Stefan Oszymowski „Bobas”
Stefan Oszymowski. Urodziłem się w Warszawie 2 września 1933 roku.
- Rok 1939, wybuch wojny, jak zapamiętał pan ten czas?
Doskonale pamiętam, bo przyjechaliśmy dzień wcześniej z majątku mojej przyszywanej ciotki z Paniuk koło Skidla, koło Grodna i dzień wybuchu wojny – jako dzień, w którym się skończyło moje dzieciństwo – doskonale pamiętam. Bombardowanie Grochowa widziane z balkonu, który jest do dzisiejszego dnia w domu przy alei Szucha 3. Następnie w pierwszych dniach wojny został zbombardowany budynek przy alei Szucha, który do dzisiejszego dnia ma [widoczne ślady] – koło mojej szkoły numer 98, z której została z kolei tylko fasada, bo reszta została rozebrana już w ostatnich latach. Doskonale pamiętam też walkę między polskim myśliwcem i niemieckimi samolotami, gdzie mama trzymała mnie na rękach. Oglądałem to z okna czwartego piętra w kierunku na Pole Mokotowskie.
- Czy pamięta pan moment wkroczenia Niemców do Warszawy?
Doskonale pamiętam moment wkroczenia Niemców do Warszawy. Pamiętam doskonale, jak wracaliśmy od wujostwa, gdzieśmy przesiedzieli mniej więcej od 4 września 1939 roku, bo u nas było silne bombardowanie. Na Wilczej żeśmy byli u wujostwa i pamiętam, jak z mamą wracałem ulicą Marszałkowską do naszego domu. Jedyne wejście było od ulicy Marszałkowskiej 4, a wejście od alei Szucha było zamknięte. Doskonale pamiętam płonące domy na wysokości ulicy Koszykowej, gdzie był dom handlowy Dakowskiego. Mama mi pokazywała płonące domy i pamiętam doskonale, jak płonęła zachodnia wieża kościoła Zbawiciela, gdzie byłem chrzczony i gdzie moi rodzice brali ślub.
- Państwa mieszkanie przy ulicy Marszałkowskiej 4 znalazło się w obrębie dzielnicy niemieckiej. Kiedy zostaliście państwo stamtąd wyrzuceni? Jak się to odbywało?
To się odbywało w ten sposób, że dostaliśmy zawiadomienie, że w ciągu dwunastu godzin mamy opuścić dom przy ulicy
Polizeistrasse. Bo pamiętam, że zmieniono tabliczkę na
Polizeistrasse 3. Część mebli żeśmy wywieźli na ulicę Puławską, część żeśmy wywieźli do innych sąsiadów. To było po mianowaniu dzielnicy dzielnicą niemiecką. Przedtem wysiedlono z domu naszych sąsiadów Żydów i doskonale pamiętam, jak była akcja wysiedlania Żydów. Pamiętam z tego okresu płonące getto i moją ciotkę, która mieszkała koło małego getta.
- Proszę powiedzieć, jak duże było państwa mieszkanie?
Myśmy mieli dosyć duże mieszkanie – ono istnieje do dzisiaj – bo to było mieszkanie o powierzchni około stu osiemnastu metrów kwadratowych.
- Czy Niemcy proponowali coś w zamian za mieszkanie czy wyrzucili was na ulicę?
Nie. Na ulicę. Myśmy zostali tylko sami, moja mama była bezradną ziemianką. Pomagała nam rodzina ojca w dużym stopniu.
- Pamięta pan, który to był miesiąc wojny?
To była jesień 1943 roku, na krótko przed wybuchem Powstania. Bo pamiętam dokładnie, że poprzednio, zanim nas wysiedlili z naszego domu, wysiedlono naszą szkołę, która została przeniesiona na ulicę Piłsudskiego. Tam nasza szkoła numer 98 się tam znajdowała. Przed wybuchem Powstania Warszawskiego szkoła została przez Sowietów zbombardowana i zniszczona.
- Proszę opowiedzieć o szczególnych wydarzeniach z okresu okupacji, których pan był świadkiem.
Kilka zupełnie różnych spostrzeżeń. Byłem świadkiem takich wydarzeń jak zamach na funkcjonariusza SS przez żołnierzy podziemia na rogu Litewskiej i Marszałkowskiej. Tam był wtedy dom przechodni. Bezpośrednio z Litewskiej na Marszałkowską można było przejść z podwórka. Byłem mistrzem w tym, że znałem wszystkie przejścia, co mi się w czasie Powstania później przydało. Pamiętam, jak obok mnie stał starszy, według mnie, mężczyzna. Później się okazało, że to był chłopak dwudziestoletni, który mnie odepchnął: „Uciekaj!”. Jeszcze jakaś pani była. On otworzył futerał od skrzypiec, później zobaczyłem, zorientowałem się. Już dużo później, bo już potem byłem „specem od broni” niejako. Wyjął Stena i walił wzdłuż [ulicy], po drugiej stronie Litewskiej, gdzie obecnie jest wyjście na klinikę, szpital dla młodzieży. Szpital dla dzieci był również przed wojną. Następnie co pamiętam? Pamiętam doskonale, że właśnie wzdłuż ulicy Marszałkowskiej, od placu Zbawiciela do mniej więcej obecnego kina „Luna”, była bocznica tramwajowa, którą Niemcy z Dworca Wschodniego przywozili rannych do Szpitala Ujazdowskiego. Drugi tor tramwajowy był na ulicy 6 Sierpnia (obecnie ulica Nowowiejska), wzdłuż obecnego Instytutu Termodynamiki, do szpitala psychicznie chorych na Nowowiejskiej (ówczesnej 6 sierpnia), gdzie też przewozili rannych Niemców z Dworca Wschodniego. Co jeszcze pamiętam? Pamiętam doskonale, że w 1939 roku został zniszczony bombą budynek na rogu obecnej 6 Sierpnia i ulicy Polnej. Był ostry krawężnik, a linia 6 Sierpnia przebiegała tak, jak przebiega. Obecnie wyznaczają kierunek domy przy placu Zbawiciela. Jeszcze jedną rzecz pamiętam. To już było w czasie wojny. Mniej więcej
vis-à-vis budynku Elektroniki był przez Niemców zbudowany schron przeciwlotniczy w formie zygzaka. Drugi schron był przy placu Unii Lubelskiej, koło Straży Pożarnej. Koło tego schronu została ranna Krahelska. Mało tego! Wracając jeszcze do szczególnych wydarzeń. Byłem świadkiem zamachu dokonanego przez żołnierzy Armii Ludowej na lokal przy ulicy Nowogrodzkiej,
Nür für SS und Polizei in Uniformen. Tam zginęło kilka prostytutek polskich, bo oni rzucili materiały wybuchowe. Domek publiczny był na pierwszym piętrze i wywaliło sufit, kilka osób zginęło. To pamiętam doskonale. Od razu przyjechały wozy
Sicherpolizei, które miały charakterystyczny dźwięk. Następnie jeszcze na krótko przed Powstaniem był charakterystyczny moment, przed wysiedleniem nas z alei Szucha. Pamiętam, że przy pomniku Lotnika, który był na placu Unii Lubelskiej, na którym była kotwica namalowana, którą zmalowywali, były w święto Lotnika kwiaty kładzione. Myśmy z mamą zdążyli wrócić do siebie na aleję Szucha, na balkon. To było jeszcze przed naszym wysiedleniem. Jak Niemcy przylecieli, kopniakami to rozwalali. Jeszcze jedną rzecz mogę powiedzieć, którą doskonale pamiętam. Wujek Lolek, jeden z dowódców Batalionu „Zaremba”, pamiętam, w 1938 roku przyjechał „Sokołem 1000” i przewiózł moją siostrę tymże motocyklem z wózkiem. Mama mnie nie puściła. Nie pozwoliła jechać. Wujek był wykładowcą broni pancernej w szkole w Modlinie. Dostałem histerii wtedy, pamiętam. A jeździć dokładnie nauczyłem się od Austriaka, pana Klausa, który był majstrem w budynku, w którym był
Kraftfahrpark na ulicy Bagateli, który jest dzisiaj jeszcze budynkiem garaży MSW. Był mistrzem i on mnie i mojego kolegę z Poznania (kolega doskonale znał niemiecki) nauczył samochodem Fenomen jeździć. Myśmy mieli wtedy po osiem-dziewięć lat. Pamiętam, że była sytuacja, że on dał kiedyś Olkowi i mnie po czekoladzie. Powiedziałem mamie, że dostałem od niego czekoladę, a mamą ją demonstracyjnie do ubikacji spuściła. Tak samo pamiętam egzekucję na Pięknej i egzekucję w Alejach Jerozolimskich. Jeżeli jest mowa o Powstaniu, przyczynach wybuchu Powstania, to ja, aczkolwiek teraz, po latach, mogę stwierdzić, że wybuch Powstania był może tragiczny, nie mniej ten, kto widział egzekucję, swojej bezsilności i nienawiści do Niemców nie jest w stanie wyrazić. Dopiero gdzieś w latach dziewięćdziesiątych zmieniłem pogląd, który miałem do tego czasu i który przyświecał mi do czasów bardzo niedawnych, że dobry Niemiec, to martwy Niemiec. Dopiero niedawno zmieniłem pogląd.
- Przejdźmy do momentu wybuchu Powstania. Jak pan wspomina pierwszy dzień?
Pierwszy dzień wspominam w ten sposób, że lał deszcz i w oknie, na ulicy Poznańskiej, u sąsiadów obserwowaliśmy zamieszanie – bieg, strzelanina. Później się okazało, że to była strzelanina przy zajmowaniu tak zwanego Domu Strzałek przy Poznańskiej 12. Tak samo na Wilczej,
vis-à-vis komendy policji, podjechał czołg niemiecki i strzelał. Potem czołg się wycofał. Nie widziałem tego, ale słyszałem, że dostał kilka butelek z benzyną. Później produkcja butelek z benzyną odbywała się niejako przy moim udziale, bo po aptekach myszkowałem i [przynosiłem] odpowiednie materiały. W każdym bądź razie tak wyglądał początek Powstania. „Nie zbliżać się do okien!”. Od razu powstał tak zwany komitet obywatelski, którego szefem w rejonie wzdłuż ulicy Wilczej był nasz sąsiad z pierwszego piętra, pan Lebelt, który tam też zginął. To była Wilcza bodajże 39. Dzisiaj jest bar w tym miejscu. Tak samo powstał pożar w fabryce bateryjek, która była na lewo od naszego domu. Wilcza 47/49. Jest to obecnie zabudowane. Tam też były pewne materiały chemiczne, niezbędne do produkcji broni. Były, jak się potem okazało, rury, które były używane do [produkcji] „filipinek”. Ponieważ były magazyny, były artykuły czystości, były puszki do „sidolówek”. To były granaty. W każdym razie wtedy, jak się zaczęło Powstanie, chciałem się od razu [gdzieś dostać]. Dowiedziałem się, że powstaje poczta polowa. W ogóle nie było mowy, żeby ciotka mnie wypuściła, siostra mojego ojca. A właśnie zorganizowała się w miejscu Domu Strzałek, telefonistek niemieckich, komenda Batalionu „Zaremba-Piorun”. Mieściły się tam służby, między innymi służba techniczna, gdzie jednym z dowódców był mój wujek Lolek. On mnie jako smyka [pamiętał]. Roztoczył nade mną opiekę. Miałem wielką zaletę, że wszystkie dziury znałem w najbliższej okolicy. Przejścia i tak dalej. To była moja domena. Tak że byłem niejako pod opieką. […] Dzisiaj z zamkniętymi oczyma mogę MG-34 rozłożyć. Tak samo na przykład instrukcję obsługi PIAT-a znam doskonale.
- Czy pańscy koledzy i koleżanki uczestniczyli w Powstaniu? Czy te dzieci pomagały w jakiś sposób?
Myśmy sobie zdawali sprawę z tego, że dla nas najgorszym rozwiązaniem było siedzenie wśród przerażonych cywilów w piwnicy. Świadomość tego, że najbezpieczniej jest jak najbliżej wroga, powodowała, że myśmy najwięcej przeżyli. Na ulicy Emilii Plater na przykład. Tajemnica, że ulica Lwowska została prawie nieuszkodzona. Z kolei na ulicy Koszykowej, po upadku Politechniki, po drugiej stronie ulicy Noakowskiego, Niemcy zajmowali teren Koszyków. To była moim zdaniem niepisana umowa czy coś takiego, ale mało kto wie – na terenie obecnych i późniejszych Koszyków byli Niemcy. Niemcy nie strzelali. To samo, jeżeli chodzi o domy przy ulicy Śniadeckich. To jest ulica, która prowadzi od ronda przed Politechniką do MDM-u. Na Śniadeckich był szpital. Jeszcze jedno wspomnienie, które doskonale pamiętam. Zabudowę ulicy Marszałkowskiej od kościoła Zbawiciela wyznaczają dwa budynki – budynek odbudowany przy placu Zbawiciela i budynek leżący
vis-à-vis. Czoła budynków aż do ulicy Królewskiej wyznaczały mury. Pamiętam, że po upadku Starówki byłem w szpitalu, który był na terenie sal firmy „Szymański Cygański” i powiedziały sanitariuszki, że leżą ranni powstańcy ze Starówki. Musiałem zobaczyć „Ziutka”, barda „Parasola”. Nie wiedziałem, kto to był, ale musiałem go widzieć. Było kilka łóżek zajętych przez rannych. On, ciężko ranny, najprawdopodobniej albo tam, albo w szpitalu na Śniadeckich umarł. W każdym razie doskonale pamiętam te momenty i zacietrzewienie nasze, nienawiść do Niemców, która w społeczności Warszawy była tak znamienna, że gdyby nie wybuchło Powstanie, to później… Były rozmaite dywagacje. To Powstanie, gdyby wybuchło niezorganizowane, mogłoby pochłonąć znacznie [więcej ofiar]. Przy takim nastawieniu Niemców jakie było, mogło spowodować znacznie większą ilość ofiar. Powtórzyłaby się Wola. Mordy na Woli. Uważam, że stanowisko generała Andersa, który zdecydowanie się przeciwstawiał wybuchowi Powstania, było na tyle niesłuszne, że on nie znał realiów jakie panowały w społeczeństwie Warszawy. Do momentu, gdzie niezarejestrowywały się już wypadki, że ci uchodźcy z kolonii Staszica... Bo byłem z kolei świadkiem, jak kobiety chciały rozszarpać załogę ze zniszczonego czołgu, uszkodzonego na Wilczej. Załoga dostała się do niewoli. Kobiety, które były z Saskiej Kępy na kolonii Staszica, Langiewicza, te okolice. [Niemcy strzelali] z broni maszynowej, pędząc ludzi przed czołgami wzdłuż ulicy Koszykowej, wzdłuż ulicy Wilczej, wzdłuż ulicy Hożej, wzdłuż ulicy Wspólnej. Bo to były kierunki Niemców. Nasz przedni odcinek frontu to była ulica Emilii Plater.
- Czy często bywał pan na Emilii Plater?
O! Prawie cały czas. Głównie tam, bo było najbezpieczniej. Bo trzeba było być bezpośrednio trafionym. Ale Niemcy ze względu na bliskość [swoich stanowisk nie bombardowali]. Rejony, gdzie jest teraz budynek ambasady amerykańskiej, gdzie są rozmaite warsztaciny na Emilii Plater, to była ziemia niczyja i tam najwięcej nasi strzelcy wyborowi upolowali Niemców.
- Patrząc z drugiej strony, pan też mógł zostać upolowany?
Ale myśmy się potrafili dobrze kryć. Myśmy wiedzieli, jak chodzić. Na Koszykowej 67, na pierwszym piętrze mieszkał Fogg, który śpiewał powstańcom w szpitalu na Śniadeckich.
Vis-à-vis Fogga, w mieszkaniu, było przejście przebite w murze do domu, który dzisiaj nie istnieje. Na podwórku domu była studnia.
- Czy to były studnie wcześniejsze, czy kopane w czasie Powstania?
Nie. Kopane w czasie Powstania. Przy tym nie byłem, ale kolega mi powiedział, który zginął zresztą, że różdżkarz pokazał miejsce, gdzie studnię należy kopać. Faktycznie, była woda. Woda była przez długi czas. Aż do momentu zbombardowania ujęcia przy Czerniakowskiej to woda była, potem nie było i woda była wyjątkowym towarem. Druga studnia była właśnie przy AGRIL-u, a z kolei AGRIL – mała dygresja – w odlewni Łopieńskich była rusznikarnia nasza. Tam żeśmy prostowali zrzuconą z kukuruźników amunicję sowiecką, która była w workach zrzucana i była z reguły pogięta. Nie wszystkie naboje, tylko naboje do pepeszy się nadawały przeważnie do użytku bez prostowania. Natomiast naboje do Mosina, do Giekieriowa to były naboje, które trzeba było prostować. Nasz rusznikarz wydłubał z dębiny kowadełka i młotkami drewnianymi się prostowało amunicję, która zresztą nie była do żadnych taśm. Myśmy potem mieli tak samo jednego Maxima. Różnorodność broni była olbrzymia – od amunicji francuskiej, poprzez amunicję angielską. Myśmy mieli przecież ze zrzutów erkaem, Bren angielski, który był na dobrą sprawę bezużyteczny, bo nie było do niego amunicji. Podstawową amunicją to była amunicja niemiecka i ze zrzutów amunicję żeśmy dostawali. Pamiętam, że był moment, gdzie na Śniadeckich pokazywali szmajsera, MP-40, popularnie zwany szmajser. Wygrawerowana była tabliczka, że to był pistolet maszynowy, zdobyty pod Monte Cassino, który nam z 2. Korpusu zrzucili. Taki szczegół. To nam zrzucali to, co myśmy chcieli. Głównie amunicję niemiecką, pociski do PIAT-ów i same PIAT-y, Thompsony, tak zwane Tommy guny, broń gangsterów. Ale też do „Tommy gunów” – to była świetna broń – nie było amunicji. Podstawowa amunicja to była amunicja niemiecka, a tej było . Przed upadkiem Powstania to myśmy byli uzbrojeni bardzo dobrze.
- Czy pan jako chłopiec miał ochotę na używanie broni?
A miałem! Naturalnie, miałem, ale to nie było takie proste. Pamiętam, na Emilii Plater była fabryka dźwigów osobowych. Na tyłach domów, to były drugie-trzecie podwórko za AGRIL-em, był nasz strzelec wyborowy. Marzyłem o tym, żeby upolować Niemca.
- Czy nie był pan za mały na takie marzenia?
Nie, nie dawali. […] Wujek z jednej strony wyraźnie mówił z łączniczką i sanitariuszką, że one się mają nami opiekować. W czasie Powstania, to było wyjątkową dietą, jadłem psa, jadłem kota, jadłem wronę. To było wyjątkowe.
- Czy pamięta pan smak wrony?
Samej wrony pamiętam, tylko że najpierw pies. Bo wiedziałem, że to jest zabity pies. Rósł mi w ustach, ale potem nie było przeciwwskazań. Obrzydzenie mnie w każdym razie nie ogarniało. Co było? Nasze dziewczyny chodziły do Haberbuscha po drugiej stronie Alei Jerozolimskich i przynosiły owies. Owies służył do gotowania tak zwanej plujki. Z kolei pamiętam smak pomidora, który został z Pola Mokotowskiego przez nasze łączniczki przyniesiony i to tylko na wyjątkowych warunkach, dla smyków.
- Nie chodził pan jeść do domu?
Nie. Bywałem, ale głównie [jedliśmy na punkcie]. Mało tego, w pierwszym okresie Powstania, zanim jeszcze się zakręciłem koło batalionu, pisałem na maszynie do pisania kartki żywnościowe dla uchodźców, którzy się znaleźli. U nas było więzienie, gdzie trzymano folksdojczów, rzekomych gestapowców. Część z nich zginęła w czasie uderzenia pocisku z „Thora”. To był najprawdopodobniej pocisk „Thora”. Do dzisiejszego dnia nie wiem, ale Niemcy strzelali gdzieś z okolic parku Sowińskiego, gdzie stał „Thor”. To było działo samobieżne, gąsienicowe. Strzelali i wysokość budynków po drugiej stronie Poznańskiej była na tyle wysoka, że to musiała być broń stromotorowa. Wtedy to była tragedia, zginęło osiemdziesiąt parę osób.
Muszę powiedzieć, że żandarmeria traktowała ich bardzo przyzwoicie, natomiast często dochodziło do tego, że kobiety – głównie, którym rozstrzelano dzieci i tak dalej – gdyby nie ochrona żandarmów, to by rozszarpały.
- Czy dochodziło do jakichś samosądów?
Nie dochodziło, ale już bywały przypadki, że musieli strzelać nawet w powietrze, bo nienawiść do Niemców była olbrzymia. Z tego co wiem, był na przykład jeden przypadek, gdzie nie doszło do samosądu, a to była ostra reakcja, to było jak czołgistów i członków [wzięli do niewoli]. Jak się potem okazało RONA SS. Bo ja z kolei, ze względu na to, że moja mama urodziła się w Moskwie, w rodzinie powstańca styczniowego, mój dziadek był dyrektorem fabryki lakierów Osowieckiego, na Krasnej Presni w Moskwie, a mój z kolei wujek, brat mojej mamy, był kolegą Tuchaczewskiego, który był klasę wyżej. Syn Osowieckiego, znany jasnowidz, który mieszkał na Marszałkowskiej 17 i został w czasie Powstania zabity, najprawdopodobniej gdzieś koło Muzeum Narodowego, mój wujek się spotkał z nim dwa razy. Raz się spotkał na Akademii Technicznej, odpowiednik naszego WAT-u, carska szkoła to była wtedy. Drugi raz pod Radzyminem, gdzie wujek był dowódcą baterii w dywizjonie artylerii konnej.
- Jak wyglądało życie w Śródmieściu Południowym? Większość ulic była ostrzeliwana, ulicą Poznańską nie można było przejść. Czy były barykady, czy były przekopy jakieś? Jak to wyglądało?
To były barykady i to były barykady zarówno ze wschodu na zachód, jak i [z zachodu na wschód]. To był kierunek natarć niemieckich, od strony ulicy Chałubińskiego, z rejonu obecnego Ministerstwa Obrony Narodowej. Niemniej barykady były też w poprzek Poznańskiej, ale były kłopotliwe, bo z kolei Niemcy strzelali wzdłuż ulicy Poznańskiej. A mało tego, że strzelali – w budynku poczty mieli moździerze i jak tylko zobaczyli jakiś, dla przykładu, ruch na barykadzie przy ulicy Wilczej, to natychmiast zaczynali ostrzał z moździerzy i [wśród nas] bywali zabici i ranni. Dlatego powstał przekop. […] Był z piwnic Wilcza 47/49 do domów po drugiej stronie Poznańskiej. To było w ten sposób, że nawet była zawieszona instalacja elektryczna, która świeciła jeszcze do momentu działania elektrowni. A później [przekop] z AGRIL-u, gdzie była rusznikarnia. Później, jak się dowiedziałem już po Powstaniu, była tam radiostacja. Wiedziałem tylko, że na miejscu była nasza rusznikarnia, bo w rusznikarni bywałem. Z okolicznych aptek, z domów, które nie istnieją dzisiaj, to na przykład był charakterystyczny budynek na rogu Pięknej i Koszykowej. Był bardzo ostry narożnik. Była apteka w tym miejscu i do budowy barykady, która przechodziła w poprzek ulicy Pięknej, użyto czegoś, o czym się dowiedziałem wcześniej od pana Klausa, mistrza w
Kraftfahrparku – „dekawka”, DKW-F7. Na przykład dzisiaj
vis-à-vis budynku architektury Politechniki jest jadłodajnia, tam był szalet miejski. Od przed wojny był szalet miejski. Budynek róg Koszykowej i Emilii Plater, od strony zachodniej. Pamiętam doskonale, jak pocisk rąbnął i zniósł cały narożnik aż do pierwszego piętra. To dopiero później odbudowano. Doskonale takich kilka momentów pamiętam. Tak samo sprawy pogrzebów i tak dalej.
- Jak wyglądały pogrzeby w czasie Powstania Warszawskiego?
Bardzo skromnie wyglądały pogrzeby. Z jednej strony trzeba było uważać na to, żeby za dużo ludzi nie było na podwórku. Konkretnie na Wilczej 46/47 żandarmi przepędzali, że ksiądz był i kilka osób było. Grzebano najczęściej owiniętych w koc, bo o trumnach nie było mowy. Zostawiano coś z tego, co pozostało, ślady identyfikacyjne. Mało kto wie i sobie przypomina, jak wyglądały zwłoki ludzkie po trafieniu „krowy”, tak zwanego Nebelwerfera. Na samochodach osobowych montowano sześć wyrzutni i w czasie mniej więcej dwóch-trzech sekund następowało sześć ryków. Cztery, pięć sekund przerwy i następowały wybuchy. To były napełnione olejem napędowym i materiałami wybuchowymi pociski. Ludzie spaleni, jeszcze zwłoki drgały, człowiek jeszcze żył, a już był spalony całkowicie. Tego się nie zapomina. Byłem bardzo zaskoczony tym, że po Powstaniu nie reaguję na takie rzeczy jak zwłoki, wypadek trolejbusowy. Dopiero później, byłem chyba już w szóstej-siódmej klasie jak trolejbus „Lenin” kursował na Mazowieckiej i przejechał konduktorkę. Dopiero mi się zrobiło okropnie. Przedtem na tego rodzaju tragedie nie reagowałem. Mało tego, zostałem wywieziony w Miechowskie i gospodarz mnie wysyłał jako warszawiaka z żywnością. Partyzantka to były głównie Bataliony Chłopskie. Pamiętam przemarsz partyzantki Narodowych Sił Zbrojnych „Bohuna”. We wsi Kamionka na krótko przed „wyzwoleniem” – bo przed Armią Czerwoną tunel Niemcy wysadzili – „Bohun” leżał krzyżem w kościele. Pytali mnie ci żołnierze od „Bohuna” – bo miałem tak zwaną ksywę Warsiawiak – o swoich kolegów. Pewnych kolegów nie znałem, ale pewne fragmenty z Powstania mogłem im powiedzieć. Które domy były [zniszczone]. Do dzisiejszego dnia zamknę oczy i mam rozeznanie, jak wyglądało Śródmieście Południowe. Właśnie tymi względami taktycznymi można wytłumaczyć, że ulica Lwowska jest niezniszczona w praktyce, że na Noakowskiego część budynków (poza tymi, które zostały w pierwszym okresie zniszczone) były nieuszkodzone. Bo to były budynki położone blisko niemieckich stanowisk, a jak Niemcy zajęli Politechnikę, to Niemcy byli po drugiej stronie Noakowskiego, w związku z czym korzystanie z artylerii ciężkiej, stromotorowej [zostało zawieszone]. Tak samo naloty sztukasów. Po wyjściu z podkopu pod ulicą Poznańską, pamiętam doskonale dzień, jak sztukasy gdzieś na wysokości mniej więcej obecnej ulicy Chmielnej nurkowały i zrzucały bomby. Gdzieś na Śródmieście Północne. To pamiętam doskonale. Tak samo doskonale pamiętam zrzucanie spadochronów z wyposażeniem przez Amerykanów. Doskonale pamiętam, jak samoloty leciały, wszyscy byli rozentuzjazmowani. Uganiały się samoloty myśliwskie.
- Czy coś ze zrzutu amerykańskiego spadło na wasze pozycje?
Na nasze pozycje nie spadło nic. Spadło – podobno, bo tego sam nie stwierdziłem, ale usłyszałem od kolegów – gdzieś w rejonie Kruczej, na rogu z Bracką. Gdzieś pewne pojemniki spadały. A tak to do nas dochodziła broń z bardzo dużym [uszkodzeniem]. Szabrowali broń wcześniej. Największe zaopatrzenie w amunicję to było dzięki zdobyczom. Bo myśmy wpuszczali Niemców, powiedzmy w Wilczą. Mało kto wie, ale ulica Wilcza była ulicą brukowaną kostką bazaltową. Straszną bronią był automat kulowy, myśliwska broń, gdzie jedna lufa stanowiła magazynek jak gdyby, na kilka nabojów, dwudziestek tak zwanych, myśliwskich, a górna służyła do strzału. To były bardzo skomplikowane działania. U nas jeden starszy [robił] kulki z kabli telefonicznych. Z koszulek kabli, z ołowiu, lał kulki. Kulki miały średnicę siedem-sześć milimetrów, lane na psie sadło czy coś takiego. Jak strzelał z tego w kostkę bazaltową, to potem byli ci RON-owcy przynoszeni ranni. Oni długo nie żyli, dlatego że z przodu był mały otworek, z tyłu płuc nie miał w ogóle. Wyrwany cały tył, bo to się rozkładało. Ta broń była bardziej skuteczna niż karabin maszynowy, a Niemcy mieli naprawdę karabin, MG-34 i późniejszy, na krótko wprowadzony, karabin maszynowy MG-43. Kopia, tylko była po prostu lepiej wykonana. Tak samo mieliśmy kilka egzemplarzy tak zwanych StG-44, Sturmgewehr.
- Jak żyła ludność cywilna? Jak żyła pańska ciotka? Czy życie toczyło się w piwnicach?
Część czasu siedziałem w piwnicy, ale to najgorzej wspominam. Nie strach przed pociskiem, tylko strach przed zasypaniem. Wtedy autentycznie się bałem. Gdzieś na zewnątrz zupełnie inaczej się czuło. Właśnie wujek Lolek mówił na odprawach, że: „Najbezpieczniej jest jak najbliżej linii wroga”.
- Ale ludność cywilna nie mogła być blisko linii wroga.
Nie mogła.
- Jaka była atmosfera, czy to był strach, panika?
Początkowo panikę wywoływali ci ludzie, którzy zostali wysiedleni i z terenu kolonii Staszica tutaj, przed czołgami, pędzeni. Oni wprowadzali panikę. Ale najpierw to był entuzjazm. Jak tylko powstaniec przechodził, to z entuzjazmem się odnosili, a już przed upadkiem Powstania to nastroje upadły.
- Czy ludność cywilna skupiona w piwnicach egzystowała razem, wspólnie gotowała?
Była pewnego rodzaju organizacja, była tak zwana straż obywatelska. Pisałem kartki żywnościowe na maszynie do pisania. Racje głodowe dosłownie, bo można powiedzieć, że powstańcy mieli znacznie lepsze wyżywienie, choć też był głód. Niemniej ci ludzie, którzy [przychodzili] ze spalonych domów, to byli ludzie pochodzący z rozmaitych części Śródmieścia Południowego. Z okolic placu Zbawiciela, z okolic Kruczej i tak dalej, gdzie było silne bombardowanie, najwięcej domów zostało zniszczonych. Później, część była na własnym niejako garnuszku. Mama i ciotka, i wujek, mąż siostry mojego ojca mieli worek soczewicy. Dzięki temu jakoś przeżywali. Bo na przykład o najmłodszych to siostry dbały i łączniczki. W porównaniu z równolatkami moimi, których nie wypuszczano i tak dalej, to ci mieli nędznie.
- Czy nie miał pan problemu, że ciotka nie chciała pana wypuścić z piwnicy?
A były! Tak. Ale uciekałem. Poza tym byłem pod opieką wujka niejako. On miał inne zadania. Przecież to nie była moja opiekunka. Niemniej uciekałem, dlatego że w czasie okupacji na kolejce wilanowskiej handlowałem papierosami. Tak że wiedziałem, życie znałem od podszewki.
- Jak mógł pan znać życie, skoro miał pan dziewięć lat?
Dla mnie dzieciństwo się skończyło 1 września 1939 roku. Wiedziałem, do czego dążyć i jak to wygląda. Jeżeli chodzi o świadomość, to moja się niewiele zmieniła w okresie powojennym. Na przykład na mój stosunek do sprawy przyjaźni polsko-radzieckiej, do kwestii polsko-ukraińskiej. Na krótko przed wybuchem Powstania do Warszawy przyjechała moja przyszywana ciotka, Winka, która uniknęła mordów ukraińskich. […]
- Wróćmy do Powstania Warszawskiego. Koniec Powstania – jakie są nastroje wśród wojska i ludności cywilnej?
Wśród wojska – sprzeciw poddaniu się. Gdyby nie to, że na wszystkich szczeblach było wiadomo, że amunicja się kończy, [nie poddaliby się]. To, że najmłodsi mieli co jeść, to nic nie znaczy, żołnierze już naprawdę nie mieli co jeść. Brak było środków opatrunkowych, straty były olbrzymie i owało naprawdę amunicji. Prowadzenie dalszej walki przekraczało nasze możliwości nie ze względu na uzbrojenia, tylko ze względu na amunicji.
- Przecież Rosjanie zrzucali później pomoc.
Ale amunicja i broń rosyjska była zrzucana w workach. Spadło na teren AGRIL-u kilka worków. Tak samo na ulicy Wilczej, na odcinku od Marszałkowskiej do Poznańskiej też kilka worków spadło. Zgięta lufa, złamana kolba, a amunicja [pogięta], za wyjątkiem naboi do pepeszy, które były małe i właściwie niezrzucone bez spadochronu, nie ulegały uszkodzeniu. Z kolei pepesz sprawnych było mało. Amunicja wymagała prostowania i nie nadawało się do użycia. Jak karabin zrzucili z wysokości pięćdziesięciu metrów, [to też się nie nadawał]. Bo kukuruźniki latały dosłownie nad dachami. Zrzucali worki. Oj! I suchary zrzucali. A suchary były bardzo dobre. Suchary zrzucali, była
swinnaja tuszonka w puszkach z angielskimi napisami. Ale to było kiedy? To było dopiero później. Nastroje wśród wojska były zdecydowane, większość radziła, żeby się nie poddawać, walczyć do ostatniego naboju.
- Jakie były nastroje ludności cywilnej?
Nastroje ludności cywilnej były różne. Od pełnej stagnacji do przekleństw: „Żeście wywołali dranie Powstanie! Przecież żeście wiedzieli, że z tego nic nie wyjdzie. Co? Nie wiedzieliście jak we Lwowie, w Wilnie wygląda?”. Dokładnie takie głosy były. Tak było.
- Wiedzieliście, jak się rozgrywały działania we Lwowie i w Wilnie?
Były rozmaite głosy. Zdawałoby się, ludzie wykształceni. Jeden profesor gimnazjum, o poglądach lewicowych, znany mojej mamie i ciotce. Później dochrapał się dobrych stanowisk. Oni twierdzili, że myśmy bez porozumienia z Armią Czerwoną [wywołali Powstanie]. Na własne uszy słyszałem audycję z Moskwy!
- Rosjanie wzywali do wybuchu Powstania?
To Rosjanie. Tak. U moich sąsiadów, państwa Łukasików, był aparat radiowy, z którego żeśmy słuchali. Mnie, jako brzdąca, w ogóle pędzili najpierw, przed Powstaniem, niemniej jak się wkręciłem, słuchałem. Na własne uszy słyszałem dwie audycje o nawoływaniu do Powstania. […]
- Jak wyglądała kapitulacja, samo niszczenie Warszawy?
Kapitulacja wyglądała tak, że były dwie możliwości. Pierwsza możliwość, pójście z ludnością cywilną. Spora część, głownie sanitariuszki, służba techniczna, to znaczy rusznikarze i elektrycy, poszli z ludnością cywilną. Każdy dostał kilka dolarów. Dostaliśmy trochę żywności. Razem z ciotką, z mamą, żeśmy szli z domu,
vis-à-vis Wilcza 47/49, na pierwszym piętrze. Szliśmy ulicą Poznańską do ulicy Lwowskiej. Lwowską do placu przed Politechniką, później ulicą Nowowiejską, znaczy 6 Sierpnia, do rogu alei Niepodległości, koło ówczesnego Szpitala Piłsudskiego. Jeszcze wtedy stał nierozebrany pomnik Sapera.
- Pomnik Sapera przetrwał Powstanie?
Przetrwał Powstanie i został rozebrany już w parę lat po Powstaniu. Stał w miejscu, gdzie jest teraz budka z kwiatami. [Szliśmy] Aleją Niepodległości do ulicy Wawelskiej, Wawelską do ulicy Grójeckiej, koło parku, gdzie jest teraz hala Banacha. Tam był niemiecki ośrodek i stamtąd wyskakiwali żołnierze ubrani w niemieckie mundury i coś krzyczeli, ale Niemcy nie dopuszczali ich.
- Czy Niemcy zachowywali się poprawnie?
Niemcy zachowywali się poprawnie. Część techniczna wyszła 3 października 1944 roku, a całość batalionu, poszczególne kompanie, wyszły dopiero 5 października 1944 roku. Szliśmy do Dworca Zachodniego. Na Dworcu Zachodnim żeśmy wsiedli do pociągu elektrycznego i pojechaliśmy do Pruszkowa. W Pruszkowie już nas bardziej brutalnie pędzili Niemcy do warsztatów kolejowych. Tam żeśmy byli trzy dni. Aha! Dostaliśmy między innymi z RGO puszki skondensowanego mleka – pierwsze mleko, jakie piłem od czasów Powstania.
- Czy to było mleko? Dla wszystkich czy tylko dla dzieci?
Dla dzieci. Później była selekcja.
Rechts! Links! Rechts! Links! Pędzono nas do odkrytych wagonów, gdzie w budkach hamulcowych, bramkartach, siedzieli Niemcy i dowiedzieliśmy się, że nas wiozą do Oświęcimia. Zawieźli nas do Krakowa.
Podróż w odkrytych wagonach trwała dwa dni.
No zimno było jak diabli! Deszcz padał nawet i tak dalej. Myśmy wiedzieli, że nas wiozą do Oświęcimia. Kolejarz w Grodzisku powiedział: „Uciekajcie, jak możecie, bo wiozą was do Oświęcimia”.
- Czy ludzie próbowali uciekać?
Próbowali. Niemcy strzelali. Na wysokości Skierniewic kilku osobom udało się uciec. [...]
- Gdzie skończyła się podróż?
Podróż się skończyła. Nagle okazało się, że nas dowieźli. Jechaliśmy do Oświęcimia z pełną świadomością.
- Wiedzieliście, co to jest?
Wiedzieliśmy. Chciałem uciec, ale mama i ciotka, okazuje się, że one miały rację. Byłem młody, narwany, głupi. Powiedziałem, że ucieknę: „Mnie nie trafią”. Byłem przekonany, wiedziałem, jak trzeba [uciekać], ponieważ u nas w batalionie było kilku cichociemnych. W czasie Powstania nauczyłem się bardzo wiele. W skoku, z pędzącego pociągu, jak można bezpiecznie wyskoczyć i tak dalej. Dojechaliśmy do Bochni i kolejarze znowuż nam powiedzieli, że nie ma miejsca w Oświęcimiu. „Macie szczęście”. W Bochni nas rozpuścili. Pierwszy raz w Bochni jadłem chleb z masłem. Marzenie.
- Jak przyjęła was ludność miejscowa?
Ludność miejscowa nas przyjęła bardzo pozytywnie, niemniej później musieliśmy gdzieś się zakręcić. Dostaliśmy skierowanie, że mamy pojechać. Pojechaliśmy do Kielc najpierw, a z Kielc, pierwsza stacja przed Tunelem, bo jest Tunel, taka stacja, i do Kozłowa. Między innymi [wywozili] do wsi Kamionka. Pierwsze doznanie – Niemcy siedzą zabarykadowani na stacji kolejowej. Błoto jak cholera. Żeśmy szli do wsi Kamionka i porozdzielali nas po rozmaitych gospodarzach. Mój gospodarz, jak się okazuje pan Misiak, był zaopatrzeniowcem bechowców, Batalionów Chłopskich. Ale nie wszystkich z entuzjazmem przyjmowali. Pamiętam, że najbogatsza rodzina chłopska – bo jak się później okazało, oni mieli powyżej dwudziestu hektarów – kobietę w ciąży, warszawiankę, która miała rodzić, nie wpuścili i ona poroniła. To był chyba już początek listopada 1944 roku, już doskonale znałem metody zaopatrywania. Był w Książu Wielkim majątek. Nazywali fornali dworcami. Jeździli, a Niemcy jeździli po kilka wozów i na drogach głównych (znaczy to wszystko były błotniste drogi, bite)… Właśnie nasz gospodarz to był odpowiednik tak jak w UPA były
kuszcze. Bo były tak zwane
Samoobronnyje kusztowyje wydiły. To była organizacja BCh, składająca się z mieszkających miejscowych rolników i oni wysyłali żywność do lasu, a w lesie akowcy byli podobno. Ja się z akowcami nie zetknąłem, tylko z bechowcami i z NSZ-owcami się zetknąłem. NSZ było dosyć silne. W każdym razie, wracając jeszcze do kobiety, gospodyni, która odmówiła warszawiance pobytu i ją wyrzuciła. Odbył się sąd. Wieś Kamionka to był zbieg trzech dróg, gdzie była studnia z korytem drewnianym, poidło dla koni i sklep jeden jedyny, który miejscowy sklepikarz prowadził. Sołtys zawiadomił, że odbędzie się sąd nad tą kobietą.
Był ksiądz, był dowódca oddziału i była kara. Sąd orzekł dwadzieścia pięć wyciorów w goły tyłek. Byłem świadkiem egzekucji. Później ją ściągnęli z poidła, bo zemdlała. Dwóch ją wyciorami waliło. Dlatego później, jak tam przyjeżdżałem, już grubo po wojnie, to na skutek tego oni się stamtąd wynieśli, bo ich rozkułaczali. Niemniej po wyroku ona nigdy pełnej władzy w nogach nie odzyskała. A dwóch ją tęgich chłopów lalo.
- Czy pomoc ludności wiejskiej dla warszawiaków wynikała ze strachu przed tego typu akcjami, czy to był akt dobroci serca?
Mnie się zdaje, że w większości [z dobroci serca], za wyjątkiem właśnie. Przykro powiedzieć, ale lepiej sytuowani wieśniacy odnosili się z rezerwą i jeżeli coś dawali, to ze strachu. Ci małorolni, tak jak mój – pięć hektarów, trzy córki, syn, to dawali. To byli ludzie związani z PSL. Ci dawali z dobrego serca. Tak samo, jak się zbierało żywność dla partyzantów. Pierwszy raz pojechałem z Misiakiem, a drugi raz, jak Niemcy zobaczyli gnoja, że jedzie, to chłopak… Początkowo myślałem, że nie wrócę, bo to było osiemnaście kilometrów. Ale gospodarz powiedział: „Jak oddasz, to zostaw konia luzem”. Koń sobie człapu człapu i godzina dwudziesta druga-dwudziesta trzecia jestem przed domem. Już straciłem orientację.
- Pamięta pan koniec wojny i wkroczenie Rosjan?
Pamiętam doskonale. A! Jeszcze jeden fragment. Być może to był ostatni mój odwet na Niemcach. Szedłem do sąsiedniej wsi, do siostry i jedzie motocykl niemiecki, Zundapp KS600, z wózkiem. Tenże MG-44 na wózku. Obaj w hełmach, trzeci na siodełku, też z szturmowym karabinem i pytają o drogę na Książ Wielki, jak jechać. Wskazałem im zupełnie odwrotną stronę, w stronę partyzantów.
- Co się działo, jak wkroczyli Rosjanie?
W ogóle jak to wyglądało. Wkroczyli Rosjanie, to najpierw było wysadzenie tunelu. Wybuch był. Wieś Kamionka była oddalona w prostej linii o jakieś cztery-sześć kilometrów od tunelu. Niemcy wysadzili tunel, który został odbudowany parę lat później. Nagle okazuje się, wjeżdża działo pancerne, SU-76,
Samostawnoja ustanowka, siedemdziesiąt sześć milimetrów. Obsadzeni z fizylierami.
Kuda Germancy? Myśmy wybiegli. Aha! Były dwa dni bezhołowia zupełnego, gdzie właśnie pierwszy raz zobaczyłem partyzantów AK, którzy przyszli i pytali się mnie miedzy innymi, moja ciotkę i mamę o przebieg Powstania. Dokładnie. Byli ludzie z Mokotowa, byli ludzie ze Śródmieścia i pierwsze reakcje. To były dwa dni zupełnie bez żadnej [akcji]. Niemniej, już powstał zarząd, bo i wójt zaczął działać. Sołtys już autentycznie uważał się za sołtysa polskiego. On był peeselowcem. A ci, co przyszli, to byli frontowcy. Zaraz później przyjechał samochód ciężarowy, amerykański Dodge-T110L. Rosjanie, ci frontowcy, bardzo pozytywnie do nas podchodzili. Jeść nam dali. O kułakach to w ogóle nie było mowy. To byli ci frontowcy. Później, jak poszli do przodu, to najpierw przyszły tak zwane SB,
Stroitielne bataliony, nad którymi miał pieczę starszy lejtnant. Doszło do gwałtu na dziewczynie z tej wsi. Źle się skończyło dla tego gwałciciela, bo rozwalili go.
Rosjanie. Dziewczyna go poznała, pokazała, że to ten. Potem, jak się okazuje, to ona rozpaczała, że chłopaka rozwalili. Potem przyszło NKWD i oni już zaczynali inaczej. To, że mama zna rosyjski:
A czemu ty znajesz russkij jazyk? A odkuda wy? Wtedy myśmy zaczęli uciekać. Pamiętam, najpierw żeśmy pojechali do Kielc. To było na krótko. Najpierw do tych, u których żeśmy dwa dni spędzali. To była ulica Silniczna, koło rzeki Silnicy. Dokładnie pamiętam dom, w którym później był pogrom żydowski. To było dosłownie obok mojego miejsca zamieszkania. Niemniej nastroje były powiedzmy antyżydowskie. Myśmy wszyscy, zresztą i tutaj, świadomi byli, że w organach bezpieczeństwa Żydzi byli nadreprezentatywni. Aczkolwiek w czasie międzywojennym i w czasie Powstania u mnie w rodzinie była specyficzna sytuacja. Dlaczego? Dlatego że moja mama i jej brat, wujek, byli wyraźnie narodowcami. Na przykład mój wujek, który był carskim oficerem najpierw, uważał, że Piłsudski – zamach z 1926 roku – to jest zbrodniarz. Niemniej włos mu z głowy do śmierci marszałka nie spadł. Potem zaczął mieć kłopoty, jak powstał BBWR. Natomiast moja mama zdecydowanie. Na przykład sprawy ukraińskie, już po wojnie grubo. U nas na imieninach, jak były gdzieś dyskusje po alkoholu, bo ojciec i wujek lubili popić... Mój wujek był carskim oficerem i pojedynkował się jeszcze w Rosji carskiej i tutaj był w „Daku”, w Inowrocławiu i na rozkaz komendanta garnizonu miał areszt sześć tygodni za próbę pojedynku. Mam jeszcze w swoich zasobach „Kodeks Boziewicza”. Tak że podziały u mnie były. Na przykład Ukraińcy według mojej mamy to byli Małorusini. Dopominali się o coś, co im się nie należy, bo to nie jest żadna narodowość. Taka jest orientacja mojej mamy. Ojciec był zdecydowanie temu przeciwny i stąd wszystkie podziały jakie później były.
- Kiedy wróciliście do Warszawy?
Wróciliśmy po licznych perypetiach. Trafiliśmy do Grodziska Mazowieckiego, do mojego wujostwa Wróblewskich, którzy mieli sklep z materiałami piśmiennymi. Z kolei mój przyrodni brat, znany dziennikarz Ibis-Wróblewski, był w partyzantce. Na odsiecz Warszawie szli. Połączyli się z grupą kampinoską i szli na odsiecz Warszawie. Prezes mojego klubu płetwonurków był partyzantem i razem z moim bratem szli koło Jaktorowa. Kwapisiewicz i mój brat szli, przemykali się miedzy grupami esesmanów. Nagle Mietek Kwapisiewicz, kapral podchorąży, zresztą tak jak i mój brat, zobaczył esesmana, który ściągnął spodnie i się załatwiał. Mietek ściągnął Stena i go przeciął. Rozpętało się piekło. Z samochodu pancernego, z działka dwadzieścia milimetrów strzelili tak, że bratu przestrzelili łokieć. Pocisk trafił w drzewo. Brat miał odłamków mnóstwo. Jak myśmy przyjechali, to Andrzej leżał, ledwo dyszał. Mietek go ściągnął sam, pod ostrzałem wrócił po niego i doprowadził do tego, że udzielili mu pomocy i wzięli go ze sobą.
- Czy po wojnie wróciliście do mieszkania na Marszałkowskiej?
Nie, bo to mieszkanie zajęło NKWD. To było mieszkanie, które w ramach odstępnego mój dziadek dał mojej mamie. […] Z kolei nasz majątek, Skudzewo w toruńskim, objęła reforma rolna i myśmy dostali resztówkę koło Płońska. Miałem trudności, żeby dostać się na Politechnikę, na wydział, na który chciałem, na samochody i ciągniki. Na pierwszy rok się nie dostałem, dlatego że przesunęli mnie na wydział agromechaniczny. Dopiero po trzecim semestrze profesor Bojarski załatwił mi, że jak zdam wszystkie egzaminy bez poprawki, to mnie przeniosą z agromechanicznego na samochody i ciągniki. Przeniosłem się i skończyłem Wydział Samochodów i Maszyn Roboczych. Do dzisiejszego dnia w tym zawodzie pracuję.
- Na koniec proszę w dwóch słowach ocenić Powstanie Warszawskie.
Moja ocena teraz jest niejako ukształtowana pod wpływem doświadczeń, których nabyłem grubo po Powstaniu. Niemniej uważam, że stanowisko naszej emigracji i generała Andersa, którego głęboko szanuję, było o tyle niesłuszne, że gdyby Powstanie nie wybuchło w sposób zorganizowany, to by wybuchło w sposób niezorganizowany, co by moim prywatnym zdaniem pociągnęło znacznie więcej ofiar. Bo w końcu to von dem Bach dopiero we wrześniu 1944 roku, po upadku Starówki, dostał rozkaz traktowania akowców jako kombatantów, a rzezie na Woli i tak dalej to było wszystko działania brygady Dirlewangera i RONA SS, z którymi miałem osobiście do czynienia. Przecież to nie jest żadna fantazja, że do ludzi, których pędzono przed czołgami ulicą Wilczą [strzelano]. Widziałem ich na własne oczy zabitych. Dzieci. To tak by się skończyło. To była pełna perfidia „sowieciarzy”, że oni do Powstania skłaniali. Ale mnie się zdaje, że nawet gdyby nie to, że oni skłaniali i część lewicująca była skłonna im uwierzyć, to nienawiść do Niemców i tak [spowodowałaby wybuch Powstania]. To, co nam mówił nasz ksiądz, który był naszym kapelanem: „To hasełko, które wam do głowy kładą: »dobry Niemiec – martwy Niemiec«, nie jest hasłem słusznym, bo są i dobrzy Niemcy i źli Niemcy”. Te proporcje były zupełnie inne, ale o tym się dowiedziałem dopiero grubo po wojnie.
Warszawa, 14 stycznia 2008 roku
Rozmowę prowadził Robert Markiewicz