Stanisław Sedlaczek „Rolnik”
Nazywam się Stanisław Sedlaczek, urodzony w Warszawie 10 grudnia 1926 roku, pseudonim akowski „Rolnik”, numer 7512, jednostka wojskowa: Zgrupowanie „Róg”, Batalion „Gustaw”, kompania harcerska pluton 1 i 3. W 3. plutonie byłem łącznikiem oddziału osłonowego. W czasie Powstania Warszawskiego miałem stopień starszego strzelca, byłem wyszkolony.
- Parę słów o pana dzieciństwie, gdzie pan mieszkał przed wojną?
Urodziłem się w Warszawie, przed wojną mieszkałem w różnych częściach Warszawy. Urodziłem się na Nabielakach 9 w szpitalu wojskowym. Mieszkaliśmy w Babicach koło Warszawy. Tuż przed wojną ojciec przeniósł się do Poznania. Uczyłem się w Poznaniu w prywatnej szkole imienia Świętej Zofii, bardzo dobra szkoła podstawowa. W 1939 roku zdałem egzamin do Gimnazjum Marcinkowskiego.
- Czym się rodzice zajmowali?
Mój ojciec był harcerzem, też Stanisław Sedlaczek, pseudonim „Arcykot”, „Sas”. Tworzył harcerstwo najpierw we Lwowie, potem w Kijowie, potem w Warszawie. Później był kryzys w harcerstwie w którymś roku i kardynał Flot zaprosił ojca do Poznania, żeby w Poznaniu razem ze swoim przyjacielem panem Tokarskim tworzył programy dla katolickiego stowarzyszenia młodzieży żeńskiej i męskiej. Ojciec na to zaproszenie do Poznania przyjechał z rodziną z Warszawy. Myśmy mieszkali wtedy na Paryskiej, nie pamiętam dobrze. Przyjechaliśmy do Poznania, aż do wojny żeśmy mieszkali na Wolsztyńskiej.
- Jak pan zapamiętał wybuch wojny?
W 1939 roku w czerwcu składałem egzamin do gimnazjum. Rodzina potem wyjechała do Małkini nad Bugiem, żeśmy tam spędzali wakacje. Na wakacjach jak byliśmy, to wybuchła wojna i wojnę myśmy spędzali nad Bugiem. Jak Niemcy już zajęli tereny polskie, wojska sowieckie doszły do Bugu, ze strefy sowieckiej przez Bug nocą przedzieraliśmy się do strefy niemieckiej, do Warszawy. Moja mama miała liczną rodzinę w Warszawie. Moi dziadkowie [mieszkali] na Karowej 4 mieszkania 58 przy ślimaku. Ślimak przy ulicy Karowej nazywał się, miał patrona, wielkiego patriotę księdza Markiewicza. Cóż jeszcze? Nasz tata z Poznania przyjechał do Warszawy. Tata pracował. Było stowarzyszenie, które się opiekowało wygnańcami – RGO, Rada Główna Opiekuńcza. Ojciec działał w Radzie Głównej Opiekuńczej. Później, ponieważ tata był nauczycielem, miał w kenkarcie napisane
Der Lehrer, to na tajny rozkaz Hitlera wszyscy co mieli napisane
Der Lehrem byli aresztowani. W 1942 roku ojciec był aresztowany, bo miał niestety w kenkarcie napisane
Der Lehrer. Siedział najpierw na Pawiaku, potem był przewieziony do Oświęcimia. W Oświęcimiu był krótko, bo niestety zamęczyli ojca i zastrzelili go w sierpniu.
- Przyszła wiadomość do domu?
Do domu przyszła mała walizeczka jako paczka. Tam była koszula ojca, była ojca złota obrączka. Koszula ojca była zakrwawiona i moja mama płakała. To było tragicznie. Dla nas dzieci to była tragiczna chwila, płakaliśmy. W walizce przesłali bieliznę ojca i była zakrwawiona koszula. To było straszne. Ojciec został zabity w pierwszych dniach sierpnia, około 2 sierpnia. Mniej więcej pod koniec sierpnia zabolał mnie ząb. Zostałem wysłany do dentystki. Panią dentystką była harcerka i przyjaciółka mojego taty. Zapisaliśmy się do harcerstwa. To było harcerstwo katolickie „dwójka” warszawska imienia Tadeusza Rejtana. Wtedy zdaje się, że drużynowym był Stanisław Dobrowolski, a jego zastępcą był Zbyszek Falenbuch. Należeliśmy do zastępu „Żubrów”. Zastęp „Żubrów” był najstarszy. Potem był młodszy zastęp „Lampartów”. W Powstaniu Warszawskim, jak już był rok 1944, to mój brat bliźniak Marian Sedlaczek „Beskid” 7511 został drużynowym „błękitnej”, a ja byłem trochę jego zastępcą i prowadziłem najstarszy zastęp harcerski, który przyjął nazwę „Sarmaci”. To był bardzo bojowy zastęp, który rwał się do walki o ojczyznę. Niestety 25 sierpnia dwóch z moich harcerzy…
- Jaką przyczynę śmierci taty podali Niemcy?
Niemcy oczywiście napisali, że przyczyną śmierci był atak serca czy coś takiego, zupełnie się nie przyznali, że ojca po prostu zakatowali.
- Czy pan się o tym dowiedział po wojnie?
Oczywiście, że się po wojnie dowiedziałem. Od świadków dowiedziałem się o śmierci mojego ojca, zresztą to jest opisane w historii.
- To jest dziwne, że oni odesłali złotą obrączkę.
Właśnie ciekawe, że odesłali małą walizeczkę z wszystkimi osobistymi rzeczami, nie wiem dlaczego przysłali zakrwawioną [koszulę]. Pewno ktoś z Polaków w Oświęcimiu przemycił i delikatnie wsadził. Niemcy chyba tego nie zauważyli, że koszula była tak mocno skrwawiona. Moja mama płakała.
Przyszła złota obrączka. To był straszny szok dla całej rodziny. Trzeba powiedzieć, że przyjaciele mamy bardzo pomagali, finansowo pomagali. Zostaliśmy przyjęci na tajne kursy gimnazjalne, chodziliśmy na tajne kursy gimnazjalne. Między innymi była prywatna bardzo dobra szkoła rolnicza, którą prowadził profesor Stanisław Wiśniewski, botanik.
- Dlatego przyjął pan pseudonim „Rolnik”?
Dlatego przyjąłem pseudonim „Rolnik”. Miałem zamiłowanie do botaniki i do biologii. Z biologii miałem bardzo dobre stopnie. Miłowałem się także w matematyce. Moją nauczycielką od matematyki była pani Maria Makowska. Nazywaliśmy ją Marysia Makowska, wspaniała nauczycielka, która miała swój własny pogląd na różne teorie. Pamiętam, że do niej się zgłosiłem, bo nie wiedziałem, co to jest funkcja. Ona mi powiedziała bardzo ciekawą opisową definicję funkcji. […]
- Pamięta pan dzień przysięgi?
Ciekawa rzecz, że nasza przysięga była przysięgą harcerską: „Mam szczerą wolę życiem całym pełnić służbę Bogu i Polsce, nieść chętną pomoc bliźnim, być posłuszny prawu harcerskiemu.” Przysięga była rozumiana po katolicku. Służyć Bogu to znaczyło każdego dnia być w łasce uświęcającej. Hasło „czuwaj” było ewangeliczne. Czuwać to znaczyło czuwać nad sobą, nad swoją duszą, żeby była w stanie łaski uświęcającej. To było harcerstwo katolickie, zresztą bardzo bojowe. Pamiętam jeszcze ciekawą rzecz, że na Starym Mieście, jak żeśmy jako harcerze walczyli, to był wspaniały ksiądz kapelan ojciec Tomasz Roztworowski. Ciekawa rzecz, że rozdawał nam medaliki Miłosierdzia Bożego, mimo że wtedy jeszcze Miłosierdzie Boże nie było zatwierdzone przez Stolicę Apostolską. On był święty kapłan. Pamiętam, na sznurku miałem piękny medalik Miłosierdzia Bożego, z jednej strony była postać Pana Jezusa z promieniami jeden czerwony, drugi biały, a na drugiej stronie był bardzo ważny zapis: „Jezu ufam Tobie. Hasło: „Jezu ufam Tobie” to też znaczyło, żeby być w łasce uświęcającej. Nie można służyć Panu Bogu będąc w stanie grzechu poważnego. Wszyscy harcerze, którzy walczyli na Starym Mieście, wszyscy byli w stanie łaski uświęcającej. Dwóch chłopców, którzy polegli 25 sierpnia, moich wielkich przyjaciół, jeden miał pseudonim „Ikar”, a drugi miał pseudonim „Zagłoba”, to oni po śmierci prosili mnie o modlitwę. W różny sposób przypominali, żeby się za nich modlić. Oni, jak każdy człowiek, mieli swoje zobowiązania i musieli w Czyśćcu odcierpieć swoje grzechy. To byli bardzo waleczni, wspaniali chłopcy. Polegli przy Podwalu na Starym Mieście 25 sierpnia. Było straszne bombardowanie. Bombardowanie Starego Miasta było okropne. Wszyscy, którzy szybko do piwnicy zlatywali to odżyli, a ci co pozostawali w szpitalach, to na ogół ginęli. Mój brat, jak było bombardowanie, był na pierwszym piętrze i w cudowny sposób ocalał. Bomby zleciały aż do pierwszego piętra i zniszczyły pierwsze piętro, nie zniszczyły tylko piwnic. Mój braciszek Marian Sedlaczek, będąc na [pierwszym] piętrze, w cudowny sposób ocalał. Ja też w cudowny sposób ocalałem kilka razy. Między innymi koło 7 [sierpnia] z Woli żeśmy przyszli na Stare Miasto, na Kilińskiego 3. Na pierwszym piętrze myśmy spali. Okna były powybijane, były powybijane szyby i wejście na balkon. Ciekawa rzecz, że w środku nocy, to może była trzecia godzina w nocy, nagle zostałem obudzony. Wstałem, wszyscy spali, chrapanie słyszałem. Spaliśmy w ubraniach na siennikach pod ścianą. Widzę, że koledzy śpią, wyszedłem na balkon pomodlić się i się modliłem o zwycięstwo. Cisza była wielka, na niebie były tylko flary niemieckie, z karabinów maszynowych były wspaniałe perełki, cisza była. Modliłem się do Anioła Stróża o życie, żeby ocalić z Powstania. Proszę sobie wyobrazić, że nagle mi się zachciało spać. Jeszcze nie całkiem zszedłem z balkonu, w tym miejscu gdzie stałem, wybuchł pocisk. Gdybym stał dłużej kilka sekund, sekundę czy dwie, to bym zginął od pocisku. Odłamki z pocisku zraniły moich kolegów, którzy spali przy ścianie, a mnie nie trafił ani jeden odłamek. To był prawdziwy cud. Różnych cudownych sytuacji na Starym Mieście było więcej.
Niektóre przypadki były bardzo osobiste, wprost wstrząsające. Najgorzej było 2 września. 2 września jako ochotnik zgłosiłem się do oddziału osłonowego Batalionu „Gustaw”. Batalion „Gustaw” to były trzy kompanie. Kompania harcerska wystawiła oddział osłonowy, którym dowodził harcerz dobrze mi znany, krewny Zbyszka Falenbucha, pseudonim „Wilanowski”. Uczył mnie w harcerstwie hasła „czuwaj”. Uważam, że to był najlepszy dowódca wojskowy bezpośrednio walczący na barykadzie na Starym Mieście, bardzo roztropny. On wszystkie swoje rozkazy konsultował ze swoimi kolegami, przyjaciółmi. On też na ochotnika zgłosił się do patrolu czy oddziału osłonowego. Oddział osłonowy składał się z karabinu maszynowego. Ich było tam około pięciu. Początkowo myślałem, że tam były dwa karabiny maszynowe, [ale] nie. Do nich dołączył się drugi oddział „Juliusza”. Nasz oddział to był oddział kompanii harcerskiej, a był jeszcze oddział „Juliusz”. Oddział akowski „Juliusz” to sobie krążył. Oddział harcerski był w pobliżu cerkwi. Cerkiew była przy Podwalu, on działał w pobliżu cerkwi, tam była placówka. Tam byłem jako łącznik między miejscem dowodzenia dowódcy ewakuacji. Dowódca ewakuacji Starówki był przy wejściu do kanału na skrzyżowaniu ulicy Miodowej i Długiej. Na skrzyżowaniu Miodowej i Długiej był główny właz, przez który się wycofywali powstańcy ze Starego Miasta. Niestety, wejście do włazu było kontrolowane przez żandarmerię akowską. Żandarmi to byli młodzi ludzie, którzy ślepo wykonywali rozkazy. Myśmy mieli takie powiedzenie, że nie wolno ślepo wykonywać rozkazów. Rozkazy musiały być z sumieniem, z Panem Bogiem konsultowane i jeżeli coś było niemądrego, to niemądrych rozkazów nie wykonywaliśmy. Każdy rozkaz musiał być przez nasze sumienie skonsultowane. Niestety, oni ślepo wykonywali rozkazy. Pamiętam, że nie byli poddani dowódcy ewakuacji. Niestety wśród powstańców też powstała psychoza, żeby jak najszybciej się wycofać kanałami. Różne były kombinacje. Jedynie placówką ostateczną był oddział „Wilanowskiego”, jeden karabin maszynowy, który był w pobliżu cerkwi przy Podwalu. Z nimi od czasu do czasu łączył się oddział, o którym już wspomniałem, „Juliusz”. Co robiły inne oddziały? Inne oddziały po cichu się wycofywały wbrew rozkazom. Początkowo według planów mieli się nasi wycofać około północy z 1 na 2 września. Taki był plan, ale niestety żandarmeria nie bardzo sobie dawała radę, ponieważ bardzo dużo ludności cywilnej pchało się do kanałów. Między innymi muszę powiedzieć, że w Warszawie też byli przestępcy, którzy się przebierali za powstańców. Byli przestępcy, którzy mieli biało-czerwone [opaski]. Czym się odznaczali? Walizkami. Co było w walizkach? Kradzione złoto, zegarki. To byli przestępcy. Mi się wydaje, że żandarmeria ich rozpoznała, nie dali się przekupić i z walizkami ich nie wpuszczali do włazu. Dlaczego? Bo tamte przejścia były zawalone i oni z walizkami by nie przeszli. W końcu września, jak nasz oddział się wycofywał, dali mi powstańczy miotacz ognia. To była bardzo ciężka butla z powietrzem, nie z tlenem, a z powietrzem. Była druga butla z ropą czy z naftą. To było bardzo ciężkie. Dali mnie to, żebym to dźwigał, bo to była broń. Nasz dowódca Tadzio Górski powiedział, że to jako broń musi być przeniesione kanałami. Mówię do niego: „Ledwo to dźwigam, to się kanałami nie przeniesie.” „Tak, ale jest rozkaz.” Mnie się chciało płakać, ale na szczęście od naszego dowódcy przyleciała sanitariuszka, blondyna wysoka, że potrzeba łącznika. Ucieszyłem się i mówię: „To zróbcie mnie łącznikiem.” Tadzio Górski się też ucieszył i mówi: „To ty zostaniesz łącznikiem.” Zostałem łącznikiem. Szybko pobiegłem do kanału, gdzie było dowództwo. Dowódca na mnie spojrzał i powiedział: „Spać, natychmiast spać.” Byłem strasznie zmęczony, bo w ostatnie dni żeśmy walczyli nie śpiąc, nie miał kto walczyć. Przespałem się. Dowiedziałem się, że będę wysłany do oddziału osłonowego z kompanii harcerskiej. Oni prawdopodobnie wycofają się około północy, z tym że mogą się wycofać tylko na wyraźny rozkaz przez łącznika, czyli przeze mnie, zaniesiony, a tak muszą trwać na placówce w pobliżu cerkwi. To była cerkiew między Podwalem a kościołem Świętego Marcina. Mniej więcej co godzinę do chłopców się skradałem i meldowałem. Nie pamiętam, jakie było hasło. Oni mnie znali doskonale. Skradałem się jak kot. Tylko pamiętam, [że mówiłem]: „Musicie wytrwać.” Oni mnie meldowali, że już nie mają łączności z innymi oddziałami osłonowymi, bo inne oddziały osłonowe po cichu się wycofywały. Tylko harcerze tam zostali do końca. Pamiętam też moją ostatnią wycieczkę jako łącznika z rogu ulicy Miodowej i Długiej do placówki. Była dosyć tragiczna. Jak się do nich skradałem, to zobaczyłem, że ludność cywilna powywieszała już białe flagi na Starym Mieście. Spotkałem dwóch kolejarzy. Ciekawa rzecz, pytam się ich o hasło, a oni coś mówią: „Ogień.” Dziwne hasło mi podali. Przekonałem się, że to byli socjaliści czy komuniści, ale cóż robić. Byłem uzbrojony w karabin, odznaki Armii Krajowej. Oni mi zameldowali, że Starówka już się poddaje. Skradałem się po cichu do placówki. Oni mnie tam przyjęli. Dowódca mi powiedział po cichu do ucha, że Starówka się już poddaje. Powiedziałem im, że mają się jak najszybciej wycofać do kanałów. Razem najbliższą drogą biegliśmy do kanałów. Po drodze był straszny zapach niepochowanych ludzi. Straszne były bombardowania, było wielu zabitych ludzi i był straszny zapach. Ciekawa rzecz, że bardzo dużo było niewybuchów bombowych i niewybuchów od armat. Bardzo szybko biegiem żeśmy się wydostali stamtąd do kanałów. Kanał był oblegany przez ludność cywilną. Pamiętam, że myśmy zeszli do piwnicy. W piwnicach były kotły stalowe, w którym gotowano żywność. Schowałem się za kocioł stalowy. Czuliśmy, że będzie bombardowanie. Rzeczywiście, najpierw były sygnały niemieckie z ziemi. To były rakiety kolorowe: czerwone, niebieskie, zielone. Ciekawa rzecz, że z różnych stron wszystkie rakiety na nas szły. Rozległ się hałas samolotów. Spojrzałem, widziałem, że samoloty lecą. Schyliłem głowę, schowałem się za stalowy kocioł. Wtedy najpierw był huk samolotów, potem ucichło i potem zaczęły wybuchać bomby. Bomby były z opóźnionym [zapłonem]. To nie prawda, że były bomby, które natychmiast wybuchały, jak twierdzą niektórzy, tylko były z opóźnieniem. Zdaje się były trzy samoloty. Widziałem samoloty jak leciały, to były sztukasy. Najpierw była cisza, a później wybuchały [bomby]. Wtedy byłem ranny, straciłem przytomność, nie wiem na jak długo straciłem przytomność. Jak się obudziłem, to zobaczyłem, że mi krew leci z głowy. Miałem na głowie hełm. Hełm był przedziurawiony przez odłamki od bomby. Poszedłem jako ranny do sanitariuszki, a sanitariuszka mówi, że już nie ma czasu, żeby ona mnie opatrzyła. Ona mnie pośle do Niemców, do Niemca lekarza. W piwnicy byli jeńcy niemieccy. Jeńców niemieckich było może czterech, może pięciu i wśród nich był młody lekarz niemiecki. Niemcy byli strasznie przestraszeni, bo myśleli, że będą rozstrzelani. Nigdy do jeńców nie strzelaliśmy. Mówię do niego po niemiecku, znałem niemiecki dosyć dobrze. Sanitariuszka powiedziała, że ma mnie Niemiec opatrzyć. Najpierw głowę umył wodą. Potem mówił, że mnie będzie bardzo szczypać i boleć. Skądś miał alkohol. Młody Niemiec, bardzo niski, malutki lekarz, zabandażował mi głowę mówiąc, że będzie strasznie szczypać. Nic mnie nie szczypało, nic mnie nie bolało. Zawiązał mi głowę. Był strasznie przestraszony, bo miałem granaty za pasem i miałem karabin ze sobą.
- W którym to było miejscu?
To było niedaleko włazu na skrzyżowaniu Miodowej i Długiej. Niedaleko włazu była głęboka piwnica, w której byli jeńcy niemieccy. Byli bardzo przestraszeni, bo oni myśleli, że będą wystrzelani, nie byli wystrzelani. Proszę sobie wyobrazić, że po opatrunku jak przyszedłem do włazu, to już właz był ostrzeliwany i nie mogłem tam wejść. Dwa razy wchodziłem do włazu i wyłaziłem z powrotem, bo Niemcy do włazu, do wody rzucali karbid i karbid się palil. Niektórzy mówili, że to była może benzyna albo coś. Nie, to był karbid, karbid śmierdział i się palił. Jak dwa razy schodziłem, nie mogłem zejść, wyszedłem. Potem nawinął się chłopak, może dziesięć-dwanaście lata. Dałem mu karabin, miałem zawroty głowy, dałem mu pasek z nabojami, dałem mu granat i powiedziałem: „Złaź do włazu i do Śródmieścia.” Chłopak się strasznie ucieszył, zlazł do włazu z bronią. Zastanawiałem się co mam teraz zrobić. Zastanawiałem się, trochę się modliłem i sobie pomyślałem, że pójdę do naszego szpitala, który był przy Kilińskiego 3. Ciekawa rzecz, po bombardowaniu Niemcy oprócz burzących rzucali zapalające bomby, tak że dookoła wszystko się paliło. Niedaleko włazu było zbombardowane zabudowanie obecnego kościoła garnizonowego. Tam pomału idę i modlę się, żeby dojść do szpitala. Nagle jak gdyby z płomieni wychodzi postać starszego kolejarza i starszy kolejarz mówi do mnie, że tu będą zaraz Niemcy, będę aresztowany, żebym zrzucił okrycie z biało-czerwoną opaską. Ledwo rzuciłem biało-czerwoną opaskę, kolejarz zniknął i byłem otoczony przez wojska ukraińskie w armii niemieckiej. Byli pijani, mówili między sobą po rosyjsku, niemieckiego nie znali. Udaję Niemca, do nich po niemiecku Ich bin ein Deutscher. Oni niemieckiego nie rozumieli. Byli pijani, to był patrol, może pięciu ich było. Najpierw chcieli mnie wypróbować czy rzeczywiście ich nie oszukuję. Dali mi granat węgierski, żebym go rzucił w powstańców. Było dużo zabitych w opaskach biało-czerwonych. To nie byli powstańcy. To byli przebrani za powstańców ci, nie wiem jak to ich nazwać, rozbójnicy, których żandarmeria nie wpuściła. Zastanawiałem się czy wolno mi do trupów rzucać [granat] i zacząłem się modlić. Nagle się dziwna rzecz zrobiła, bo z wszystkich stron w to miejsce, gdzie stałem z Ukraińcami, którzy pomagali Niemcom, zaczęły spadać rakiety sygnalizacyjne niemieckie. Zrobiło się zamieszanie. W zamieszaniu Ukraińcy zobaczyli, że tam są walizki i zobaczyli zegarki na ich rękach. Oni złakomili się i powiedzieli mnie, że mam pójść do posterunku, z tyłu stały posterunki niemieckie. Kiwnąłem, że rozumiem, o co chodzi. Oni się rzucili na złoto i na zegarki. Poszedłem w kierunku Niemców. Nagle znowu zaczynają spadać rakiety. Robi się znowu zamieszanie. Wykorzystałem to, zobaczyłem ścieżkę i w bok ścieżką wpadam do piwnicy. Nie wiedziałem, że to była piwnica kościelna. Tam musiała się odprawiać msza święta, bo były butelki z winem i były butelki z wodą do mszy świętej. Pomyślałem sobie – Co mam teraz robić? Sięgam do butelki, wącham wino. My jako harcerze mieliśmy pozwolenie, że jako lekarstwo można było wypić łyk czy dwa łyki wina. Wypiłem mszalnego wina dwa łyki, popiłem wodą mszalną i zastanawiam się, co mam robić. Muszę wyłazić. Rozebrałem się, miałem długie spodnie policyjne, to zdjąłem, pod spodem miałem krótkie spodenki chłopięce, przygarbiłem się, w koszulkę się tylko ubrałem i małego chłopaczka zaczynałem udawać. Wygrzebałem się z piwnicy. Piwnica była zalana wodą, ale woda była źródlana, orzeźwiająca. Wyszedłem z nory. Moich przeciwników już nie było. Wylazłem z nory i przeczołgałem się. Patrzę, a tam z piwnic wychodzi ludność cywilna. Wychodzą albo kobiety, albo staruszkowie. Później się dowiedziałem, że Niemcy z ludności cywilnej oddzielili mężczyzn, zgromadzili ich na placu i rozstrzelali. Zabitych polali benzyną czy czymś i podpalili. Tak robili ze wszystkimi mężczyznami ze Starego Miasta. Zgarbiłem się, wziąłem ze sobą jeszcze dwie butelki wody, wina już nie brałem i przyczepiłem się do wózka, na którym jeździła staruszka. Z tyłu był staruszek, który pchał wózek. Ze Starego Miasta żeśmy szli w kierunku Kolumny Zygmunta. Pamiętam, że Kolumna Zygmunta była powalona. Potem żeśmy szli z Kolumny Zygmunta Krakowskim Przedmieściem, potem żeśmy się dostali na Ogród Saski. W Ogrodzie Saskim stały niemieckie czołgi. Było bardzo gorąco, klapy były pootwierane. Patrzyłem na czołgi niemieckie i widziałem bardzo młodych Niemców. Ci Niemcy, którzy prowadzili czołgi, to była młodzież niemiecka, hitlerowska młodzież, bardzo młode chłopaki. Powoli przeszliśmy z Saskiego w kierunku Woli, w kierunku kościoła Świętego Wojciecha. Tam był też przy ulicy Płockiej szpital. Ze szpitala przy ulicy Płockiej wyleciały sanitariuszki z noszami. Pomidorami mnie poczęstowały. Pamiętam, że się położyłem i natychmiast straciłem przytomność, wykrwawiony byłem. Potem jak się obudziłem, to byłem w kościele. W kościele na posadce kamiennej leżałem na noszach. Pomodliłem się i znowu straciłem przytomność. Później się obudziłem w szpitalu na Płockiej. W szpitalu na Płockiej dowiedziałem się, że tam najpierw ostrzelali, pozabijali lekarzy. Później była odwilż, że zrobili szpital PCK na Płockiej. Przy szpitalu PCK ciekawa rzecz, że się zataiła niemiecka artyleria przeciwlotnicza. Niemiec, kapitan przeciwlotniczej artylerii był dosyć przyzwoity. Pamiętam, patrzyłem w górę, sowieckie samoloty latały, a ci strzelali do samolotów sowieckich. Oni bardzo wysoko strzelali, więc nie trafiali. Niemiec dowódca okazał się dosyć przyzwoity. Mniej więcej po tygodniu czy po dwóch tygodniach, kiedy wyleczyli mi oko, bo miałem też rany, z jeszcze jednym chorym na oczy, dwie siostry, nie wiem jak one się nazywały, miały motylki na… Zwieźli mnie do Leśnej Podkowy. Tam były siostry ze szpitala ocznego, jako oczny tam [trafiłem]. Ciekawa rzecz, że Niemiec dowódca artylerii przeciwlotniczej miał pomocnika Niemca Baltdeutsch, który po niemiecku mówił swoją gwarą trudno zrozumiałą. Dał drewniany pojazd do przewożenia amunicji. Pojazdem do Leśnej Podkowy jechaliśmy, dwie siostry zakonne, nas dwóch chorych. Po drodze, jak żeśmy jechali do Leśnej Podkowy, to zaatakował nas patrol nisko lecących samolotów sowieckich, którzy do nas strzelali. Dwa konie nas ciągnęły. Ten, który powoził strasznie się przestraszył, w krzaki się schował. Szczęśliwie nas nie trafili. Żeśmy się dowlekli do Leśnej Podkowy, do sióstr zakonnych. Tam była świętobliwa siostra chirurg lekarz, siostra Maria na nią mówili. Parę dni byłem w szpitalu u siostry Marii. Tam znalazła mnie sanitariuszka z „Szarych Szeregów”. Pytała się, kto chce się uczyć. Powiedziałem, że chce się uczyć. Razem z nią poszedłem do Milanówka. W Milanówku był bardzo ciekawy człowiek, harcerz profesor Jarczewski, którego syn był w „Szarych Szeregach”. Profesor mnie się przedstawił. Powiedział, że jest harcerzem, ale on nie wierzy w Pana Boga, w „Szarych Szeregach” jest. Znał i szanował mojego ojca, znał osobiście. Przyjął mnie jak swojego syna, leczył mnie, karmił mnie. Byłem wygłodzony i chory.
- Kiedy się pan dowiedział, że Powstanie upadło?
W Milanówku się dowiedziałem, kiedy Powstanie upadło. W Milanówku ciekawa rzecz, byli harcerze – „Szare Szeregi”. Tam już się rozpoczął rok akademicki, więc już musiał być początek października. Były bardzo ciekawe wykłady u profesora Jarczewskiego. Profesor Jarczewski to był bardzo ciekawy człowiek, który mówił, że nie wierzy w Pana Boga, ale spełniał dobre uczynki. On przechowywał powstańców warszawskich, tam nas była grupka, ośmiu chyba. Pamiętam, że posesję profesora odwiedzał żandarm niemiecki, to był staruszek. Profesor Jarczewski elegancko ubrany wychodził do niego, mówił, że studiował w Berlinie. Znał świetnie język niemiecki i historię Niemców, rozmawiał z żandarmem bardzo grzecznie, żandarm był też bardzo grzeczny. Mnie się zdaje, że żandarm już nie wierzył w zwycięstwo. To był staruszek, z obowiązku tam chodził. Do żandarma nikt nie strzelał, bo z jakiego powodu. On spełniał swój obowiązek, ale nie szkodził Polakom. Udawał, że nie wie. Mnie się zdaje, że on wiedział, że tam są Polacy. Jak byliśmy na strychu, żeśmy odchylali dziurę i żeśmy patrzyli, jak żandarm rozmawia z panem profesorem Jarczewskim.
- Gdzie pana zastał koniec wojny?
Tam w bardzo ciekawych okolicznościach, kiedy profesor Jarczewski załatwił mnie już stały pobyt w Milanówku, to tego dnia w cudowny sposób spotkałem moją ciotkę. Poznała mnie po głosie. [Miałem] obandażowaną głowę, byłem w szpitalnym [ubraniu]. Mąż mojej ciotki, Haliny Delman, też był powstańcem warszawskim. Przez nią dostałem się najpierw do Kurzeszyna. W Kurzeszynie była rodzina mojej mamy, a z Kurzeszyna dostałem się do Żelaznej, Żelazna Wieś pod Skierniewicami. Tam była bardzo ciekawa Zofia Majerówna, harcerka, która prowadziła zakład, sierociniec, dla starszych dzieci wojennych, RGO, Rada Główna Opiekuńcza. Ona nas znała, znała mojego ojca. Resztę wojny byłem w Żelaznej. Pracowałem fizycznie, rąbałem drzewo, dźwigałem róże worki. Dosyć szybko się wyleczyłem. Pan profesor Jarczewski bardzo intensywnie wyleczył mnie z choroby żołądkowej i z ran głowy. Już mogłem pracować w Żelaznej pod Skierniewicami.
- Czy był pan represjonowany za udział w Powstaniu Warszawskim?
Nie byłem represjonowany. To też cudowna sprawa. Miałem serdecznych kolegów, przyjaciół, nie wiedziałem, że oni byli w wywiadzie sowieckim. To byli studenci. Studiowałem najpierw w Szkole Inżynierskiej w Poznaniu, a później na Politechnice Poznańskiej. Miałem kolegów przyjaciół, byłem dobrym matematykiem, trochę im z matematyki pomagałem. Kiedyś któremuś się wygadałem, że byłem w Armii Krajowej, a on mówi: „Staszek, tylko ty się nie przyznawaj, że byłeś w Armii Krajowej, bo oni ciebie aresztują.” Nie występowałem przeciwko komunistom, nie brałem udziału w akcjach, bo wiedziałem, co się dzieje. Do mnie mieli wielkie zaufanie. Muszę powiedzieć, że nie wszyscy komuniści byli tacy zażarci wrogowie Armii Krajowej.
- Pamięta pan jakieś nazwiska?
Nie powiem nazwisk tych komunistów, którzy byli dobrzy. Niektórym trochę pomagałem, oni byli wdzięczni. Jeden z nich, ciekawa rzecz, to mi się przyznał, jak on załatwia sobie [zaliczenia]. Nie widziałem go, żeby był na wykładach. Opowiadał mi, jak wychodził na egzamin, z profesorem rozmawiał, pokazywał swój indeks, przedstawiał się, że jest komunistą. Jak się nazywa komunista wojujący? Kazał sobie wpisać dobry. Profesorowie mu bez pytania wpisywali do indeksu dobry.
- Dlaczego pan nie chce powiedzieć nazwisk?
Po pierwsze nie pamiętam, a po drugie jest to ich osobista sprawa, co oni robią. Muszę tylko powiedzieć, że wszyscy komuniści wojujący, którzy skończyli studia, rzekomo skończyli, to byli niedouczeni. To byli inżynierowie zupełnie niedouczeni. Ale oni mieli pomocników zastępców, którzy rzeczywiście znali swój fach.
- Jakby pan miał znów osiemnaście lat, to poszedłby pan do Powstania Warszawskiego?
To jest obowiązek. Nie szedłem do Powstania, żeby zabijać wrogów. Jeżeli strzelałem, a strzelałem, to tak żeby ranić, a nie zabić, po nogach, po brzuchu, nigdy w głowę. Ale byłem świadkiem, jak Niemcy strzelali w głowę. Miałem przyjaciół, których pozabijali Niemcy. Najwięcej zginęło od bomb. Była ciekawa rzecz, że były także niektóre pociski, podobno kolejowe, ale na szczęście one nie wybuchały. Pociski były rozbrajane przez jeńców niemieckich. Po co? Bo materiały były zamieniane na granaty.
Poznań, 17 maja 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama