Mirosław Lisek „Lampart”

Archiwum Historii Mówionej

Mirosław Lisek. Urodziłem się 26 listopada 1929 roku w Warszawie na ulicy Puławskiej [85]. W czasie Powstania Warszawskiego to w zależności od tego, jaki drużyna miała przydział na dzień (były różne przydziały), byłem albo łącznikiem, albo listonoszem, ewentualnie służba patrolowa. Harcerska Poczta Polowa.

  • Jak pan zapamiętał dom rodzinny, dzieciństwo w Warszawie?

Mieszkaliśmy z siostrą i matką w Warszawie, za Dworcem Południowym.

  • Dworzec Południowy chyba dzisiaj nie istnieje, który to jest?

To jest obecna stacja: Metro Wilanowska. To było za. Obecnie tam gdzie mieszkałem, jest bazarek, Wałbrzyska. Z kolegami żeśmy kombinowali, jak to się mówi, marzyliśmy o Powstaniu. Marzyliśmy, żeby gdzieś się przyłączyć do jakiejś jednostki. Ale to nie było trudne, dlatego że szkołę, do której chodziłem – najpierw na ulicy Woronicza, a potem Naruszewicza – Gimnazjum i Liceum [imienia] Królowej Jadwigi, róg Puławskiej i Naruszewicza – zajęli Niemcy na koszary i nas wyrzucili. Uczyliśmy się wtedy w szkole, trudno nazwać to szkołą, to był budynek mieszkalny.

  • Jaka to była szkoła, jakich przedmiotów uczyli?

To była szkoła powszechna. To była klasa trzecia, czwarta. Później, bo miałem trzynaście, czternaście lat, to była szósta klasa.

  • Z czego pańska rodzina utrzymywała się w czasie okupacji?

Matka handlowała, to było jedyne zajęcie. Jeździła gdzieś w rejon Krakowa, w miechowskie. Znajomy miał młyn i mąkę przywoziła do Warszawy. Ojciec w 1942 roku został tuż koło domu zabity przez patrol niemieckich lotników. To nie byli żandarmi, tylko lotnicy. Mieli swoje koszary na Forcie Mokotowskim i patrolowali rejon. Ojciec akurat wracał rowerem, [lotnik] uderzył go kolbą w głowę i po kilku dniach ojciec zmarł. To wiem z relacji ludzi, którzy obserwowali, bo było jeszcze widno.

  • Jak trafił pan do Harcerskiej Poczty Polowej?

Do Harcerskiej Poczty Polowej [trafiłem] poprzez kolegów – Wiesława Kunysza, który był członkiem organizacji, „Szarych Szeregów”, drużyny „Bolesława Chrobrego”, która działała na terenie górnego Mokotowa. Poprzez kolegów się dostałem. Wcześniej on mnie przygotowywał. Najpierw trzeba było być przygotowywanym.

  • Jak wyglądały przygotowania?

Przede wszystkim trzeba było przeczytać „Kamienie na szaniec”. Drugim kolegą był Seweryn Urbański, pseudonim „Zielony”. To był syn sąsiadów obok, też z tej drużyny. Po prostu przygotowywali mnie psychicznie do tego i chcieli się zorientować, czy się nadaję.

  • Jak wyglądały takie psychiczne przygotowania?

Nie bardzo. To też [byli] młodzi chłopcy.

  • Gdzie spotykaliście się podczas tych przygotowań, w mieszkaniu u kolegów?

W mieszkaniu żeśmy się przygotowywali. Dał mi do czytania książkę, pamiętam taki moment, że akurat siedziałem wieczorem, czytałem „Kamienie na szaniec”. Słychać walenie do drzwi wejściowych, bo były zamykane na klucz. Po czym kroki żandarmów, charakterystyczne: łup, łup. Idą na pierwsze piętro. Na pierwszym piętrze mieszkaliśmy. Książkę rzuciłem, schowałem do paki, a oni zapukali, ale do sąsiadów. Ich syn to był policjant, był właśnie w Armii Krajowej. Przyszli po niego, ale jego nie było w domu. Wrócili z powrotem. Jak wyjrzałem przez okno, wkoło, w ogródku – bo to był domek jednorodzinny – stali żandarmi rozstawieni.
Tak to przygotowanie wyglądało. Czytanie, wprowadzanie mnie, na czym polega organizacja. Jako młodzi chłopcy my się więcej bawiliśmy aniżeli poważnie rozmawialiśmy.

  • Był pan piętnastoletnim chłopcem, kiedy zbliżało się Powstanie. Miał pan świadomość, że Powstanie wybuchnie? Wiedział pan, z czym to się wiąże?

Nie. To w ogóle bez zastanowienia: „Mamo, ja musze i koniec”.

  • Miał pan swój mundur przed Powstaniem?

Żadnych mundurów nie było.

  • Jakaś opaska, cokolwiek.

Miałem krótkie spodenki, z tym poszedłem do Powstania.

  • Jak wyglądał pierwszy dzień Powstania, jak pan to zapamiętał?

