Eleonora Galica-Zaremba „Maja”
Jestem byłym powstańcem Warszawy o pseudonimie „Maja”. Od początku do upadku Powstania byłam na Czerniakowie w zgrupowaniu „Kryski”, Batalion „Tum”, 4. kompania porucznika „Siekiery, IV pluton.
- Proszę opowiedzieć, co pani robiła, zanim wybuchła wojna?
Zanim wybuchła wojna, byłam dzieckiem. Mój ojciec był oficerem, więc przenoszono nas z miejsca na miejsce – podobnie jak to się działo w rodzinach wojskowych. Do ostatniej chwili mieszkaliśmy w Różanie nad Narwią, gdzie był ośrodek szkolenia rezerw piechoty. Skończyłam tam szkołę podstawową. Ponieważ nie było tam gimnazjum – pojechałam do Pułtuska. Zdawałam tam egzamin, żeby dostać się do gimnazjum. Ponieważ wiadomo było, że będzie to teren walk, tuż przed wrześniem wyjechaliśmy do siostry mojej matki, [która] mieszkała w Warszawie na Wawrze. Jej mąż też był zawodowym oficerem.
Zamieszkaliśmy i wybuchła wojna. Ósmego dnia wojny wyruszyliśmy pociągiem ewakuacyjnym dla [rodzin] wojskowych, który jechał na wschód. Był bardzo śmieszny – w środku pociągu jechały rodziny, na wierzchu były trzy małe działka, co powodowało, że każdy przelatujący samolot nas ostrzeliwał. Wobec tego pociąg się zatrzymywał i wszyscy lecieli w pole.
- Proszę opowiedzieć o wrześniu 1939 roku.
Mój wrzesień był bardzo dramatyczny. Jechaliśmy pociągiem, zatrzymując się w różnych miejscach, w kierunku Łunieńca. Zaczęły powstawać niepokoje nawet wśród ludzi, którzy podróżowali tym pociągiem. Jechał długo, zatrzymywał się – wysiadaliśmy, wsiadaliśmy. W czasie ostrzeliwań nikt nie odniósł większych ran. Nie dojechaliśmy do Łunieńca, tylko zatrzymaliśmy się w Karłowiczach. Ta miejscowość była zajęta przez wojskowych osadników. Ktoś miał tam kogoś znajomego… Była tam przemiła pani Dobrowolska – to byli ludzie przesiedleni kiedyś z Kijowa na Kresy Wschodnie.
17 września pociąg został ostatecznie zatrzymany – wywiesił białą flagę, że się poddaje. Wszystkie nasze walizki zostały wyrzucone na dwór i Rosjanie kazali nam wynosić czamadany, wyrzucać – ryli w nich i zabierali, co mogli. W końcu wsiedliśmy z powrotem do pociągu i jechaliśmy dalej do Brześcia. Ostatecznie zamieszkałyśmy w Brześciu u rodziny kolejarskiej. Zamknięto granice. Okazało się, że rodziny wojskowe muszą się zapisywać na jakieś listy. Zasadniczo po to, żeby nastąpiła wymiana: będący po stronie rosyjskiej – żeby mogli wrócić do Warszawy, a ci, którzy byli tu – w drugą stronę.
Wtedy mój brat cioteczny (bo jechała moja matka ze mną i moja ciotka z synem) zachorował na szkarlatynę i został [ulokowany] w szpitalu w Brześciu. Wobec tego ciotka siedziała przy nim. Moja matka rano wstawała i o drugiej w nocy szła do kolejki po chleb – żeby móc uzyskać dla [ciotki]. Sprzedawało się, co się miało, ale było bardzo trudno – nie bardzo chciano kupować. Ostatecznie kiedy mój kuzyn wrócił ze szpitala – ja się nie zaraziłam – okazało się, że Rosjanie zaczynają wywozić na wschód – gdzieś na Syberię – rodziny zapisane na listach. Wobec tego szybko pakowaliśmy się, zostawiając walizki i robiąc dla każdego plecaki. [Chcieliśmy] się przedostać przez zieloną granicę na stronę zajętą wtedy przez Niemców.
To był już grudzień. Jechało się bardzo długo wozami, nocowało się po jakichś chatach. Przewoźnicy, którzy to organizowali, byli opłaceni. Ostatecznie nocą trzeba było przebić pas graniczny. Jako dzieci przechodziliśmy zieloną granicę. Miałam wtedy jedenaście lat i muszę powiedzieć, że nie byłam małym dzieckiem. Z plecakami przebiegaliśmy nocą odkryty pas. Niestety były już wtedy płachetki śniegu, które leżały tu i ówdzie, więc noc była dosyć jasna – strzelano do nas ze strony rosyjskiej. Ale wszyscy się rozbiegliśmy i udało się.
- Ilu ludzi próbowało z wami przejść?
Nie wiem, ale myślę, że to było z trzydzieści osób. W każdym razie, kiedy dotarliśmy na stronę niemiecką, nie było wiadomo, jak to będzie. Tymczasem Niemcy z wielką radością przyjmowali wszystkich tych, którzy uciekli od strony Rosjan. Byli dumni, że tak powiem, że do nich uciekają. To był Wehrmacht, to nie było oczywiście gestapo. W każdym razie ludziom ze wsi nakazali, żeby przyjmowali wszystkich uciekinierów, bo było bardzo zimno. Dostawało się gorące mleko – oczywiście wszyscy za to płaciliśmy – każdy do rana przenocował w jakiejś chałupie. Rano chłopi nas wieźli na stację jakimiś podwodami… chyba do Małkini. Tam [wsiedliśmy] do pociągu i wracaliśmy do Warszawy. Wszystko się przedłużyło, bo – jak mówię – zrobił się z tego grudzień. Pojechaliśmy w dobrą stronę, to było najważniejsze.
- Gdzie państwo zamieszkali w Warszawie?
Tak samo – u ciotki na Wawrze. Tam nas odnalazł mój ojciec, który szczęśliwie nie dostał się do niewoli. Nie chciał wyjechać za granicę. Doszedł do wniosku, że będzie potrzebne zorganizowanie oporu w Polsce. Rzeczywiście od razu zaczął w tym działać. Mieszkaliśmy [w Warszawie], potem pojechaliśmy do Krakowa – wszystko łączyło się z pracą mojego ojca, nie miało nic wspólnego ze mną.
- Gdzie pracował pani ojciec?
W konspiracji. [Armia Krajowa].
- Co było jego legalnym źródłem utrzymania?
Źródła utrzymania były bardzo różne. Wozem zaprzężonym w konia przewoził ludzi z Krakowa do Warszawy. Czyli na początku zadziałał w charakterze woźnicy. Później, kiedy był w sztabie, to było już coś w rodzaju pracy zawodowej. Nie potrafię powiedzieć, ale w jakiś sposób było to finansowane.
- Pamięta pani nazwiska oficerów, z którymi pani ojciec współpracował?
Nie, dlatego że nie mogłam ich znać – na tym polegała konspiracja. Całą konspirację mój ojciec uchodził za naszego wuja. Miał inne nazwisko i myśmy mieli inne nazwisko. Był bratem mojej matki. Przebywał u nas, bardzo często mieszkał oddzielnie. Myśmy mieszkali w różnych miejscach. Na przykład na Grochowie na Grochowskiej, potem na Żoliborzu znowuż pod innym nazwiskiem. Kiedy chodziłam na tajne komplety do liceum czy Gimnazjum imienia Zofii Wołoskiej na ulicy Piusa, czyli na obecnej Pięknej, byłam ciągle pod panieńskim nazwiskiem mojej matki – Witkowska. Wszystkie moje koleżanki, które mnie znały i pamiętały po wojnie, wiedziały, że jestem Ela Witkowska. Nie miały pojęcia, że nazywam się inaczej i jakie są moje losy. Na tym polegała konspiracja.
- Od którego roku zaczęła pani uczęszczać na tajne komplety?
Od razu, w 1939 roku. Na Wawrze były siostry felicjanki, które prowadziły gimnazjum. Nie wiem, czy to było oficjalne, czy nie, ale do pierwszej klasy gimnazjalnej chodziłam do sióstr felicjanek, które były zresztą przeurocze. Od miejsca, gdzie mieszkała moja ciotka, do gimnazjum były dwa, a może nawet trzy kilometry.
Natomiast później ze względu na pracę ojca przez rok byliśmy w Krakowie. Tam właśnie zaczęła się zmiana nazwiska. W Krakowie w konspiracji brał udział brat mojego ojca – starszy, ale niższy stopniem. W pewnym momencie organizacja otrzymała wiadomość, że jest wpadka i należy opuszczać mieszkanie. Tak jak staliśmy, opuściliśmy to mieszkanie na [ulicy] Grabowskiego przy Karmelickiej. To samo zrobił stryj i jego dzieci, a ciotka powiedziała, że jeszcze jedną noc zostanie, bo musi coś spakować. Tej nocy Niemcy przyszli do tych mieszkań. Wszędzie mieszkania plądrowali. W naszym na przykład zabrali zegarki. Ciotkę zamknęli – nazywała się Monika Galica – przebyła cały Oświęcim. Została aresztowana w Krakowie i osadzona w więzieniu na ulicy Montelupich. Stamtąd trafiła do Oświęcimia, gdzie była kilka lat. Jest opisana przez Sewerynę Szmaglewską w „Dymach nad Birkenau”, bo panie znały się bardzo dobrze [z obozu]. […]
- Po wyjeździe z Krakowa wróciła pani do Warszawy?
Tak, Kraków to był tylko epizod. Po wielkiej wpadce wróciłam do Warszawy. Zaczęłam chodzić do sióstr urszulanek, ale nie były takie miłe jak felicjanki. Zaczęły się tajne komplety warszawskie.
- Od razu zaczęła pani działać w konspiracji?
Nie, nie. To było dużo później. Na tajnych kompletach, ktoś robił nabór. Ludzie nie byli tacy ufni, każdy miał obowiązek utrzymywać konspirację. Nikt nie miał prawa chodzić i pytać, kto chce wstąpić. To było niemożliwe. Któraś z koleżanek zapytała, czy nie wstąpiłabym do harcerstwa. Powiedziałam to mojemu tacie, a on zapytał: „A kto? A jak? A co?”. Bo nie było wiadomo, był cały szereg organizacji, były też komunistyczne, narodowe. Ojciec powiedział: „Nigdzie się nie angażuj. Nie możesz się angażować nigdzie, bo po pierwsze – nie wiadomo, czy my gdzieś nie wyjedziemy… Ale ja ci obiecuję, że ja cię skontaktuję tam, gdzie trzeba”.
Zostałam skontaktowana z Armią Krajową, przeszłam szkolenie. Do Armii Krajowej należałam półtora roku przed Powstaniem. Oczywiście wszyscyśmy naciągali nasze lata, podawało się, że się ma więcej niż się miało. Była konieczna przysięga, a nie pamiętam teraz, od którego powinna być roku. W każdym razie składałam przysięgę, mając czternaście lat. Wtedy przechodziło się szkolenie.
Oczywiście [były szkolenia] sanitarne, [szkolenia] dla łączności – na przykład alfabet Morse’a. Przechodziło się musztrę. To jest bardzo ciekawe, bo mnie jako łączniczkę, skierowano na kurs samochodowy. Uważano, że Powstanie nie miało objąć samej Warszawy – miało objąć Polskę. W związku z tym potrzebni byli kierowcy. Chodziło o to, żeby chociaż nauczyli się teorii, przecież nikt nie miał w czasie okupacji samochodu. Posłano mnie na kursy Prylińskiego – słynne kursy w Alejach Jerozolimskich. To były kursy dla zawodowych kierowców, gdzie się na przykład poznawało budowę motoru. Wszystko bardzo ciekawe, budowę motoru pamiętam do tej pory. Zdawało się to w czterech częściach: jako motor, druga część – podwozie; elektryczność – to była trzecia część. To było bardzo zabawne, bo ci ludzie tak na mnie patrzyli, na tę małą dziewczynkę… Ostatecznie nie zdążyłam go skończyć. Zdałam trzy części za wyjątkiem elektryczności, bo przyszło Powstanie. Zresztą, jak widać, to się w ogóle do niczego nie przydało. Organizacja miała swoje drogi, bo przecież ja nie płaciłam, ja się nie zapisywałam – mnie skierowano. Wszystko było załatwione.
- Kursy sanitarne odbywały się w mieszkaniach prywatnych?
Wszędzie. Wszystko się odbywało w mieszkaniach prywatnych. Za wyjątkiem takiego kursu, jak na przykład Prylińskiego. Była specyficzna historia. Pamiętam, że oddelegowano mnie, żeby odwiedzać chorego. To był chłopiec ranny w partyzantce. Leżał w szpitalu. Chodziło o to, żeby go odwiedzać, rozmawiać z nim, bo nie było nikogo z rodziny. Przez kilka tygodni jeździłam dwa razy w tygodniu, żeby z nim pogadać. On się nie pytał, dlaczego jestem, ja nie mówiłam dlaczego. Ale było mu, że tak powiem, milej, że ktoś [go odwiedzał]. Tak organizowano różne rzeczy. Przenosiło się różne ulotki – takie były zajęcia.
- Pamięta pani jakąś przygodę związaną na przykład z przenoszeniem ulotek?
Nie miałam takiej przygody, muszę powiedzieć, żeby się komuś wysypało i tak dalej. Natomiast 1 sierpnia, kiedy miał być wybuch Powstania, to była taka sytuacja, że komuś z kieszeni wyleciały naboje. Wszyscy bardzo chcieliśmy, ogromnie czekaliśmy na wybuch Powstania. Ostatnie dni były tak napięte…
Była bardzo śmieszna rzecz: tuż przed sierpniem spędzaliśmy z matką i z kilkoma kolegami i koleżankami (z tego samego budynku na Grochowskiej) wakacje w Radości na Zbójnej Górze. Sąsiedzi (rodzice kilku chłopców) mieli daczę, drewniany dom. Moja mama pojechała z grupką młodzieży. Sami tam gotowaliśmy i tak dalej. Jak zobaczyło się, że Powstanie jednak będzie, to trzeba było szybko pakować manatki i wracać. Spakowaliśmy się, ale dostać się do tej kolejki, tej ciuchci, która jeździła między Radością a Warszawą, było bardzo trudno. Mamę z częścią bagaży umieściliśmy wewnątrz, a sami jechaliśmy na dachu. Ale zdążyliśmy.
- Jak pani zapamiętała pierwszy dzień Powstania, godzinę „W”?
Wybuch wojny był śmieszny. Z bratem ciotecznym byliśmy w ogródku na Wawrze. W pewnej chwili zaczęły się hałasy, dziwne huki. Wiem, że nasze matki wyszły i powiedziały: „Kto tak strasznie głośno trzepie dywany? Co to takiego?”. To były pierwsze bomby, które leciały gdzieś w pobliżu. Tak właśnie wyglądał początek wojny. Początek Powstania to zupełnie co innego. To był 1 sierpnia. Każdy miał swój przydział, wiedział gdzie. Był obowiązek, żeby być ubranym, mieć produkty, że tak powiem, na trzy dni, kanapki, coś do zjedzenia i tak dalej… Trzeba było mieć sweter, coś przeciwdeszczowego, wygodne buty – wszystko było spisane. Ponieważ nie dało się inaczej, zbiegałam od placu Trzech Krzyży w dół, ulicą Książęcą.
- Gdzie było miejsce pani zbiórki?
Na Czerniakowskiej, ale daleko. Nie dobiegłam zresztą do tego miejsca. Godzina „W” to była godzina piąta. Ale już o czwartej wszędzie był tłok, wszędzie było trudno dojechać, tu i ówdzie zaczęły się strzały. Jak biegłam ulicą Czerniakowską, w pewnej chwili okazało się, że tam są Niemcy. Myśmy wpadli do jakiejś bramy. Niemcy nas zatrzymywali: „Nie chodźcie, bo tam strzelają!”. Myśmy poczekali i znowu biegli. Niemcy nie wiedzieli, o co chodzi. Na szczęście byli kompletnie zdezorientowani. Myśmy biegli dalej i dalej, żeby dobiec do swoich [punktów]. Ostatecznie dotarłam do barykady, która się formowała. Było to gdzieś mniej więcej na poziomie Wilanowskiej – okręg Wilanowska to był nasz sztab. Ale teren walk był jeszcze dalej. To był główny rejon mojego plutonu.
- Proszę powiedzieć, jakie miała pani wyposażenie?
Jeśli chodzi o broń, to było to, co się zdobyło. Miałam wielką torbę w kolorze khaki, która wyglądała jak torba wojskowa, wyposażoną w przeróżne materiały sanitarne. Były ampułki, strzykawka, przeróżne bandaże, temblak – wyposażenie sanitarne. Natomiast wyposażenie [w broń] dostaliśmy w czasie Powstania. Mieliśmy swoje kuchnie polowe, przecież ktoś się tym zajmował; mieliśmy swoje [szwalnie] – zdobyliśmy niemieckie magazyny, w których były materiały wojskowe. Jakieś panie, bo cudownie włączała się ludność cywilna, szyły nam spódnice. Myśmy wszystkie miały spódnice w szarym kolorze, bardzo grube, wygodne i praktyczne. Poza tym były kurtki, panterki – bardzo często były zdobyczne. Miałam plecak po Niemcu (nawet było napisane jego nazwisko) z futrem na wierzchu; bardzo dobrze trzymał się pleców, można było z nim świetnie biegać. Jeżeli były granaty, to myśmy mogli je dostać, a jeżeli nie – to nie. Przez pewien czas miałam bardzo nieduży pistolet, tak zwaną szóstkę. Ale szczerze mówiąc, chyba byłoby trudno kogoś zabić, bo to była bardzo maleńka broń. Każdy bardzo chciał mieć broń. Wszyscy byliśmy niedozbrojeni. Jeżeli na pluton było ich kilka, nie wszyscy mieli, o czym tu mówić. Zresztą łączniczka nie musiała mieć broni.
- Jakie zadania wykonywała pani jako łączniczka?
Utrzymywanie łączności między plutonem a dowództwem, kiedy pluton szedł między poszczególnymi miejscami, któreśmy zajmowali; pełnienie wart przy barykadach. Tak samo jak chłopcy. Było bardzo dużo obowiązków, właściwie cały dzień był zajęty.
- Z jakimi zagrożeniami wiązała się wyprawa łączniczki?
To jest niesłychanie trudne, to zależy od tego, gdzie się było i w jakim momencie walk. Pierwszy miesiąc na Czerniakowie był stosunkowo spokojny. Natomiast we wrześniu to już się rozpętywało… Nie powiem, że piekło, bo to wielkie słowo, ale w każdym razie było i tak. Myśmy mieli wykopane przejścia, podkopy między ulicami – można było wyskoczyć z bramy, schować się, przebiec ulicę i dalej wychodzić do drugiej bramy. Było coś w rodzaju rowów strzeleckich. Były barykady, które nas przysłaniały, więc się nimi przebiegało. Były otwory przebite w murze, którymi się przebiegało.
Były momenty, kiedy człowiek słyszał ryk tak zwanej krowy, czyli wielkiego działa, które było jak gdyby nakręcane. Trzeba było liczyć do sześciu. Dopiero jak minęło, to wtedy można było przebiec. Trzeba było przysiąść, głowę położyć gdzieś zupełnie nisko. Myśmy się poruszali tą metodą, nikt tam nie chodził z dumnie podniesioną głową. W ogóle nikt nie chodził, tylko na ogół biegał, przykucał albo wręcz się czołgał, jak nie było wyjścia.
Co dalej należało do obowiązków… Wszyscy ranni musieli być przetransportowani do punktów, które były najbliższe albo najbardziej im potrzebne. Szpital czerniakowski – tam nie było kiedyś szpitala, tam był budynek ZUS-u, który w czasie Powstania został przerobiony na szpital. Oprócz tego była jeszcze blaszanka i inne punkty.
- Proszę powiedzieć, jak pani opatrywała rannych? Czy wiązały się z tym jakieś silne przeżycia emocjonalne?
To bardzo trudne… Ponieważ to wszystko byli koledzy, tu nie było tego momentu [wahania]. Powstanie nie było dla ludzi słabych, nie można było powiedzieć, że nie można na kogoś patrzeć. Jeśli nie możesz patrzeć, to się trzeba schować i przestać brać w tym udział. O tym w ogóle nie można było [myśleć] – to nie jest dobre pytanie. Naturalnie człowiek stawał się coraz bardziej twardy i coraz bardziej opanowany – musiał być twardy. Właściwie nie było tam chłopców i dziewczynek, tylko byli ludzie dużo bardziej dorośli, niżby na to wskazywał ich wiek. Wiedzieli, o co chodzi, wiedzieli, czego chcą, i wiedzieli, do czego dążą – wiedzieli, że trzeba ratować tych ludzi, którzy zostali ranni. To nie znaczy, że myśmy tego nie przeżywali. Bardzo przeżywaliśmy, zwłaszcza odnośnie tych, którzy ginęli. Było ich bardzo dużo.
Był dramatyczny moment, który pamiętam. Pod koniec Powstania jeden z kolegów został ranny w brzuch. Przyszedł do piwnicy, w której myśmy mieszkali i raptem zaczął zdejmować pas. Wszyscy mówią: „Co ty robisz?”. On mówił: „Bo ja jestem ranny w brzuch. No tu mnie przed chwilą postrzelono”. Ale przyszedł na własnych nogach. Został zabrany na noszach i przeniesiony do blaszanki – szpitalika, który wtedy jeszcze istniał. Prowadziłam kolegów, którzy go nieśli, przenieśliśmy go na coś rodzaju łóżka – taki stół. Dotarłam do lekarza, którego pytam: „No, ale to znaczy, że będzie operowany?”. On mówi: „Proszę pani, nie będzie. Nie będzie, moje dziecko, dlatego że my nie mamy kropli wody”. Było wiadomo, że to jest nasze pożegnanie z tym kolegą, że będzie dostawał leki uśmierzające, ale że właściwie był skazany, dlatego że już nie było wody. Ginęli ludzie, którzy szli po wodę. Tak samo ginęli ludzie, którzy mieszkali gdzieś w Śródmieściu i szli po wodę, ustawiali się w kolejkach. U nas może bardziej, bo teren się zacieśniał – ludzie ginęli z tego powodu.
- Jaka atmosfera panowała w pani oddziale?
Zawsze była bardzo dobra. Były momenty śmieszne, zabawne. Był statek „Bajka”, który stał przy nabrzeżu, o czym już teraz nikt nie pamięta, chyba wycieczkowy. Było to o tyle zabawne, że nocą myśmy zajmowali ten statek, a w dzień zajmowali go Niemcy – nie lubili walczyć w nocy. Był to bardzo śmieszny statek, tylko że bardzo brzydko pachniało w nim chyba ropą. Bardzo nie lubiłam przychodzić na ten statek.
- Proszę opowiedzieć o życiu codziennym – jak wyglądała sprawa z pożywieniem?
W naszym plutonie wyglądała fantastycznie. Mieliśmy kolegę o pseudonimie „Wartan”, z pochodzenia był chyba Ormianinem. Czarny, nieduży – bardzo dzielny. Gotował nam, znakomicie znał się na gotowaniu. Jego żona przynosiła mu różne przyprawy, a on w cudowny sposób zdobywał jedzenie. Na przykład padł jakiś koń – zdobył to. Były zapasy makaronu, które zostały zdobyte między innymi w zakładach „Społem” (chyba na Wilanowskiej) oraz konserwy pomidorowe. Myśmy jedli albo zupę pomidorową z makaronem, albo makaron z sosem pomidorowym. I tak na okrągło. Jak się trafiło mięso końskie, to tak umiał przyrządzić, że myśmy nie mieli pojęcia, że jemy coś z koniny. Nawiasem mówiąc, od tamtej pory lubię koninę i nie mam nic przeciwko niej, podobnie jak nadal lubię makaron i sos pomidorowy – wcale mi to nie obrzydło. Ale jest to kwestia podejścia, bo pamiętam ludzi, którzy mówili: „Nie, już w życiu nie zjem makaronu i nie będę jeść pomidorowej”. Nie, mnie to zupełnie nie przeszkadzało. To robił „Wartan”. Był czarny, nieduży, bardzo wesoły. Wyszedł na stanowisko karabinu maszynowego, które było na czwartym piętrze i tam zginął.
- Czy przedstawiciel innej narodowości – poza „Wartanem” – był w państwa oddziale?
W naszym plutonie był tylko „Wartan”. Był pluton Słowaków, który walczył w naszym pobliżu, był z nami związany. Był tam Irwing Stanko – dowódca plutonu, bardzo żeśmy się przyjaźnili z tą grupą. Byli to Słowacy, którzy byli w Polsce i utworzyli niezależny pluton, ale związany z Armią Krajową. Na naszym terenie walczyła również Armia Ludowa. Też ich widywaliśmy, nie byliśmy blisko. Myśmy nosili biało-czerwone opaski na prawym ręku, oni na lewym ręku. I tak już zostało. Jeżeli na jakiejś uroczystości się pomylę i założę na lewym ręku, to mnie natychmiast koledzy poprawiają: „Pamiętaj, że nosiliśmy na prawym ręku”. Ale na przykład w naszym plutonie był ktoś, kto właściwie nie należał do Armii Krajowej, tylko należał do NSZ. Nazywaliśmy go „Kawałek” – oni nie mieli pseudonimów, tylko numery. On był numer tysiąc i coś tam. Myśmy mówili „tysiąc i kawałek” i został nazwany „Kawałek”. On się bardzo konspirował.
- Spotkała pani po wojnie kogoś z Powstania?
Bardzo śmiesznie – w moim własnym mieszkaniu. Siedzieliśmy z mężem i porządkowaliśmy książki. Przyszedł mąż mojej kuzynki, nie pamiętam po co. Wszedł i ja mówię: „No to wobec tego wejdź, Zygmunt, siądź. Wypijesz jakiejś kawy, herbaty?”. – „A ja nie mogę, bo mój kuzyn czeka na dole”. – „To kuzyna weź i zaproś do góry”. Siedliśmy przy kawie, rozmawiamy – on się oczywiście przedstawił: „Prądzyński” , ale nic mi to nie powiedziało. W pewnej chwili mowa, że on jest Olgierd, jest powiedziane jego nazwisko. W tym momencie mówię, że znałam kogoś, kto mieszkał na ulicy Wilanowskiej, dlatego że on akurat tam mieszkał. W tym momencie jego oczy się otwierają i krzyczy: „Maja?!”. I myśmy się poznali, bo to jednak minęło parę lat, myśmy się zmienili. Nasze spotkania po wojnie były bardzo dziwne.
- Z kim się pani przyjaźniła podczas Powstania?
Najbardziej z moją koleżanką, która naprawdę nazywała się Teresa Doboszyńska, a miała pseudonim „Hala”. […] Myśmy właściwie cały czas były razem, szkolenie przechodziłyśmy razem. Jej matka była podkomendną mojego ojca. Tą metodą zostałam wprowadzona do Armii Krajowej. Pani Doboszyńska – bardzo miła pani. Mieszkali w Radości. Całe Powstanie trzymałyśmy się razem z nią, rzeczywiście.
- Czy podczas Powstania miała pani kontakt z rodzicami?
Mój ojciec zginął w 1943 roku, już go nie było na świecie. Moja matka natomiast na samo Powstanie przeniosła się do zaprzyjaźnionych ludzi na ulicy Wilczej, chciała być po tej stronie Wisły, co ja. Oczywiście znałam ten adres. Wszyscy uważają, że tamta strona jest dużo bardziej niebezpieczna – tam była Praga, a Warszawa była tu. Wśród starych warszawiaków jest taka historia. Raz udało mi się pójść do mamy – zostałam wysłana do Śródmieścia z meldunkiem. Mogłam zajść na Wilczą, więc widziałam moją matkę. Była bardzo szczęśliwa, że mnie zobaczyła całą i zdrową.
Potem jeden z kolegów też miał taką [trasę] i dotarł do mojej mamy z listem ode mnie. Oczywiście przyniósł mi też list od mamy. Tak że kontakt był. Aczkolwiek jak wracałam od mojej mamy, to bomby spadły na kościół na placu Trzech Krzyży – kościół Aleksandra. Pamiętam, że później bardzo trudno było przebiec i wpaść w ulicę Książęcą i dalej zbiegać, dlatego że był ostrzał z broni maszynowej. Książęcą, naprzeciwko głuchoniemych, był przekopany rów.
- Proszę powiedzieć, w jakich okolicznościach pani oddział udał się na drugą stronę Wisły?
To już nie był oddział, to były pojedyncze osoby. Po pierwsze – oddział został bardzo przerzedzony, niektórzy zginęli, niektórzy zostali ranni. Myśmy zostali odcięci od Śródmieścia, ponieważ byliśmy oddelegowani do utrzymania przyczółka mostu Poniatowskiego, żeby był kontakt z wojskami Berlinga. Ciągle liczyło się, że przyjdą z większą siłą i uderzą. Rzeczywiście, przyszli. Część ich dotarła – u nas zginęło ich ponad tysiąc osób. Szli tyralierą tak jakby szli w polu – zupełnie nie byli przygotowani do walk w mieście. Kiedy walczyli, to padali jak muchy. Niemcy nas odcięli – zajmowaliśmy bardzo maleńki odcinek przy ulicy Solec. Było wiadomo, że nie ma dla nas żadnej szansy, bo u nas nie będzie kapitulacji. Byliśmy odcinkiem walczącym do końca. Berlingowcy przypływali łodziami pontonowymi, którymi zabierali najciężej rannych, potem reszta.
Pamiętam, że nie było ludzi, którzy by zupełnie nie byli ranni. Ja byłam ranna bardzo dziwnie – dostałam odłamkiem, który mi przeszedł nad okiem i rozerwał łuk brwiowy; miałam ten rodzaj objawów, co u bokserów. Pocisk mi to rozerwał, wyglądało bardzo paskudnie. Oczywiście nie było nikogo, kto by to zszył. Zrobiono mi opatrunek na pół oka. Fatalnie to wszystko [wyglądało] – krew się lała, więc ją uciśnięto. Sądziłam, że będę oszpecona do końca moich dni, a potem rana się przecudownie zrosła, bez żadnych śladów, historii – nic się nie działo i nawet prawie że nie widać.
Leżeliśmy nad Wisłą, było jasno jak w dzień – Niemcy ostrzeliwali cały ten teren. Wisła była oświetlona rakietami i na to wszystko ostrzał z broni maszynowej, z granatników. Od czasu do czasu aż szły słupy wody.
- Jak wyglądała przeprawa? W dzień czy w nocy?
W nocy, wszystko odbywało się w nocy. Przyjeżdżał ponton, ładowali się ludzie, którzy byli w pobliżu i płynęli. Bardzo dużo się potopiło. [Ja płynęłam już nad ranem, ostatnią łodzią – było jasno jak w dzień od wystrzeliwanych przez Niemców rakiet].
- Jak długo trwała przeprawa?
Wszystko zależy od łodzi. Nasza została podziurawiona, ale myśmy tą łodzią dopłynęli w pobliże Saskiej Kępy. Jak wyskoczyliśmy z wody, to sięgała nam mniej więcej po pachy. Czyli można było stać, można było iść, można było wybiec. Człowiek był w ciężkim płaszczu niemieckim – było zimno, noce końca września były bardzo zimne. Trzeba było [skoczyć] do wody, potem się wysupłać i biec dalej, bo pociski rozrywały się na terenie tej pseudoplaży. Pamiętam, że wyskoczył Rosjanin – miał skośne oczy, wyglądał po tatarsku, dosyć przerażająco, miał futrzaną czapę. Jak wyskoczył i zaczął machać rękami, to moim pierwszym odruchem było wyskoczyć i biec z powrotem do rzeki. On tylko dawał mi znać, żebym szybciej biegła, bo się te pociski rozrywają.
Potem pozbieraliśmy się w grupce, która przepłynęła i powędrowaliśmy. Najpierw ulokowaliśmy się pod jakąś ciężarówką, żeby móc chwilę ochłonąć, żeby nas odłamki nie [dosięgły]. Potem trafiliśmy na polskie koszary, gdzie nas zaproszono, zaciągnięto, dano nam jeść i pić, przede wszystkim dano nam się umyć. Pamiętam, dali nam wspaniałą zupę. Wszyscy się bardzo najedli. Nie jedliśmy przez ostatnie pięć dni, nie mieliśmy już w ogóle jedzenia. Miałam cukierki – landrynki – muszę powiedzieć, że w ogóle nie byłam głodna. Wystarczało mi parę landrynek dziennie. Problemem było picie. Pamiętam, że wodę ludzie jakoś przynosili i można było [ugasić pragnienie].
- Kto się przedostał z pani przyjaciół?
Koledzy z mojego plutonu, ludzie, którzy się pozbierali. Ale nie tylko: był mój dowódca, był jego zastępca, był porucznik „Lis”, którego w ogóle nie znałam, z żoną. Nie wiem, czy myśmy jedną łodzią płynęli, czy dwoma, ale żeśmy się pozbierali i tak wędrowaliśmy.
Po czym nas postawili w bardzo przykrej sytuacji. Berlingowcy poprosili, czy mogą nam zrobić zdjęcie, że chcą z nami mieć zdjęcie. Stanęliśmy, zrobili nam i powiedzieli, że teraz powinniśmy pójść do sztabu, który mieścił się na Pradze. Jak żeśmy tam doszli, okazało się, że zaczęła nas przepytywać Rosjanka w bardzo nieprzyjemny sposób. Tu się zorientowałam i podałam moje nieprawdziwe nazwisko, nie miałam żadnego dowodu. Zaczęła nas tak fatalnie pytać, była tak antypatyczna… Pytała po polsku, ale z akcentem takim, że nie było żadnej wątpliwości. Była ona i jeszcze dwóch innych facetów. Po tych wszystkich pytaniach o to, jak żeśmy się dostali do Powstania i tak dalej, pytali, czy teraz pójdziemy do wojska. Myśmy nie bardzo chcieli. Co innego dziewczynie, która ma szesnaście lat, iść do Powstania, a co innego było pójść do wojska, które było jeszcze polsko-rosyjskie.
Ponieważ nadchodziła noc, skierowali nas na nocleg. Mieliśmy pójść do kompanii żandarmerii. Prowadzono nas tak, że szliśmy dwójkami – na początku szedł jeden z bronią i na końcu jeden z bronią. Ludzie, którzy to na Pradze widzieli, powiedzieli: „Ojej, zobaczcie! Kogo to prowadzą?”. Ktoś inny: „Zobacz, prowadzą… Folksdojczów prowadzą czy co?”. Dopiero ktoś z naszych huknął, że to prowadzą powstańców. „Powstańców?! Pod bronią?!”. Bo prowadzili nas pod bronią. Sytuacja zrobiła się bardzo nieprzyjemna, bardzo napięta. Doszliśmy, a tam kapitan żandarmerii zobaczył nas i powiedział: „Co?! Tu są dziewczyny? Nie mam gdzie was nocować”. Na to pamiętam nagle taki błysk i powiedziałam: „Panie kapitanie, to my tu mamy takich znajomych obok zaprzyjaźnionych, to my pójdziemy tam spać, a tu rano do pana się zgłosimy”. Jak się okazuje, był to błysk geniuszu, o który bym się nigdy nie podejrzewała. Ale tak wyszło. On powiedział: „No to dobrze”. Myśmy na to wszystko zerwali się i już nigdy tam nie wrócili. Ktoś miał tam teściową i wszyscy się do niej władowaliśmy. Rozłożyła nam materace. Przebraliśmy się. Tam spędziliśmy noc i dalej każdy z nas wędrował już oddzielnie. Nas już nic nie łączyło, nic nie mogliśmy już razem zrobić.
Moja przyjaciółka przepływała inną łodzią. Ale się później odnalazłyśmy i razem pojechałyśmy do Lublina. Tam zaczynałam studia.
Dopiero po kilku miesiącach. Moja mama w międzyczasie trafiła do Pruszkowa, z Pruszkowa szczęśliwie udało jej się wyjść, nie wywieziono jej do obozu. Zdaje się, że wyszła za wozem z rannymi i dotarła do Krakowa. Kiedy na tych terach skończyła się wojna… to znaczy nie był to koniec wojny, ale mogła już dojechać do Lublina. Pod Lublinem była moja ciotka, więc miałam oparcie w kimś z rodziny. Tą drogą [mama] mnie odnalazła.
- Proszę opowiedzieć, w jakich okolicznościach gestapo aresztowało pani ojca i czy była pani tego świadkiem?
Mieszkaliśmy na Żoliborzu, mój ojciec był w sztabie Armii Krajowej. Po prostu była wpadka. Aresztowano ich w ramach spotkania w prywatnym mieszkaniu. Od razu był osadzony na Pawiaku, to było na początku czerwca. Były wymieniane grypsy. Pobyt mojego ojca w więzieniu trwał trzy miesiące. Po tych trzech miesiącach został stracony – właściwie zamordowany na Pawiaku. Organizacji w jakiś sposób udało się wydobyć ciało mojego ojca albo Niemcy zrobili to celowo, żeby ewentualnie kogoś przy okazji zaaresztować w czasie pogrzebu. Tak że pogrzeb odbywał się dramatycznie. Był na Powązkach, był kościół oświetlony, były dywany – bo wtedy tak się zamawiało – i był to pogrzeb, na którym nie było ani jednej osoby. Zabroniono nam pójść. Jeden z wujów był gdzieś daleko, plątał się po cmentarzu i widział, jak się pogrzeb odbywał. Za murem podobno podjechały wozy z gestapo. Jednak usiłowali zrobić z tego pułapkę. Dzięki temu do dziś mam grób ojca na cywilnych Powązkach. To był wrzesień 1943 roku. Powstanie było za parę miesięcy.
- Czy była pani świadkiem zbrodni niemieckich w Warszawie podczas okupacji i podczas Powstania?
W fatalny sposób. Myśmy były na tajnych kompletach, czasami zdarzały się w pomieszczeniu dawnej szkoły, wysoko. Wtedy na [ulicy] Pięknej przywieziono grupę ludzi z zasłoniętymi oczami i robiono tam rozstrzelanie. Kazano nam odsunąć się od okien, żebyśmy tego nie widziały – niestety było i słychać, i było wiadomo, o co chodzi. To było wielkie przeżycie. Rozstrzelania były uliczne, stąd mamy kamienie, różne pamiątki na ulicach Warszawy. To się w ten sposób odbywało. Widziałam tyle rzeczy, że nie jestem w stanie opowiedzieć wszystkich. Zginął koło mnie mój kolega, razem przebiegaliśmy, może biegłam z półtora metra za nim. Nagle się zwyczajnie osunął – dostał w głowę maleńkim odłameczkiem. Oczywiście zaraz odtransportowaliśmy go [do szpitala], ale nie dało się go uratować.
Bardzo dużo osób zginęło tuż obok mnie – czy można przeżyć coś bardziej dramatycznego? Kiedy giną nasi koledzy, których znamy, przed chwilą żeśmy rozmawiali, a za chwilę już ich nie ma. Pamiętam, jak kolega trzymał się mnie kurczowo i mówił: „Słuchaj, ja będę tuż koło ciebie, bo ciebie się kule nie imają, to ja będę przy tobie stał”. Był jeszcze młodszy ode mnie, miał czternaście lat i miał pseudonim „Lwów”. Pamiętam taki moment. Nie wiem, czy on to pamięta – nawet nie wiem, czy jeszcze żyje, bo nie mamy kontaktu. Jeszcze się zbieramy, spotykamy… w budynku na [ulicy] Długiej mniej więcej raz w miesiącu na jakimś opłatku, na jakichś uroczystościach.
- Jak zapamiętała pani prześladowania Żydów, jakich dokonywali Niemcy?
Też fatalnie. Mieszkałam wtedy na Żoliborzu. W czasie, kiedy odbywało się właściwie wykańczanie Żydów w getcie, zrobiono tam objazd. Z Żoliborza nie jechało się prosto ulicą Miodową, tylko inaczej. Były zorganizowane jakieś wozy. W każdym razie widziałam, [co tam się dzieje]. W czasie, kiedy wszystko płonęło, widziałam wyrzucane dziecko z wysokiego piętra – domyślałam się, że to matka. Mam fatalne wspomnienia. A to było jeszcze przed Powstaniem, czyli nie miałam szesnastu lat – to było rok wcześniej, bo oni mieli to wszystko rok wcześniej. Krzyki, które stamtąd dochodziły – to było po prostu okropne. Z mojego punktu widzenia to było okropne, bo tam nikt nie walczył, tam po prostu wykańczano ludzi. Na koniec zrobiono coś rodzaju powstania, ale to co innego. Ale przez tyle czasu nic się tam nie działo, nikt się nie bronił.
Mówią, że to myśmy byli bohaterami. Ale mnie się wydaje, że najbardziej bohaterska była ludność cywilna, która siedziała, cierpiała, potrafiła to wszystko jakoś znosić, siedzieć w piwnicach. Dla mnie siedzenie w piwnicy byłoby czymś tak przygnębiającym, tak trudnym… Tu przynajmniej był cel, człowiek wiedział, że może zginąć i że giną wszyscy. Ale zdawaliśmy sobie sprawę, że walczymy o coś. Nie siedzimy i przeczekujemy. Przeczekiwanie tej sytuacji byłoby – przynajmniej dla mnie – nie do zniesienia. Dla mnie największymi bohaterami byli ci zwyczajni ludzie, którzy gdzieś tam siedzieli, cierpieli, a jeszcze chcieli pomagać, działać – też ginęli właściwie masami. Ogromnie dużo ich zginęło.
- Jak pani ocenia Powstanie po latach?
Było koniecznością. Nie było możliwości, żeby się nie odbyło. Tyle lat przygotowań, walki podziemne, tyle lat martyrologii całego narodu, który przecież był uciskany. Mało tego – to, co powstało, to nie była organizacja Armii Krajowej, to było podziemne państwo. Cała podziemna edukacja, szpitale, wszystko działało… Wszystko zmierzało do tego, żeby jednak Niemców z Warszawy [przegonić]. Moim zdaniem, gdyby nie było Powstania, to Niemcy i tak by Warszawę kompletnie załatwili – tak jak załatwili getto. Byli w stanie.
Oceniam Postanie jako wspaniały zryw. Dla nas wszystkich to był cudowny okres, byliśmy niesłychanie radośni, dla nas to był pierwszy moment wolności po tylu latach. To było wspaniałe, to była nasza radość, ludności cywilnej – wszyscy byli sobie bliscy, wszyscy byli dla siebie serdeczni; nie było żadnych granic ani żadnych różnic społecznych. Nasi koledzy byli prości albo bardzo wykształceni. Wszystko razem tworzyło wielką rodzinę. Myślę, że to było jedną z najcudowniejszych spraw w czasie Powstania.
- Czy ma pani miłe wspomnienie z Powstania?
Bardzo dużo. Pierwszy raz w życiu napiłam się – nie wiedząc o tym – szampana. To było na początku. Miałam [odbyć] bardzo niedobrą wartę przy barykadzie w godzinach od dwunastej do czwartej. Mieszkałam w pokoiku razem z moją koleżanką – jeszcze w czasie, kiedy byłyśmy na Czerniakowskiej. Przyszli i powiedzieli: „A, mamy taką świetną lemoniadę”. Mówię: „Co to, już któryś tydzień Powstania, a wy z lemoniadą?”. – „A chcecie lemoniady?”. – „To chcemy, oczywiście”. Nalali lemoniady w filiżaneczkach wyciągniętych z [kredensów], bo to wszystko [było] w pozostawianych prywatnych mieszkaniach. Lemoniadę mieli z mieszkania, które wszyscy nazywaliśmy „kanadą”. Nie wiem, czy to było mieszkanie bogatej rodziny ukraińskiej czy niemieckiej, ale jej oczywiście nie było – były tam przeróżne dobrocie jedzeniowe. Nic innego człowieka nie obchodziło. Przyszli z lemoniadą i nalali nam. Lemoniadka była pyszna, to było świetne, musujące i takie właśnie słodkie. „A chcecie jeszcze?”. Mówię: „No dobrze, dlaczego nie?”. Wypiłam drugą filiżaneczkę – niedużą – i nie mogę wstać. Nogi mam zupełnie jak z waty. Jak się mówi: „Szampan nie idzie do głowy, tylko w nogi”. [Wtedy] się przyznali, że to szampan, a nikt nie widział tej butelki. W efekcie moja warta musiała zostać przeniesiona na godzinę czwartą, żebym poszła do łóżka, wyspała się i dopiero mogła pójść na wartę – nie mogłam pójść w tej postaci. Były więc śmieszne momenty.
Były też bardzo piękne momenty. Mieliśmy kolegę, który śpiewał – jeszcze wtedy, kiedy mogliśmy chować naszych kolegów, była taka możliwość. Na wielkim podwórzu wszyscy ustawili się w piękny szpaler, a on śpiewał „Ave Maria”. To był zresztą późniejszy aktor – już nieżyjący – z innego plutonu, ale z naszej kompanii. Bardzo dużo było ciepłych momentów. Poza tym wszyscy i zawsze zachowaliśmy to, że bez względu na to, jakie zdobyliśmy wykształcenie, jakie mieliśmy zawody, jaki był nasz status życiowy, to jeżeli gdziekolwiek, komukolwiek było coś potrzeba, to dzwonił i mówił: „Wiesz, mnie by bardzo potrzeba było …”. Zawsze żeśmy sobie pomagali, zawsze. Taki układ został do chwili obecnej. Po prostu to jest tak, jakby to był bardzo bliski człowiek. Jak ktoś z rodziny, a nawet powiedziałabym, że czasami więcej.
- Miała pani w czasie Powstania ukochanego?
Nie, nie. Zupełnie nie miałam. Po prostu nie tak patrzyłam na chłopców. Wiem, że różne były [przypadki]. Były zawierane małżeństwa, mieliśmy taką parę. Ale oni byli parą przedtem, a w czasie Powstania wzięli ślub. To jest zupełnie co innego.
- Była pani na tym ślubie? Jak wyglądał?
Tak, byłam. Jak był ksiądz, to był ślub. Ktoś przyniósł kwiatki, panna młoda została uczesana, ufryzowana – nic więcej. Ślub był najskromniejszy, jaki mógł być, ale się pośpiewało, pobawiło. Zosia i Tadziu Mikke. Była taka para, nie żyją już oboje. Powstanie przeżyli i byli dobrą parą.
Warszawa, 23 kwietnia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kraus