Antoni Głowiński „Godzięba”
- Proszę opowiedzieć o swoich czasach szkolnych, czasach przedwojennych.
Urodziłem się w ziemiańskiej rodzinie, w powiecie nowotarskim, w miejscowości Raba Wyżna. Tam moi rodzice mieli dosyć duży majątek ziemski. Szkołę podstawową przeszedłem częściowo jako „prywatysta” (uczyłem się w domu), częściowo w publicznej szkole powszechnej w Rabie Wyżnej. W 1936 roku zdałem egzamin wstępny do gimnazjum doktora Wieczorkowskiego w Rabce. Tam uczyłem się przez trzy lata. Nie byłem wybitnie zdolnym uczniem i miałem kłopoty z nauką. Przez pewien czas byłem też w internacie Ojców Benedyktynów w Rabce, ale dalej się uczyłem u doktora Wieczorkowskiego w gimnazjum.
Po wybuchu wojny rozpocząłem naukę na tajnych kompletach szkolnych, gimnazjalnych i licealnych, które były zorganizowane w mojej rodzinnej miejscowości. W 1942 roku zdałem maturę z zakresu liceum humanistycznego przed Tajną Komisją Kuratorium Krakowskiego. Później przyjechałem do Warszawy i wstąpiłem do Państwowej Szkoły Budownictwa Wodnego, która mieściła się w gmachu [Wydziału] Architektury na ulicy Koszykowej. W 1944 roku dostałem dyplom technika wodno-melioracyjnego.
- Wróćmy do czasów gimnazjalnych. Czy pan był w harcerstwie lub w innej organizacji?
W 1939 roku byłem w 3. Krakowskiej Drużynie Harcerskiej i byłem na obozie harcerskim nad jeziorem Necko koło Augustowa.
- Jak wyglądał taki obóz harcerski?
Obóz harcerski zorganizowany przez 3. Drużynę Krakowską był świetnie przygotowany. Mieli już przedtem kilkadziesiąt lat doświadczenia... sprzęt biwakowy i doświadczenie w organizowaniu obozów harcerskich. Z Krakowa jechaliśmy do Augustowa pociągiem, wioząc olbrzymią ilość namiotów, bardzo prostych mebli, kuchnię metalową i statki kuchenne. [Z Augustowa] przetransportowaliśmy to łodzią na drugą stronę jeziora Necko. W lesie (wykorzystując też materiał drzewny, leśny) postawiliśmy pięć czy sześć dużych namiotów typu wojskowego, [a w nich] były zrobione przez nas prycze, i [w namiotach] był zorganizowany [był] cały obóz. Poza początkowym wysiłkiem na postawienie [go], później polegał głównie na grach harcerskich, podchodach, wycieczkach i parodniowym obozie wędrownym przez całą ziemię suwalską. Braliśmy później udział w uroczystościach patriotycznych w Augustowie, organizowanych w jakąś rocznicę pod koniec lipca.
- Obóz był w lipcu? To był już gorący czas...
Czuć było już, że się zbliżają groźne czasy.
- Czy na obozie mieliście jakieś zajęcia paramilitarne, naukę strzelania?
Tak, była nauka strzelania z broni małokalibrowej. Pod tym względem byliśmy przygotowani. Wszyscy właściwie byli już nastawieni na to, że trzeba będzie kiedyś pełnić służbę wojskową.
- Jak pan zapamiętał 1 września?
Byłem wtedy w [mojej] rodzinnej miejscowości Raba Wyżna, która była oddalona od granicy polsko-słowackiej o jakieś trzydzieści kilometrów. Pamiętam, że rano rozpoczęła się jakaś, całkiem dla mnie niezrozumiała strzelanina. Przecież nikt nie mógł wtedy pójść na polowanie, a strzały oznaczały polowanie. Okazało się, że już zaczął się [atak] na jednostkę wojskową, która stacjonowała w Rabie (to był KOP przeniesiony ze wschodniej granicy na teren Beskidów). Rozpoczęło się ostrzeliwanie [polskich] okopów w Rabie Wyżnej przez niemieckie samoloty i w niedługim czasie zaczęła się krótka, ale jednak krwawa walka. Zginęło tam około pięciu czy sześciu żołnierzy polskich i został rozbity jeden niemiecki samochód pancerny. Były tam okopy polskich wojsk i stanowisko działka przeciwpancernego, z którego zostały zatrzymane nacierające kolumny Armii Pancernej [Wilhelma] Lista [natarcie ze Słowacji].
- Kiedy Niemcy zajęli pańską rodzinną miejscowość?
2 września 1939 roku. Wyglądało to w ten sposób. Rano obudziła mnie siostra: „Popatrz, koło domu, w parku już są Niemcy”. Stał [tam] niemiecki motocykl, taki z przyczepą, duży, schowany gdzieś między krzewami i koło niego było paru Niemców.
- Jak Niemcy odnosili się podczas okupacji do pańskich rodziców? Byli oni gospodarzami dużego majątku i na pewno mieli kontakty z Niemcami...
Od razu, od 2 września Niemcy bardzo zainteresowali się dworem w Rabie Wyżnej i zaczęli go kontrolować. Tak że było kilkanaście rewizji. Ciągle każda przechodząca przez tamten teren jednostka niemiecka przeprowadzała rewizję w poszukiwaniu broni i polskich żołnierzy. Nic złego się wtedy nie stało. Cała broń, która była w domu (a było bardzo dużo broni myśliwskiej), została wcześniej wywieziona przez mego ojca do Krakowa. Te sprawy przeszły jakoś bez groźnych następstw. Tym niemniej, następnego dnia, w niedzielę 3 września, ta troszeczkę jak gdyby opustoszała i wyciszona wieś zaczęła żyć i ludzie powoli zaczęli iść do kościoła na mszę. Pod kościołem Niemcy zrobili obławę, zaczęli łapać i aresztować wszystkich mężczyzn idących do kościoła. Jak szedłem, to się bardzo wypytywali, ile mam lat. Ale nie mieściłem się w ich granicach wiekowych, tak że mnie wtedy nie aresztowali. Pamiętam, że matka kazała mi zawsze chodzić w krótkich spodniach, żebym wyglądał jak najbardziej chłopięco. Udało mi się i wtedy nie byłem aresztowany. Jednak z tamtej okolicy Niemcy wywieźli wszystkich mężczyzn, którzy się im napatoczyli w tych pierwszych dniach okupacji.
Zostali wywiezieni do Austrii, chyba w okolice Mauthausen do kamieniołomów i tam pracowali. Zostali zwolnieni dopiero z końcem stycznia albo w lutym 1940 roku. W tym bardzo zimnym i śnieżnym okresie transportami kolejowymi zostali rozwiezieni po wsiach Podkarpacia. Pamiętam, że później te transporty dojechały do Chabówki. Była noc i ludzie szli do dalszych wsi [na piechotę]. Myśmy wychodzili na drogę, żeby im podawać coś gorącego, jakieś mleko, coś do jedzenia... Wróciła wtedy pewna ilość ludzi.
- Czy ma pan jakieś szczególne wspomnienia z czasów okupacji z miejscowości rodzinnej lub potem, jak już pan zaczął uczęszczać do szkoły?
Jeśli chodzi o naukę, tuż po skończeniu działań wojennych z początkiem października 1939 roku rozpoczęła się normalna nauka w gimnazjum w Rabce. Nie trwało to długo, bo około trzech tygodni. Po trzech tygodniach Niemcy w sposób brutalny zamknęli gimnazjum i nie pozwolili na żadną naukę w zakresie szkoły średniej. Skutek był taki, że zaczęto organizować tajne nauczanie i uczyłem się już później na kompletach zorganizowanych przez moją matkę w Rabie Wyżnej. Tak wyglądała nauka.
Poza tym, nasz dwór w Rabie Wyżnej przed rozpoczęciem działań wojennych był raczej opustoszały, była tam tylko nasza bezpośrednia rodzina. [Później] bardzo szybko zaczął się zapełniać ludźmi wysiedlonymi z innych części przedwojennej Polski (z Wielkopolski, z poznańskiego, ze Śląska). Polacy zostali wysiedleni i szukali jakiejś możliwości zamieszkania. Mieszkało u nas dosyć dużo ludzi.
- Nie stwarzało to niebezpieczeństwa dla pana rodziny?
O ile pamiętam, było trzynaście rewizji organizowanych przez różne organizacje wojskowe, a później przez Gestapo. Skończyło się to tragicznie. W 1942 roku moja matka, Wanda Głowińska została ostrzeżona, że może być poszukiwana przez Niemców. Opuściła naszą rodzinną miejscowość i zaczęła się ukrywać pod przybranym nazwiskiem. Podobnie mój straszy brat [Jan]. Mój drugi starszy brat został aresztowany po odbyciu kampanii wrześniowej jako ułan 8. pułku ułanów [ten brat (Józef Głowiński) walczył w siodle] na całej trasie działania [8] pułku, od Woźnik po Tomaszów Lubelski. Później wrócił do domu i niestety z domu został zabrany do niewoli i przebywał tam przez cały okres do końca wojny.
- Gdzie pan przebywał w 1942 roku, gdy pojawiło się niebezpieczeństwo?
Byłem już w Warszawie i chodziłem do szkoły budowlanej.
- Mieszkał pan u rodziny w Warszawie?
Tak. U rodziny, u krewnych.
- Jak wyglądała okupacja w Warszawie? Dla pana to wielkie miasto, pan sam...
Ja Warszawy zasadniczo nie znałem i zacząłem jak gdyby na siłę to miasto poznawać. Cały czas starałem się poznać układ ulic, życie ludzi. Wyglądało to bardzo biednie. Po zniszczeniach w 1939 roku po oblężeniu Warszawy, [miasto] się podniosło, ale nie całkiem. Widać było jeszcze wszędzie wojenne uszkodzenia, wypalone domy, zniszczone mieszkania. Poza tym prywatny handel, prywatną inicjatywę. Ludzie w jakiś sposób usiłowali zarobić i przeżyć. Terror niemiecki był wyraźny. Na ulicach widoczne były patrole niemieckie, które z karabinami gotowymi do strzału patrolowały miasto.
- Miał pan kontakty z konspiracją w Warszawie lub u siebie?
U siebie [t. zn. W Rabie Wyżnej] miałem kontakty bardzo pośrednie. Wiedziałem, że coś takiego istnieje, ale ze względu na mój młody wtedy wiek (nie miałem skończonych osiemnastu lat)... Uważano, że młodzieży nie wciąga się do konspiracji. Szczególnie, że w moich okolicach była trasa przerzutowa ludzi uciekających z Generalnej Guberni na Węgry, a [stamtąd] na zachód. Albo początkowo przez Jugosławię i Włochy do Francji, a później były organizowane jakieś drogi przez Węgry do Grecji, Palestyny, Bejrutu, Libanu. Tamtędy były robione szlaki kurierskie.
W okresie warszawskim 15 września 1942 roku wstąpiłem do konspiracji [ZWZ], która przekształciła się w Armię Krajową.
- Kto pana wciągnął do tej organizacji?
Razem z moim kuzynem, Fryderykiem Zollem juniorem zostałem [tam] skierowany przez mojego krewnego, Fryderyka Zolla starszego (ojca Fryderyka juniora). Był on już wtedy dosyć zaawansowany w sprawach konspiracji. Był członkiem Delegatury Rządu Na Kraj. Drogą służbową polecił, żeby na ulicę Natolińską 8 [gdzie mieszkałem], ktoś się zgłosił i przyjął dwóch kandydatów do służby w ZWZ. Przyszedł wtedy [po nas] Sławomir Malczewski, którego później poznałem bliżej jako mojego dowódcę plutonu, pod pseudonimem „Sławek” i miałem z nim do czynienia przez cały okres konspiracji.
- Jakie były pana zadania w okresie konspiracji?
Szkolenie podstawowe – wyszkolenie strzelca.
- Jak wyglądało takie szkolenie?
Dwa-trzy razy na tydzień były organizowane zebrania, w których brało udział pięciu-sześciu konspiratorów, taka mała drużyna. Myśmy przerabiali całe wyszkolenie strzeleckie. W drugim roku byłem skierowany [z innymi] na kurs dywersyjny, ale nastąpiła tam jakaś organizacyjna przemiana i myśmy tego kursu nie ukończyli. Był on bardzo ciekawy, bo prowadzony przez skoczków wyszkolonych w Anglii, którzy przeszli tam szkołę Cichociemnych. Ja przeszedłem to tylko połowicznie. Od zimy 1943–1944 do końca maja byłem szkolony jako moździerzysta. Przeszedłem wyszkolenie teoretyczne, żeby [być] moździerzystą przy obsłudze moździerza piechoty.
- Wróćmy do 1943 roku. Wiosną wybucha w getcie powstanie. Na pewno pan to widział, słyszał o tym. Jakieś wspomnienia z tamtego okresu...
Widziałem to i słyszałem, bo ta strzelanina była słyszalna w całym mieście. Poza tym były [widoczne] dymy i wybuchy. Nie brałem udziału w żadnych akcjach niesienia pomocy dla resztek Żydów, którzy byli w getcie wymordowywani. Wiem, że były grupy specjalnie skierowane i szkolone, które niosły pomoc i atakowały Niemców. Byli [też] litewscy czy łotewscy strzelcy, tak zwani szaulisi, i oni byli atakowani przez polskie organizacje, ale specjalnie do tego przygotowane. Ja w tym nie brałem udziału.
- Wróćmy do pańskiego wyszkolenia moździerzysty. To było szkolenie czysto teoretyczne. O jakiej broni panu opowiadano: polskiej, niemieckiej, angielskiej?... Bo nie wiedział pan, z czym się pan spotka.
Chyba od razu o angielskiej. Była taka sytuacja, że myśmy naprzód dostali moździerz ze zrzutu i brałem udział w jego przejmowaniu. Chyba to był listopad 1943 roku. Zostałem wezwany przez dowódcę plutonu, żeby się zgłosić na rogu Krakowskiego Przedmieścia i Bednarskiej o określonej godzinie, jako ochrona do transportu broni. Było nas trzech czy czterech. Czekał już na nas dowódca plutonu z teczką. Weszliśmy do bramy. Z teczki wyjął Visa. Każdemu dał po jednym pistolecie i powiedział tylko: „Kula w lufie, odciągać kurek i strzelać”.
- Miał pan wcześniej przeszkolenie?
Miałem, też teoretyczne. Ale zawsze bardzo się interesowałem bronią.
- Ze względu na to, że mieszkał pan z rodzicami we dworze, to miał pan kontakt z bronią.
Tak. [To był] dom, w którym myślistwo było od wielu pokoleń codziennością, więc miałem [z tym] do czynienia i interesowałem się bronią.
Z jakiejś bramy na ulicy Bednarskiej koło Krakowskiego Przedmieścia (to znaczy jak Bednarska wychodzi w górę) wynieśli worki, w których były ciężkie przedmioty, takie po kilkadziesiąt kilo. Podjechała tak zwana (po warszawsku mówiąc) „placforma”, czyli wóz dwukonny. Worki z ciężką zawartością załadowano na ten wóz i ruszyliśmy Krakowskim Przedmieściem, Nowym Światem, Alejami Ujazdowskimi, koło Belwederu, początkiem Belwederskiej do ulicy Parkowej. Tam wyładowaliśmy te worki. I wtedy się dowiedziałem, że to jest moździerz z amunicją; zrzutowy moździerz angielski. Jak on został na Belwederską przetransportowany, tego nie wiem. [Potem] jeszcze raz byłem wykorzystywany przy takich transportach w rejonie ulicy Miedzianej i Placu Kazimierza. Chodziło [tym razem] o pojemniki, w których było zrzucane na spadochronach uzbrojenie. To były duże rury o średnicy jakichś sześćdziesięciu, osiemdziesięciu centymetrów, długości dwóch i pół metra mniej więcej. Spadochronów już nie było przy tym, to były tylko [same] pojemniki, w których zrzucano uzbrojenie. Pamiętam, że żeśmy je przetransportowywali z jednego miejsca w [drugie], bardziej bezpieczne, bardziej zakonspirowane.
- Taki pojemnik zrzutowy jest duży, więc musiało to być bardzo niebezpieczne. Niemcy mogli to przecież zobaczyć.
Tak, mogli. Ale odbywało się to w późnych godzinach wieczornych (w nocy była godzina policyjna i nie wolno było chodzić). Było przetransportowywane przed godziną policyjną.
- Przejdźmy do okresu przed samym wybuchem Powstania. Druga połowa lipca, odwrót tyłowych jednostek przez Warszawę. Jaka atmosfera była wtedy w mieście? Jak wyście się czuli? Czy byliście „silni, zwarci i gotowi” i chcieliście już atakować?
Myśmy byli do pewnego stopnia wyszkoleni i przygotowani jako jednostka, która ma zaatakować koszary SS i kawalerii niemieckiej w Alejach Ujazdowskich. Ale cały czas mówiono i sugerowano nam (to była dość powszechna opinia), że na terenie Warszawy nie powinno być żadnych walk ze względu na wartość miasta i żeby uniknąć strat materialnych i ludnościowych. Do połowy lipca czy nawet później cały czas mówiono, że w Warszawie nie będzie żadnej walki, a warszawskie jednostki Armii Krajowej mają wyjść w teren, jeżeli będzie taka potrzeba, jeżeli nastąpi załamanie się armii niemieckiej i trzeba będzie Niemcom „dać popęd”. Dla mnie było zaskoczeniem, jak już pod koniec lipca dowiedziałem się, że jednak mamy zaatakować koszary niemieckie w Alejach Ujazdowskich (to był tak zwany
Erstes Totenkopfhusarenregiment , trzy budynki miedzy Placem Na Rozdrożu a GISZ-em) i później wesprzeć natarcie innych oddziałów na gmach Gestapo, czyli przedwojennego Ministerstwa Spraw Zagranicznych i Ministerstwa Oświaty w Alei Szucha.
- Czy wcześniej byliście przygotowywani do tego zadania? Czy przeprowadzano jakieś ćwiczenia pozycyjne na papierze odnośnie ataku na tak dobrze uzbrojone i umocnione budynki?
W okresie letnim wszyscy się rozjeżdżali, była mniejsza ilość konspiratorów w mieście. Ale robiliśmy ćwiczenia polowe w różnych laskach na wschód od Warszawy, w okolicach Miłosnej, Sulejówka. Było szkolenie, jak ma wyglądać natarcie piechoty w terenie, jak ma być przygotowane stanowisko strzeleckie w polu, jak się zachowywać. Z tym że to było bez broni.
- Ale walka w polu różni się zasadniczo od walki w mieście. Mieliście jakieś przygotowanie do walki w mieście, czy tego w ogóle nie brano pod uwagę?
To było bardzo fragmentarycznie pokazywane. Szkolenie było raczej skierowane na walkę w polu.
- Wróćmy do końca lipca. Ogłoszona jest mobilizacja oddziałów. Najpierw ta z 27 lipca. Czy pan też był powiadomiony i zabraliście się na pierwszą mobilizację?
Tak, w piątek pod wieczór zostałem zawiadomiony, że jest koncentracja i mam się zgłosić na punkt koncentracyjny, który był na ulicy Parkowej. Poszedłem tam. Miałem już przygotowany chlebak z podstawowymi rzeczami, jakieś [przybory] do mycia, do golenia i drobiazgi osobiste... kurtka nieprzemakalna... To było wszystko, co w chlebaku zebrałem i poszedłem na [miejsce] koncentracji. Tam była zaskakująca dla mnie rzecz. Na tą koncentrację przyszło bardzo mało ludzi, tylko dwunastu żołnierzy, to znaczy trzech oficerów: dowódca kompanii, kapitan doktor Bartoszek [„Cegielski”] i podporucznicy czasu wojny: Konstanty Jabłoński „Jasieńczyk” i Sławomir Malczewski „Sławek”. Było jeszcze pozostałych dziewięciu różnych żołnierzy. Niektórych po raz pierwszy zobaczyłem (przedtem była konspiracja i nie wszyscy żeśmy się stykali). Zobaczyłem wtedy nasze uzbrojenie i wyciągnięty z kryjówki moździerz. Dowiedziałem się, że jeżeli przyjdzie rozkaz (to było jeszcze w piątek wieczorem), to wychodzimy z naszym moździerzem do Ogrodu Botanicznego i ustawiamy go. O wyznaczonej godzinie rozpoczniemy ostrzał koszarów niemieckich w Alejach Ujazdowskich. Następnie po wystrzeleniu całej amunicji (to było czterdzieści pocisków) rozpoczynamy natarcie na ostrzelany obiekt. Natarcie miało być przeprowadzone przez dwunastu ludzi...
- Oprócz tego moździerza i czterdziestu pocisków, jakie było uzbrojenie waszego oddziału?
Jeśli chodzi o broń krótką (uzbrojenie w pistolety), to było około pięćdziesiąt procent stanu osobowego. Porządnych pistoletów bojowych było niewiele. Część to były pistolety kaliber 6 mm czy 7 mm (raczej do obrony osobistej). To była broń krótka. Były chyba dwa albo trzy pistolety maszynowe Sten, zrzutowe angielskie, dwa-trzy karabiny na kompanię i kilkadziesiąt granatów ręcznych produkcji polskiej, konspiracyjnej, tak zwanych „filipinek”. Każdy jednak coś w ręku miał.
- Jak się zakończyła ta pierwsza koncentracja? Jak wyglądały pańskie losy później?
Cały czas byłem na ulicy Parkowej, z tym że w międzyczasie przechodziłem na ulicę Belwederską, gdzie była druga część kompanii. Pamiętam, że kiedyś zostałem wysłany na rowerze w rejon Starego Miasta po butlę ze stężonym kwasem... Nie, jednak nie na rowerze... jechałem tramwajem z kwasem stężonym do produkcji zapalających butelek. Wyprodukowaliśmy kilkadziesiąt butelek zapalających w lokalu konspiracyjnym, [tam] gdzie była zakwaterowana część naszej kompanii, na ulicy Belwederskiej. [...]
- Jak taka butelka wyglądała?
Była to półlitrowa butelka typu „monopolowego”, do której była wlana benzyna w ilości, mniej więcej dziewięćdziesiąt procent i dziesięć procent stężonego kwasu solnego. [Wszystko] było zakorkowane. Korek był zabezpieczony przed przeżarciem przez kwas solny przy pomocy parafiny lub stearyny (korki były maczane w rozgrzanej stearynie i dopiero butelki korkowano). Na wierzchu butelki papierową taśmą klejącą była przyklejona torebka ze zwykłego papieru. W torebce była mieszanina zapalająca, składająca się z czterech deka [substancji] (trzy deko to był kalichlorek i jedno deko cukier puder). To było wymieszane i przyklejone na wierzchu butelki zapalającej. Całość była wkładana w torebkę z grubego pakowego papieru, w jakiej sprzedawano w sklepikach sól i cukier na wagę. Wszystko zaklejano taśmą klejącą.
- Dużo żeście zrobili tych butelek?
Około dwudziestu paru. Nie potrafię powiedzieć, czy któraś z nich była wykorzystana. Nie było potrzeby. Nie starliśmy się w pierwszych dniach z pancerną bronią niemiecką (butelki zapalające były głównie przeznaczone do „walki wręcz” z wozami pancernymi).
- Pierwsza koncentracja została odwołana. Czy pan wrócił do domu?
Nie, nie wróciłem. Byłem cały czas na tej koncentracji.
- Cały oddział tam został, czy rozeszliście się?
Częściowo rozszedł się, bo było tylko dwunastu ludzi. Później od razu w sobotę zaczęli napływać inni i stan tej kompanii wzrósł do jakichś osiemdziesięciu czy stu ludzi. Ale potem było odwołanie koncentracji. Powrót odwołanych ludzi nastąpił we wtorek 1 sierpnia.
- Jak ten dzień wyglądał? Jak go pan zapamiętał?
Rozkaz [dotyczący] godziny „W” przyszedł na ulicę Parkową stosunkowo późno, bo dopiero w południe 1 sierpnia .
- Wasza kompania już była zebrana?
Tak. Miałem jakieś zadanie przed południem, nie odtworzę już teraz w pamięci... Przyszedłem z powrotem na Parkową, jak już właściwie cała kompania była po odprawie do natarcia i przygotowywała się do wyjścia. Wtedy przyszedłem do kompanii, wziąłem lufę moździerza i stanąłem w szeregu. Wyszliśmy około godziny czwartej z pomieszczeń na ulicy Parkowej. Przeszliśmy do Parku Łazienkowskiego, a później do Ogrodu Botanicznego.
- Nie spotkaliście po drodze Niemców?
Nie. Z tym że był jeden bardzo groźny wypadek. Któremuś z żołnierzy wyleciała z ręki „filipinka” i wybuchła między ludźmi.
- Mieliście już wtedy rannych?
[Tak], już byli ranni.
- Ile osób obsługiwało moździerz?
Ostateczny skład działonu wyglądał następująco: działonowy (ten, który dowodził) – podporucznik „Jasieńczyk”, celowniczy – kapral [„Godziemba”] (czyli ja), ładowniczy – strzelec „Turzyma”, amunicyjny pierwszy – strzelec „Stefan”, amunicyjny drugi – strzelec „Gustek”, amunicyjny trzeci – „Ostoja”. Sześciu ludzi to była obsługa moździerza. Resztę amunicji, którą trzeba było nieść (a taki granat ważył jednak cztery i pół kilo), nieśli pozostali żołnierze z całej kompanii (po jednym granacie).
- A ile ważyła lufa moździerza? Pan z lufą maszerował...
Całość [moździerza], która składała się z trzech części, ważyła pięćdziesiąt kilogramów. Lufa była chyba najcięższa i ważyła około dwudziestu kilo. Podstawa była też dosyć ciężką stalową płytą żebrowaną. I dwójnóg też miał swoją wagę... Długość lufy [to] sto trzydzieści centymetrów. Największa „donośność” tego moździerza, a to był tak zwany trzycalowy moździerz angielski zrzutowy, była dwa tysiące pięćset metrów.
- Wróćmy do waszego marszu do Ogrodu Botanicznego. Wybucha „filipinka”, pierwsi ranni... Co się z nimi dzieje? Ilu rannych macie?
Rannych było chyba trzech czy czterech. To była tak zwana Kompania „Ogrodników”. [Ranni] to byli ogrodnicy miejscy, którzy mieli znajomości na terenie Parku Łazienkowskiego. Przez pierwsze dziesięć dni leżeli gdzieś w mieszkaniu służbowym na terenie Parku. Przeszliśmy do Ogrodu Botanicznego. Został ustawiony moździerz. Od strony Alej Ujazdowskich były wysokie drzewa. Nie można było strzelać miedzy konarami, to było niebezpieczne. Trzeba było [go] ustawić za rzędem drzew.
Poza Obserwatorium była przestrzeń wolna i tam został ustawiony moździerz. Ludzie z kompanii zalegli wzdłuż płotu odgraniczającego Ogród Botaniczny od Alej Ujazdowskich. W momencie, gdy zaczęła się zbliżać godzina siedemnasta, dowódca działonu, podporucznik „Jasieńczyk” wydał komendę: „W imię Boga jedynego, działon ognia!” i poszedł pierwszy pocisk, później następny. Chociaż celownik był ustawiony na najmniejszy dystans, jaki można było osiągnąć, wszystkie pociski przenoszone były poza budynki, które mieliśmy zaatakować w Alejach Ujazdowskich i „szły” raczej w rejon gmachu Gestapo w Alei Szucha. Po wystrzeleniu [około] dziesięciu pocisków dowódca działonu rozkazał jak najbardziej cofnąć stanowisko moździerza, żeby można było na tej minimalnej odległości trafić w budynki koszar. Cofnęliśmy [się] do następnego rzędu drzew. Ustawiło się na nowo moździerz (trzeba było podkopać stanowisko dla płyty). [Dowódca] znowu wydał rozkaz i rozpoczęliśmy ostrzeliwanie tych budynków, z tym że one w dalszym ciągu przenosiły.
- Udało wam się ostrzelać koszary?
Chyba nie. Nie było widać, żeby Niemcy byli przygłuszeni. Rozpoczęli ostrzał naszej tyraliery, która leżała wzdłuż Alej Ujazdowskich i od razu były straty w ludziach. Najcięższa strata dla nas, to była śmiertelna rana dowódcy kompanii, kapitana Bartoszka, który miał przestrzał przez czaszkę. Jeden z dowódców plutonu miał obcierkę po czaszce. Poza tym paru strzelców też było rannych. Mniej więcej po godzinie strzelania następny dowódca kompanii podporucznik „Sławek”, cały zakrwawiony, wydał rozkaz: „Wystrzelać wszystkie pozostałe pociski z moździerza, zniszczyć moździerz!”. Wystrzelaliśmy wszystkie pociski. Ostatnie [które] poszły to były [pociski] dymne i zadymiły Aleje Ujazdowskie i koszary niemieckie. Wtedy rozbiłem urządzenia celownicze, ale zniszczyć moździerz można tylko przez zdekompletowanie go. Wobec tego zostawiliśmy płytę i dwójnóg, natomiast ja wziąłem lufę z powrotem na taśmę i ruszyłem z wycofującą się kompanią w kierunku Pałacu Łazienkowskiego. Przeszliśmy przez górną część Parku Łazienkowskiego i doszliśmy do Pałacu. Wtedy lufę, którą niosłem, zepchnąłem do stawu przed Pałacem.
Nie. Nie ma jej tam. Nie wiem, co się z nią stało... [Bez lufy] byłem już wolny od ciężaru. Zaczęliśmy się wycofywać dalej w kierunku Wisły. Chyba był taki rozkaz, że w wypadku nieudanego natarcia wycofujemy się w kierunku Wisły i będziemy starali się przedostać na drugą stronę, żeby ewentualnie [dotrzeć] do wojsk rosyjskich. Wtedy podeszliśmy do Pałacu Myślewieckiego (koło Pałacu Łazienkowskiego). Tam było jakieś spotkanie. Cała grupa żołnierzy stanęła. Słychać było poszczególne strzały, kule bzykały. Wtedy ktoś z pracowników Parku powiedział: „Panowie, na ulicy 29 Listopada leży człowiek. Możliwe, że jest przy nim jakaś broń.” Kto to był, nie [umiem] powiedzieć. Dowódca kompanii, podporucznik „Sławek” wybiegł na ulicę 29 Listopada, żeby dobiec do [leżącego], zobaczyć kto to jest i ewentualnie zabrać broń, jeżeli tam jest. Broń miała przecież dla nas olbrzymią wartość. Uznałem, że nie można dopuścić do tego, żeby dowódca jednostki sam biegł pod kule i był narażony [na trafienie] i pobiegłem za nim do tego człowieka. Zobaczyliśmy, że [rzeczywiście] leży. Nie było widać przy nim żadnej broni. Był ubrany w czarne ubranie. Krwi nie było widać. W każdym razie był nieruchomy.
Wtedy dostaliśmy się pod ostrzał od strony [ulicy] Czerniakowskiej (Niemcy zaczęli do nas strzelać). Podporucznik „Sławek” krzyknął tylko: „Wiać!” Wtedy odwróciłem się. Po mojej prawej stronie był „Sławek”. Zaczęliśmy biec z powrotem [przez] ten nieduży odcinek kilkudziesięciu metrów do Pałacu Myślewieckiego. Wtedy z tyłu, w jakiejś bardzo małej odległości padła seria strzałów. Byłem tym hukiem ogłuszony i poczułem olbrzymie uderzenie w lewe ramię. To było tak, jakby ktoś we mnie uderzył jakimś olbrzymim przedmiotem, drągiem. [O mało] nie przewróciłem się. To uderzenie wepchnęło mnie w furtkę płotu Ogrodu Ujazdowskiego. Wtedy zorientowałem się, że coś jest nie w porządku, że zostałem ranny. To był mniej więcej początek drugiej godziny Powstania.
Dobiegłem do kolegów, którzy tam stali. Zobaczyłem, że jest niedobrze. W jednej ręce trzymałem „filipinkę”, w drugiej colta. Zobaczyłem, że ja tej ręki nie mam! Odwinęła mi się w tył, tak że wierzchem dłoni uderzyłem się w krzyż. Zrobił się jakby jeszcze jeden staw [przegub] w wyniku kompletnego strzaskania kości ramienia. Szczęśliwie nastąpił skurcz palców i nie wypuściłem „filipinki”. Jakoś z trudem wreszcie tą rękę złapałem, odwinąłem, palce rozciągnąłem (były całkowicie niewładne), wyjąłem „filipinkę” i oddałem któremuś z kolegów. Colta oddałem mojemu kuzynowi, Jankowi [Ehrenbergowi]. Trzymałem już tylko rękę, żeby mi się nie majtała. Byłem ogłuszony tym uderzeniem, przez pocisk [w napięty] kościec. Zacząłem się wycofywać z całą kompanią na ulicę Parkową.
- Mieliście sanitariuszki, czy kogoś, kto pana opatrzył?
Mieliśmy sanitariuszki, ale one się wtedy chyba nie zorientowały, że jestem ranny. Od koszar za Parkiem Łazienkowskim zaczęli nacierać Niemcy i ostrzeliwać nas. Później [mieliśmy] problem z przejściem przez wysoki mur oddzielający Park Łazienkowski od ulicy Parkowej. Tam mnie koledzy przerzucili przez ten [mur]. Cały czas trzymałem tą rękę, żeby mi się nie majtała. Kości w środku grzechoczą, wszystko potrzaskane w drobne kawałki...
Doszliśmy do ulicy Parkowej. Wtedy z kolegą, który miał przestrzał przez nogę powiedziałem porucznikowi: „Będę szukał jakiegoś ratunku”. I zostałem, a kompania poszła w kierunku ulicy Belwederskiej. Doszliśmy do jakichś zabudowań. Był tam ogrodnik. Mówię: „Panie, daj kawałek jakiejś deski, jakieś łupki...” – żeby mi tą rękę usztywnić. Przecięliśmy marynarkę i koszulę i położył mi na rękę jakiś zgniły kawałek dykty z nawozem. Zobaczyłem, że nic mi nie pomoże. [Przybiegły] dwie sanitariuszki z punktu sanitarnego, który był na ulicy Parkowej, w naszym dawnym miejscu zakwaterowania, w willi profesora doktora Szymańskiego. Zaprowadziły mnie do ambulatorium. Był tam lekarz i środki opatrunkowe. Dostałem pierwszą pomoc.
Do szpitala trafiłem następnego dnia. Lekarz orzekł, że przy moim zranieniu nie nadaję się do leczenia ambulatoryjnego i to musi być leczenie szpitalne. Jedna z sanitariuszek przeprowadziła mnie z ulicy Parkowej do Państwowego Zakładu Higieny na Chocimskiej. Tam było dowództwo Mokotowa i większy punkt sanitarny.
- Stamtąd też się dowództwo wycofało po kilku dniach. Co się dalej z panem działo?
W Okręgowym Punkcie Sanitarnym od razu mnie zaprowadzono do ambulatorium, z powrotem tą ranę odkryto i zdjęto opatrunki, które były mocno zakrwawione. Zrobiono nowy opatrunek. Robił to weterynarz, doktor Bretsznajder. Byłem mu wtedy bardzo wdzięczny. Miałem różne przypadki z lekarzami. Pierwszy opatrunek robił okulista, drugi weterynarz, a później byłem na oddziale, gdzie oddziałową była akuszerka. Wtedy ten doktor też orzekł, że musi być leczenie szpitalne. Przyszedł patrol sanitarny z Miejskiego Szpitala dla Zakaźnie Chorych na Chocimskiej róg Willowej. Ten szpital miał swój oddział chirurgiczny. Przyszedł patrol, który miał mnie przeprowadzić. Mówię: „No to idziemy”. „Nie, tu już nie ma tak. Na nosze!” Położyli mnie na nosze. Największy kłopot był [z tym], że to wszystko grzechotało i ręka bolała jak cholera. Nie mogłem się schylać, nie mogłem się ruszać!
Jakoś wreszcie położyłem się na noszach i wtedy podbiegła jedna z sanitariuszek i sięgnęła mi do kieszeni, co ja [tam] mam. Miałem jeszcze amunicję do tego olbrzymiego, kowbojskiego colta i przeciętą opaskę. W pierwszym dniu Powstania myśmy mieli opaski na lewej ręce i ta opaska była zdjęta i przecięta. [Sanitariuszka] to wyjęła. Położyli mnie na nosze, przykryli kocem, odbarykadowali drzwi i wynieśli mnie na ulicę Chocimską. Chocimska od Państwowego Zakładu Higieny do szpitala nie jest długa. Ale jak tak [mnie] nieśli, po chwili słyszę:
Halt, halt. Okazuje się – Niemcy. Od razu do [sanitariuszek], kogo niosą. Niosą rannego, umierającego, i tak dalej. Odkryli mi twarz. Miałem udawać nieprzytomnego. Przykryli mnie i niosą dalej. Zanieśli mnie do szpitala na Chocimskiej, tego „tyfusowego”. Tam wnieśli mnie do holu, postawili na ziemi, odkryli twarz. Patrzę... Taki widok trudno [zapomnieć]! Wianuszek pięknych dziewcząt, pielęgniarki, sanitariuszki wszystkie w białych fartuchach i czepkach z czarnymi wstążeczkami... Widok miły. Ja się uśmiecham. Patrzę dalej, a tu stoi Niemiec z pistoletem maszynowym!
- Ten szpital był po stronie niemieckiej?
Po stronie niemieckiej. Dalej udawałem nieprzytomnego. Zanieśli mnie na salę opatrunkową. Ten Niemiec cały czas przy mnie... Zaczął sprawdzać mi kieszenie, czy czegoś tam nie mam. Ale kieszenie były już opróżnione.
- Czyli można powiedzieć, że ta dziewczyna uratowała panu życie...
Uratowała mi życie, zdecydowanie! Cały czas udawałem nieprzytomnego. Niemiec stwierdził, że rzeczywiście jestem ranny. Kazał tylko, po tym, jak oprzytomnieję, żeby dane personalne przesłać do bunkra, który był od strony Dworkowej.
- Jak się dla pana skończyła epopeja powstańcza? Kiedy pan wyszedł z Powstania? Jak byliście z Warszawy ewakuowani?
1 sierpnia pierwsi ranni, którzy trafili do tego szpitala, to byli żołnierze niemieccy z oddziału na Dworkowej, który się później tak okrutnie obchodził z ludnością cywilną (wymordował tam mnóstwo ludzi). Pierwsi ranni to byli Niemcy i zostali od razu opatrzeni. W stosunku do tego szpitala Niemcy byli tolerancyjni. Widzieli przecież, że ci młodzi ludzie, którzy „napłynęli” do szpitala (a „napłynęło” ich tam kilkunastu czy kilkudziesięciu), to byli powstańcy. Ale jednak tolerowali to. Mój pobyt w tym szpitalu był dosyć długi, bo do mniej więcej 13–16 września i Niemcy później urządzili ewakuację szpitala. Podstawili olbrzymie niemieckie wojskowe ciężarówki, na które załadowali sprzęt szpitalny, łóżka, materace, aptekę, przenośne aparaty rentgenowskie i na to posadzili rannych. Pamiętam, że z Warszawy wyjechałem na niemieckiej ciężarówce. Trafiłem do miejsca, gdzie został przeniesiony szpital. To był przedwojenny budynek szkolny na ulicy Krakowiaków na Okęciu. Później przez pewien czas tam była fabryka [Bosch’a]. Przed samym Powstaniem ten budynek został opróżniony i tam Niemcy pozwolili zorganizować [na nowo] szpital.
Później byłem jeszcze półtora miesiąca w tym szpitalu, bo nie można się było wydostać z Warszawy. Nie było możliwości komunikacyjnych. Nie wolno było jeździć pociągiem. Mogłem jedynie się dostać koleją dojazdową EKD do Milanówka. W Milanówku spotkałem ludzi z naszej kompanii, rannych, którzy przeszli całe Powstanie, a nie tak jak ja, tylko godzinę. Później [t. zn. po 1 listopada], jak zniesiono zakaz podróży, to wyjechałem stamtąd pociągiem przez Kraków do moich rodzinnych stron, do powiatu nowotarskiego.
- Na tym zakończymy rozmowę. Dziękujemy bardzo.
Warszawa, 22 lutego 2007 roku
Rozmowę prowadził Robert Markiewicz