Nazywam się Ryszard Bielański, urodziłem się 31 stycznia 1922 roku w Suwałkach. Mój ojciec był legionistą. Przed wojną był początkowo zawodowym wojskowym, później był kolejarzem. Pracował na Kolei Państwowej w Bydgoszczy. Tam chodziłem do gimnazjum.
Przed wojną wszyscy byliśmy wychowywani w duchu patriotycznym. Trzeba pamiętać, że pokolenie naszych rodziców było pierwszym pokoleniem, które odzyskało wolność po studwudziestoletniej niewoli. Byliśmy pierwszym pokoleniem urodzonym w wolnej Polsce. Miłość do ojczyzny – to wielkie słowo nie było stale wymawiane, ale to się czuło, i to zarówno w domu jak i w szkole, w prasie, w wydawnictwach. Ojciec był legionistą. To nie był zwolennik Piłsudskiego, to był fanatyk Piłsudskiego. Nie ośmieliłbym się w domu powiedzieć: „Piłsudski”. Jaki Piłsudski? Albo marszałek Piłsudski, albo wódz. Ojciec najwyżej mógł sobie pozwolić na to, żeby powiedzieć: „Dziadek”. Nie tylko dlatego, że ojciec był legionistą, że brał udział w wojnie z bolszewikami, ale dlatego że takie było społeczeństwo. To była emanacja miłości do ojczyzny, umiłowanie wolności. Tego nie da się dzisiaj wytłumaczyć. Swoje odzwierciedlenie to znalazło w czasie drugiej wojny światowej.
Przed wojną w Bydgoszczy było siedem procent Niemców, ale mimo wszystko to było centrum niemieckości na terenach Polski. Niemcy mieli swoje gimnazjum z niemieckim językiem nauczania, mieli swoje banki, mieli swoją gazetę. Nie bardzo rzucali się w oczy. Pamiętam, jak przyjechałem do Bydgoszczy w 1927 roku, uderzyła mnie mowa niemiecka na ulicy. Pomorze było bardziej zgermanizowane niż inne części zaboru pruskiego. W szkołach nie wolno było mówić po polsku, w urzędach również. Stało się powszechne, że ludziom już swobodniej, łatwiej mówiło się, wyrażało swoje myśli po niemiecku niż po polsku. Nie wszystkim, ale bardzo wielu. W ciągu niespełna dwudziestu lat niepodległości polska ludność, której trudno mówiło się po polsku, została całkowicie repolonizowana i to w takim tempie, że to po prostu w głowie się nie mieści. Pomorze było polskie. Mało tego, wielu Niemców albo ludzi, którzy uważali się kiedyś za Niemców, stało się Polakami. Inna rzecz, że jak Niemcy wkroczyli, to część tych Polaków zrobiła się Niemcami. Ale wielu z dawnych niby-Niemców było Polakami. Były przypadki, że nie chcieli podpisać folkslisty i ginęli w obozach koncentracyjnych.
Tak, mój kolega, Kuhn… Jego ojciec był urodzonym bydgoszczaninem, od kilku pokoleń [rodzina Kuhnów mieszkała w Bydgoszczy]. Służył [on] w czasie pierwszej wojny w armii niemieckiej, pruskiej. Po wojnie, jak weszli Niemcy, zażądano od niego, żeby podpisał folkslistę. Powiedział, że czuje się Polakiem, będzie pracował tak, jak pracował, ale nie będzie podpisywał folkslisty. Dano mu czas do namysłu. Jak się nie zgodził, to wywieźli go do obozu koncentracyjnego w Stutthofie, bo jeszcze wtedy Oświęcimia nie było. Po dwóch tygodniach żona dostała zawiadomienie, że mąż umarł na serce.
Później, to już dalsza historia, Niemcy tworzyli trzecia grupę, tak zwaną Eingedeutschte. Kiedy, już po Stalingradzie, zało im ludzi do wojska, to szukali na wszelkie sposoby i między innymi ci, którzy urodzili się na terenach Pomorza i Śląska, bywali zmuszani do podpisania tak zwanej listy trzeciej grupy niemieckiej. To nazywało się Eingedeutschter. Również do Kuhna, mojego kolegi, przyszli i zażądali, żeby podpisał. A on, przedwojenny harcerz drużynowy, nie chciał. Matka go ubłagała. Męża straciła, nie chciała stracić syna, i Kuhn podpisał. Z tym, że Kuhn miał szczęście. Znalazł się na froncie włoskim i szybko wylądował u Andersa. Natomiast inni koledzy: Gogolewski, Nowicki, Lewandowski, takiego szczęścia nie mieli. Znaleźli się na froncie wschodnim i zginęli.
Przed wojną w Bydgoszczy były, można powiedzieć, dwie kategorie Niemców. Jedna grupa to byli ci, którzy zachowywali się poprawnie. W większości to byli bogaci przedsiębiorcy, handlowcy, kupcy, którzy w dalszym ciągu prowadzili swoją działalność. Urzędnicy i robotnicy wyjechali z Bydgoszczy po zajęciu terenów przez Polaków. Czego tu mieli szukać? Właściwie nic nie zyskiwali, będąc w Polsce, i zdecydowana większość z nich wyjechała do Niemiec. Natomiast ci, co zostali, zachowywali się na ogół przyzwoicie. Ale była grupa takich, którzy wstąpili do partii, założyli partię hitlerowską na terenie Bydgoszczy, w tej partii działali. Słynne powstanie niemieckie z 3 września, jak wojska polskie się wycofały… Ostrzelanie Polaków, żołnierzy, przez – to już nie byli partyzanci – dywersantów niemieckich miało swoje późniejsze reperkusje w niszczeniu Polaków, w odwecie, straszliwym odwecie niemieckim na bydgoskich Polakach.
Tak, oczywiście. Wojsko w szybkim czasie zlikwidowało dywersantów. Za wcześnie rozpoczęli walkę. Nie wiem, jakie mieli kontakty z centralą niemiecką.
Tak i opanowali [kilka budynków]. Było kilka kościołów ewangelickich w Bydgoszczy, kilka zakładów, które górowały nad terenem. Szczególnie kościół przy palcu Piastowskim, przy ulicy Gdańskiej, gdzie akurat [była] droga odwrotu Armii „Pomorze”… To zostało szybko zlikwidowane. Część została na miejscu zastrzelona, część prowadzono do Torunia. Z tym że Niemcy wyprzedzili odwrót Wojska Polskiego i zagarnęli grupkę Niemców razem z eskortą polską. Całą eskortę oczywiście wystrzelali od razu. Niemcy oczywiście na Polakach się mścili, chociaż nie wszyscy. Po zwycięstwie nad Polską, a szczególnie nad Francją, była euforia, rasa panów górowała. Jednak trafiali się przyzwoici Niemcy mimo wszystko. Z tym że przyzwoici Niemcy musieli uważać, żeby się z tą – nie tyle sympatią propolską, ale przyzwoitością – nie uzewnętrzniać.
W lipcu i sierpniu byłem na kursie szybowcowym w Gostomiu i latałem sobie na szybowcach. Wróciłem w ostatnich dniach sierpnia. 1 września rodziny kolejarskie zostały ewakuowane przez polskie władze i wysłane na wschód. Nasz wagon wylądował w Łucku. Myśmy zostali osiedleni w Kniaheninku, to była czeska wioska. Tam doczekałem wejścia ukochanych braci ze wschodu, którzy uwalniali wszystkich biednych, nieszczęśliwych.
Jeżeli chodzi o tamte strony, to [nastroje] były bardzo zróżnicowane. Na pewno było sporo biedoty, która oczekiwała poprawy bytu. W Polsce głodowali, w Polsce biedowali, rzecz zrozumiała. Polska znalazła się po stu dwudziestu latach niewoli w szczególnie trudniej sytuacji. Zacofanie nie było dziełem polskim, a rosyjskim. Przecież dwie trzecie terenów zabranych to były ziemie zaboru rosyjskiego. Na tamtych terenach analfabetyzm wynosił około czterdziestu procent, a były tereny, szczególnie na Wileńszczyźnie, gdzie dochodził do osiemdziesięciu procent. To Polska odziedziczyła, z tym musiała się borykać. Przez sto dwadzieścia lat zaborcy nie inwestowali na terenach polskich. Poza tym Polska nie była na rękę ani Anglii, ani mocarstwom zachodnim do chwili, kiedy Związek Radziecki nie spotężniał i nie zaczął być zagrożeniem dla Europy i dla świata, praktycznie rzecz biorąc. Na wschodzie, szczególnie na Ukrainie, to były nastroje antypolskie. Nie będę rozwijał tematu, dlaczego tak było.
Tak. Jak weszli Sowieci, kupiłem od żołnierzy polskich parę koni i wóz. Myśmy jechali w stronę domu, to znaczy z Łucka do Kowla, i po drodze tośmy mieli nieprzyjemność zetknąć się z ukraińskimi nacjonalistami. Nacjonaliści – diabli wiedzą, co to było. Mieli czerwone opaski na łapach. Chcieli nas ograbić po prostu. Karabinów było od licha, z bronią chcieli ograbić. Ale myśmy sprytnie się ustawili za kolumną taborową sowiecką i ci, na ogół wyrostki, nie mieli odwagi przy bolszewikach, przy żołnierzach dopuszczać się morderstw czy gwałtów. Z kolei żołnierze nie bronili, ale nie zachęcali. Milczeli i patrzyli tylko. Tak że różnie było.
Trzeba jeszcze pamiętać o jednej rzeczy. O tym, co się działo w Sowietach i jak tam [życie] wyglądało, naprawdę niewielu ludzi wiedziało. To była ścisła kurtyna. Była tylko propaganda, że tam jest tak wspaniale, tak dobrze. Sowieci, którzy przyjechali, po prostu byli głodni i biedni. Mieli tylko pieniądze. Towar został momentalnie wychwycony, wykupiony. Potem był schowany, bo okazało się, że ruble, które były zrównane z polską złotówką, niewiele były warte. Poza tym handel polega na kupnie i sprzedaży. Kupiec kupuje w hurtowni i sprzedaje po wyższej cenie detalicznie. A tam sprzedać było można, ale już kupić nie było gdzie.
Do marca 1940 roku, pół roku byłem [na terenach zajętych przez Związek Radziecki]. Z tym że miałem rodzinę we Lwowie, która mnie przygarnęła. Stałem w ogonkach lwowskich w tę straszną zimę, bez należytego obuwia. Płaszcza nie miałem, kuzyn mi sprezentował płaszcz wojskowy. W podobnej sytuacji było wielu, którzy zostali czy ewakuowani przez polskie władze, czy uciekli przed Niemcami. Ludzie miejscowi zawsze coś mieli, mieli jakieś zapasy, jakieś buty, jakieś koszule, jakieś skarpetki, jakiś płaszcz. A myśmy nic nie mieli kompletnie. Gdyby nie rodzina, to nie wiem, co by było.
Niemcy u siebie, jak przyszli do Polski, wprowadzili kartki. Na kartki dostawało się niewiele, ale się dostawało. Z początku, jeszcze w 1940, 1941 roku, to nawet było jadalne. Była szczypta masła, troszkę mięsa, chleb był biały, też jadalny. Natomiast u Sowietów, w tym kraju raju i socjalizmu, nie można było wprowadzić kartek. Były ogonki. Ogonek sobie stał. Jak sobie przypomnę, ile w tych ogonkach się wymarzłem, to przechodzi ludzkie wyobrażenie. Jak ogonki wyglądały? Ogonek miał ze dwieście metrów, może więcej. Sklepik – przywożono sól. Rozładowano sól, sprzedają sól. Stop – nie ma soli. Ogonek czeka, czeka. Przywożą chleb, dają chleb. Dają, dają, stop – nie ma chleba. Przywożą cukier, dają cukier. Tak to mniej więcej wyglądało.
Zaraz opowiem. Jeszcze dowcip związany z ogonkami. Wiadomo było, że w ogonku staje się po coś, ale nie wiadomo, co się dostanie. Przed wojną było dwóch humorystów, Szczepko i Tońcio z „Wesołej lwowskiej fali”. Szczepcio był mądrzejszy i większy, a Tońcio był głupszy, naiwniak. Idzie sobie Szczepcio i widzi, że stoi w ogonku Tońcio z nocnikiem. „Tońciu, ty Boga się nie boisz i ludzi nie wstydzisz? Co ty tu robisz?”. – „Jak to co? Na mliko czekam”. – „Na mliko? Z nocnikiem?”. – „A jak dadzą to w co wezmę?”.
Przyjechaliśmy do Generalnej Guberni przez zieloną granicę, przez Bug.
Ucieczka. Byli tacy ludzie, którzy trudnili się przemytem ludzi. A jeszcze, żeby było weselej, myśmy odbyli kwarantannę w Przemyślu. Przemyśl w 1939 roku zajęli Sowieci i na Sanie była granica. Myśmy dowiedzieli się, że przepuszczają uciekinierów, bieżeńców jak mówili, do strefy niemieckiej. Myśmy z matką pojechali do Przemyśla. Tłum ludzi na dworcu. Nocują na dworcu. Już był listopad, już było zimno, ale tam nie było zimno. Tylu było ludzi, że nachuchało tak, że było ciepło. Skoro świt szło się na komendanturę, gdzie wydawali przepustki. Bo trzeba było przepustki, żeby przejść przez most. Czekało się, czekało. Czekało godzinę, dwie. Wychodził jakiś bolszewik: Siewodnia niet. Zawtra budiet. Pytają go. Nicziewo nie znaju. Zawtra. Tak powtórzyło się chyba przez cztery czy pięć dni, tydzień, dwa. Żeśmy doszli do wniosku, że po prostu kłamią, że nie wydają przepustek i nie wydadzą. Tylko zamiast po ludzku powiedzieć, że przyszedł rozkaz, zakaz wydawania przepustek, [to nas zwodzili].
Myśmy wtedy z matką musieli wrócić z Przemyśla z powrotem. Mieszkaliśmy w Kamionce Strumiłowej. Miałem brata w wojsku, był w 62. Pułku Piechoty w Bydgoszczy. Nie wiedzieliśmy, co z ojcem, który miał za nami przyjechać do Łucka. Myśmy we dwoje siedzieli i nie wiadomo co dalej. Zaczęły się wywózki na Sybir i już czuło się, że trzeba uciekać. Miejscowi dostali obywatelstwo sowieckie, tak pod przymusem prawdę mówiąc. Zresztą, jak było w Sowietach, [to] wiem. A myśmy żadnego paszportu nie mieli. W pierwszej kolejności nas wezmą i wywiozą „na białe niedźwiedzie”, to nie ulegało wątpliwości. Zresztą to się później potwierdziło.
Myśmy zdecydowali się iść przez Szepietowo, niedaleko żeśmy przeszli przez granicę. Przedtem dostaliśmy wiadomość, że ojciec żyje i jest pod Warszawą, w Płudach. Myśmy do ojca dojechali i żeśmy się połączyli. Tak było.
Moja matka miała siostrę w Poznaniu i myśmy wysyłali szereg listów, szereg kartek do Poznania, do znajomych, gdzie tylko kogo mieliśmy. Nie było żadnej odpowiedzi. Chyba pod koniec lutego przyszła kartka od siostry mojej matki z zawiadomieniem, że ojciec jest w Płudach. Później okazało się, że też wysyłali do nas masę listów i nic, żadne nie dochodziły. To było bodźcem do przejścia przez granicę, żebyśmy już byli razem. Zawsze trójka to nie dwójka. Tym bardziej, że moja matka była poważnie chora. Tak że myśmy tutaj przyszli. To był rok 1940. Czekaliśmy na wojnę niemiecko-francuską, w której Niemcy zostaną pokonani i to wszystko się skończy, wrócimy do Bydgoszczy.
Utrzymywałem się ze szmuglu. Mój ojciec znalazł jakiegoś kolegę swojego, który też był w legionach. Kolega chodził w okolicy Wyszkowa na tak zwany szmugiel, czyli woził z Warszawy towary, które były poszukiwane: nici, sodę kaustyczną, wódkę, tytoń; a z powrotem – artykuły żywnościowe. Oczywiście wszystko [nosił] na plecach, tyle ile udźwignął. Mnie zabrał ze sobą po znajomości łaskawie i myśmy chyba do czerwca tak sobie przekolędowali. Ojciec nie chciał iść do pracy. Miał propozycję pracy na kolei u Niemców, ale nie chciał iść. Wojna się skończy, co będzie się hańbił pracą u Niemców? Okazało się, że bieda go zmusiła, żeby poszedł do pracy. Później ja poszedłem do pracy i byłem robotnikiem. Później byłem pomocnikiem maszynisty, jeździłem na parowozie.
Jako syn kolejarza nie mogłem gdzie indziej pracować.
Mój brat zginął pierwszego dnia wojny i to tak zwaną głupią śmiercią. Mianowicie był nalot na koszary pierwszego dnia i on, zamiast iść do schronu, wlazł pod drzewo i obserwował, jak samolot zrzuca bomby. Zginął.
Zacząłem szukać jakichś kontaktów z konspiracją już w 1941 roku. Z tym że miałem trudności, bo nie było plakatów, [ani punktów werbunkowych]. Natomiast trzeba było znaleźć tak zwane dojście. Najlepszy był kolega, krewny. W każdym razie tymi mniej więcej drogami się dochodziło… Szukałem dojścia, ale nie miałem u kogo. Nie można było pytać: „Czy należysz do Armii Krajowej?”, bo można było za takie pytanie dostać po łbie. Nie wiadomo czego chce, czy to jest kapuś, czy to jest ochotnik. Znalazłem znajomego, pana podporucznika, który mnie zaprotegował do innego pana podporucznika i tą metodą znalazłem się w oddziale, w Armii Krajowej. To był pluton 214., dowódcą był porucznik „Porawa”. Przeszedłem, z kolegami oczywiście, kurs szkoły podchorążych piechoty. To był rok 1942. W roku 1943, na jesieni, znalazłem się w oddziale 993W, tak się nazywał. 993 to był kryptonim kontrwywiadu Komendy Głównej Armii Krajowej, a „W” to był oddział wykonawczy. Tak szumnie. Oddział ochrony Komendy Głównej. Z tym oddziałem kilka akcji wykonaliśmy. To był sławny oddział. [Książka „Przeciw konfidentom i czołgom”].
Trudno mi powiedzieć. Przeważnie byłem w obstawie, tak że każda akcja była podobna. Dopiero post factum dowiadywałem się, co się w środku działo. Mogę opowiedzieć o akcji na Kopernika, [ataku] na sztab ukraińskich oddziałów. To była jedna z licznych akcji. Było dwóch generałów, których zlikwidowano, bo współpracowali z Niemcami. Była akcja „Za kotarą” na Mazowieckiej, gdzie wystrzelano sporo agentów gestapo. Było sporo… Trudno mi nawet sobie wszystkie przypomnieć. Akcja „Lalunia”, gdy zlikwidowano gestapowca na Jaworzyńskiej. Sporo w każdym razie było akcji. Były drobne akcje, proste: na Gozdawę na Nowym Świecie, chyba na Wroniej na sklepikarza, który był agentem gestapo. Różnie bywało.
Nie wstąpiłem do Batalionu „Pięść”. Jak już zbliżało się Powstanie, kiedy Sowieci podeszli pod Warszawę, to z oddziałów specjalnych [sformowano batalion]. Bo to były specjalne oddziały, między innymi pluton „Agatona”… Pluton „Agatona” to był oddział fałszujący dokumenty, to nazywało się legalizacja. Był jeszcze pluton policjantów granatowych, którzy byli w Armii Krajowej. Z tych oddziałów miano stworzyć Batalion „Pięść” i utworzono. Ja tam się nie znalazłem. To już było wojsko, przydzielano i koniec. Nasz oddział rozrósł się do wielkości kompanii i to była kompania „Zemsta” w Batalionie „Pięść”.
Broni nie zdobywałem. Jeszcze muszę jedną rzecz powiedzieć dla porządku – pracowałem na kolei jako pomocnik maszynisty, więc jeździłem na trasę. To były przeważnie Fronturlaubauzugi, urlopowe pociągi wojskowe, frontowe, które woziły urlopowanych Niemców z frontu wschodniego do Rzeszy… To byli urlopowicze. Nie za dużo miałem czasu na tak zwaną konspirację. Nie byłem tak naprawdę dyspozycyjny. Powinienem się stawić o określonej porze, określonej godzinie, tu i tu. Ale jak musiałem wyjechać, to co? Pójdę do dyspozytora, powiem: „Przepraszam bardzo, muszę iść na akcję i dzisiaj nie przyjdę”? Nie dało się. W związku z tym, mówiąc delikatnie, oszczędzano mnie troszkę. Wiedziano, w jakiej jestem sytuacji. Na wielu akcjach nie miałem szczęścia być, ale jeszcze na parę się załapałem.
Jeśli chodzi o przygotowanie, to przygotowywani byliśmy na szkole podchorążych. Ukończyliśmy [kurs], strzelać umieliśmy, bo jednak trochę strzelało się w czasie akcji. To było całe przygotowanie. Rzucanie granatami – też się rzucało, umiało się rzucać. Najważniejsze było zapoznanie się z bronią: krótką, maszynową, karabinami maszynowymi. Trzeba było umieć to obsługiwać, bo byłoby za późno uczyć się w czasie Powstania. Tośmy na pewno umieli. To cały czas… Przyszedł rozkaz koncentracji, zebraliśmy się u Zbyszka Clive na Miedzianej, przy placu Kazimierza.
Nie, to była pierwsza koncentracja. To chyba było tydzień wcześniej. Już dokładnie nie potrafię operować datami, ale to było z tydzień wcześniej. Myśmy zebrali się u Zbyszka Clive’a, byliśmy tam chyba dzień czy dwa, kazano iść do domu. Odwołano koncentrację i poszliśmy do domu. Później była druga koncentracja, to już 29 lipca. Wtedy byliśmy w szkole na Chmielnej i doczekaliśmy Powstania.
Jeszcze może sprostuje jedną rzecz. Wielu podnosi konieczność wybuchu Powstania Warszawskiego – gdyby nie wybuchło na rozkaz, wybuchłoby samoistnie, w co nie wierzę. Armia Krajowa była wojskiem i to wojskiem zdyscyplinowanym. To nie była ślepa dyscyplina jak w każdym normalnym wojsku, to była dyscyplina, którą się rozumiało. To była armia ochotnicza, więc ludzie byli ideowi i każdy sobie zdawał sprawę z tego, że ma za mało wiedzy, za mało elementów, ażeby mógł wyrokować o czymś tak poważnym jak Powstanie. Gdy parzyliśmy na Niemców, jak uciekali przy końcu (czy w połowie lipca) w Warszawie, to nam w rękach się paliło, to już tylko skoczyć do gardła. A jednak nie wydano rozkazu. I słusznie. Rozkaz do Powstania miał zostać wydany z chwilą, kiedy wejście Sowietów do Warszawy byłoby nieuniknione, kiedy sytuacja militarna byłaby taka, że Sowieci musieliby wejść, czyli Niemcy by właściwie opuścili tę część Warszawy. Myśmy doskonale wiedzieli, co się działo we Lwowie, co się działo w Wilnie, co się działo z 25. Dywizją Wołyńską. Dowództwo zdawało sobie sprawę z tego, na co naraża siebie i ludzi im podległych. Jeżeli podejmowało się taką decyzję, narażanie miasta na odwet, to musiały być poważne podstawy i ryzyko zminimalizowane.
Tak. Byłem pewny, że zwyciężymy.
Nie tyle liczyliśmy na pomoc Sowietów, aleśmy uważali, że chwilę się tak dobierze, że Sowieci będą musieli [walczyć po naszej stronnie]. Poza tym w głowie nam się nie mieściło, żeby naród czy rząd, czy społeczeństwo, które mieniło się robotnicze i chłopskie, pozwoliło wymordować ludność robotniczą Warszawy. Taka naiwność. Takie frajerstwo. Ale było.
Iranek-Osmecki, szef kontrwywiadu i wywiadu, miał doskonałe rozeznanie sytuacji. Na przedpolu Warszawy i na Pradze miał swoich informatorów. Jeszcze działały telefony. O dziwo, ale działały. Kontaktował się ze swoimi wywiadowcami i orientował się doskonale, jakie były ruchy wojsk sowieckich. Między innymi powodem wybuchu Powstania czy dania sygnału do wybuchu przez „Montera” był atak plutonu czołgów sowieckich w Strudze. Czołgi dojechały – czy z rozpędu, czy na rozkaz, trudno powiedzieć – trochę Niemców natłukły. Bo akurat Niemcy nie spodziewali się w tym miejscu czołgów. Benzyna się skończyła, Sowieci czołgi spalili. Wszyscy wsiedli na jeden czołg i się wycofali. Ten fakt dotarł do „Montera” i „Monter” przyjął to jako informację o wkraczaniu Sowietów do Warszawy. Nie wziął pod uwagę tego, że już 29, 30 lipca Niemcy wprowadzali odwody. Niemcy już wyładowali dywizje pancerne. To pierwsza rzecz. Druga rzecz – naiwnie liczył na jakąś sowiecką solidarność czy co. Nie wiem. W każdym razie, to był bardzo poważny błąd. Ta rzecz miała miejsce na ostatniej naradzie przed Powstaniem u „Bora” Komorowskiego, razem z delegatem rządu Jankowskim… Jak „Monter” przyszedł z wieścią o wkraczaniu Sowietów na Pragę, to „Bór” wydał rozkaz Powstania. Poszli łącznicy, oddziały były już w pogotowiu. Pół godziny po rozejściu się zebrania przyszedł Iranek. Jak dowiedział się o wszystkim, za głowę się złapał, ale było za późno.
Jeżeli chodzi o nas, młodych, to nas łapy świerzbiły. Że byliśmy pewni zwycięstwa, to nie ulegało wątpliwości. Zresztą założeniem Komendy Głównej było utrzymanie Warszawy przez trzy dni. A Powstanie trzymało się sześćdziesiąt trzy.
Własny pistolet nie, u nas nie było własnej broni. Niektórzy mieli, ale bardzo rzadko ktoś miał własną broń. Miałem Stena domowej produkcji, warszawskiej. To był Sten, który był robiony na modłę angielską. Po prostu tutaj, w Polsce, go zrobiono. Były „Błyskawice”, które były bardzo podobne do Stenów, na tę samą amunicję, [kaliber] dziewięć milimetrów. Później miałem jeszcze Visa, ale z Visa prawie nie strzelało się w tamtych warunkach. Vis był dobry w konspiracji, ale nie w czasie Powstania. Zresztą myśmy, mówiąc szczerze, tak za bardzo do Powstania nie byli przygotowani. Pytaliśmy się naszego dowódcy: „Panie poruczniku, jak się karabin nam trafi, kupować?”. – „Jak wam dadzą za darmo, to bierzcie”. Nie przywiązywano wagi do tego, a jednak karabin, nawet w czasie walk ulicznych, jest przydatny. […]
Myśmy w oddziale mieli kolegów, którzy byli, nazwijmy to, pochodzenia niemieckiego. Może synowie, może wnukowie [przybyszów z Niemiec]. W każdym razie czuli się Polakami i byli Polakami. Niektórzy z nich byli ewangelikami, ale zachowywali się jak Polacy i jak Polacy walczyli, jak Polacy ginęli. Skaptowali do oddziału trzech folksdojczy. Jeden to był polski podchorąży, a dwaj to byli zamożni ogrodnicy podwarszawscy. W mundurach SA pomagali nam transportować różnego rodzaju rzeczy, nazwijmy to, niebezpieczne, ryzykowne. Pomagali w ogóle w wywiadzie. Wprawdzie niedługo z nami współpracowali, bo wybuchło Powstanie i dwóch z nich poprosiło o urlop – krótki urlop na pół dnia 1 sierpnia. Spóźnili się z [powrotem z] urlopu, zostali rozpoznani w Śródmieściu jako folksdojcze i rozstrzelani. Żadne tłumaczenie, że są współpracownikami AK nie pomogło. Natomiast trzeci, podchorąży, został ranny przy Stawkach i umieszczony w szpitalu Bonifratrów. Szpital zbombardowali Niemcy i zginął w szpitalu. Taki był los. Przyzwoici zresztą ludzie byli, ale tak im pechowo wyszło.
Natomiast ja też poprosiłem o urlop. Myśmy, jak wspomniałem, stacjonowali na Chmielnej, a mieszkałem na Kolejowej. Dowódca dał mi zwolnienie z zastrzeżeniem, żebym najpóźniej o czternastej się zgłosił. Poszedłem do domu. Mieszkałem na terenie kolejowym i widziałem, jak na rampach przy towarowej wyładowują się niemieckie czołgi. Pierwszy raz widziałem motocykle, które miały napęd gąsienicowy. To musiały być motocykle sprowadzone z Afryki. Niemcy albo nie zdążyli ich wysłać do Afryki, albo były one sprowadzone z Afryki po klęsce niemieckiej.
Dotarłem z powrotem do swojego oddziału, do chłopaków. Koło godziny szesnastej przyszedł dowódca plutonu, porucznik „Naprawa”, w mundurze podporucznika z odznaczeniami wojskowymi, z Krzyżem Walecznych, rozpromieniony: „Chłopaki, godzina nasza wybiła. Idziemy do ataku. Zapłacimy szkopom za mordy, bestialstwa, za krew naszych rodaków”. Poszliśmy. Karabiny i karabiny maszynowe pozawijało się w worki, w papiery, pistolety maszynowe [włożyliśmy] pod płaszczyki, a pistolety za paski, granaty do kieszeni. Pomaszerowaliśmy sobie spokojniutko, powolutku, dwójeczkami wydłużonymi. Jeszcze przeleciał czasami samochód niemiecki z żołnierzami i z bronią maszynową, ale myśmy nie zwracali na nich uwagi, a oni na nas. Zresztą w takim naszym zagęszczeniu, gdyby próbowali nas zaatakować, to by na tym marnie wyszli. Doszliśmy do Cmentarza Ewangelickiego. Przed cmentarzem, na Karolkowej, to tych dwójek strasznie dużo się rozmnożyło. Jak przyszliśmy, przy cmentarzu już broń była na wierzchu, już oddziały się zbierały, już widać było, że to jest wojsko. Był dowódca batalionu, major „Okoń”. Był Iranek-Osmecki, nasz – jak myśmy go nazywali – oberszef z czasów konspiracji. Już słychać było strzały i tak Powstanie się zaczęło.
Nie minęło chyba pół godziny, jak do nas przyszedł kolega z III plutonu, Stasiek „Burza”. Powiedział, że na Okopowej nasi ostrzelali niemieckie samochody ciężarowe; leży kilku Niemców na ulicy, karabin maszynowy, i tylko brać. Wtedy karabin, a jeszcze karabin maszynowy, to był skarb! Myśmy poszli. „Naprawa” wybrał dziesięciu, między innymi mnie. Przy Okopowej kazał otworzyć bramę wejściową, która była zamknięta. Rzeczywiście, na ulicy leżeli Niemcy, dopalał się jakiś samochód. „Naprawa” to był wyjątkowo dzielny człowiek. Rozpoczął swoją wojnę z Niemcami już w 1940 roku, już był w partyzantce. Był w oddziale „Wapiennika”, który był przed 993W pierwszym oddziałem, który brał udział w likwidacji Niemców, a szczególnie agentów niemieckich. Ile na swoim koncie „Naprawa” miał akcji, to nawet nie umiem powiedzieć, ale na pewno więcej niż trzydzieści. Odważny, dzielny, zawsze zachowywał zimną krew, dbał o chłopaków. Tym razem, po tych iluś latach ryzykowania, niebezpieczeństwa, napięcia nerwowego, puściły mu nerwy. Pierwszy dzień wolności. „Naprawa” stanął w bramie, kazał mnie stanąć obok siebie. Wtedy miałem Stena. W tym momencie padł strzał gdzieś z okien. „Naprawa” zauważył, z jakiego okna strzelają i w tamtym kierunku kilka razy strzelił z pistoletu. Przygrzałem ze Stena, ale tak nieszczęśliwie, że przy uchu „Naprawy”. „Naprawa” się odwrócił: „Cholera jasna!”. Złapał się za ucho i w tym momencie padł drugi strzał. „Naprawa” zzieleniał: „Chłopaki, trafili mnie”. Dostał w nerki i wieczorem zmarł. To było nasze pierwsze spotkanie ze śmiercią, śmiercią we własnym oddziale.
Oczywiście „Naprawa” miał bardzo duże doświadczenie w likwidacji agentów, w rozpracowywaniu agentów. Był odważny i miał szalone szczęście, ale tutaj jakoś nie miał doświadczenia. Już po pierwszych dniach walki na Woli myśmy wiedzieli, że w oknie nie należy stać, że trzeba iść dalej, w głąb mieszkania, bo się jest mniej widocznym. Najlepiej za jakimś meblem stanąć, nie wychylać się. A jeżeli już w oknie się stoi, to trzeba je zabezpieczyć materiałami, które będą trudne do przebicia, jakąś barykadę sobie stworzyć. Przede wszystkim trzeba wysłać na górę chłopaków, na piętro, przydusić Niemców ogniem i dopiero skoczyć na drugą stronę ulicy. To były elementarne zasady walki w mieście, w tych warunkach. Natomiast wystawić się na strzał, to była lekkomyślność. Tak bym to nazwał.
Wyjątkowo przeżyliśmy stratę „Naprawy”, ale później już schodził dzień za dniem. Były czołgi, które nas zaatakowały na Karolkowej. Właściwie nie zaatakowały… Jechały Karolkową od Wolskiej, prawdopodobnie szukały jakiegoś punktu napraw, bo jeden ciągnął za sobą drugi czołg. Dojechały do nas czołgi i zostały obrzucone granatami, „filipinkami”, ale to czołgom nic nie zrobiło. Natomiast troszkę dalej Batalion „Zośka” miał butelki zapalające i podpalili czołgi. Niemcy wyskoczyli. Słynne dwa czołgi, które zostały zdobyte, brały udział w akcjach. Czołg uszkodzony jednak strzelał, działo miał nieuszkodzone.
Później już zaczęły się walki, Niemcy podchodzili, Wola się paliła. To już były straszne widoki. Myśmy jeszcze nie wiedzieli o tym, jak mordują Niemcy Polaków na Woli. Jeszcześmy nie wiedzieli, bo byliśmy na swoich stanowiskach. Widzieliśmy, że się pali. Ale że tak mordują…
Mieliśmy cały czas kontakt z ludnością cywilną. Euforia, która miała miejsce w pierwszych dniach Powstania, przechodzi ludzkie wyobrażenie. To była straszna radość, pomoc ze wszystkich stron. Przecież myśmy barykad nie budowali, to ludność budowała. Ochotników masa, tylko nie było broni. Ale później ten zapał opadał. Trudno się dziwić.
Niemcy zaatakowali nas 9 sierpnia. Opanowali całą Wolę, opanowali Młynarską. Z cmentarzy, od Żytniej nas atakowali. Myśmy im tam sprawili manto. Atakowali nas mniej więcej w taki sposób, jak „Naprawa” zachował się pierwszego dnia Powstania, czyli do ataku na chałupy. Już chłopcy, nauczeni doświadczeniem, umieli strzelać, umieli się kryć i mimo tego, że Niemcy mieli i działo i granatniki, zginął jeden, dwóch zostało rannych, a Niemców położyło się całkiem niemało. Trudno, nikt nie liczył, ilu ich było.
Tak, brali.
Były wypadki, że brano Niemców do niewoli.
Trzymano ich w niewoli i dzielili los ludności. Jak bombardowano, to i oni mogli być trafieni. Pamiętam, na Starym Mieście widziałem, jak ci Niemcy rozbrajali pociski, które nie wybuchły. Stamtąd myśmy pozyskiwali materiał wybuchowy. Niemców nie rozstrzeliwano. Mało tego, Niemców rannych umieszczano w szpitalu na warunkach takich, w jakich byli Polacy. Już na Starym Mieście zdarzały się wypadki, że Niemcy, którzy leżeli razem z Polakami w szpitalu, bronili Polaków przed wymordowaniem przez [innych] Niemców. Gdyby się żandarm trafił, to litości by nie było, bo żandarmi i esesmani szczególnie „zasłużyli się” naszej ludności. Generalna była zasada, że Niemców się nie rozstrzeliwało. Ale Niemcy naszych bez litości rozstrzeliwali.
W każdym razie to były pierwsze walki na Woli i o dziwo, myśmy się musieli z Woli wycofać.
Rozkaz. Nic bez rozkazu się nie robiło. To było wojsko. Wycofać się – to się wycofać, naprzód – to naprzód. Żołnierz widzi tylko to, co jest na prawo i na lewo, dalej już nie wie, nie orientuje się, jak to wygląda. Dowództwo wie. Im wyższy szczebel, tym dalej sięga.
10 sierpnia żeśmy opuścili Wolę, przeszliśmy na Starówkę. Byliśmy na Starówce dzień. Myśmy przede wszystkim na Starówce się wyspali, bo pierwszych dziesięć dni tośmy prawie nie spali. Człowiek się z u snu prawie przewracał. Z jedzeniem były kłopoty, kuchni polowych nie było, to u ludzi jakoś się zdobywało… Później zajęto Stawki, ze Stawek były konserwy.
Cmentarz Ewangelicki jest na Woli pomiędzy Młynarską a Karolkową. Nie tylko ja tam spałem, wszyscy spali. Gdzie się dało, po grobach spali. Zresztą pierwszego dnia deszcz padał. Mniejsza z tym. Nie wspominam tego z jakimś przykrym uczuciem. Było. Takie były czasy.
Tak.
Gdzie się dało. Nawet na węglu. W każdym razie mniej się nie spało niż spało. Byliśmy na Starówce jedną dobę i nas przerzucono na Muranów, a walki już toczyły się o Stawki, o Okopową.
Trwały walki prawie wręcz, znaczy: strzelało się do Niemców to na Stawkach, to jeszcze na Okopowej. Niemcy atakowali Muranów od strony remizy tramwajowej. Niemcy stosowali taktykę bardzo prostą. Na nasze pozycje leciały pociski z granatników, leciały pociski z dział, leciały pociski z działa kolejowego. Działo kolejowe to była taka lufa, że człowiek może do niej spokojnie wejść. Jak pocisk z tego działa trafił w kamienicę, to kamienica siadała. Samoloty, działa z Fortu Traugutta, z Cytadeli, to wszystko waliło w ten punkt. Niemcy mieli doskonałą łączność i mogli sobie kierować ogniem. Stosowali „goliaty” i jak już teren został zrównany z ziemią, to wkraczali, praktycznie rzecz biorąc. Gdzie nie udało się budynków zniszczyć, to podpalali, na przykład szpital Jana Bożego… Tam walki były w ogniu. Taka była ich taktyka i mieli tak straszliwą przewagę ogniową.
Na Woli Niemcy również używali dział. „Goliatów” nie używali, nie pamiętam… Ale czołgi były, działa, nie mówiąc już o brani maszynowej. Ale myśmy też mieli broń maszynową, mieliśmy karabiny maszynowe, pistolety i tam myśmy do Niemców mogli strzelać. Widzieliśmy ich przede wszystkim, można było strzelać jeszcze na Stawkach. A na Muranowie, to prawie nie widziało się wroga. Były walki o szpital Jana Bożego. Niemcy wkraczali, uważali, że już teren jest tak zniszczony, że nikt z [obrońców] nie powinien być żywy. Ale jeszcze byli. Były walki. Ale tak na ogół rzadko kiedy były walki. Myśmy byli po prostu niszczeni.
Tak, oczywiście. Stanowiska ogniowe były w domach, w kamienicach. Na tym całe nieszczęście polegało, że Niemcy mieli straszliwą przewagę broni ciężkiej. Mieli jeszcze ustawione działa z drugiej strony Wisły. Jadąc tramwajem albo samochodem przez most Kierbedzia (czyli Śląsko-Dąbrowski), proszę spojrzeć na Stare Miasto. Ile tego Starego Miasta jest? Od kościoła Panny Marii do placu Zamkowego, od skarpy do placu Krasińskich. To jest Stare Miasto. Jeszcze nie wspomniałem o działach z getta. O działach, które stały na placu Zamkowym. To wszystko strzelało i to strzelało dwa tygodnie, prawie trzy tygodnie. Niemcy nie potrzebowali specjalnie wysilać się po Powstaniu, żeby Stare Miasto zniszczyć. Ono już było zniszczone.
Oddział „Stasinka” zdobył Stawki i tam było zaopatrzenie, jak to się mówi, pod strych – jedzenie, mundury, co się chciało. Trzy duże magazyny. Tylko dziwiłem się później, do tej pory się dziwię, dlaczego Starówka głodowała, ludzie głodowali. Dlaczego nie urządzono wtedy, kiedy Stawki były nasze, karawany ludzi, żeby sobie ponabierali żywności. Ale to odrębne zagadnienie. W każdym razie było co jeść. Z tym że to było o tyle niebezpieczne, że przeważnie mieliśmy konserwy. Konserwy popijało się wodą i potem już były różnego rodzaju historie żołądkowe. Poza tym się nie jadło. Przed upadkiem Starówki to po trzy dni się nie jadło i najśmieszniejsze z tego wszystkiego, że się jeść nie chciało. W książce swojej opisuję, jak myśmy byli przy boisku „Polonii”, przy Konwiktorskiej. Przyszliśmy nad ranem, żeby zająć stanowiska i zaprosił nas tramwajarz na zupę. To była zupa „plujka”. Na żarnach czy na maszynce roztarte ziarna owsa albo jęczmienia i z tego ugotowana zupka. Nie mogłem zjeść talerza zupy. Żołądek tak się skurczył, że nie wchodziło. Tak to wyglądało. Myśmy jeszcze troszkę jakieś możliwości mieli, a ludność cywilna w ogóle nie miała możliwości. Trzeba o tym pamiętać.
Do końca była dobra. Myśmy wiedzieli, że zginiemy.
Przekonanie, nie przeczucie. Przecież Stare Miasto było otoczone dosyć szczelnie.
Nie, trochę później… Trwały walki o Stawki, myśmy opuszczali Okopową. Był porucznik z „Czaty 49” i razem z nim poszliśmy za Okopową i paliliśmy składy z parafiną. Już Niemcy podchodzili. Chodziło o to, żeby parafina nie dostała się w ręce niemieckie. Wtedy zrozumiałem, że nie wyjdę. To już jest koniec. Nie mamy szans. To nie znaczy, że mieliśmy się poddawać, nie poddawaliśmy się. Jeszcze były walki o Stawki. Na Stawkach byłem ranny pierwszy raz. Później były walki o Jana Bożego, były walki na boisku „Polonii”. Myśmy cały czas teren tracili. Później były walki o kościół Marii Panny. Tam zostałem ranny drugi raz.
Pierwszy i drugi raz – głowa. Pierwszy raz dostałem odłamkiem z granatnika, pocisku granatnika. To prawdopodobnie był rykoszet. Gdyby to nie był rykoszet, to by mi pewnie łeb rozłupało. Drugi raz to było przy kościele Marii Panny. Myśmy atakowali Niemców, którzy zajęli kościół. Ja po rzucie dwóch granatów… Mieliśmy przystąpić do ataku, w tym momencie dostałem. Zobaczyłem tylko ogień i poczułem, że dostałem w głowę. Ale to była lżejsza rana.
Mieliśmy sanitariuszki. Sanitariuszki to fajne panny. Dzielne dziewczyny. Tak dzielnych dziewczyn, jak wtedy, w czasie wojny, tośmy chyba nie widzieli. Jeszcze były dzielne dziewczyny w czasach „Solidarności”.
Tak. Moja żona, na przykład… Chociaż nie była sanitariuszką w Powstaniu, bo mieszkała w Podkowie. Poza tym nasze koleżanki wszystkie były kolegami. To nie były koleżanki, to byli koledzy. Wspaniałe. Trudno to odtworzyć, minęło tyle lat. Z naszej kompanii zostało nas pięcioro, reszta już poumierała. Tak że do tej pory utrzymujemy ze sobą kontakty.
Tak, to jest przyjaźń na całe życie.
Tak. Były szpitale, nazwijmy to, ogólne i był szpital przy oddziale. Byłem w tym szpitalu. To było drugie piętro piwnicy przy Starym Rynku. Jedna kondygnacja piwnicy i nad nią druga – w życiu czegoś takiego więcej nie spotkałem. To jest na skarpie, więc wody nie ma, daleko do źródła… Ale za to było bezpiecznie i prawie nie słyszało się tego całego harmideru u góry, i dział. Drugi raz też byłem przy oddziale. To nie był szpital, ale [punkt sanitarny] przy oddziale.
Jak jeszcze byłem ranny, Starówka padała. To była pierwsza próba ataku, przebicia się przez plac Bankowy, czy ewentualnie przez park do Królewskiej. Próba była nieudana i Starówka padała. Nakazano ewakuację Starówki kanałami i 2 września nas zgromadzono przy włazie na Długiej. Przy włazie nas zebrano, myśmy tworzyli oddział połamańców, czyli rannych. Oddziały wchodziły, a nasz dowódca nie mógł zdecydować się jakoś [by dać rozkaz wejścia do kanału]. Nie wiem dlaczego, czy nie wypadała jeszcze nasza kolejka (bo to jednak w jakiś sposób było zorganizowane)… Jak już zaczęło świtać, przyszli ostatni chłopcy z barykad. Osłony właściwie już nie było. Wszyscy poszli i ludność cywilna wchodziła. Nasz dowódca w dalszym ciągu nie podejmował decyzji, a już wiedzieliśmy, że Niemcy są tuż, tuż. Jeszcze do tego Niemcy zorientowali się, że coś się dzieje, ostrzelali okolice włazu, parę trupów zostało. Już chyba była godzina dziewiąta, kiedy z włazu wyszli ludzie z płaczem, z krzykiem, ranni, poparzeni. Dowódca zdecydował się na wejście do kanału i pójście na Żoliborz.
Myśmy szli. Absolutna ciemność, idealna ciemność, nic nie widać, nawet końca swojego nosa. Szło się, trzymając rękę na ramieniu poprzednika. Mówić nie wolno, kaszleć nie wolno, odzywać się nie wolno. Gdzieś słychać tylko: uuu, uuu, i woda szumi. Mieliśmy ścieków po kolana mniej więcej, woda nie była rwąca, więc powolutku się szło. Po jakimś czasie, trudno powiedzieć jakim (godzina, może półtorej, dwie), słychać było z przodu jakieś głosy. Myśmy poczekali i przeszedł oddział. Nie wiem już, z którego był oddziału macierzystego, trudno mi powiedzieć. W każdym razie przeszli obok nas. Myśmy ich przepuścili i dowódca jednak zdecydował się pójść na Żoliborz. Myśmy przeszli pod Dworcem Gdańskim. Zorientowaliśmy się, że to Dworzec Gdański, bo nam powiedziano, że pod dworcem jest zbudowana tama. Tama była zniszczona. Myśmy doszli aż do ulicy Zajączka. Weszliśmy do kanału gdzieś koło dziewiątej, a wyszliśmy o szesnastej. To jest odległość dwóch kilometrów, dwóch i pół. Można sobie wyobrazić, jak długo myśmy szli. Później nam powiedziano, że 2 września wyszedł z Żoliborza oddział, który miał za zadanie zlikwidowanie tamy. Zlikwidował ją do połowy – na tyle, że można było przejść.
Pobyliśmy [na Żoliborzu] dzień, uczciwie się nami zaopiekowano. Stwierdziliśmy, że na Żoliborzu wojny nie ma, szyby w oknach całe, budynki niezniszczone.
Tak, ludność cywilna, dziewczyny. Zresztą, jak wyglądaliśmy, to lepiej nie opowiadać.
Jak można wyglądać po wyjściu z kanału? Człowiek cały był brudny, umorusany, śmierdział jak zaraza morowa. Myśmy tego nie czuli, bo już węch się przyzwyczaił. Ale jak myśmy wyglądali! Dali nam wody, umyliśmy się, wzięli nasze ciuchy, gdzieś wyprali, wymyli, oddali nam. Spojrzałem do lusterka, a gęba fioletowo-zielona. Tak to mniej więcej wyglądało. Było nas jedenastu, jedenastu przeszło. Jeden kolega, Romek Żurek, jakoś odłączył się w kanale i zginął. Nie znaleźliśmy go.
Nasz oddziałek odkomenderowano do Kampinosu. Utworzyliśmy kompanię „Zemsta”. W szeregach tej kompanii walczyliśmy od strony Sowiej Woli.
To już były walki, można powiedzieć, prawdziwe, bo widziało się Niemców, miało się do kogo strzelać, było czym strzelać. Kampinos był dobrze zaopatrzony w broń, amunicji nie żałowano. Jak myśmy byli na Starym Mieście, to na akcję wydawano odpowiednią ilość amunicji i jeden granat [ręczny na żołnierza], tak że trudno było to nazwać walką. Natomiast w Kampinosie już jednego i drugiego nie owało, były zrzuty. Były wspaniałe warunki na zrzuty, olbrzymi teren. Nawet samoloty od biedy mogłyby lądować, gdyby zaszła taka potrzeba.
Nie, nie odbierałem. Był specjalny oddział do odbierania zrzutów, miejscowy. Myśmy z Niemcami wojowali. Niemcy podchodzili, właściwie ich patrole podchodziły. Myśmy też mieli patrole. Sowia Wola to był teren właściwie niczyj. Niemcy byli, myśmy byli i to były utarczki patroli, chyba aż do 27 września, kiedy Niemcy otoczyli całe Zgrupowanie „Kampinos”. Artyleria, samoloty, czołgi – mieli olbrzymią przewagę. Dowódca zdecydował się na wyjście z Kampinosu. Tak pechowo się złożyło, że dowódcą został major „Okoń”, zawodowy oficer, Alfons Kotowski. Tak się mówiło kiedyś: oficer służby stałej. Na pewno był dzielnym żołnierzem, dzielnym oficerem, odważnym, ale partyzantka ma swoją specyficzną właściwość i całkiem inne warunki walki. Wiedza wojskowa raczej nie na wiele się przydaje. Odwaga tak, ale obok tego trzeba jakiegoś sprytu, cwaniactwa, trzeba umieć przechytrzyć przeciwnika. Jeszcze jedna istotna rzecz: major „Okoń” chyba nie zdawał sobie sprawy z tego, że duże zgrupowanie, obciążone taborami, obciążone rannymi, jest bardzo nieruchawe. A w dzisiejszych warunkach, kiedy wróg dysponuje środkami lokomocji, transportu, dysponuje bronią pancerną, działami (które może szybko podciągnąć), to duży oddział nie ma najmniejszych szans. Część oddziałów, między innymi miejscowych, nie zdecydowała się wyjść z „Okoniem”. Wyszli wcześniej i rozproszyli się, bo już widać było, że Powstanie pada, a jeżeli upadło Powstanie Warszawskie, to powstanie ogólnopolskie też się nie uda. Należało żołnierzy rozpuścić, oddział rozwiązać. „Okoń” na to się nie zdecydował i doszło do tragedii pod Jaktorowem.
Tak.
„Okoń” zdecydował poprowadzić oddział nie bezpośrednio na południe, a trochę na północ, trochę na północny zachód. Całe nasze zgrupowanie schowało się w lasku i przycupnęło. Niemcy zgubili nasz trop. To było posunięcie niegłupie ze strony „Okonia”. Tylko ten doświadczenia. Należało jednak oddziały zmniejszyć i mniejszymi oddziałkami, mniejszymi grupkami się przebijać albo w ogóle miejscowych rozpuścić, bo nie ma perspektywy… Ale tutaj, przypuszczam, zawiniła trochę i Komenda Główna. Mieli wtedy poważniejsze problemy w Warszawie, nie zawracali sobie głowy Zgrupowaniem „Kampinos”. Zresztą z łącznością było bardzo marnie, bo łączność z Warszawą była przez Londyn.
Stamtąd, po całym dniu – bo myśmy doszli nad ranem i cały dzień [staliśmy w tym lasku] – wieczorem wymaszerowaliśmy. Pomaszerowaliśmy na południe, pod Jaktorów. Oczywiście wtedy nie wiedziałem, gdzie maszerujemy, bo szedłem jak baran tam, gdzie mnie prowadzono, jak wszyscy. Po drodze nadzialiśmy się na patrol żandarmów, który został zlikwidowany. Ale już Niemcy wiedzieli, gdzie się znajdujemy. Przyjechały czołgi i ostrzelały tył. Powstała panika. Nawet strzały nie były takie groźne, nie były celne, ale [wybuchła] panika spowodowana przez konnych furmanów. Do tego na mostku! To była rzeka Utrata i mostek na Utracie został zapchany, zaczęła się kotłowanina, nie było nikogo, kto byłby w stanie zapanować nad ludźmi. To był dodatkowy bodziec do chaosu, który powstał. Myśmy dotarli – nasz oddział, który nie był pierwszy, był jednym z ostatnich – pod Jaktorów, do Bud Zosinych. Już było dosyć widno. Była jednak mgła i nic nie było widać. Myśmy szli drogą. Dokąd droga prowadzi, dokąd wszyscy szli? Dopiero jak mgła opadła, to żeśmy zobaczyli, gdzie nas poniosło. Doszliśmy do torów i nic się nie działo. Byliśmy straszliwie zmęczeni, bośmy wyszli wieczorem z ostatniego miejsca postoju i szliśmy bez przerwy aż do, powiedzmy, dziewiątej. Nie wiem, ile żeśmy godzin maszerowali, ale na pewno ponad dwanaście i to pod obciążeniem, po bezdrożach, bez przystanku, bez odpoczynku. Z nami był pułk kawalerii i oni byli w lepszej sytuacji niż my, jednak konno to konno…
Myśmy dotarli do torów i myśmy wszyscy padli, po prostu padli, bo już mieliśmy wszyscy dosyć. Fatalne miejsce, dlatego że to była linia kolejowa do Skierniewic, obok biegła szosa, i nasze zatrzymanie się w tym miejscu dawało Niemcom idealne warunki do zniszczenia oddziału. Padliśmy jak kłody: głodni, żeśmy nie jedli prawie czterdzieści osiem godzin, zmordowani. Rozkoszowaliśmy się odpoczynkiem. Po pewnym czasie nadleciał samolot rozpoznawczy niemiecki i poleciał. Nie minęło pół godziny, nadleciały dwa Messerschmitty i nas potężnie ostrzelały. Spowodowały panikę, szczególnie wśród ułanów, którzy na koniach galopowali. Nie minęły dwie, może trzy godziny, Niemcy zaczęli nas atakować. Nadjechały czołgi, ale obrona nasza była na tyle silna, że Niemcy nie wdarli się, nie chcieli ryzykować.
Myśmy zajęli pozycje między torami i Budami Zosinymi niedaleko Jaktorowa. To były laski i łąki poprzecinane rowami. Gdzieś koło jedenastej „Okoń” wydał rozkaz porucznikowi „Strzale”, Witoldowi Lenczewskiemu, żeby zajął tory bliżej Żyrardowa, od strony Żyrardowa. Nasz obóz rozciągał się co najmniej na dwa kilometry, jeśli nie więcej. Batalion „Strzały” ruszył na tory. Mieli do przebycia odcinek jakichś trzystu metrów. Wtedy od strony Żyrardowa nadjechał pociąg z lorami, na lorach kolejowych były czołgi. Czołgi otworzyły ogień i w zasadzie zdziesiątkowały żołnierzy. Padło wielu zabitych, rannych. Ci, którzy zdążyli dobiec do torów, schowali się w martwym polu przy skarpie kolejowej i czekali tak długo, aż pociąg odjechał. Oficerowie byli za tym, ażeby w okrążeniu przeczekać do nocy i oddziałkami się przebijać. „Okoń” z początku się z tym zgodził, ale później wydał rozkaz, żeby o szesnastej przebijać się wszystkimi siłami, ale bliżej Jaktorowa. W olszynce się zebrali: „taboryci”, tabory, piechota. Na sygnał ruszyliśmy do ataku na tory. W tym momencie od strony Jaktorowa nadjechał pociąg pancerny, uczciwy pociąg pancerny, a od strony Żyrardowa nadjechał ten sam pociąg z czołgami na lorach, i oba otworzyły do nas ogień. Nie było szans, trzeba było uciekać i to szybko. Piechurzy uciekli, ale zanim „taboryci” zawrócili konie, to już konie padły. Ogień z dział, z karabinów maszynowych. Odskoczyliśmy i wtedy Niemcy zaatakowali. Poszły czołgi i poszły wozy pancerne. Między innymi, mnie złapał wóz opancerzony na otwartej przestrzeni. Biegłem przez pola, strzelał do mnie kilka razy seriami, a byłem straszliwie zmęczony, jeszcze jak biegłem po polu, nogi mi się zapadały [w glebę]. Kilkanaście kroków przebiegałem i padałem, ale ze zmęczenia. Niemiec przestawał strzelać, myślał, że dostałem. Znowu się zerwałem i znowu parę kroków. Widziałem rozbryzgi ziemi koło mnie. Jakim cudem nie trafili, nie wiem. Wreszcie dobiegłem za chałupę, gdzie stali moi koledzy i obserwowali tę scenę, ale cóż mogli zrobić. Nie mieli PIAT-a, nie mieli broni przeciwpancernej, działka. Myśleli, że już żywy nie wyjdę. Udało się.
Ocaliły nas rowy. To mówią zgodnie wszyscy uczestnicy, że rowy odwadniające – bo łąki były poprzecinane rowami – nas ocaliły. Niemcy podchodzili, ale tu już była obrona. Był październik, już robiło się szaro. Myśmy zaczęli gdzieś koło szesnastej, walka trwała godzinę-półtorej i zaczęło się robić szaro, ciemno. Niemcy zrezygnowali z zajęcia całego terenu. Postawili naokoło placówki wzmocnione, placówki z czołgami, wieżami. Myśmy słyszeli, jak Niemcy między sobą się porozumiewają. Już była noc, nie wiem, która to mogła być godzina: ósma, dziewiąta, dziesiąta, trudno mi powiedzieć. Znalazł się pan porucznik „Ścibor”, bez ręki, starszy już pan, który nas zebrał i wyprowadził z Jaktorowa. Był piękny księżyc.
Szliśmy wzdłuż torów, ominęliśmy Żyrardów i doszliśmy… Nie wiem, jak się wioska nazywała, w każdym razie poszliśmy nie do wioski, a do lasu i w lesie żeśmy przycupnęli. Zagajnik był, myśmy wleźli do zagajnika. Kilku kolegów odeszło, doszli do wniosku, że nie ma sensu dalej iść. Byłem w mundurze wyniesionym ze Starego Miasta, nie miałem cywilnego ubrania. Nawet gdybym chciał pójść, to nie mogłem, bo od razu by Niemcy zatrzymali. A oni mieli cywilne ubranie, zdecydowali się pójść. Poszli, trudno im się dziwić. Myśmy do wieczora przesiedzieli w lesie, straszliwie głodni, straszliwie znużeni. W końcu doczekaliśmy się… Dowódca był w cywilu, poszedł do wioski, nawiązał kontakt z komórką Armii Krajowej. Zorganizowano nam jedzenie. Jak myśmy doszli do wioski wieczorem, już po ciemku, to było jedzenie, można było sobie podjeść. Później doszliśmy do Puszczy Mariańskiej i później [maszerowaliśmy] na południe, aż do Drzewicy. To trwało kilka ładnych dni, zanim żeśmy doszli. Szliśmy nocami.
Około czterdziestu ludzi. Właściwie myśmy szli w Góry Świętokrzyskie, dlatego że tam była wolna Polska, tam można było jeszcze walczyć, były oddziały, które się z Niemcami biły. Myśmy chcieli do nich dołączyć i dzięki temu, że sieć placówek Armii Krajowej była tak gęsta i nas sobie przekazywano, to omijaliśmy Niemców, omijaliśmy niemieckie placówki. Szczególnie [dużo ich było] bliżej Jaktorowa, bliżej Żyrardowa, bo już później było ich coraz mniej. Ale Niemcy ten teren otoczyli placówkami, które miały przechwytywać ewentualnie żołnierzy.
Myśmy doszli do Drzewicy. Tam nastąpił rozkaz rozwiązania oddziału i oddział się rozwiązał. Ja nie miałem gdzie pójść. Byli koledzy, którzy mieli gdzieś krewnych, znajomych. Warszawiacy do Warszawy nie mogli wrócić. Trafiłem do oddziału porucznika „Doliny” i do niego dołączyłem. Z oddziałem, można powiedzieć, wojowałem w charakterze ułana do wejścia Sowietów, do 17 stycznia.
Trudno powiedzieć, że to były tego typu walki jak w Warszawie czy pod Jaktorowem. Oddział „Doliny” włączył się do 25. Pułku Piechoty Ziemi Piotrkowsko-Opoczyńskiej, tak się to pięknie nazywało. Ten pułk stoczył ciężkie walki z Niemcami koło Końskich i na tamtym terenie. Major „Leśniak” był bardziej doświadczonym żołnierzem [niż major „Okoń”]. Też był zawodowym oficerem, ale był bardziej doświadczony w walkach partyzanckich z Niemcami, umiejętnie i skutecznie się bronił. Niemcy atakowali, chcieli zniszczyć oddział. Już Powstanie padło, było zaplecze frontu i Niemcy nie mogli sobie pozwolić na to, żeby jakiś oddział, powiedzmy sobie, tysiąca czy iluś ludzi im na zapleczu bruździł. Walki były ciężkie, major sprytnie wychodził z tych walk i zadał Niemcom poważne straty, ale nie ustrzegł się błędu, który popełnił „Okoń”. Za późno rozwiązał oddział i z tego powodu poniósł ciężkie straty. Wielu ludzi zginęło, ale oddział „Doliny” jakoś ocalał. Pułk został rozformowany. Jednak niektóre oddziały miały możliwość kontynuowania walki, między innymi porucznik „Bończa”, „Dolina”, porucznik „Henryk” [zdecydowali się walczyć dalej]. Przynajmniej te trzy [oddziały] walczyły do wejścia Sowietów… Nie, „Bończa” nie walczył do wejścia Sowietów, bo pod Białaczowem, to chyba było na początku grudnia, Niemcy nas otoczyli wspólnie z oddziałem „Bończy”. Ale „Bończa” walczył osobno, i my osobno. Myśmy się przedarli przez pozycje niemieckie. Padło sześć koni, kilku ułanów zostało rannych. Bez większych strat. Natomiast „Bończa” poniósł jednak poważniejsze straty i rozwiązał oddział. Natomiast porucznik „Henryk” [walczył] do końca. Nasze zadanie nie polegało na tym, żeby Niemców atakować, ale chodziło o to, żeby niepokoić ich linie komunikacyjne i w ogóle ich niepokoić, żeby nie czuli się za swobodnie.
To była walka całkiem partyzancka. To była partyzantka. Rzeczywista, uczciwa partyzantka.
Nie, jeszcze Niemcy się nie wycofywali. Front był na Wiśle i to jeszcze w najlepsze trwało. Niemcy czuli się mocni, pewni siebie. Nasz oddział był już stosunkowo mały. Gdy był taki duży oddział jak 25. Pułk, to im zagrażał, bardzo przeszkadzał, natomiast taki mały oddział [nie mógł stanowić dla nich zagrożenia].
Nas złapali pod Białaczowem, okrążyli i okazało się, że niewiele nam zrobili. Myśmy się wymknęli znowu. Jak trafił się jakiś oddziałek mały, to oczywiście śmy atakowali. Było tak, że żołnierze jechali na urlop, to żeśmy tych żołnierzy capnęli. Folksdojcze poszli na polowanie, tośmy folksdojczy zwinęli, a więc to było niepokojenie, stałe niepokojenie.
Jeżeli chodzi o ludność cywilną, to byli wspaniali. W swojej książce opisałem fakty z tego okresu i kontakty z ludnością cywilną. Taki wypadek: „Dolina” zaprowadził nas [pod Grodzisk]. Była taka zasada, że myśmy nie wiedzieli, dokąd jedziemy. Żołnierze nie wiedzieli. Widział zastępca, jaki plan ma dowódca, gdzie chce zatrzymać się na noc. Dowódca nas zaprowadził pod Grodzisk. Miał zamiar przejść do Kampinosu, bo były tam ukryte zapasy broni, a szczególnie amunicji. Nam amunicja się kończyła. To była wioska rozrzucona w kolonie, to znaczy, że gospodarstwo od gospodarstwa, zagroda od zagrody była oddalona kilkaset metrów. Myśmy po tych zagrodach się rozlokowali. Żołnierze „doliniacy” byli w przedwojennych polskich mundurach. Z tym, że zaciągali po kresowemu i gospodarze z początku bali się, że to są Ukraińcy przebrani za Polaków, którzy prowokują gospodarzy, a później Niemcy przyjdą i wymordują. Ale jakoś się przekonali. Porozmawiałem z nimi normalnym językiem i się przekonali. Tak serdecznego przyjęcia nie spotkaliśmy już potem. Było nadzwyczaj serdeczne. Całą okupację głodowałem. Tak mi się złożyło, że głodowałem. A tutaj: zachciało mi się jabłek – momentalnie były jabłka. Całą okupację mi się marzyła kaczka z jabłkami – ledwo skończyłem mówić, kaczka była bez łba. Kolega chciał rosołku, już kury nie było. To wszystko działo się momentalnie. Widać było, że ludzie byli zachwyceni – pierwszy raz od 1939 roku widzieli mundury polskie.
Tak się złożyło, że kaczki nie zjadłem, jabłkami się tylko objadłem, bo okazało się, że niedaleko stali Kozacy i musieliśmy opuścić to miejsce. To nam na drogę wciskali, co tylko mieli. Tak było wszędzie. Nie mówiąc o tym, że kiedy oddział działał na Kresach, to musiał polegać na dobrej woli ludzi, Polaków, i oni tę wolę mieli. Natomiast już tutaj, na tym terenie, oddział dostał dolary zrzucone z Londynu i myśmy płacili. „Dolina” płacił i to płacił nie po cenie niemieckiej, tylko po cenie wolnorynkowej. Był taki przypadek, że jakiejś babinie myśmy zabrali świniaka, bo to jednak był szwadron, czterdziestu paru chłopa trzeba było wyżywić. Zapłacił „Dolina” jak trzeba, a baba płakała, jęczała, że krzywdę jej robią. To jej tłumaczą: „Pani dostaje pieniądze, pani sobie kupi normalnie, jak trzeba”. Jeszcze dostała zaświadczenie dla Niemców, że partyzanci jej zabrali świniaka. Poszła do szkopów, uwzględnili i zmniejszyli jej kontyngent. Na drugi raz przyjechaliśmy, to sama przyszła, żeby drugiego świniaka od niej wziąć, bo jej się to opłaca. Takie były przypadki.
Z ludnością polską mieliśmy wspaniałe sytuacje. Opisałem w swojej książce Wigilię w Libiszowie, 24 grudnia 1944 roku. Pan „Dolina” zaprowadził nas do wsi Libiszów, gdzie nauczyciele urządzili nam Wigilię – piękną, wspaniałą, niezapomniana Wigilię. […] Jak napisałem drugą książkę, o „Dolinie”, ta książka dostała się do córki nauczycielki, która nam Wigilię urządzała. Córka napisała piękny list z podziękowaniem. Wyraziła się w ten sposób, że to była jedyna w swoim rodzaju – jej Wigilia i moja. To nas połączyło. To prawda. Ona była wtedy dzieckiem pięcio- czy sześcioletnim, ale zapamiętała sobie tę Wigilię.
„Dolina” to był Ślązak cieszyński, ewangelik, człowiek prostolinijny, uczciwy, pracowity. Dbał o żołnierzy. Nie miał fanaberii wielkopańskich. Bo bardzo wielu naszych oficerów jednak miało fanaberie – na przykład pan Majewski, czyli „Leśniak”, dowódca 25. Pułku miał takie fanaberie. Nie były groźne, ale były. Natomiast u „Doliny” – nic z tych rzeczy. Nie był z żołnierzami za pan brat, ale wszyscy go szanowali i słowo „Doliny” to było wszystko. Jeżeli on powiedział, święta rzecz. Mieliśmy w oddziale doktora Kleszczyka. Na postoju, jak myśmy gdzieś byli, to Kleszczyk pytał: „Gdzie «Dolina»?”. Zawsze chodził kwaterować przy „Dolinie”. [Nasz dowódca] dbał o ludzi, dbał o ludność. Mieliśmy takie przypadki, że mogliśmy wytłuc szkopów, którzy za nami przyleźli. To była chyba wieś Błogie, o ile się nie mylę, i myśmy zajechali z drugiej strony wsi, na wzgórza, i mieliśmy Niemców jak na talerzu. Działa, konnica, piechota… „Dolina” nie podjął walki tylko ze względu na ludność, bo wiadomo, że w razie walki ludność będzie masowo ginąć, wieś pójdzie z dymem. Doszedł do wniosku, że jak nawet zabijemy dwudziestu czy trzydziestu szkopów więcej, to końca wojny nie przybliży. Natomiast już widać było koniec wojny, to była połowa grudnia 1944 roku. Ludzie przeżyli tyle, niech dożyją końca wojny. To był właśnie taki człowiek.
Nie, to byli kresowiacy. „Dąbrowa” był z Mazowsza, dołączył w Kampinosie i ja byłem, przyszywany warszawiak. Natomiast reszta, to byli z Nowogródzkiego. To byli kresowiacy.
U „Doliny” byli Białorusini. Wbrew pozorom wielu prawosławnych uważało się za Polaków. I byli tacy… Choć w oddziale, w którym ja byłem do końca, to nie, ale wcześniej byli również i Białorusini. Prawosławni, tak ich nazwijmy. Polacy wyznania prawosławnego – za takich się uważali i sporo ich było. Zresztą na ziemi nowogródzkiej sporo było Polaków, którzy zostali. Oni chyba zruszczyli się z powrotem, ale było wielu takich, którzy jednak optowali za Polską. Zresztą na tamtych ziemiach – nowogródzkie, lwowskie, stanisławowskie, wileńskie – przeważali Polacy. Tylko w propagandzie się mówiło, że to były ziemie białoruskie czy ukraińskie. To prawda – na Wołyniu [Polacy byli w mniejszości]. Tylko jeden Wołyń miał przewagę ludności ukraińskiej, to znaczy, że było około sześćdziesięciu pięciu procent Ukraińców, około szesnastu procent Polaków, a reszta to byli Żydzi i inne narodowości. Ale to tylko dlatego, że za czasów carskich następowała silna rusyfikacja tamtych terenów. Między innymi zlikwidowano unię brzeską, czyli nie było unitów, grekokatolików. Wszyscy musieli przejść na prawosławie.
Rozwiązał się wtedy, kiedy weszli Sowieci, 17 stycznia 1945 roku. Byliśmy w Modrzewku i już wiadomo było, że idą Sowieci: działa, samoloty. Niemcy uciekają. Jeszcze nam się trafiła gratka, bo dwa samochody zakosiliśmy niemieckie i czterech Niemców wzięliśmy do niewoli, których [później] puściliśmy. I tak daleko nie poszli. Tam „Dolina” postanowił oddział rozwiązać, a że „Dolina” walczył na Kresach z bolszewikami w obronie ludności polskiej – to byli i bolszewicy i bandyci sowieccy, tak to można nazwać – wiadoma rzecz, że jak go złapią, to go żywcem ze skóry obłupią.
Myśmy we trojkę stamtąd wyjechali. Chłopcy rozeszli się, rozjechali po terenie. Jednak wyjątkowo trudną sytuację mieli „doliniacy”, dlatego że nie mieli punktu zaczepienia, bo ich domy zostały gdzieś [daleko]. Sporo ich wstąpiło do milicji, bo co mieli robić, biedaki. Dwóch z nich uciekło z milicji do partyzantki. Ubecja ich dogoniła, jednego zastrzeliła, drugiego raniła. Wzięli go do szpitala, ze szpitala uciekł. To długa historia, ale takie były ich ciężkie losy. Różnie bywało. Minęło jednak sporo czasu, zanim adaptowali się do normalnych warunków. Zresztą po wojnie wszystkiego było i była ogólna bieda, ogólna nędza w Polsce.
Miałem przynajmniej jakiś punkt zahaczenia. Moi rodzice wrócili do Bydgoszczy, do starego mieszkania, a moja narzeczona, obecna żona, Grażyna, mieszkała w Podkowie Leśnej. Pojechałem do Podkowy, razem pojechaliśmy na Mazury. Zostałem leśniczym, pobraliśmy się, skończyłem studia w międzyczasie.
Tak, w 1942… 1943 roku. To było tak, że teść był w komórce w Podkowie Leśnej, która przyjmowała zrzuty, między innymi na terenie Grodziska, a [moja późniejsza] żona była łączniczką u swojego ojca od 1940 roku. Miała długi staż. Była wsypa i ojciec musiał uciekać. Córka za dużo wiedziała, w związku z tym kazano jej też wyjechać. Wyjechała do Warszawy, na Kaliskiej zatrzymała się u takich pań. A to był mój punkt odbioru prasy podziemnej. Przychodziłem sobie po prasę, tam poznałem żonę i tak zostało.
Tak, byli w Warszawie, mieszkali na Kolejowej. Wyrzucono ich – już starsi ludzie – do Pruszkowa. [Przeszli] przez Pruszków, wylądowali w Podkowie Leśnej, u rodziców narzeczonej (znaczy, u matki narzeczonej, bo tatuś wywiał. Jak wtedy wyjechał, to już nie wrócił).
Nie.
Dopiero po Powstaniu. Rodzice dowiedzieli się, że żyję dopiero chyba w grudniu, a może w listopadzie. W każdym razie napisałem im kartkę. Dałem znać, że żyję, stamtąd gdzie byłem, z opoczyńskiego. Takie były losy.
Z Żydami miałem luźny kontakt. Tyle, że ich widziałem. Ale moja macocha – mówię cały czas matka, a to była macocha – to była Żydówka. Tak że można powiedzieć, że uratowałem życie jednej Żydówce, wielokrotnie.
Jasne. Była katoliczką, żoną mojego ojca, ale nie mogła się ujawniać.
Jak bym pokazał fotografię mojej mamy – gdzieś mam fotografię – to była taka Żydówka, że aż w oczy biło. To jest jedna rzecz. A druga rzecz: tylu ludzi ją widziało. Polacy mogli Żyda bezbłędnie rozpoznać, bo z Żydami stale obcowali, a szczególnie Żyda, który był typowy. Choć byli tacy Żydzi, których się nie odróżniało. Nie mieli cech semickich. Matka miała cechy wyjątkowo semickie. Starała się nie wychodzić na ulicę, jak najmniej [przebywać poza domem]. Tylu ludzi ją widziało – ale nikt jej nie wysypał. Przecież gdyby Niemcy chcieli, gdyby wiedzieli i zrobili dokładną rewizję, i sprawdzili – to i jej i nam, ojcu i mnie, w tych warunkach [groziła] kara śmierci. Ale nam nawet do głowy nie przyszło, żeby matkę do getta oddać czy coś takiego. To w grę nie wchodziło. Co my, to i ona, co ona, to i my. Co będzie, to będzie. Tak że z antysemityzmem Polaków trzeba ostrożnie. Na pewno był antysemityzm, ale nie typu niemieckiego czy nawet rosyjskiego, to był trochę inny antysemityzm.
Myśmy z „Kulą”, zastępcą „Doliny”, i z „Doliną” jechali do Krakowa. Myśmy do Krakowa jechali chyba z dziesięć dni, bo to nie tak szybko. Jednak były jeszcze działania wojenne. Myśmy wyjechali z Modrzewka, minęliśmy Opoczno, za Opocznem spotkaliśmy oddziały niemieckie, później rosyjskie. Tak że szybko się nie jechało, jechaliśmy dziesięć dni. Było dosyć czasu na różne pogaduszki. „Dolina” to był mruk. Nie opowiadał za dużo o sobie ani o rodzinie, nikt nie wiedział, że on ewangelik, że pochodzi ze Śląska. Dopiero w czasie jazdy to wszystko z niego wylazło. Pękła mu jakaś struna, czy czuł potrzebę, czy po prostu z nudów, nie wiem dlaczego, ale i on i „Kula” opowiadali różne rzeczy, przypominali sobie zdarzenia. Obydwaj byli cichociemnymi. [Mówili,] co było w Anglii, jak byli na ćwiczeniach, na treningach, jak skakali ze spadochronem, jak skakali do kraju.
Taki byłem przemądrzały, że powiedziałem do niego: „Słuchaj, mnie się zdaje, że wybuchnie teraz trzecia wojna światowa. Przecież Anglicy, Amerykanie i Francuzi nie pozwolą na to, żeby hołota sowiecka rozlazła się po polskiej ziemi”. – „Grubo się mylisz. Musi minąć przynajmniej dziesięć lat, żeby wybuchła następna wojna. Przecież tyle lat wmawiało się i Amerykanom i Anglikom, że to są przyjaciele, że to są bohaterowie, którzy wspólnie walczą, którym trzeba pomagać. I teraz co? To nie są Niemcy, [ani] Sowieci – dziś przyjaciel, a jutro wróg. Ludziom wmówiło się, że to są przyjaciele. Żeby im powiedzieć prawdę, to musi ile czasu minąć? Dziesięć lat musi minąć, żeby były warunki na wybuch następnej wojny”. Pomyślałem: „Dziesięć lat. Nikt nie wytrzyma w lesie dziesięć lat. To nie są warunki puszczańskie, głębokich puszcz, że się człowiek zaszyje i nikt nie trafi. Nasze lasy niby nazywają się puszcze, ale taka puszcza, że łatwo trafić, samochodem podjechać”. Mnie koleżanka, taka Krysia z Kampinosu, namawiała do pójścia do lasu. Powiedziałem, że nie pójdę. Dziesięć lat nikt nie wytrzyma, nie ma co.
Poza tym jest jeszcze jeden trudny do zrozumienia aspekt. Strzelało się do Niemców, strzelało się do Polaków, którzy zdradzili. To byli gorsze swołocze niż Niemcy, bo jedna wtyka gestapowska potrafił wydać wiele dziesiątków Polaków. Czasami wydał kilku, a czasami wielu. Nie zasługiwali na nic lepszego, jak kulę w łeb. Ale strzelać do normalnych Polaków, to w głowie się nie mieściło. Poza tym w czasie okupacji wyobrażałem sobie, że nie spotka się Polaków, którzy by potrafili tak pastwić się nad Niemcami tak, jak Niemcy nad Polakami się pastwili. Okazało się, że byłem naiwny. Znaleźli się Polacy, którzy gorzej pastwili się nad Polakami, niż Niemcy.