Pierwszy dzień Powstania: w godzinach rannych, kolega – bo to koledzy wszyscy ze szkoły byli, z ulicy przeważnie – zawiadomił mnie, że mam się zgłosić w Aleje [Jerozolimskie] 25 do godziny dwunastej.

  • Kto był pańskim przełożonym, organizatorem?

W harcerstwie był podział na zastępowych. Zastępowym był Edward Kądziela pseudonim „Kuba”. Drużynowym był Jerzy Daroszewski, pseudonim „Dorsz”. Hufcowym i zastępowym, komendantem zastępu, był Zygmunt Głuszek, pseudonim „Victor”. To był Hufiec Ziem Zachodnich, który grupował się w Śródmieściu Południe i obejmował chłopaków z różnych dzielnic. Przeważnie Śródmieście, Ochota, Mokotów i Czerniaków. Taki był wtedy podział dzielnic.

  • Jak pan dotarł na zbiórkę, to jak to później wyglądało?

Na zbiórkę doszedłem pieszo. Już byłem przygotowany. Z domu po prostu uciekłem, bo matka mnie nie chciała puścić. Pieszo doszedłem sobie. Mieszkałem za Dworcem Południowym, przy placu Unii od strony alei Szucha. Już były zasieki rozstawione i żandarmi, gestapowcy, karabiny maszynowe były po obu stronach ulicy rozstawione. Ale nie zwracali uwagi i szedłem w Aleje [Jerozolimskie] 25, gdzie mieliśmy zbiórkę.

  • To było jeszcze przed godziną siedemnastą, przed wybuchem Powstania?

To było przed godziną dwunastą. Już czołgi niemieckie jeździły po ulicach. Taki nastrój był, bo młodzieży pełno z plecakami, z różnymi tobołkami, wszystko gdzieś szło. Każdy w swoją stronę biegł.

  • Czyli można powiedzieć, że Niemcy byli dobrze przygotowani na wybuch Powstania?

Prawdopodobnie byli zorientowani już, że to wybuchnie, [tylko] nie znali dokładnej godziny.

  • Jak pan dotarł na zbiórkę?

Dotarłem na zbiórkę, zameldowałem się. To był oboźny, taką nazwę miał druh, harcmistrz Jerzy Zbroja, pseudonim „Harłamp”. Zameldowałem się, skierował mnie do tego budynku na trzecie piętro. Była szkoła i tą szkołę zajęliśmy na kwatery. Już część chłopaków była. Tak czekaliśmy. Potem druh „Jur”, to był oficer, harcmistrz, przyniósł nam opaski. Nie takie jak mieli powstańcy. Powstańcy mieli tylko WP i numer oddziału, a my mieliśmy lilijki i „Mafeking”, też z pieczątką. Część została w Alejach [Jerozolimskich] 25. Ponieważ to było za duże skupisko, Alejami przemieszczały się wojska niemieckie, czołgi cofające się z frontu wschodniego, było niebezpiecznie, to druh „Victor” rozdzielił nas. Część przeszła na ulicę Marszałkowską 95, róg ulicy Żulińskiego. To był narożny dom, jego nie ma w tej chwili i chyba ulicy Żulińskiego też nie ma. Żurawia jest obecnie.
Byliśmy dosłownie dwa dni. Niemcy byli tuż obok. To był narożny budynek, a Niemcy mieli swoje stanowiska – to był Główny Urząd Telekomunikacji – na ulicy Nowogrodzkiej. Mieli bezpośredni wgląd w ulicę Żulińskiego, ostrzeliwali i robili wypady. Dowódca oddziału, „Victor”, który dowodził [naszym oddziałem] – bo budynek Marszałkowska 25 to prawie narożny, obecnie tuż za hotelem, w tej chwili jest „Desa” w tym budynku – otrzymał polecenie przemieszczenia oddziału w inne, bezpieczniejsze miejsce, ponieważ istniała obawa, że Niemcy mogą wtargnąć i takie skupisko młodych ludzi wymordować. Była konieczność przemieszczenia nas w inne miejsce. Otrzymaliśmy rozkaz.
Drużynowy – „Maszynka” chyba pseudonim – nazywał się Pepel. Nocą żeśmy przeszli z powrotem przez Marszałkowską. Przebiegaliśmy pojedynczo, bo był ostrzał. Dostaliśmy się w Aleje [Jerozolimskie] 25 i stamtąd rano cały oddział przemieścił się na ulicę Hożą 13. Był szpital na dole, a my byliśmy na drugim czy trzecim piętrze. Była też szkoła. W pomieszczeniach szkolnych żeśmy się zakwaterowali. Nawet bardzo wygodnie było, bo były łóżka piętrowe, sienniki. Stamtąd już prowadziliśmy dalszą działalność.

  • Pamięta pan pierwszy rozkaz?

Pierwsze to powstanie Harcerskiej Poczty Polowej. To były początki sierpnia, chyba 6 sierpnia. Podporucznik „Granica”, nazwisko Kazimierz Grenda.
Kiedy otrzymałem pierwsze polecenie, tego nie pamiętam, ale to były pierwsze dni. Były drużyny wyznaczane. Kiedy otrzymałem to polecenie, nie pamiętam. Wiem, że otrzymałem rejon, zgłosiliśmy się na Wilczą, bo główna kwatera Harcerskiej Poczty Polowej była na Wilczej 41. Żeśmy przeszli z drużyną i każdy z nas otrzymał przydział rejonu, który będzie obsługiwał.

  • Jaki był pański rejon?

Mój rejon – nie sam, dwójkami żeśmy chodzili – obsługiwałem razem z Jerzym Banaszczukiem, pseudonim jego prawdopodobnie „Jumbo”. Żeśmy obsługiwali rejon ulicy Wilczej na odcinku od Marszałkowskiej do Kruczej i część ulicy Mokotowskiej, skrzyżowanie ulic Pięknej, Mokotowskiej i Kruczej, to rozwidlenie – Piękna, Krucza, Mokotowska w stronę placu Zbawiciela, od placu Trzech Krzyży – ten odcinek żeśmy obsługiwali.
Obsługa poczty polegała na tym, że rano zgłaszaliśmy się, najpierw swój rejon żeśmy obchodzili i zbieraliśmy listy. Część była w skrzynkach. Trudno to nazwać skrzynkami, bo to były albo skrzynki zbite z dykty, albo kartony tekturowe. Zbieraliśmy listy. Listy – to karteczki. Było dozwolone kilkanaście słów do napisania. Ewentualnie bezpośrednio z barykad, od chłopaków się brało też i zanosiliśmy na Wilczą 41 do rozdzielni. Stamtąd pobieraliśmy listy znowu, które żeśmy roznosili w różne miejsca. Adresata można było znaleźć albo gdzieś w piwnicy, albo na gruzach. W zależności od tego, czy dom był zniszczony, czy nie. Na szczęście Wilcza utrzymywała się dość długo – nie była zniszczona – i Mokotowska tak samo.

  • Jak ludzie odbierali pańską pracę?

Bardzo życzliwie. Trudno to było nazwać pracą. To był obowiązek nasz. Bardzo życzliwie. Częstowali nas kawałkiem chleba – bo był głód – z marmoladą. Jak była oczywiście. Nawet suchy kawałek chleba też był dobry. Jak mogli, tak częstowali, [na przykład] kostką cukru.

  • W czasie Powstania miał pan kontakt ze swoją rodziną?

Nie. Nie miałem. Mama została na Mokotowie z siostrą.
  • Czyli na czas Powstania pańską rodziną była grupa harcerzy, z którą pan działał?

Tylko. Nawet list wysłałem do dziadków, bo mieszkali przy Dolnej. Kolega szedł na Mokotów kanałami. Wziął list, ale już nie wrócił z Mokotowa, bo został poparzony kwasem solnym. Został w szpitalu.

  • Ile godzin dziennie trwała służba?

To zależy, ile listów było.

  • A ile ich było?

Czasami dużo, czasami kilka.

  • W czym pan nosił listy? To była torba, plecak?

Nie. To były torby, chlebaki. Czasami bezpośrednio się szło. Pamiętam taki moment na Wilczej – na rogu były delikatesy w późniejszym okresie, róg Marszałkowskiej i Wilczej, następny dom – wewnątrz podwórka była kaplica. Taki moment pamiętam, że wszedłem do kaplicy, bo słyszałem śpiew, a kobiety modliły się pod kapliczką, śpiewały. Powiedziały, żebym poszedł do piwnicy, bo tam ranni leżą. Poszedłem. Był jakiś punkt opatrunkowy. Jeden z chłopaków był ciężko ranny i prosił mnie, żebym mu napisał kilka słów do rodziny. Poddał wiadomość, że on żyje, dobrze się czuje, że jest lekko ranny. Napisałem karteczkę, poszedłem, wtedy to było na Mokotowskiej, ale nie mogłem znaleźć adresata, matki jego. [Od kogoś dowiedziałem się, że] matka jest na Mokotowskiej w szpitalu, bo też była ranna. Odszukałem, przekazałem jej to, radość wielka, że syn żyje.

  • Czy dostarczał pan też prasę powstańczą? Gazety, „Biuletyn Informacyjny”?

Oczywiście. To się roznosiło. W bramach u dozorcy żeśmy zostawiali, jak istniał dom. A jak nie istniał, gdzieś w gruzach. Kogo się spotkało, to rozdawaliśmy. Prócz listów byliśmy roznosicielami prasy.

  • Prasa, dla ludności poza miastem, była jedynym źródłem informacji o tym, co dzieje się w Warszawie?

Innych wiadomości nie było. Tylko bieżące – od chłopaków z barykad. Mogliśmy się dowiedzieć, czy Niemcy atakowali, ilu ubili, takie rzeczy.

  • Czy w czasie służby miał pan takie sytuacje, że znalazł się pan pod ostrzałem? Jakieś sytuacje, gdzie pańskie zdrowie czy życie było zagrożone?

Bezpośrednio nie. Ale zawsze było niebezpieczeństwo. Staraliśmy się unikać takich miejsc, gdzie jest ostrzał. Wiedzieliśmy, skąd Niemcy strzelają. Najbardziej niebezpieczni byli gołębiarze. My ich tak nazywaliśmy. To byli folksdojcze przeważnie. Siedzieli na dachach i ostrzeliwali właśnie takich gońców. Nie wiedzieli, że roznosimy pocztę, tylko [myśleli], że jesteśmy łącznikami i roznosimy jakieś meldunki. Polowali na nas, ale szczęśliwie udało się przeżyć, nie być rannym.

  • Czy któryś z pańskich kolegów zginął albo został ranny?

Tak. Z tych, co pamiętam, dwóch [było rannych] przy ratowaniu zbombardowanego liceum Królowej Jadwigi w Alejach Ujazdowskich, róg placu Trzech Krzyży. Zbyszek Szymański, „Gałązka” i jeszcze drugi kolega był ranny. Też przez snajpera, który obstrzeliwał ten rejon z budynku Banku Gospodarstwa Krajowego. Na dachu sobie siedział i obserwował cały rejon.

  • To byli pańscy rówieśnicy?

Tak. Większość w drużynie – nas było sześćdziesięciu chłopaków – to była w wieku od dwunastu do piętnastu lat. Podział harcerstwa był [zrobiony] w ten sposób, że najmłodsze grupy „Szarych Szeregów” to byli „Zawiszacy”, od dwunastu do piętnastu lat. Następnie były BS-y, Bojowe Szkoły, od szesnastu do osiemnastu. Od osiemnastu lat i wyżej to były już Grupy Szturmowe. Słynne bataliony – „Zośka”, „Parasol”.

  • Czy powierzano panu inne zadania oprócz doręczania przesyłek?

Oczywiście. Takie, które zapamiętałem, nie wiem, co to było, ale podejrzewam, że to był punkt przygotowujący do zrzutów broni. Tu, gdzie było kino „Polonia” – nie wiem, czy ono jeszcze istnieje – na dachu były ustawione światła. Mieliśmy polecenie – dwu- albo trzykrotnie wchodziłem z Jankiem Strzeleckim, pseudonim „Błyskawica” – przejść na Marszałkowską, naprzeciw ulicy Skorupki. W podwórku mieliśmy się zameldować u oficera dyżurnego. Po zameldowaniu on nas skierował do budynku, gdzie mieści się kino „Polonia”. Tylko ono w tej chwili jest inaczej usytuowane. Na dachu mieliśmy za zadanie – najpierw sprawdzono nas takimi brzęczykami – [ustalać] mniej więcej, jaki jest warkot samolotów – czy niemieckie, czy rosyjskie, czy alianckie. To było naszym zadaniem, siedzieć na dachu i rozróżniać nadlatujące samoloty. Jak ruski leci, to wtedy zapalały się lampy sygnalizacyjne, prawdopodobnie jakieś umówione kolory. Pamiętam taki moment, że nie było słychać warkotu, tylko straszliwy szum powietrza. Jakieś ptaszysko przeleciało nad nami, nad dachami i coś się od niego oderwało. Okazało się, że to był worek zrzucony z kukuruźnika na Marszałkowską. Obecnie rejon placu Konstytucji, MDM-u. To był worek-zrzut. Rosyjskie samoloty. Oni w workach bezpośrednio zrzucali.

  • Bez żadnych spadochronów?

Bez żadnych spadochronów. Większość amunicji była pognieciona, nie nadawała się do użytku. Ale część była wykorzystywana. Przede wszystkim rusznice przeciwpancerne.

  • Jakie jest pana najsmutniejsze wspomnienie z okresu Powstania Warszawskiego?

Głód. Najsmutniejsze to kiedy byłem z kolegą Banaszczukiem na punkcie obserwacyjnym. Byliśmy skierowani na ulicę Polną, róg Nowowiejskiej. Siedzieliśmy sobie na drugim piętrze z lornetkami. Mieliśmy za zadanie obserwować Niemców, którzy byli w odległości trzystu metrów, w budynku szpitala. Kiedyś to był szpital Józefa Piłsudskiego, obecnie jest MON. Rejon wolny, między szpitalem a ulicą Polną były działki. Ludzie sobie uprawiali [warzywa]. Obserwowaliśmy przez lornetki pomidory na krzakach, dojrzałe, piękne. Jeść się chce. W pomieszczeniu, w którym byliśmy, były setki białych myszek, też biedne piszczały, bo głodne, nie mieliśmy im co dać. Kombinowaliśmy wyprawę po pomidory nocą. Jeden z nas pójdzie, przez ulicę dzieliło nas pięćdziesiąt metrów do pięknych pomidorków. Niestety to się nie udało, bo zatrzymał nas wartownik, powiedział: „Nie chodźcie tam, rano zobaczcie przez lornetki – stada much. To są właśnie tacy jak wy, którzy poszli po pomidory”. Niestety nie udało się. Głód najgorszy był, smutne wrażenie. I wody.

  • W czasie Powstania zapewne pana sytuacja zmieniała się na gorsze z każdym dniem?

Z każdym dniem było coraz gorzej. Z przyjemnych rzeczy to była zupa, tak zwana plujka. To był jęczmień mielony w młynkach od kawy i z tego gotowana zupa. Więcej ości. Trudno to było nazwać zupą, ale coś gorącego i coś, co wypełniało żołądek. Drugie takie danie to były placki, też z jęczmienia zmielonego na młynku od kawy. Na czym to usmażyć? Patelnia była, tylko nie było na czym usmażyć. Kolega wpadł, mówi: „Słuchajcie, świeca to jest tłuszcz”. Świece żeśmy rozpuszczali, zapach okrutny, ale można było zjeść.

  • Do kiedy pełnił pan tą funkcję harcerską?

Do 4 października.

  • Jak wyglądało we wrześniu życie na Śródmieściu południowym?

Niemcy rozpoczęli ostrzał Marszałkowskiej, systematycznie, dosłownie co drugi dom. Coraz więcej było charakterystycznych nalotów.
Pamiętam, to chyba były pierwsze dni września, piękny, słoneczny dzień. Miałem wtedy jeszcze dyżur na stanicy Hoża 13. Obserwowałem przez okno, jak Niemcy bombardują Prudential. Największy budynek na placu Napoleona. Za chwilę słychać narastający szum, warkot silników od strony ulicy Marszałkowskiej. Trzy sztukasy dosłownie nad dachami przeleciały. Przeleciały plac Trzech Krzyży, zawróciły. Naraz od jednego z nich coś się oderwało, tu gdzie kościół Świętego Aleksandra, następne kino „Napoleon” i liceum Królowej Jadwigi. Ta oderwana bomba była z opóźnionym zapalnikiem, jak się potem okazało. Jak wpadła w kościół, to widziałem taki moment, jak kopuła się podniosła do góry – tylko kurz i straszliwy zapach spalenizny, prochu. Kościół zniknął w tym kurzu. Dowódca „Victor” zarządził alarm: „Wszyscy, co kto ma, łopatki, nosze, apteczki. Biegiem”. Jedna grupa pobiegła właśnie do [szkoły] Królowej Jadwigi odsypywać zasypanych, a druga zobaczyć, co jest w kościele. Pobiegłem z tą grupą właśnie. Miałem polecenie, żeby zobaczyć, co jest, dać znać do komendanta. Jak zobaczyliśmy, co jest, to był tylko lej po bombie i lejąca się strumieniem woda. Wrażenie straszne, bo trzy krzyże, które były na placu przed kościołem, poprzewracane. To wrażenie straszne. Zaczęliśmy włazić na gruzy. Słyszeliśmy stukanie. Okazuje się, że została ściana, gdzie był ołtarz. Zasypani byli ludzie. Zaczęliśmy odgruzowywać to, żeby się do nich dostać. Było kilku księży i jeszcze ktoś z obsługi kościoła. Co z tymi ludźmi zrobić? Straszliwie przestraszeni. Wyprowadziliśmy ich na ulicę Wspólną. Żeśmy oddali do lokatorów i oni się już zaopiekowali nimi. Wróciłem, koledzy jeszcze zostali, wszystkie naczynia liturgiczne, ornaty, wszystko wynosili gdzieś na Wspólną.

  • Miał pan jakikolwiek kontakt z Niemcami, na przykład jeńcami niemieckimi?

Widziałem tylko niemieckich jeńców, gestapowców, esesmanów. Na Hożej 13 byli trzymani. Co z nimi się stało, nie wiem. Ale na pewno nie przeżyli. Na trzecim piętrze, Hoża 13, mieliśmy apel i ognisko. Zwykle wieczorami robiliśmy sobie ognisko i [śpiewaliśmy] piosenki. Naraz straszliwy huk, zakotłowało się i jeden z budynków się zawalił. A do nas – tak jakby klawisz od organów nacisnął i takie brzęczenie – naraz wpadł odłamek kilkukilogramowy przez okno. Na szczęście nikomu nic się nie stało. Tylko na łóżko [upadł]. Łóżko zaczęło się palić, bo taki był jeszcze rozpalony.

  • Jak pan wspomina ostatnie dni Powstania, końcowy okres? Jakie nastroje panowały w Warszawie?

Ostatnie dni Powstania to były spacerki na ulicy Kruczej. Było zawieszenie broni. Wtedy odbywał się handel wymienny. Za cukier, znaczki pocztowe powstańcze, co kto mógł – ludzie handlowali. Gruzy tylko, swąd spalenizny, nie będę mówił o rozkładających się ciałach, bo i to było.

  • Co stało się z pańskim oddziałem?

Został rozwiązany. Dano nam wolną rękę. Kto mógł, bo dużo było chłopaków ze Śródmieścia, to poszedł do swoich rodzin. Reszta z ludnością cywilną.

  • Co stało się z panem?

Poszedłem z ludnością cywilną. Właśnie z Jurkiem Banaszczukiem trzymaliśmy się razem. Żeśmy przeszli, ulic już nie pamiętam, wiem, że na Dworzec Zachodni. Część załadowali w wagony i przewieźli do Pruszkowa, a część, nas, pognali pieszo do Pruszkowa. Kilka dni w warsztatowych budynkach żeśmy siedzieli.

  • Jakie były warunki?

Na betonie żeśmy leżeli, nic nie było. Nawet na żelaznych stołach warsztatowych, gdzie kto mógł, lokował się. Po kilku dniach chodził esesman z jednym monoklem – leżeliśmy – i tak nogą, drugi zaraz [za nim]: „Na zewnątrz uciekaj” – tego, którego kopnął. Mnie też kopnął, kopnął Jurka. Nas czwórkami ustawili i tak po piętnaście czwórek, po sześćdziesięciu, wagony były podstawione, do wagonu. Na sześć osób jeden bochenek chleba.

  • Na sześć osób jeden bochenek chleba?

Tak. Takiego razowca. Do wagonu wszystko. Wagony pozamykane, odjechaliśmy. Ile jechałem, nie wiem. Głodni, brudni. Gdzieś koło Wrocławia nas otworzyli, na polu. Niemiecki Czerwony Krzyż dał nam grochówkę. Jaki to był rarytas! Pierwsza zupka.
  • Pierwszy, normalny posiłek?

[Normalny] posiłek po dwóch miesiącach. Znowu załadowali nas do wagonów i powieźli do Lamsdorfu. W Lamsdorfie dziwne wrażenie. Poza dworcem zatrzymał się pociąg, nas rozładowali. Widzimy, chodzą żołnierze, rozładowują jakieś wagony, ale w innych mundurach, nie w niemieckich, tylko zielonych. Spodnie ze spinaczami. Jakieś inne wojsko. W ogóle nie mieliśmy pojęcia, kto to może być.
Gnali nas z kilometr, może ze dwa, od torów do obozu w Lamsdorfie. Pamiętam jak dziś. To była droga brukowana, z jednej strony pola, z drugiej strony budynki z czerwonymi dachówkami. To mi się kojarzyło od razu, że to nie jest Polska, bo u nas takich domów nie było. Prawie jednakowe i wszystkie z czerwonymi dachami. A że to już był teren niemiecki, to dali nam znać właśnie chłopcy w naszym wieku, rzucali w nas kamieniami i krzyczeli: Polen Banditen – pluli na nas. Takie szykany, jak dzieciaki. Starali się na nas wyżyć.
Do obozu, jak się dostałem, od razu oddzielili część grupy, młodszych. Pod laskiem był zagajnik, nas ustawili i zostawili. Wartownik był, a reszta poszła na teren obozu do baraków. Trzymali nas trzy czy cztery dni. To był już październik. 5 albo 4 żeśmy wyszli, kilka dni jazdy, to będzie 6 może 7 października. Noce okropnie zimne, a my na tym polu żeśmy spali. Jak barany żeśmy się zbili w kupki, żeby było ciepło, jeden od drugiego. Tak czekaliśmy, co będzie dalej. W końcu po kilku dniach znowu przyszli, wyczytali nas nazwiskami, już pospisywali sobie. Kilkudziesięciu nas znowu wzięli do wagonów. Ale już do normalnych, nie bydlęcych. Ile jechaliśmy, to nie wiem. Zawieźli nas na zachód do miejscowości Leite. Znowu się spotkałem z innymi jeńcami. Byli dla mnie dziwni. W dziwnych mundurach. Nie wiedziałem jeszcze, jako młody chłopak nie byłem na tyle zorientowany w historii, że to mogli być muzułmanie. To byli jugosłowiańscy jeńcy, tylko z części muzułmańskiej. Zawsze wieczorem rozkładali byle szmatkę przy drzwiach i: „Allach, Allach”.
Znowu odbyła się łaźnia, pogonili nas wszystkich. Byłem może dwa, trzy tygodnie. Wszystko pospisywali, porejestrowali, zdjęcia nam robili z numerami. Po kilku tygodniach Braunschweig był zbombardowany. Znowu nas wybrali kilkudziesięciu na odgruzowanie Braunschweigu. Żeśmy robili kilkanaście dni. Ale już nas do obozu nie wzięli z powrotem, tylko przyjechali kupcy, jak ich nazywaliśmy. U nas to się nazywali badylarze. Mieli podmiejskie ogrody i w tym trzeba było robić. Ci kupcy sobie wybierali. Trafiłem do pana Ryszarda Arenz w miejscowości Wolfenbüttel. To było oddalone o jakieś dwanaście kilometrów od Braunschweigu. Cały czas praca na roli. Miał inspekty. Trzeba było – to był marzec – nowalijki w inspektach sadzić gołymi rękami, na ziemi trzeba było klęczeć albo leżeć, jak kto wolał.

  • Pan był jedynym Polakiem u niego?

Nie. Był jeszcze pan Józef i Stefan. Dwóch. Jeden był z Lubelskiego, pan Józef, to starszy pan, a z wołomińskiego Stefan. Trzech nas było. Pan bauer miał konia, siadał sobie na wóz, nam nie wolno było, bo koń się przemęczy. Musieliśmy iść za wozem. To było chyba do 8 maja.

  • Co pan otrzymywał za pracę, posiłek?

Tylko jedzenie i to skromne. To, czego nie lubię, warzywka przeważnie. Zupa z fasolki konserwowej. Skromne jedzenie, ale już coś było. Poza tym miał kury, to udało się jajko ukraść.

  • Jak długo to trwało?

To trwało od października. W drugiej części października, do 8 maja, do wyzwolenia przez Amerykanów. Pierwsze wrażenie jak Amerykanie wkraczali – był Voralarm, czyli przygotowanie alarmu. Potem Panzeralarm. Już słyszeliśmy z ploteczek, jeden drugiemu podawał, że Amerykanie są niedaleko, już niedługo będzie wyzwolenie. Faktycznie. Byliśmy w polu i widzimy – ulicą jedzie czołg i lecą żołnierze z karabinkami. Leci też dwóch Niemców z karabinami i oni do Niemców, żeby się zatrzymali. Zatrzymali się Niemcy. To jak to Amerykanie – ausweis, żeby mu pokazał, żołnierz do żołnierza na wojnie. Ten mu pokazał ausweis, [Amerykanin] wziął karabin od niego, rozwalił o chodnik i: Raus! – uciekaj do domu. W ogóle ich nawet nie chcieli brać.

  • Kim byli ci Niemcy?

To był Volksstrum.

  • Czyli starsi panowie?

Starsi panowie. Tylko mundurach. Też jak powstańcy, w takich mundurach. 8 maja nastąpiło wyzwolenie. Po kilku dniach jeździł samochód z głośnikiem i podawał: „Kto ma związek z Powstaniem, był jeńcem, zgłaszać w umówione punkty miasta Wolfenbüttel”. Stamtąd samochodami zostaniemy przetransportowani do Braunschweigu. Nas przetransportowali do Braunschweigu. Wrażenie – sami powstańcy i jeńcy wojenni, kilka tysięcy ludzi w koszarach.

  • Spotkał pan znajomych z Warszawy?

Nie. Nikogo nie spotkałem. Pierwsza msza i z kilku tysięcy gardeł popłynęła pieśń: „O Panie, któryś jest na niebie”. Byliśmy tam przez pewien okres. Mundury nam wydali od razu. Używane, bo używane, ale mundury. Byłem chłopisko metr pięćdziesiąt, dostałem mundur z [za długimi] rękawami. Przewieźli nas do Hanoweru. Z nas już próbowano tworzyć armię, mieliśmy już broń, utworzono kompanię, batalion. To była kompania wartownicza, to się nazywało Polish Camp Military – Polskie Obozy Wojskowe. Trzymaliśmy wartę w magazynach różnych i [mieliśmy] ćwiczenia wojskowe. Dowództwo nam tłumaczyło, że musimy być przygotowani, bo alianci tylko ściągną zaopatrzenie i ruszymy na wschód, bo dzieją się okropne rzeczy, w które nie chcieliśmy wierzyć. Jak to? Rosjanie przyszli, wyzwolili nasz kraj, sojusznicy mordują, młodzież ucieka do lasów, oni bombardują lasy?
Potem, jak wróciłem, to się okazało prawdą. Mój pobyt trwał rok. 4 października 1944 roku wyszedłem z Warszawy, 4 października 1945 roku wróciłem do Warszawy. Wracaliśmy nielegalnie, bo transportów do Polski nie było w tym czasie. Dwunastu nas się zebrało warszawiaków, tylko starszych chłopców, po dwadzieścia parę lat. Dwunastu nas było, w tym jedna kobieta. W Norymberdze [myślimy]: „Jak tu dalej się przedostać do Polski?”. Przypadkowo spotkaliśmy Amerykanina Polaka. Mówi: „Gdzie wy chłopoki się szykujeta?”. – „Do Polski chcemy jechać” – „Oj, to dobrze się składa, bo idzie transport studebakerów, to jakoś was przemycimy. Przez Czechy jedziemy do Polski”.
Faktycznie, polokował nas, dowiózł do Pragi czeskiej. W Pradze ruskie nas znowu złapali. Jacyś przebierańcy, w innych mundurach, jakieś Poland mają ponaszywane, czapki z orzełkami z koroną. To był patrol ruskich żołnierzy, a nie jakichś enkawudowców. To oni tylko: „Co macie? Plecaki dawać”. Poszabrowali nam wszystko, co było możliwe, co się nadawało. Spotkaliśmy kolejarzy czeskich. Mówią: „Uciekajcie stąd, bo was ruskie zabiorą i wywiozą”. Ale gdzie mamy uciekać? Jeden nas wziął i po swoich znajomych porozlokowywał w Pradze. Potem nas zawiadomił: „Słuchajcie, do Polski jedzie transport Polaków z Niemiec. Przemycimy was na dworzec i załadujecie się na pociąg”. I tak się stało. Dojechaliśmy do Dziedzic. W Dziedzicach znowu segregacja: „Wszyscy w mundurach musicie iść do PUR-u zameldować się”. Deszcz padał. Idziemy główną ulicą do PUR-u. Idzie czterech w pałatkach, w mundurach zielonych, ruskie. Co tu robić? Trudno, idziemy. Okazuje się – Polacy. „Wy gdzie?” – „Do PUR-u, kazali nam się zameldować”. – „Zjeżdżajcie z powrotem na dworzec, jak zamiast w PUR albo w domu nie chcecie się znaleźć na Syberii”.

  • Co potem z panem się działo?

Na dworzec, tak jak nam zalecili: „Idźcie na dworzec, ludzie was zabiorą”. Tak się stało. Poszliśmy na dworzec, akurat był pociąg do Warszawy. Pełno handlarzy różnego rodzaju, normalnych ludzi. Nie mamy pieniędzy. Jak tu jechać? Zaraz, jak to Polacy, zrzutka – Warszawa wraca. Zrzutka polegała na tym, że nie tylko pieniądze zebrali na bilety dla nas, ale co kto miał – kiełbasa, żywność. Zaopatrzyli nas we wszystko.

  • To było w Czechowicach?

Tak. Czechowice-Dziedzice. Dojechaliśmy do Warszawy, to już wieczór się zbliżał. To było pod Warszawą. Jaka miejscowość, nie pamiętam. Ludzie mówią: „Nie jedźcie do Warszawy, bo patrole ruskich chodzą i was zgarną zaraz”. Zakwaterowali nas, żeśmy noc przesiedzieli. Potem jeden kolega, Jerzy Gierowski, wysiadł we Włochach, bo tam mieszkał. Trzymałem się z takim starszym ode mnie Zygmuntem. Dostaliśmy się do Warszawy. Pieszo [przeszliśmy] na Mokotów, też był z dolnego Mokotowa, a ja z górnego. W rejonie placu Unii ile było radości, bośmy znaleźli ten sam kamień, który był przed wojną. Przy placu Unii był stawik, tutaj gdzie był Supersam. Było dość duże oczko, ten kamień stał i ten kamień został. Ile było radości, że kamień jeszcze jest.
Wszędzie popalone, gruzowiska. Warszawy żeśmy nie poznali. Wychodząc, jeszcze była. Część domów było niezniszczonych. Potem dopiero Niemcy robili wyburzenia. Wypalili resztę, co zostało.
Spotkanie z rodziną. Szedłem do dziadków, Puławska 85. Doszedłem, tylko kupka gruzów. Nie ma nikogo. Słyszę głos, który mi przypomina kogoś bliskiego. Okazało się, że babcia moja biegła za mną, bo jej ktoś powiedział, że chyba idę. Spotkanie z nią, wielka radość, uciecha, buzi, buzi. Mieszkali Puławska 56, taka klitka. To było mieszkanko troszkę większe jak pokoik. Matka się potem znalazła, siostra. One były w miechowskim. Przyjechały. Nas mieszkało w takim pokoiku pięć osób.
Spotkanie z „kochanymi” ubowcami. Zobaczyli mnie w mundurze. Na drugi dzień przyszedł milicjant. Wezwanie na ulicę Różaną 6. Wszedłem na pierwsze piętro. Wezwał mnie do pokoju podporucznik. Jak się nazywał, nie wiem. Młody chłopak. Mówi: „Co masz na głowie?”. – „Beret”. – „Ja nie pytam o beret, tylko co masz na głowie, jakiegoś diabła”. Mówię: „To jest orzełek z koroną”. – „Z koroną? A ty kto jesteś?” – „Jestem powstańcem”. – „Tak?”. Jak mnie strzeli w mordę, mówi: „Jutro mam ciebie widzieć w normalnym ubraniu”. – „A skąd wezmę? Wszystko spalone”. Dał mi kartkę, żebym się zgłosił do magazynów UNRRA. Dali mi jakieś ciuchy, a to miałem zdjąć. Miałem się meldować co tydzień. Już jestem w normalnym ubraniu. Tak się skończyła moja gehenna.

  • Meldował się pan rzeczywiście co tydzień?

Musiałem.

  • Jak długo?

Niedługo. Chyba dwa czy trzy razy byłem. Zobaczył, że chodzę w ubraniu. Jemu chodziło o orzełka przede wszystkim.

  • Polska Ludowa potem jakoś pana represjonowała?

Nie. Nie miałem żadnych kłopotów.

  • Był pan w wojsku?

W Wojsku nie wiedzieli. Wiedzieli, że byłem robotnikiem, u bauera pracowałem.

  • Dziękuję pięknie za rozmowę.

Dziękuję.





Warszawa, 29 maja 2008 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon
Mirosław Lisek Pseudonim: „Lampart” Stopień: łącznik, listonosz Formacja: Harcerska Poczta Polowa Dzielnica: Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter