuszki zupełnie dobrze. Następnego dnia sanitariuszki z jednym z moich żołnierzy dotarły do mnie. Mieli mieć przesunięcia na barykadach. Wtedy barykada nasza mieściła się na rogu Leszna i Przejazd. Była atakowana z dużym impetem przez Niemców. Chcieli się dowiedzieć, co ze mną. Wtedy ściągnęli lekarza. Nawet zapomniał o mnie, bo oczywiście żyłem. Wtedy lekarz dopiero zajął się mną. Zobaczył mnie: „Jak to? Żyjesz?”. – „Żyję”. – „To będziesz żył”. Rzeczywiście, dopiero mi wtedy jakieś zastrzyki zaaplikował, postarał się o te zastrzyki. Przez dwa tygodnie byłem na samych zastrzykach. Nie dostawałem nic do jedzenia, bo nie wiadomo było, czy czegoś mi nie uszkodziło. Ale dostawałem jakiś zastrzyk. Na tych zastrzykach przeszedłem na Żoliborz kanałami, co świadczy o tym, że miałem organizm mocny. Mój dowódca, „Sosna”, ten, który był w szkole podchorążych wykładowcą, został draśnięty gdzieś w rękę – na placu Trzech Krzyży, już nie na Starym Mieście – [dostał] zakażenia i umarł. Czyli powinienem zgodnie z tym już nie żyć. A jednak Pan Bóg widocznie kieruje losem. [...] W czasie okupacji, jak myśmy kończyli podchorążówki, to był zwyczaj na kupowanie ryngrafów. Ryngraf miałem na sobie przez cały czas Powstania. Mam go do dziś. Myślę, że ten ryngraf trochę pomógł. Wiara.
- W jakiej akcji został pan ranny?
Były patrole tak zwane. Byłem dowódcą patrolu, który przechodził na stronę niemiecką, robił zamieszanie. Zresztą jak szliśmy, tośmy po niemiecku gadali między sobą. Atakowaliśmy jakiś punkt w okolicach placu Bankowego i wracaliśmy. Udawaliśmy czasami obcokrajowców, jak ja to mówię. Wracając z patrolu rozpoznawczego, nagle dostałem nie wiadomo skąd, ogień. Znaczy wiadomo było potem. Dlatego że gmach na Lesznie, który myśmy opanowali na dole, to był na górze opanowany przez Niemców. Głębsza część tego. Oni się jakoś dostali – diabeł wie, jakim sposobem – i zaczęli nas ostrzeliwać właśnie przed budynkiem na Lesznie. Wracając z patrolem, dostałem swoją porcję i dostał jeszcze porcję jeden z sierżantów. On gorzej, bo dostał w pachwinę, to wyrwało kawał nogi. I sanitariuszka jedna też została ranna. Potem było bardzo ciężko z dostarczeniem mnie do szpitala, dlatego że to wszystko było pod obstrzałem. Niosło mnie dwóch żołnierzy, dwie sanitariuszki szły ulicą Długą, wzdłuż Arsenału. Nagle gdzieś ogień niemiecki poszedł ze strony getta, żołnierze mnie rzucili i uciekli. Niestety. A sanitariuszki dzielnie zostały przy mnie i pchały nosze. Kule były tak dwadzieścia-trzydzieści centymetrów ode mnie – nie mogli obniżyć ostrzału, ponieważ w głębi coś im przeszkadzało – tak nad głowami. To bardzo nieprzyjemne było, taka seria nad głowami przeszła.
- Jak wyglądało przejście kanałami?
Chyba trzy godziny, może cztery. To nie były tak złe kanały jak te, które prowadziły do Śródmieścia. Pierwszy kanał – zresztą obydwa to były kanały deszczowe, czyli dość obszerne – to był z dużym strumieniem wody. Były pozakładane liny przez chodzących po kanałach, żeby się liny trzymać, żeby prąd nie porwał. Można było wylądować na kracie na Bielanach z tym prądem. Niektórzy polądowali i niestety zmarli. Trzeba było się trzymać i w pewnym momencie była dziura w poprzek kanału. Znaczy kanał kontrolny, trzeba było wdrapać się i już na czworakach przejść do następnego kanału burzowego, w którym było mało wody. Natomiast był pogłos okropny. Przechodziło się przez punkty, przez które Niemcy rzucali wiązki granatów. Trzeba było w ciszy iść, cichutko, a i tak w kanałach jest duży pogłos. [...] Ale udało się. Przeszliśmy na Żoliborz. Mnie od razu pani doktor Projachowa złapała. Nie tyle ona, ile jej pielęgniarka, zaciągnęły mnie do szpitala polowego na Żoliborzu koło placu Wilsona. Skutecznie mnie wyleczyła pani doktor. Jej zawdzięczam to, że doszedłem do formy.
Mam w plecach.
Dlatego że dostałem przez książeczkę do notowania, do rozkazów. [Kula] przeszła. Wyczuwalna jest, można palcami ją wyczuć, otorbiła się i siedzi. Nie była operowana. Potem nie chcieli już operować, dlatego że można naruszyć jakiś nerw.
- Nie ma pan problemów na lotnisku, przy przechodzeniu przez bramki?
Na lotnisku nie, jakoś nie miałem. Aczkolwiek zastanawiałem się już nad tym, czy wykryją. Ale jakoś się udawało. Tak otorbione, nikt nie wierzy, że tak mogło być, ale się zdarzyło.
- Co było dalej, proszę powiedzieć.
Zostałem wyleczony. Jak poszedłem ze Starego Miasta, zameldowałem się u kapitana „Żaglowca”. Był dowódcą Zgrupowania „Żaglowiec”. Powiedziałem skąd jestem i tak dalej, że udaję się na leczenie. W ogóle nie było mowy, żebym od razu wszedł w akcję, bo byłem osłabiony. Chodziłem po ścianie, przez dwa tygodnie nie jadłem. Nawet nie piłem, tylko dostawałem zastrzyki. Zresztą pani doktor Projachowa nie zgodziła się na to, żebym cokolwiek jeszcze robił w tym czasie, zanim nie doprowadzi mnie do tego, że mogę się odżywiać. On mi też kazał odmaszerować do pani doktor. Powiedział, że będę pod dobrą opieką, bo on ją zna. Rzeczywiście była wspaniała opieka. Mnie te panie wyleczyły.
- Do kiedy pan był w szpitalu?
Do końca Powstania. Potem nagle Niemcy uderzyli na Żoliborz. Wszystko zaczęło się walić, palić. Dowódca zgrupowania na Żoliborzu postanowił pertraktować w sprawie kapitulacji, bo Żoliborz skapitulował wcześniej niż Śródmieście. Zawarli jakieś porozumienie. Wyszedłem do niewoli. Szczęśliwie, bo nie miałem na sobie żadnych poniemieckich ubiorów. Najgorzej, jak ktoś miał jeszcze coś poniemieckiego. Jak wychodziłem z budynku, to [widziałem] stertę zabitych powstańców w umundurowaniu poniemieckim. Miałem na sobie elegancki garnitur, płaszcz, buty cywilne, które dostałem właśnie od pani doktor Projachowej. Jej mąż gdzieś się zawieruszył w czasie wojny. Idealne dla mnie. Wyszedłem jako cywil. Oczywiście musiałem ujawnić się jako wojskowy. Najgorsze było to, że jak wychodziłem, byłem bardzo słaby. Jak doszliśmy do obecnej ulicy Popiełuszki, to [leżał] jakiś trup żołnierza niemieckiego, nam kazali nieść tego trupa. Jakąś płachtę namiotową [dali], jeszcze w piątkę musieliśmy go nieść do szpitala wojskowego. Może nie całkiem, bo były jakieś magazyny przed tym. W tym momencie to jakoś mi było trudno to zrealizować. Mieliśmy jeszcze jakiś incydent, bo esesmani chcieli nas rozstrzelać, za to, że niesiemy trupa. Ale musze powiedzieć, że jakiś samochód z dwoma oficerami niemieckimi akurat się zatrzymał, przegonili esesmanów, a nas pod konwojem odprowadzili do całej grupy, która już była ustawiona na terenie magazynów. Zresztą bardzo dziwnie była ustawiona, bo był bardzo długi rów, zrobiony na człowieka, żeby pokłaść jedno przy drugim. Nie wiem, czy przed tym to już wykopali dla tych ewentualnych, czy nie. Stanęliśmy nad rowem. Wyszedł jakiś mówiący po polsku gestapowiec czy esesman, powiedział: „To nie dla was rów. Wy tu nie będzieta, wy będzieta żyli”. Dokładnie takim językiem mówił z nami. „Jesteśta kombatanty”. Potem jakieś dokumenty nam powydawali, coś w rodzaju kenkarty wojskowej.
- Pan zgłosił się jako wojskowy?
Nawet nie musiałem się zgłaszać, tylko mnie od razy zgarnęli. Bardziej bym ryzykował, gdybym próbował się jako cywil przewinąć. Od razu wojskowych inaczej potraktowali. Podjąłem zresztą chyba słuszną decyzję, bo nie miałem siły na to, żeby gdzieś uciekać, kluczyć. Potem doszliśmy do Pruszkowa. Podstawione były w Pruszkowie wagony i wywieźli nas do Altengrabow, obóz XI B, XIX A. W tym obozie siedzieliśmy do końca wojny.
- Czy był pan z kolegami, z którymi pan walczył?
Byłem z moim największym przyjacielem, z którym się spotkaliśmy przypadkowo w Pruszkowie. Był w moim oddziale, ale jak zostałem ranny, to zostaliśmy rozdzieleni. Tylko z nim jednym byłem. Reszta to były zupełnie inne oddziały z Żoliborza. Nie walczyłem na Żoliborzu.
- Jak pan wrócił do Polski?
Do Polski [wróciłem] w 1947 roku, chyba w czerwcu czy w lipcu. Już lato było. Z transportem sanitarnym wróciłem. Dlaczego sanitarnym, nie mam pojęcia. W każdym razie tak wracałem. Taki transport nam zorganizowali Amerykanie. Byłem w wojsku, jak mówiłem przed tym. Jeszcze przed wejściem do wagonów po stronie okupacji amerykańskiej jakiś oficer amerykański mówiący po polsku przestrzegał nas: „Nie musicie wcale jechać, my was nie wyrzucamy, my was potrzebujemy, będziecie w wojsku dalej”. Ostrzegł: „Będziecie mieli duże kłopoty. W Polsce pozbawią was stopni, może was i zamkną, niektórych rozstrzelają”. Takie były perspektywy. [...] Przyjechałem, tak się stało. Nie miałem takich superprzykrości poza drobną. Nazywam to drobne, bo w końcu wobec tych, które miałem w życiu, to nie były takie znowu [wielkie]. Mianowicie pozbawiono mnie stopnia oficerskiego. Byłem szeregowym w Ludowym Wojsku Polskim, ale szeregowym nie do zagospodarowania, bo już nie ten wiek. Potem rok po roku już nie byłem nawet potrzebny do rezerwy, zostałem zdemobilizowany. I spokój. Zacząłem swoje życie krasnoludka, czyli na studia do Wawelberga. Na studiach zarabiałem, jeżdżąc taksówką w nocy i grając w knajpie na fortepianie. Tak poszło.
- Skąd wziął się pana pseudonim?
„Brzezina”? Nie mam pojęcia. Tak się wzięło. No nie wiem, dlaczego „Brzezina”, bo miałem przezwisko, które mi nadano w wojsku, „Jumbo”, z tej racji, że wszędzie mnie było pełno.
- Jak pan pamięta Warszawę, kiedy pan wrócił?
Straszne gruzowisko. Przechodziło się ulicą przez kupę gruzów, w ogóle nie było ulicy. Zaczęło się oczyszczać. Jeździło się przez Wisłę starymi samochodami, to się wszyscy ładowali na platformę i jakoś się wili na platformie. Przejeżdżali na drugą stronę, straszny tłok był w obu kierunkach. Mieszkałem na Grochowie, a studiowałem na Mokotowie. Moje rajdy na drugą stronę tramwajami to były straszliwe. Jeździłem na tak zwanym cycku. Wystaje pałąk do łączenia, to się nazywało w ten sposób, brzydko – i na cycku się najczęściej jeździło. Nigdzie nie można było wsiąść do środka, bo już był zapchany tramwaj. No i tak wytrzymaliśmy. Potem taksówkę kupiliśmy na spółkę z moim kolegą. Stary samochód przerobiliśmy na taksówkę. Jeździliśmy w nocy na zmianę, a w dzień na wykładach. Trochę to było uciążliwe, ale możliwe do realizacji.
- Czy chciałby pan jeszcze coś powiedzieć na temat Powstania albo tego, co było później?
Na temat Powstania to tak naprawdę ciężko idzie mi mówienie, ponieważ za dużo rzeczy działo się naraz. W tej chwili zamykam dużym artykułem o moim oddziale na Starym Mieście, bo po prostu uje publikacji na ten temat. Jakoś tak wszyscy zapomnieli. Oddział bardzo duży i bardzo dobrze bijący się został wykrwawiony w walkach na Starym Mieście. Sześćdziesiąt procent stanu zginęło, nie przeszło kanałami, a z tych czterdziestu, które przeszło, na dobrą sprawę połowa była możliwa do użycia w akcji, a połowa już nie była możliwa ze względów nerwowych, powiedziałbym. Naprawdę były bardzo ciężkie boje i o tym oddziale mało się pisało.
Batalion „Nałęcz”. Dowódca Batalionu „Nałęcz”, Kaniewski, kadet i oficer artylerii, był artystą malarzem. U niego robota papierkowa to w ogóle nie istniała. Był taki incydent, zbierał materiały, ciągle go gdzieś łomotało, szafa go gdzieś poruszyła, jak był, ale przechodził, był ogłuszony. W końcu zginął z całą kroniką oddziału. Czyli trzeba ją odtwarzać. Jestem jedyny, który pozostał z tego oddziału. Tak naprawdę dwóch nas zostało. Dwóch dorosłych, bo reszta to miała po trzynaście lat. Ktoś był łącznikiem, ale to jeden na batalion. Na mnie spoczywa obowiązek napisania tego do końca, bo napisałem już dosyć dużo.
Po wojnie moje zainteresowania były związane ze sportem. Najpierw byłem w ósemce wioślarskiej AZT. Ponieważ zawsze kogoś owało, to potem czwórka była ze sternikiem. Okazało się, że w czwórce też jest trudno ze sobą się spotkać, to już była dwójka, ale bez sternika, a w końcu na skifie pływałem. Skif to jest jedynka. Potem w ogóle rzuciłem, bo Gocerka się pojawił – mistrz Europy swego czasu na jedynkach. Gocerka był i Kubiak, takich dwóch doskonałych wioślarzy. Z nimi nie było co się ścigać, bo w ogóle z wody nie wychodzili. A my, co tam? Tak że sport właściwie zdominował moje życie wolne, a życie praktyczne, czyli to, z czego żyję, to byłem kierownikiem pracowni w biurze projektów. Najpierw komunalnym, stolicy, budowałem Warszawę, a potem w zapleczu technicznym motoryzacji. Na tym skończyłem swoje wypociny zawodowe. Chciałbym może powiedzieć o moim ojcu. Mój ojciec urodził się w 1898 roku w województwie warszawskim. Mając piętnaście lat, wstąpił do legionów, potem do POW – to była organizacja wojskowa – i z powrotem do legionów. Przeszedł całą kampanię legionową. Skończył później podchorążówkę. Został oficerem w 1. Dywizji Piechoty. Był w ogóle w 1. Brygadzie Legionów. To jest bardzo istotne. Później był w 1. Dywizji Legionów Piechoty, którą dowodził generał Rydz-Śmigły. W pewnym momencie Wilno zostało przez tą dywizję oswobodzone i przejęła to władza polska. Wówczas odbył się wielki bal, na którym mój ojciec poznał moją mamę i ożenił się z wilnianką. W wyniku tego urodziliśmy się, cała trójka, w Wilnie, moje dwie siostry i ja. Mój ojciec był dosyć długo w wojsku, bo do 1927 roku, a potem były takie akcje zmiany zawodu. Nie każdy chciał zostać oficerem zawodowym wojska i ojciec przeszedł do policji w stopniu oficerskim. Został kierownikiem wydziału śledczego w Wilnie. A później z Wilna został przeniesiony. Był przeniesiony w cztery różne miejsca. Ostatnie miejsce było w Łodzi. Był zastępcą urzędnika urzędu śledczego, a poprzednio byliśmy w Toruniu. W Toruniu najdłużej nasz pobyt trwał. Jak się zaczęła wojna, to ojciec znalazł się prawie pod Zaleszczykami. Został zatrzymany przez sowieckie władze, ale przebrał się po cywilnemu. Więc właściwie nie wiadomo było, a dokumenty swoje zniszczył, tylko zachował jakiś dokument, który niczego nie wyjaśniał i trafił do więzienia. Siedział w więzieniu. Później, podczas przeprowadzania ojca do innego więzienia, uciekł po prostu pilnującym. Przedostał się przez strefę graniczną pomiędzy Sowietami a Niemcami – bo to już strefa powstała – do Warszawy i dał nam znać do Wilna, że jest już w Warszawie. To był grudzień 1939 roku. Dalej to się potoczyły losy tak, jak mówiłem na początku. Co dalej z ojcem się działo? Ojciec założył organizację wojskową, zresztą pod nazwą Organizacja Wojskowa – Kadra Bezpieczeństwa, czyli OW-KB. Nie założył całej, tylko założył Kadrę Bezpieczeństwa, która się połączyła z Organizacją Wojskową, a potem wszystko zaczęło się przeorganizowywać w Wojskowy Korpus Służby Bezpieczeństwa Armii Krajowej. Komendantem głównym korpusu był mój ojciec, do czasu aresztowania go w 1943 roku, w listopadzie.
- Jak nazywał się pana ojciec?
Romuald Kabulski, pseudonim „Wiktor”, pułkownik. Sześćdziesiąt pięć lat mija od daty, kiedy ojca aresztowano i zamordowano. Nie wiemy, gdzie został zamordowany. Prawdopodobnie podczas egzekucji, która się odbyła na ulicy Towarowej. Wszystko wskazywało, że to był ten właśnie przypadek. Ale nie jesteśmy pewni, czy akurat tam, bo Niemcy rozstrzeliwali również na terenie Pawiaka. Zresztą teraz jest koncepcja całego obszaru, gdzie Niemcy wykonywali wyroki i aresztowania, jeden z obozów koncentracyjnych.
Warszawa, 28 maja 2008 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich