Jerzy Uldanowicz
- Co pan robił przed wybuchem wojny 1 września 1939 roku?
Urodziłem się w Radomiu. […] Mój ojciec był oficerem zawodowym. Pośrednio w rezultacie wydarzeń 1926 roku, wypadków majowych, gdzie miał pecha, bo, jak się okazało, służył w pułku, który stanął po stronie rządu, wielu oficerów tego pułku (to był 72. Pułk Piechoty) zostało, mówiąc oględnie, skierowanych do innych zajęć, wręcz usuniętych ze służby, o ile mi wiadomo. Ponieważ ojciec należał do oficerów szczególnie zasłużonych, miał między innymi Virtuti Militari za wojnę 1920 roku, został potraktowany oględnie i skierowany do administracji wojskowej, co jednak było powszechnie uważane za degradację. Mianowicie został komendantem Powiatowej Komendy Uzupełnień w Pińczowie, który wówczas był symbolem zapadłej wsi na Kielecczyźnie, następnie przesunięty na podobne stanowisko do Lublińca. Stamtąd trafił na analogiczne stanowisko, ale już w znacznie poważniejszym ośrodku, mianowicie do Lublina, gdzie był od 1930 roku komendantem tego, co obecnie nazywa się Wojskowa Komenda Rejonowa. Dlatego właśnie w 1930 roku jako niemowlak znalazłem się w Lublinie, gdzie przebywałem z rodzicami jeszcze przez szereg lat.
- Czym zajmowała się mama? Pracowała?
Mama poza krótkim okresem, w którym pracowała w jednym z towarzystw ubezpieczeniowych – potem ze względów zdrowotnych musiała zrezygnować z pracy – była, jak to się mawiało, przy mężu. Byłem jedynym dzieckiem.
- Czy ojciec zarabiał na tyle dobrze, że mógł zapewnić państwu godziwe warunki?
Tak. Wydaje mi się, że zarobki oficera na takim stanowisku były zupełnie wystarczające dla zapewnienia stosunkowo dogodnych warunków bytowania. O ile sobie przypominam, ale nie jestem pewny, czy się nie mylę, zasadnicze zarobki wynosiły około pięciuset złotych, co wówczas było dość pokaźną kwotą. Na to się składał, o ile pamiętam, jakiś dodatek z tytułu posiadania Virtuti Militari.
- Jaki stopień miał ojciec?
Był majorem i to przez niebywale długi okres, też – z tego, co mi wiadomo w – wyniku wydarzeń 1926 roku. Awansował na majora przed 1926 rokiem i przez następne kilkanaście lat, aż do wybuchu wojny, pozostawał majorem.
- Jak pan zapamiętał wybuch wojny?
Miałem wtedy dziewięć lat, więc nie przeprowadzałem oczywiście jakichś głębokich analiz. Pewne charakterystyczne szczegóły utkwiły mi w pamięci. Oczywiście to, że bezpośrednio przed wybuchem wojny (w ostatnich tygodniach) o tym się już mówiło, że jest taka perspektywa, prawie że nieuchronna. Oczywiście to spowodowało, że rodzina ze względu na zajęcia ojca już musiała być w Lublinie w sierpniu, a nie na miejscu, gdzie normalnie spędzaliśmy wakacje.
Wybuch wojny przede wszystkim kojarzy mi się z przygotowaniami do zmniejszenia skutków ataków lotniczych. Po pierwsze z tym, że bardzo dużo ludzi, w tym nasza rodzina, nosiło na co dzień maski przeciwgazowe z długą rurą prowadzącą do pochłaniacza. [Po drugie], kto mógł na szybach naklejał na krzyż, w postaci iksa, paski papieru, co miało zapobiegać całkowitemu wypadaniu i rozsypywaniu się szyb w razie pobliskiego wybuchu bomby.
Jak pamiętam, Lublin został zaatakowany przez lotnictwo niemieckie po raz pierwszy 2 września, z tym że to był atak na peryferie miasta, gdzie było przyfabryczne lotnisko. Pamiętam charakterystyczny, raczej zabawny epizod z tamtych godzin. Mianowicie okres nalotów spędziliśmy w zygzakowatych rowach przeciwlotniczych w pobliżu domu, w którym mieszkaliśmy, na bardzo przyjemnym, pełnym zieleni osiedlu wojskowym. Tkwiąc w rowach przeciwlotniczych, obserwując przelatujące niemieckie bombowce, nagle usłyszeliśmy, że panie stojące obok mojej mamy zgłaszają do niej pretensje, ponieważ mama miała w rękach lornetkę, przez którą obserwowała samoloty. Panie te uznały, że to może być dostrzeżone przez niemieckich pilotów i spowodować atak na miejsce, gdzie się znajdujemy. Pozostawiam to oczywiście bez komentarzy.
Jeśli wolno mówić o szczegółach na wpół zabawnych, mianowicie zanim nastąpił atak bombowy, zanim ogłoszono alarm lotniczy, kiedy zawyły syreny, moja mama udała się do fryzjera w centrum miasta. Właśnie, kiedy siedziała na fotelu w zakładzie fryzjerskim rozpoczął się właściwy nalot. W związku z tym przerwano zajęcia fryzjerskie, mama wróciła do domu i dalej byliśmy w tym rowie. Upłynął tydzień i mama doszła do wniosku, że musi pójść znowu do fryzjera. Wobec tego w kolejną sobotę udała się w to samo miejsce, trochę pechowe, bo w odległości kilkudziesięciu metrów było Dowództwo Okręgu Korpusu, najważniejszy urząd wojskowy w tamtej części Polski, doskonały cel dla dość dobrze zorientowanych Niemców. Kiedy fryzjer miał już zacząć swoje czynności, na głowę mamy posypał się tynk, bo w odległości kilkudziesięciu metrów uderzyły niemieckie bomby. Jest to o tyle ciekawe, że celem bomb był hotel „Victoria” na rogu ulicy Kapucyńskiej i Krakowskiego Przedmieścia w Lublinie, w ścisłym centrum miasta. Bomby niewątpliwie padły tam dlatego, że Niemcy musieli uzyskać informacje, iż nasz rząd, ewakuując się w kierunku wschodnim, zatrzymał się w Lublinie. Okazało się, że między innymi w tymże hotelu. Z tym że Niemcy spóźnili się o kilka godzin. Nad ranem w godzinach poprzedzających atak bombowy rząd opuścił Lublin, udając się w dalszą drogę.
Został zniszczony. Po kolejnej nieudanej wizycie u fryzjera znajome sąsiadki powiedziały mamie, że bardzo proszą, żeby już więcej do fryzjera nie chodziła. Były po prostu przesądne. Jest to coś, co najlepiej zapamiętałem. Dwa czy trzy dni po drugim ataku bombowym, już na centrum miasta, moja rodzina, poza ojcem, który miał zupełnie inne koleje losów, udała się poza miasto do jednej z niezbyt odległych wsi, gdzie przeczekała dni, aż Niemcy zajęli Lublin. Wtedy wróciliśmy do miasta.
- Kiedy pierwszy raz zobaczył pan żołnierzy niemieckich?
Żołnierzy niemieckich po raz pierwszy zobaczyłem, kiedy wróciliśmy do Lublina, kilka dni po zajęciu [przez Niemców] miasta, to było w drugiej dekadzie września.
- Czy zrobiło to na panu duże wrażenie?
Nie. Może byłem jakoś przygotowany już na to odpowiednio. Wrażenie na mnie zrobiło co innego: informacje o tym, że niestety wśród ludności miasta znaleźli się tacy, oczywiście nieliczni, którzy radośnie witali Niemców. Przy czym dodam, że absolutnie nie jestem antysemitą, nienawidzę antysemitów, ale z tego, co mi wiadomo, wtedy, o dziwo, również wśród witających było trochę Żydów, którzy wtedy w Lublinie stanowili około jednej trzeciej ludności. Po prostu, zdaje się, byli niedoinformowani co do rzeczywistych praktyk w wykonaniu Niemców w stosunku do Żydów. Sami Żydzi niestety, do 1939 roku włącznie, również w Lublinie byli traktowani często bardzo nieprzyjemnie przez społeczność polską. Hasło „Bij Żyda”, bojkot sklepów żydowskich, wybijanie szyb były niemal na porządku dziennym.
- Pan był świadkiem takich wydarzeń?
Nie, ale mam o tym informacje od wielu ludzi, na których zdaniu polegam. O ile sobie przypominam, nawet czytałem o tym w ówczesnej prasie.
- Co się potem działo z panem i z pana rodziną?
Moja rodzina na skutek wydarzeń wojennych została rozbita. Zresztą ze smutkiem powiem, że jeśli chodzi o stosunki miedzy moimi rodzicami, uległy wtedy też rozbiciu i tak to pozostało do końca. Ja i matka zostaliśmy w Lublinie do 1942 roku. Natomiast mój ojciec wtedy we wrześniu nadal kierował tym, jak dziś mówimy, WKR-em, gdzie była łakoma rzecz dla Niemców, mianowicie ewidencja osobowa dziesiątków czy może setek tysięcy ludzi podlegających obowiązkowi wojskowemu. Ojciec otrzymał rozkaz ewakuowania archiwów WKR-u w kierunku południowo-wschodnim. Ewakuacja zakończyła się we Lwowie w momencie, kiedy Lwów znalazł się w kleszczach: z jednej strony wojska niemieckie, z drugiej wojska Związku Radzieckiego. Nie potrafię powiedzieć, co ojciec uczynił z tymi archiwami, ale w każdym razie sam znalazł cywilne ubranie i jako już cywil przemknął się między wojskami i po wielu dniach wrócił do Lublina.
Tutaj dochodzimy do rzeczy dość osobliwej. Mianowicie, ojciec wrócił do Lublina i podobnie jak dziesiątki, może nawet setki innych oficerów zawodowych spokojnie zamieszkał pod swoim adresem. Dziś to wydaje się świadczyć o naiwności, ale wtedy widocznie ci oficerowie wierzyli głęboko w pewne zasady prowadzenia wojny, jakie znane były z wcześniejszych okresów i dlatego spokojnie pozostawali w swoich domach.
Upłynęło niewiele dni. Pewnego pięknego wieczoru zapukali do nas dwaj umundurowani Niemcy i w bardzo grzecznej formie poprosili ojca, jako że jest brany w tym momencie do niewoli, żeby nie spiesząc się, spokojnie spakował się, oni grzecznie poczekają. I tak się stało. Zabrali ojca i jak wielu innych oficerów umieścili w więzieniu, jakim był lubelski zamek. Z tego więzienia, bodajże następnego dnia, uformowali transport jeńców oficerów i transport ruszył w drogę do oflagu. Na krótki postój zatrzymał się w Radomiu, gdzie ojciec przed laty pełnił służbę, doskonale znał teren i ludzi. Niemcy skierowali jeńców z pociągu do jakichś obiektów, traktując to oczywiście jako rzecz przejściową, bardzo krótkotrwałą. Ojciec skorzystał z okazji, że pojawiła się jakaś zakonnica. On miał dobre znajomości w tych sferach, jako że w rodzinie miał biskupa. Po prostu wyszedł przez bramę tego terenu razem z tą zakonnicą, trzymając ją niemal za rękę i w ten sposób uniknął niewoli.
- Co się wtedy działo z panem i z pana mamą?
Myśmy zostali normalnie w Lublinie w dotychczasowym mieszkaniu na osiedlu wojskowym. Nie potrafię w tej chwili po latach powiedzieć dokładnie, z czego mama się utrzymywała. Natomiast najogólniej biorąc były pewne oszczędności, bo ojciec zarabiał nienajgorzej. Zamieszkała z nami matka mojej mamy, czyli moja babka, która z kolei miała emeryturę. Oczywiście nie potrafię powiedzieć w jakiej wysokości, ale nie należała do najmniejszych, bo to była emerytura kolejowa. Koleje były wtedy dość solidną firmą. Z tego co wiem, to były główne źródła środków utrzymania.
W naszej rodzinie de facto była jeszcze jedna osoba poza mną i mamą, mianowicie, jak to się brzydko wtedy mówiło, służąca, osoba niezwykle miła, bardzo kulturalna, po małej maturze, co wówczas w tym zawodzie było rzadkością. Była traktowana jak przyjaciel domu, ale mama już nie miała pieniędzy na wypłacanie jej wynagrodzenia. Wobec tego po pierwszych paru miesiącach niestety musiała się z nami rozstać.
- Mama wysłała pana do szkoły?
Tak. Poszedłem do szkoły. To była normalna kontynuacja nauki w szkole, wówczas zwanej powszechną, a dziś podstawową. Chodziłem do tej szkoły. Z tym że kiedy skończyłem sześć klas, wtedy to była norma, okazało się, że sytuacja jest niedobra, dlatego że Niemcy zlikwidowali wszelkie gimnazja, ogólnokształcące szkoły średnie, pozostawili tylko zawodowe. Nie mogłem zatem po tej szkole pójść do gimnazjum. Ludzie naiwnie liczyli, że wojna się szybko skończy. Coś trzeba było z czasem zrobić, wobec tego zostałem skierowany do kolejnej, siódmej klasy. Wówczas było tak, że do siódmej klasy chodziły raczej te dzieci, które na tym miały zakończyć swoją edukację w ogóle. Ja chodziłem po to, żeby przeczekać. Tak się złożyło, że w ten sposób doszliśmy do 1942 roku, kiedy zaczął się nowy etap w moim okupacyjnym życiu: zmiana miejsca zamieszkania.
- W jakich okolicznościach to nastąpiło?
Dość osobliwych. Mianowicie w 1940 roku Niemcy usunęli nas, jak i wszystkie inne rodziny wojskowe z tego osiedla wojskowego. Było dość atrakcyjnym miejscem zakwaterowania dla nich. Usunęli nas i dali nam mieszkanie w starym pożydowskim domu w centrum Lublina przy ulicy Kapucyńskiej, bardzo blisko, kilkadziesiąt metrów od hotelu „Victoria” zbombardowanego wcześniej. Kiedy tam mieszkaliśmy, mama doszła do wniosku, że lepiej i bezpieczniej będzie, ponieważ jest żoną oficera, który uciekł z niemieckiej niewoli, że to mieszkanie będzie figurowało jako nie jej, ale jej matki, a więc osoby o innym nazwisku, że może Niemcy tego nie skojarzą. Dlatego główną lokatorką była moja babcia. Pech chciał, jak dzisiaj wiadomo, Niemcy w pewnym momencie doszli do wniosku, że muszą usunąć z Lublina emerytów. Ponieważ mieszkanie było na nią zapisane, musieliśmy opuścić Lublin. Polecono nam osiedlić się w Opolu Lubelskim, małym miasteczku. Myśmy nie zastosowali się do tego z różnych, czysto praktycznych względów, o których nie będę mówił, bo to może nie jest ciekawe. Przejściowo zatrzymaliśmy się na peryferiach Kraśnika na Lubelszczyźnie, gdzie po prostu był ktoś z dalekich kuzynów i nam to ułatwił. Po dalszych paru tygodniach przenieśliśmy się do Warszawy, dlatego że w Warszawie mieszkał, jako osobowy punkt zaczepienia, brat mojej mamy, o którym wspomnę, zwłaszcza jak będziemy mówili o okresie Powstania Warszawskiego.
- Kiedy państwo znaleźli się w Warszawie?
W Warszawie znaleźliśmy się dokładnie na przełomie lat 1942 i 1943.
- Jak pan zapamiętał to miasto z tamtego okresu? Spodobała się panu Warszawa?
W pewnym stopniu znałem Warszawę z wcześniejszych pobytów, jeszcze jako znacznie młodszy chłopak. Przed wojną, w okresie międzywojennym brat mamy stale tutaj mieszkał przez dłuższy czas. Wobec tego odwiedzaliśmy go, pojawiałem się w Warszawie. Troszeczkę, oczywiście ogólnie, znałem miasto, tak że niczym mnie nie zaskoczyło. Kiedy znalazłem się w nim w pierwszych dniach 1943 roku, w pierwszej chwili nie zauważyłem jakichś ogromnych różnic, oczywiście poza pewnymi zniszczeniami w wyniku bombardowań niemieckich w 1939 roku. Dopiero w miarę spacerowania po mieście, jako że niestety miałem sporo wolnego czasu, dostrzegałem te ogromne zmiany, jak chociażby powstanie getta.
- Przy jakiej ulicy państwo mieszkali w Warszawie?
Początkowo, przez bardzo krótkie, kilkunastodniowe, kilkutygodniowe okresy, najpierw na ulicy Śliskiej, która już nie istnieje (w tej chwili to są tereny koło Pałacu Kultury i Nauki), niedaleko, gdzie przebiega obecna ulica Emilii Plater, wówczas nieistniejąca, następnie króciutko na ulicy Wspólnej, w odległości kilkudziesięciu metrów od Placu Trzech Krzyży, i wreszcie trafiliśmy do budynku, w którym przebywaliśmy aż do Powstania Warszawskiego włącznie, to znaczy na ulicy Grzybowskiej 7. Budynek, jak i zresztą cała zabudowa wschodniej części tej ulicy, bardziej śródmiejskiej, w tej chwili nie istnieje.
- Wspominał pan o powstaniu w getcie. Jak pan je zapamiętał?
Wspominałem o getcie, bo jak wiadomo, powstanie było później. Muszę przyznać, że powstanie w getcie wryło się w moją pamięć dość wyraźnie, jako że mieszkałem w niezbyt dużej odległości. Wielokrotnie, wprawdzie z daleka, ale widziałem, co się tam działo. Najbardziej utkwiły mi w pamięci, tu dochodzę do rzeczy może niezbyt przyjemnej, takie sceny jak to, że na ulicy, bodajże Franciszkańskiej, w czasie trwania walk w getcie stało niemieckie działko szybkostrzelne, prowadzące ogień do budynków w getcie, otoczone tłumem gapiów, dla których to była niemal rozrywka.
- Polacy przyglądali się jak Niemcy niszczyli getto?
Tak. Podczas, gdy inni Polacy z narażeniem życia próbowali ratować Żydów. Były różne sytuacje, bardzo różne. Utkwiły mi w pamięci z daleka widziane sceny, mianowicie Niemcy, chcąc jak najbardziej oszczędzić swoją żywą siłę, raczej nie atakowali tak zwaną piechotą, tylko starali się zniszczyć zabudowę getta, zwłaszcza poprzez spalenie. Z działek szybkostrzelnych i innej broni powodowali powstawanie pożarów. Zapamiętałem, że kiedy płomienie stopniowo ogarniały coraz wyższe kondygnacje domów, ich mieszkańcy, nie mając innego wyjścia, oczywiście uciekali ku górze na dachy i stamtąd często skakali z wysokości kilku pięter. To się musi pamiętać.
- Pan widział, jak skakali?
Tak.
- Wiadomo było, że zginą, skacząc?
Jeśli skakali z wysokości kilku pięter na bruk, to sytuacja była właściwie zupełnie jednoznaczna.
Ostatnie, o czym mówię [było] gdzieś w rejonie dzisiejszej Alei Solidarności, (to była wówczas ulica Leszno) u zbiegu z Jana Pawła II. To był mniej więcej ten rejon, dokładnie sobie nie przypominam. Powstanie w getcie rozgrywało się w tak zwanym [dużym] getcie. Warto pamiętać, że getto miało dwa etapy swojej historii. Najpierw było duże getto, w którym Niemcy zmieścili prawie pół miliona ludzi, bo nie tylko tych, którzy zamieszkiwali w Warszawie, ale wielu przywiezionych z innych miejscowości, nawet bodajże spoza Polski. Po pewnym czasie getto zostało znacznie okrojone terytorialnie i sprowadzone do obszaru znajdującego się na północ od obecnej Alei Solidarności, ówczesnego Leszna. Na zwolnionej części getta między innymi znajdowała się ulica Grzybowska, jej część, na której ja i tysiące innych Polaków zamieszkaliśmy.
- Taki obraz musiał wywierać wielkie wrażenie szczególnie w oczach dziecka. Śniło się panu potem coś takiego?
Nie przypominam sobie, żeby mi się śniło, ale wrażenie robiło niesamowite.
- Czy miał pan kontakt z konspiracją?
Mój bezpośredni kontakt z konspiracją był niewielki. Natomiast ze względu na moją rodzinę był ogromny. Brat matki, o którym wspominałem, Wacław Piotr Janaszek, zawodowy oficer saperów, był jedną z czołowych postaci konspiracji warszawskiej. Nie jestem w stanie z pamięci wymienić wszystkich funkcji przez niego pełnionych, ale najważniejsza była, pełniona w drugiej połowie okresu przedpowstaniowego, funkcja szefa sztabu KEDYW-u Komendy Głównej Armii Krajowej. Funkcję tę pełnił niemal do Powstania. O ile pamiętam, na dwa ostatnie miesiące bezpośrednio poprzedzające Powstanie zastąpił go w tym charakterze, już nie wiem z jakich względów, jego przyjaciel Mieczysław Kurkowski, z którym potem wspólnie walczyli w Powstaniu, wspólnie leżeli w szpitalu. Rola, jaką odgrywał miała szczególnie duży wpływ na rodzinę, na mentalny, psychiczny stosunek rodziny [do działań konspiracji]. Cała moja rodzina była związana z konspiracją, bo i jego żona była w konspiracji akowskiej łączniczką. O tym się wtedy dużo nie mówiło ze względów oczywistych, ze względu na bezpieczeństwo, dlatego że człowiek schwytany, torturowany mógłby za dużo wygadać.
Łączniczką w Armii Krajowej, jestem prawie pewny, że wciągniętą właśnie przez brata, stała się moja matka, z chwilą, kiedy przybyliśmy do Warszawy. W Armii Krajowej był też mój ojciec. Kontakty z nim miałem wtedy bardzo rzadkie, bardzo luźne, ale z tego, co wiem, działa na wschodnich terenach Polski. Zdaje się był komendantem jednego z obwodów Armii Krajowej. Także cała moja najbliższa rodzina była w strukturach akowskich.
Moje kontakty z konspiracją były niejako naturalne, ale pośrednie, bo przecież to wszystko działo się w pewnym stopniu na moich oczach, zwłaszcza jeśli chodzi o działania matki, z którą przecież cały czas mieszkałem. Poza tym, kiedy matka jako łączniczka wykonywała różne swoje czynności (polegające przecież z reguły na tym, że musiała gdzieś jeździć, wchodzić do jakichś budynków, coś przekazywać, coś odbierać), niejednokrotnie, ale nie było to regułą, jeździłem z mamą i zostawałem nie tyle jako ubezpieczenie, tylko jako czujka na zewnątrz na wszelki wypadek, że gdyby się coś działo, co mogłoby zagrozić matce, żebym mógł ewentualnie matkę uprzedzić. Na szczęście nie doszło do takiej konieczności, ale wielokrotnie to obserwowałem i stąd pamiętam miejsca, w które matka najczęściej zaglądała. Między innymi budynek przy ulicy Puławskiej, który jest prawie naprzeciwko wylotu ulicy Odyńca, gdzie w tej chwili jest tablica pamiątkowa związana z tym, że była tam siedziba, kwatera dowódcy słynnej organizacji „Wachlarz”. Podejrzewam, że matka (oczywiście mi o tym nie mówiła z tych względów, o których wspominałem) chyba w związku z tym też często tam zaglądała.
- Jak pan wspomina swoje dzieciństwo w okupacyjnej Warszawie? Miał pan dużo kolegów w miejscu zamieszkania?
W przeciwieństwie do pobytu w Lublinie, gdzie kolegów miałem dużo, bo dłużej byłem i chodziłem do szkoły, w Warszawie kolegów miałem bardzo mało. W zasadzie sprowadzało się to do grona chłopców, którzy mieszkali w najbliższym otoczeniu. Tym bardziej, że do szkoły w normalnym tego słowa znaczeniu w Warszawie już nie chodziłem. Jak mówiłem, gimnazjów ogólnokształcących nie było. Chodziłem natomiast na tajne komplety, gdzie w latach 1943-1944 w ciągu jednego roku zrobiłem dwie klasy, pierwszą i drugą klasę gimnazjum. Komplety odbywały się w jednym z domków willowych na początku ulicy Ursynowskiej w pobliżu ulicy Puławskiej koło Parku Dreszera.
- Miał pan swoje ulubione przedmioty, lekcje?
Trudno mi powiedzieć. Szczególnie ulubionych nie. Zresztą program tych zajęć z konieczności był dość ograniczony. Z konieczności, bo czas był ograniczony, zespół nauczycielski było ograniczony, tak że było kilka najbardziej podstawowych przedmiotów, jak polski, matematyka, trochę historii. Komplety oczywiście wiązały się z pewnym ryzykiem, nie tylko oczywistym, które polegało na tym, że przecież ktoś mógł wówczas sypnąć, jak to się mawiało. Ale ponieważ mieszkałem na Grzybowskiej, komplety były na Ursynowskiej, to była kwestia niemal codziennych przejazdów przez całe śródmieście Warszawy, gdzie były bardzo liczne łapanki.
Wprawdzie miałem prawie czternaście lat, ale miałem wówczas wzrost i warunki fizyczne młodego człowieka znacznie starszego, tak że w razie łapanki byłem zagrożony. Kilkakrotnie udało mi się uciec, dzięki temu że, nieskromnie powiem, byłem wyjątkowo szybki, czego dowody miałem tego po wojnie w postaci wyników zawodów sportowych. Uratowanie mnie i wielu innych ludzi nastąpiło niejednokrotnie dzięki ofiarności innych rodaków, zwłaszcza ludzi, którzy jako motorniczowie prowadzili tramwaje. Mianowicie, jeśli motorniczy prowadził tramwaj i widział, że zbliżają się Niemcy, którzy organizują łapankę, to zwalniał do tego stopnia, że mogliśmy uciec. Mogliśmy uciec dlatego, że ówczesne tramwaje, ich konstrukcja pozwalała na jazdę na zewnątrz. Wystające na zewnątrz elementy pozwalały na oparcie nóg. Na jednym wagonie niejednokrotnie co najmniej kilkanaście osób na zewnątrz jechało. To pozwalało na wykonanie szybkiego skoku, zwłaszcza wtedy, kiedy tramwaj zwolnił.
- Czy kiedy się jeździło na zewnątrz wagonu, trzeba było mieć bilet czy nie?
To jest bardzo ciekawy wątek. Mianowicie, oczywiście jak się jechało na zewnątrz, to się biletu nie płaciło. Ale jeśli mówię o biletach, jedną z form wzajemnego pomagania sobie rodaków, a zarazem szkodzenia administracji okupanta czy [administracji] powiązanej z okupantem, było następujące zjawisko. Mianowicie pasażer, który wchodził do wnętrza wagonu tramwajowego, płacąc za bilet otrzymywał ten bilet, z tym że konduktor przypominał, że prosi żeby pasażer wysiadając oddał bilet. Pasażer oddawał bilet i ten sam bilet oczywiście trafiał do kolejnego pasażera, który płacił. W ten sposób pomagało się konduktorom. Konduktor oferował nie tylko bilety, bardzo często miał przy sobie „sklepik w walizce”: mydełka, kamienie do maszynek, papierosy. Wzajemna wymiana świadczeń.
- Czy miał pan świadomość, że zbliża się wybuch Powstania? Czy mama wykonywała coraz więcej kursów?
Że będzie coś, co potem stało się Powstaniem, to właściwie na ogół się wiedziało. Wtedy jako czternastolatek własnego rozumowania do końca nie przeprowadzałem, ale przecież rozmawiałem z mamą, słyszałem, co mówią inni dorośli. Uważano, że coś w rodzaju Powstania nastąpi, ale nie w takich rozmiarach czasowych, jak potem się okazało. Mówię w tej chwili truizmy, ale nagromadzenie czy stopień nienawiści w stosunku do Niemców, chęci odwetu były ogromne. Ludzie, którzy mieszkali w Warszawie niemal codziennie widzieli mordowanie przez Niemców ogromnej liczby ludzi, nawet na ulicach. Wydawało się, że jest wręcz nieprawdopodobne, żeby Niemcom pozwolono ot tak sobie swobodnie opuścić miasto, gdyby się chcieli wycofać przed armią radziecką. Na coś takiego liczono, ale nie wiedziano konkretnie, co będzie. Zresztą chyba nie budzi to zdziwienia teraz, kiedy wiadomo, że nawet na szczeblach dowódczych Armii Krajowej ta sprawa prawie do ostatnich dni nie była jasna, czy będzie Powstanie i kiedy. Tu nie było jasności.
To spowodowało między innymi różnorakie ogromne trudności. Z jednej strony to, co w tej chwili wiadomo, wtedy nie było jasne dla przeciętnego warszawiaka, że powstańcy nie mieli do dyspozycji wystarczającej ilości broni, bo nawet te stosunkowo pokaźne ilości, jak na ich możliwości, które były, wcześniej w znacznej części zostały przerzucone poza Warszawę na wschód. Po drugie powstało wiele innych niekorzystnych problemów organizacyjnych. Po trzecie ogromne problemy związane z zaopatrzeniem w żywność, jakie się ujawniły w czasie Powstania. Byłyby znacznie mniejsze, gdyby można było z góry zakładać, że coś takiego będzie trwało ponad dwa miesiące. W czasie Powstania był ogromny głód, o czym się teraz chyba coraz rzadziej wie i mówi.
- Wspomniał pan o egzekucjach publicznych. Czy był pan świadkiem takich wydarzeń?
Nie byłem bezpośrednim świadkiem – chyba głównie dlatego, że poza pierwszymi przypadkami, jak wiadomo, zwłaszcza na ulicy Pięknej, Niemcy zrezygnowali z publicznego wykonywania egzekucji, przeciwnie, usuwali z najbliższego otoczenia mieszkańców Warszawy. Mnie się zdarzyło to raz. Dotyczyło to między innymi osoby o bardzo znanym nazwisku. Mianowicie wśród stu czy raczej stu kilku rozstrzelanych przy ulicy Puławskiej, prawie u wylotu Rakowieckiej, gdzie teraz jest tablica pamiątkowa – pomnik koło ulicy Goworka, rozstrzelano profesora Bryłę, słynnego konstruktora, twórcę pierwszego w Polsce mostu spawanego na Słudwi, twórcę konstrukcji Prudentialu przy Placu Powstańców Warszawy.
Tego okropnego dnia wracałem z kompletów na Ursynowskiej, jechałem tramwajem. Mniej więcej na wysokości ulicy Willowej tramwaj, jak i wszystkie inne pojazdy i piesi zostali zatrzymani przez Niemców. Zatrzymano cały ruch uliczny. To samo oczywiście musiało nastąpić ze strony przeciwnej. Trudno mi powiedzieć dokładnie, ile czasu Niemcy nas trzymali, to mogło trwać koło godziny albo więcej. Z daleka widzieliśmy, jak tak zwane budy, czyli samochody ciężarowe okryte plandeką, w których, jak się potem okazało, Niemcy przywozili nieszczęsnych więźniów, skręcały z ulicy Puławskiej w podwórze. Ulica wyglądała oczywiście zupełnie inaczej, była stara, kilkupiętrowa zabudowa z dość dużymi podwórkami. Budy skręcały i po pewnym czasie słychać było salwy. Po pewnym czasie budy wyjeżdżały. Jak się potem okazało, wywoziły zwłoki. Przyjeżdżały następne budy, znów było słychać salwy.
Po pewnym czasie Niemcy przywrócili ruch. Myśmy tam dosłownie pobiegli, chcieliśmy się naocznie przekonać, jakie ślady jeszcze są. Trudno sobie wyobrazić ilość krwi ludzkiej na podwórzu, jeśli się zabije ponad stu ludzi w jednym miejscu. Ludzie rzucili się na tę krew, kwiatki przynosić – modlić się. Upłynęło niewiele minut, Niemcy ponownie wpadli na to podwórko i po prostu z wielkim wrzaskiem, bodajże nawet ze strzelaniem w powietrze, wygonili naszą spontaniczną manifestację.
- Opowiadał pan o tym mamie?
Tak, oczywiście. To był jedyny przypadek, kiedy, wprawdzie z daleka, byłem jakby świadkiem, ale nie dosłownie naocznym. Raczej to były słuchowe wrażenia niż wzrokowe, wzrokowe były potem, już po fakcie.
- Co pan robił 1 sierpnia 1944 roku?
Przed wybuchem walk powstańczych nie robiłem niczego. Moja mama, mimo że była w strukturach akowskich, jednocześnie pracowała zawodowo. W związku z działaniem w charakterze łączniczki, otrzymywała [tylko] jakieś niewielkie gratyfikacje finansowe (nie potrafię powiedzieć jakie, ale wiem, że niewielkie), [pracowała więc], żeby utrzymać rodzinę, poza tym, żeby mieć dokument. Na wypadek łapanki bardzo poważnie liczyły się dokumenty. Pracowała w firmie zajmującej się handlem detalicznym artykułami metalowymi: drobne narzędzia, artykuły gospodarstwa domowego. Firma miała dwa sklepy, jeden przy ulicy Marszałkowskiej, drugi przy ulicy Solnej, gdzie moja mama pracowała jako jednocześnie kasjerka i ekspedientka; to była niemal jednoosobowa obsada. W związku z tym dostała dokument według wzorów wprowadzonych i uznawanych przez Niemców, gdzie było wyraźnie napisane, że firma ta jest, jak to Niemcy określili, ważna dla celów wojennych. To oczywiście była pewna gra pozorów wobec Niemców, żeby na wypadek łapanki mama mogła pokazać ten dokument. Tak się złożyło, że ta firma była prowadzona przez dwóch panów zaprzyjaźnionych z moją rodziną, którzy doskonale wiedzieli, że mama jest w AK i że potrzebuje dobrego dokumentu.
- Gdzie pana zastała godzina „W”?
Zastała mnie w domu. Mama się dowiedziała, ale chyba nie swoimi kanałami organizacyjnymi. Dowiedziała się, że coś się szykuje. Nie pamiętam dokładnie, do której godziny, ale ten sklep na pewno normalnie był otwarty do późniejszych godzin. Mama wcześniej wyszła, bo po prostu niestety decyzji o wybuchu Powstania nie dało się utrzymać w tajemnicy. Warszawa tym huczała, ale dopiero niemal w ostatnich kwadransach. Mama, o ile pamiętam, wtedy wróciła wcześniej niż zwykle i godzina „W” zastała nas w mieszkaniu.
- Co się z panem działo tego samego dnia?
Najlepiej zapamiętałem nastrój niesamowitej euforii, niebywałego entuzjazmu, który ogarnął właściwie całą naszą polską społeczność w zasięgu oddziaływania naszych zmysłów wzroku, słuchu. Ludzie wylegli na ulice, coś, czego się nie da opisać. Prawie na samym początku, po upływie dwóch-trzech godzin, zaczęto budowę barykady przy sąsiednim budynku na Grzybowskiej 5. Mówię o stanie psychicznym mieszkańców Warszawy obserwowanych przez mnie, a zakładam, że to byli przeciętni dla Warszawy mieszkańcy. Zresztą to była dzielnica na pograniczu części miasta zamieszkałej w dużym stopniu przez inteligencję, i w części zamieszkałej przez ludność robotniczą, rzemieślniczą. Zaczęto budować barykadę. Ludzie zamieszkali nad tą barykadą przez okna wyrzucali na nią wszystkie cięższe przedmioty stanowiące wyposażenie mieszkań. Pozbywali się swojego dorobku, nieraz całego życia, przez okna leciały ciężkie, nieraz wydawało się, dość cenne meble.
Dosłownie przed naszym domem na ulicy formował się oddział., (potem się okazało, że to była pierwsza linia frontu). Pojawiło się coś w rodzaju zbiórki oddziału. Sprawdzali obecność. W tym momencie okazało się, że pojawia się cały szereg ochotników, którzy chcieli wstąpić do tego akowskiego oddziału. Tu zarazem pojawia się początek nieszczęścia: było więcej chętnych ludzi niż broni do dyspozycji i dlatego dowódca oddziału powiedział: „Przyjmujemy tych, którzy przychodzą z bronią”. Wtedy okazało się, że spośród zgłaszających się ochotników większość musiała odejść z kwitkiem. Ponieważ miałem tylko czternaście lat, [nie byłem] przeszkolony i [nie miałem] żadnej broni, oczywiście nawet nie próbowałem się zgłaszać.
Moja mama, która wtedy miała trzydzieści osiem lat, była osobą już w bardzo zaawansowanym wieku, jak na ówczesne praktyki i wymagania. Później to sobie odtworzyłem, że była już chyba osobą zbyt zaawansowaną wiekowo, żeby mogła być przyjęta do tego czy innego oddziału w jakimkolwiek charakterze, chociażby sanitariuszki. Zresztą nie miała żadnego szczególnego przeszkolenia w tym zakresie. Przed Powstaniem była łączniczką AK. W momencie wybuchu Powstania więzi organizacyjne uległy zerwaniu, mama nie mogła dotrzeć pod adresy, które oznaczały więź organizacyjną i jakąś możliwość przekazywania informacji. Tak się złożyło, że mama tuż przed wybuchem Powstania otrzymała do przekazania jakiś meldunek. Wybuchły walki, byliśmy praktycznie w dużym stopniu odcięci od dużej części miasta.
Po paru dniach, może po trzech, czterech dniach zdecydowała się podjąć próbę odszukania możliwości kontaktu. Udała się bardzo wówczas okrężną trasą, to już jest bardzo znany temat w powstańczej Warszawie, że wędrowanie ulicami spacerkiem było samobójstwem, wobec tego przez piwnice, różne martwe pola, pola ostrzału, bardzo okrężną trasą poprzez Świętokrzyską dotarła do Placu Dąbrowskiego, gdzie próbowała nawiązać zerwany wcześniej kontakt. Jak się potem okazało, to się nie udało, po prostu jakieś nitki się urwały. Matka nie wróciła szybko, bo to była cała wyprawa. Dziś to wymaga mniej więcej sześciu, siedmiu minut spaceru, wtedy to były całe godziny. Poszedłem w ślad za matką, próbując jakoś ją odnaleźć, nie udało mi się, ale na szczęście matka sama wróciła do domu. Matka, jako osoba z natury aktywna, od razu w pierwszych godzinach próbowała włączać się w różne działania. Pierwsze jej działania były w charakterze sanitariuszki. Okazało się, że jest pierwszy ranny na terenie sąsiedniej kamienicy, nie ma żadnego fachowego personelu. Struktury akowskie w pierwszych godzinach jeszcze wtedy nie działały w pełni, to dopiero się docierało. Pamiętam, że różne przygodne osoby tego rannego, który otrzymał postrzał jednym pociskiem w obie ręce, próbowały opatrywać, robiły to fatalnie, mama się włączyła, opatrywała go.
W następnych tygodniach mama przyjęła funkcję policyjno-administracyjną. Mianowicie zajęła się kontrolowaniem przepływu osób przez teren naszego domu. Ponieważ praktycznie ruch wzdłuż Grzybowskiej to nie był ruch po ulicy, tylko to był ruch poprzez podwórza, piwnice poprzebijane ażeby łączyć sąsiednie posesje, mama siadała sobie na krzesełku przy schodkach prowadzących do klatki schodowej i po prostu sprawdzała dokumenty. Nie była zresztą jedyną osobą w tym charakterze.
Dochodzimy tu do bardzo ciekawego wątku, jeśli chodzi o dokumenty, nie wiem czy znanego. Niemcy, jak uważano powszechnie, może z pewną przesadą, mieli wielu szpicli, wysyłali na tereny zajęte przez naszych swoich ludzi oczywiście z fałszywymi dokumentami. Był zwłaszcza jeden rodzaj dokumentu, którego właściwie nie mogli podrobić. To jest pewna niespodzianka. Mianowicie kartka żywnościowa, którą praktycznie miał każdy mieszkaniec Warszawy. Musiała mieć nie tylko wymienione imię i nazwisko – jak wiadomo wielu ludzi miało fałszywe nazwiska w czasie okupacji, więc Niemcy mogli tak samo stworzyć pewne fikcje – ale musiała mieć wymieniony konkretny adres. Już można było skojarzyć i sprawdzić, czy ta osoba rzeczywiście jest znana w danym domu. Co więcej, kartka żywnościowa, żeby mogła być realizowana (Powstanie wybuchło w momencie rozpoczynania się kolejnego miesiąca, na który były wystawione uprzednio kolejne kartki żywnościowe) musiała mieć odciśnięte stemple kilku sklepów różnych branż, konkretnych sklepów, które były z reguły już na terenie zajętym przez naszych. Sfałszowanie takiej kartki było praktycznie niemożliwe. Moja matka prosiła bardzo często o kartkę żywnościową.
A propos szpicli mała dygresja. Po wielu dniach Powstania, już nie odtworzę dokładnie kiedy, ale to nieważne, pewnego dnia przyszedł rozkaz, ażeby akowcy swoje biało-czerwone opaski, nie z literami „AK” jak niektórzy mylnie sądzą, tylko „WP”, czyli Wojsko Polskie, przełożyli na drugą rękę. Nie potrafię tylko powiedzieć, jakie to dało efekty, jeśli chodzi o ujawnianie szpicli.
[…] Widziało się wiele rzeczy. Ograniczę się do dwóch czy trzech kwestii. Mnie więcej w połowie Powstania widziałem sytuację następującą. Będę operował numerami budynków, bo to jest dość istotne, aczkolwiek te numery dziś niewiele dają, jako że cała sytuacja fizyczna na Grzybowskiej się zmieniła. Pewnego pięknego dnia, pięknego, bo była ładna pogoda, a to się pamięta do dziś, jedna z sanitariuszek plutonu akowskiego, który [wtedy tam] stacjonował przy Grzybowskiej 7, idąc przez ulicę do naszego domu na swoją kwaterę, zauważyła kątem oka, że na podwórzu budynku znajdującego się po przeciwnej stronie ulicy na Grzybowskiej 8 kręcą się Niemcy. Rzecz polegała na tym, że druga strona ulicy w przeciwieństwie do tej, na której myśmy mieszkali, w zasadzie była ziemią niczyją. Na tym odcinku Grzybowskiej, oddzielającej stałe nasze pozycje od niemieckich, które były na ulicy Krochmalnej (równoległej ulicy oddzielającej Grzybowską od Placu Żelaznej Bramy czy Placu Mirowskiego), [dziewczyna] zauważyła, że na podwórzu budynku, w którym przez poprzednie tygodnie nie było żywej duszy, kręci się paru Niemców. Była na tyle sprytna, że nie dała po sobie poznać, że ich zauważyła. Weszła na kwaterę tego plutonu, gdzie spotkała tylko jednego uzbrojonego człowieka.
Sierżant, nie najmłodszy już człowiek, miał tylko jeden pistolet z tylko jednym magazynkiem i dwa granaty. Nie namyślając się wiele postanowił w pojedynkę zaatakować ten budynek zajęty przez Niemców. Wyszedł z domu. Oczywiście był na tyle mądry, że nie poszedł wprost frontalnie do tamtej bramy, tylko poszedł pod murami po naszej stronie ulicy prawie że w przeciwną stronę dość daleko, gdzie przeszedł na drugą stronę ulicy, na której znajdował się ten dom zajęty przez Niemców. Pod samymi budynkami, prawie przyklejając się do ich ścian podszedł do budynku numer 8. Po drodze spotkany przypadkowo człowiek, nieuzbrojony zresztą, pomógł mu, podsadził go. Sierżant chwycił się szyldu, który był na rurze wbitej prostopadle do muru. Złapał się tego i potem wciągnął się na balkon pierwszego piętra. Wszedł po balkonie do mieszkania, cały czas w pojedynkę atakując dom zajęty przez Niemców. Co myśmy sobie wszyscy pomyśleli, łatwo sobie wyobrazić. Upłynęło parę minut, w czasie których słyszało się jakiś strzał, jeden, drugi, przerwa, potem wybuch granatu, znowu jakaś przerwa, znowu jeden, drugi, trzeci strzał, znowu granat. Cisza. Pomyśleliśmy sobie wszyscy, że już po człowieku. Po chwili z bramy wychodzi on, cały, prowadzi dwóch Niemców.
Widziałem tę pierwszą fazę, widziałem końcową. Natknął się na ośmiu Niemców. Na jego szczęście byli rozrzuceni w różnych punktach tamtej posesji. Po kolei ich eliminował. Dwaj zostali zabici przez niego na miejscu, dwaj zostali zranieni. Ranni przy pomocy dwóch jedynych ocalałych, korzystając z drabinki [przeszli] przez niezbyt wysoki mur, który [ograniczał] posesję od strony równoległej ulicy Krochmalnej. W ten sposób uratowali się. Dwaj zabici leżeli i dwóch wyprowadził. Ci dwaj po jakichś kilkudziesięciu minutach zostali przesłuchani. Okazało się, że to są Polacy, obywatele polscy chyba z Bydgoszczy. Zostali natychmiast zastrzeleni. Byłem przy ich zakopywaniu. Mówię o tym tak szczegółowo, bo ten człowiek był sam, wiedział, że dom jest zajęty prze Niemców. Niewiarygodne. Gdyby ktoś mi to opowiadał, nie uwierzyłbym.
- Mówił pan, że to byli Polacy.
Mam tę relację od tych, którzy przesłuchiwali, powiedzieli, że to byli Polacy gdzieś z Kujawsko-Pomorskiego.
- Współpracowali z Niemcami?
Byli w służbie niemieckiej, w mundurach. To byli umundurowani żołnierze niemieccy.
- Pamięta pan, jakiej formacji to były mundury?
Nie potrafię powiedzieć, nie pamiętam tego.
Żołnierze tamtejszego oddziału akowskiego. To nie był jedyny znany mi wypadek. Mogę powiedzieć o wypadku, którego byłem prawie całkowicie świadkiem. To wymaga pewnego wstępu. Jak wiadomo w czasie Powstania z biegiem czasu był coraz większy głód, zaopatrzenie w żywność zależało od tego, jakie w danym rejonie miasta były magazyny. W naszym zasięgu był w szczególności spory zbiór artykułów żywnościowych w słynnym niegdyś browarze Haberbusch i Schiele, który teraz ma czyniony pogrzeb, bo rozbiera się jakieś resztki murów, będą chyba jakieś inwestycje czynione. To jest w rejonie Grzybowskiej koło Wroniej. W magazynach tego browaru były spore ilości, może na co dzień nie najniezbędniejszych, artykułów żywnościowych. Nie mając już prawie nic do jedzenia, ja i znajomy wzięliśmy kiedyś coś w rodzaju przepustek i skierowań, dokumentów, które upoważniały nas do wejścia na teren tych zakładów, żeby nie było jakichś nielegalnych działań, i wzięcia odpowiedniej ilości, w tym wypadku cukru. Z czego część mieliśmy dać plutonowi w naszym domu, a część dać swojej rodzinie.
Myśmy tam poszli, to była bardzo okrężna droga, jak to w powstańczej Warszawie, chyba z półtorej godziny trwało zanim żeśmy pokonali odcinek na co dzień wymagający chyba kilkunastu minut. Mieliśmy już prawie wejść na teren zakładów, ale był silny ostrzał na uliczce. Powiedziano nam, żeby poczekać na moment, kiedy będzie jakaś przerwa w ogniu. W tym momencie pojawiła się jakaś przypadkowa kobieta. Zatrzymano ją, zaczęto wypytywać, co tu robi. Niedługa była rozmowa. Przesłuchujący doszli do wniosku, że ona jest niemieckim szpiegiem. Wyprowadzili ją kilka metrów na tę uliczkę i zastrzelili. Byłem, widziałem to. Nie byłem świadkiem samej rozmowy, znam jej rezultat, bo od nich usłyszałem, ale widziałem, jak ją wyprowadzili.
Chyba jeden.
- Widział pan sam moment egzekucji?
Widziałem, jak ją wyprowadzali, usłyszałem strzał i widziałem, jak wrócili. Nie mogę sobie przypomnieć, bo potem, jak już musiałem pokonać podobną drogę przez tę uliczkę, to biegłem z maksymalną szybkością, bo groziło wpadnięcie pod ogień niemieckiej broni maszynowej, wtedy już się nie rozglądałem. Nie wątpię, że zabili ją, bo powiedzieli, że wyprowadzają w tym celu i [gdy] wrócili, powiedzieli, że zastrzelona.
- Jak się skończyła pańska wyprawa po cukier?
To jest ciekawe. Nim weszliśmy do dużej, właściwej hali, uprzedzono nas, żeby zachowywać się z absolutną ostrożnością i absolutnie cicho, dlatego że to już jest bezpośrednia linia frontu. Ściana, od której mieliśmy być chyba nie więcej niż dziesięć metrów, na wysokości około półtora metra miała wywaloną dość dużą dziurę, pozwalającą na swobodne przejście człowieka. Po drugiej stronie tej ściany siedzieli Niemcy, po tej stronie siedzieli nasi. Jak nam powiedziano, co pewien czas sobie wrzucają granaty. Musieliśmy wejść do tej hali, żeby dostać się do cukru. To były wielkie, bardzo wysokie pomieszczenia.
Rzecz wyglądała tak, że w podłodze tej hali było okrągły otwór, średnicy może koło półtora metra, w który była spuszczona hakowa drabinka strażacka (miała hak z zębami), która służy do przedostawania się z kondygnacji na kondygnację. Po tej drabince zszedłem do cukru. Po mnie szedł mój znajomy, który ze mną się wybrał. Było prawie ciemno. Biedak nie zauważył, że w drabince nie ma jednego szczebla, spadł na głowę z wysokości paru metrów, obracając się o sto osiemdziesiąt stopni. Na swoje szczęście trafił w kilkaset kilogramów cukru, który się rozsypał, bo przez wiele dni wielu ludzi wynosiło cukier, wiele worków papierowych pękało i to go uratowało. Był strasznie spocony i potem na głowie powstał mu dosłownie hełm z cukru, wszystko mu się przylepiło. Przychodził nawet do mojej mamy dwa czy trzy dni później i pytał, co ma zrobić. To nie było takie proste, dlatego że nie było przecież wody. Ludzie, żeby zdobyć wodę do picia często płacili za to dosłownie życiem. Oczywiście nie było mowy o tym, żeby się w czymś umył. To był uboczny efekt zdobywania cukru. Myśmy ten cukier nabrali w worki, kilkadziesiąt kilogramów, przewracaliśmy się prawie pod tym ciężarem, przynieśliśmy cukier.
Za drugim razem byłem w tym samym miejscu, może po siedmiu czy dziesięciu dniach, już był tylko sok malinowy. Ale ponieważ był głód, wobec tego i sok był dobry. Na pewnych odcinkach [musiałem] biec pod ogniem, a sok miałem w wiaderkach, więc sok w znacznej części był na moich spodniach, ale większość doniosłem do celu.
- Przed rozpoczęciem naszej rozmowy wspominał pan, ze był dowódcą tak zwanej drużyny butelkarzy. Skąd panowie mieli butelki i benzynę?
Butelki przynoszono nam. Jacyś członkowie oddziału akowskiego dostarczali nam butelki. Z tym, że początkowo były to butelki najbardziej prymitywne, jakie można sobie wyobrazić. To znaczy zwykła butelka, do której nalana była benzyna i wsadzony w to ni to knot, ni to szmata, która o tyle sytuację czyniła trudną, że w przypadku rzucenia trzeba było to zapalić, co było trochę ryzykowne dla samego rzucającego, zabierało czas, tak że również było bardzo mało efektywne. Myśmy oczywiście robili z tym próby. Po jakimś czasie, po dwóch czy trzech dniach zaopatrzono nas w butelki znacznie wyższej klasy, samozapalające. W wypadku uderzenia, pęknięcia i rozlania się zawartości butelka, która była oklejona papierem nasyconym jakąś substancją chemiczną, zapalała się sama.
- Benzyna w połączeniu z tym papierem powodowała samozapłon?
Tak. Muszę zaznaczyć, że byliśmy przygotowani na to. Ale nasza czteroosobowa grupka ostatecznie nie użyła tych butelek, dlatego że Niemcy niewątpliwie musieli się zorientować po dość dużych stratach broni pancernej, jakie ponieśli w pierwszych dniach Powstania na Woli, że po prostu wchodzenie czołgów w ulice jest dla nich związane z wielkim ryzykiem. Tam, gdzie myśmy byli, była zwarta zabudowa. Wówczas Grzybowska była w sposób ciągły zabudowana z obu stron. Z wyjątkiem pierwszych dwóch, względnie trzech posesji na początku ulicy od strony Królewskiej, dalej w kierunku Woli, była zwarta zabudowa, zwłaszcza po stronie nieparzystej, na odcinku jakichś stu, stu pięćdziesięciu metrów. Moim zdaniem, dlatego te czołgi nie wchodziły, myśmy się nie doczekali na te czołgi. Natomiast docierały tylko do miejsca, gdzie zbiegają się wylot Placu Grzybowskiego, Królewska, dziś resztki ulicy Granicznej i sam początek Grzybowskiej. Od zachodniej strony, od strony Woli docierały tylko mniej więcej do punktu, gdzie w tej chwili jest skrzyżowanie Grzybowskiej i Jana Pawła II, wówczas uliczki Ciepłej.
- Kiedy pierwszy raz zobaczył pan jeńców niemieckich?
Jeńców niemieckich po raz pierwszy zobaczyłem w osobach tych dwóch wyprowadzonych z tamtego budynku.
- Tych Polaków w niemieckich mundurach?
Tak. Mówię o swoich bezpośrednich spostrzeżeniach. W rejonie niezbyt odległym ode mnie było to, co się wiąże ze zdobycie PAST-y na ulicy Zielnej, znana sprawa, gdzie wzięto bodajże kilkudziesięciu Niemców do niewoli. Ale to nie było bezpośrednio na moich oczach.
- Nie kusiło pana, żeby polecieć z kolegami pod zdobytą PAST-ę i obejrzeć jak to wyglądało, kiedy PAST-a znalazła się w polskich rękach?
Nie kusiło mnie. Trudno mi dokładnie to powiedzieć. Usiłuję sobie odtworzyć stan ducha i umysłu. PAST-a do momentu zdobycia jej przez naszych 20 sierpnia była przekleństwem tej części Warszawy. W odróżnieniu od stanu dzisiejszego, przecież wówczas zabudowa była stosunkowo niska, PAST-a była drugim co do wielkości budynkiem Warszawy. Pierwszym był tak zwany drapacz przy dzisiejszym Placu Powstańców Warszawy. Otóż w zasięgu wzroku, a więc i w zasięgu broni, którą dysponowali Niemcy w budynku PAST-y, była znaczna część tamtego rejonu Warszawy. W promieniu kilkuset metrów Niemcy z PAST-y strzelali i to skutecznie. Nie wiem, ilu ludzi zabili. Sam widziałem co najmniej kilka przypadków, kiedy ktoś padał albo już leżał zastrzelony z PAST-y. Niemcy mieli doskonałych strzelców, dlatego że na ulicy Grzybowskiej, bliziutko koło nas, kilku naszych trafili i wszyscy trafieni byli w głowę.
Mówię o tym, dlatego że PAST-a była zmorą nas wszystkich. Myśmy mieli tak serdecznie PAST-y dość, że chcieliśmy jak najbardziej być od niej daleko. Natomiast jak już została zdobyta, to właściwie pozostały mury. Nie przyszło mi nawet do głowy, żeby tam chodzić. Zresztą dojście do PAST-y wymagałoby od nas niezwykle okrężnej drogi, bo ten rejon był pod obstrzałem zarówno broni maszynowej z rejonu Parku Saskiego, jak również granatników niemieckich, co było innym naszym przekleństwem. W warunkach walk miejskich, kiedy są stosunkowo głębokie podwórka, osłony w postaci murów kamienic, zwykła, normalna artyleria jest mniej skuteczna, nie trafi w głąb, bo wiadomo, jaki jest tor pocisku. Natomiast granatnik, moździerz ma tor stromy i właściwie trafia niemal wszędzie. W tym obszarze, który obserwowałem, to było problemem dla nas, bodajże największym. Nawet nie wiem, czy nie większym niż niemieckie bombardowania. Mniej więcej od siódmego dnia Powstania pozycje niemieckie były cały czas w odległości kilkudziesięciu metrów od nas, tak że ich lotnictwo, nie chcąc nadmiernie narażać swoich, też nadmiernie nie bombardowało domów, w których myśmy byli. Natomiast granatnik jest bronią dość precyzyjną. To zabiło czy zraniło chyba najwięcej ludzi w obszarze, który obserwowałem. Granatniki też powodowały, że nam się nie chciało robić wycieczek dla zaspokojenia ciekawości czy „dla sportu”, żeby obejrzeć taki obiekt.
- Czy podczas Powstania był pan osobiście świadkiem zbrodni wojennych popełnionych przez Niemców?
Jako naoczny świadek nie. Natomiast wiem o masie przypadków mordowania ludzi, ale osobiście nie [widziałem]. W dużym stopniu wiąże się to z tym, że ten obszar, na którym byłem, tak zwany front polsko-niemiecki nie drgnął od mniej więcej siódmego dnia Powstania, nasi nie dali się Niemcom zepchnąć, tak że bez przerwy byli [oni] wprawdzie blisko, ale trzymani na dystans. To była zresztą raczej rzadkość w warunkach powstańczej Warszawy.
- Pan w zasadzie był cywilem, a jednocześnie chłopakiem, który się kręcił cały czas przy wojsku.
Tak.
- Co robili w tym czasie sąsiedzi z pana budynku z Grzybowskiej 7? Siedzieli w piwnicach, pomagali powstańcom? Jak to wyglądało?
Wyglądało to różnie, tak jak na co dzień rożne są ludzkie postawy. Pomijam tych, którzy ze względów czysto fizycznych, ze względu na zaawansowany wiek, po prostu nie bardzo mogli efektywnie się poruszać. Ci, w okresie zwłaszcza po pierwszych czterech, pięciu dniach Powstania – mówię o tych, których obserwowałem najwięcej, a więc w moim domu – spędzali
gros czasu w piwnicach. Ale to była część ludności. Natomiast inni, ci, którzy byli bardziej sprawni i może średnio odważni próbowali względnie normalnie żyć, oczywiście pomagać powstańcom w różny sposób.
Dam siebie jako przykład, aczkolwiek może to o mnie nie najlepiej świadczy. Mówiłem o butelkach, co do których byliśmy przygotowani. Szereg razy występowałem jako przewodnik. Wbrew pozorom dostanie się nawet do miejsc odległych zaledwie o kilkaset metrów było wielkim problemem, zwłaszcza jeśli się chciało dostać, nie będąc rannym czy zabitym. Wędrowanie, zwłaszcza w najbliższym rejonie, to było wędrowanie poza ulicą, a więc podwórza, piwnice, otwory przebite w piwnicach, małe placyki, gdzie też trzeba było wiedzieć, gdzie jest martwe pole ostrzału, a gdzie go nie ma. Tak że ktoś, kto na co dzień tam nie stacjonował, nie walczył – byli tacy, którzy przebywali
ad hoc – potrzebował przewodnika. Dlatego w takim charakterze ja i moi różni koledzy występowaliśmy parę razy.
Wiele razy nosiliśmy rannych. Jeśli chodzi o efektywność mojego funkcjonowania w czasie Powstania to była to jedna z najważniejszych rzeczy. Najbliższe szpitale, oczywiście improwizowane w zwykłych kamienicach mieszkalnych, były na ulicach Śliskiej i Pańskiej, mniej więcej gdzie teraz są tereny parkowe przy Pałacu Kultury i gdzie przebiega ulica Emilii Plater, wówczas jeszcze nieistniejąca. Żeby dojść do tych szpitali, żeby pokonać te w sumie paręset metrów, trzeba było wykonać dość zawiłą drogę, a co najgorsze, nie było innego wyjścia, tylko trzeba było przebiec odcinek chyba około osiemdziesięciu, dziewięćdziesięciu metrów po zupełnie otwartym terenie, po polu gruzów z pewnymi zagłębieniami. Gruzy zostały po bombardowaniach w 1939 roku. Ja, czternastolatek i moi koledzy, przeważnie starsi ode mnie, nieśliśmy ciężkiego rannego. Z jednej strony trzeba było nieść go o tyle ostrożnie, żeby nie zwiększać jego cierpień, zwłaszcza jeśli to były rany rejonu brzucha czy klatki piersiowej, czy nawet nogi, a jednocześnie trzeba było biec z maksymalną szybkością z uwagi na kwestię zagrożenia przez strzelców niemieckich, właściwie niemal wyłącznie z PAST-y. Głównie dotyczyło to okresu do zdobycia PAST-y przez naszych. Później zagrożenie cały czas było, jeśli chodzi o ogień granatników. Tak że noszenie rannych uważam za rzecz w moim funkcjonowaniu jedną z najważniejszych. Oczywiście, z jednej strony wiem, że zaniesienie rannych prawdopodobnie niektórym z nich uratowało życie, ale też szanse mieli nie za duże, bo warunki w szpitalach były straszne. Znam wypadki, że często drobna stosunkowo rana kończyła się śmiercią.
Druga rzecz jeśli chodzi o moje funkcjonowanie na zasadzie pewnej pomocy zbiorowości miejscowej, w tym akowcom, to była walka z bombami zapalającymi i pożarami. Bomba zapalająca to było coś, co padało, krótkie coś, co jeśli się działało bardzo szybko, w początkowej fazie było mało niebezpieczne, dlatego że bomba działała na zasadzie roztapiania się, nie eksplodowała, to się żarzyło. Jeżeli padło na właściwe podłoże, to oczywiście pożar był stosunkowo szybko. Walka z bombką była relatywnie łatwa, jeżeli było się szybkim i miało się pod ręką wiadro z piaskiem.
- Trzeba było przysypać po prostu?
Tak. Natomiast znacznie trudniejsza była walka z pożarami z oczywistych powodów. Przede wszystkim dlatego, że nie było wody w dostatecznej ilości. Po drugie nie mieliśmy do dyspozycji oczywiście żadnego sprzętu, który normalnie służy do gaszenia pożarów. Po trzecie dlatego że tych pożarów było jednocześnie nieraz bardzo dużo. Zwłaszcza że Niemcy działali w ten sposób, jak sobie przypominam, że bombardowanie bombkami zapalającymi polegało na tym, że samolot niemiecki wyrzucał bombę będącą zasobnikiem, kuferkiem, który otwierał się w powietrzu. Z niego w powietrzu wylatywało mnóstwo pojedynczych bombek, z którymi potem mieliśmy do czynienia.
Jak te kilkadziesiąt bombek upadło, to sytuacja była bardzo trudna, bo wprawdzie tam mieszkali ludzie, ale nie we wszystkich domach. Niektóre domy były bardzo ważne nie jako siedziba dla ludzi, nie jako miejsce zamieszkania, tylko jako miejsce, na którym się zajmowało pozycje. W momencie, kiedy dom się stawał zbiorowiskiem płomieni, to tę pozycję oczywiście trzeba było opuścić. Jednocześnie do gaszenia nie było za dużo ludzi, bo stopniowo, w miarę upływu czasu liczba mieszkańców zmniejszała się, część ginęła, część zostawała ranna, część uciekała w głąb Śródmieścia, sądząc, że będzie bezpieczniej. Tak, że do akcji gaszenia po prostu często nie tylko wody owało, ale wręcz rąk owało. Tym bardziej, że trzeba było praktycznie gasić te wszystkie bombki niemal natychmiast, niemal równocześnie.
Jeśli mówię o bombach i pożarach, to muszę powiedzieć o kolejnym przykładzie bohaterstwa. W naszym domu już przed Powstaniem mieszkał zawodowy strażak straży pożarnej. Niemcy bombardowali nie jak się na ogół sądzi falami, to było nękające bombardowanie polegające na tym, że się pojawiały jednocześnie, dwa, trzy samoloty, nie więcej, ale za to często i nieregularnie. W czasie Powstania ilekroć pojawiały się samoloty niemieckie, za każdym razem starał się dostać na dach, stawał i patrzył, co się dzieje. Jeżeli padały bombki, to oczywiście był najbliżej i najszybciej mógł reagować. Mówię, że był bohaterem, dlatego że przecież był widoczny dla Niemców strzelających z okolic. Oczywiście był narażony jak my wszyscy na ogień granatników, ale przede wszystkim był narażony na ogień broni maszynowej niemieckich samolotów nurkujących. W każdym wypadku to były tylko nurkowce typu Ju-87, a więc latające w dolnej fazie lotu nurkowego na bardzo niskim pułapie, mające zatem ogromną możliwość korzystania z broni maszynowej. Ten facet, o dziwo, przeżył nietknięty Powstanie.
Jeśli mówimy o ludziach bohaterskich, to chcę powiedzieć o jeszcze jednym przypadku, który w dużym stopniu obserwowałem. Dla odmiany potrafię powiedzieć, o kogo chodzi. Odtworzyłem to w ubiegłym roku, udało mi się znaleźć odpowiednie dane. Mianowicie, w plutonie, który stacjonował w naszym domu była między innymi młoda niewiasta, rocznik 1923, a więc dwudziestojednoletnia wówczas, pseudonim „Kubuś”, Helena Kowalska ówczesne nazwisko, po wojnie miała dwa kolejne nazwiska, chyba w wyniku związków małżeńskich. Ta dziewczyna, jak przyszła do nas z tym plutonem, bo to nie było pierwszego dnia Powstania, tylko po dobrych paru dniach, miała mocno zabandażowaną głowę, oczodół zabandażowany. Dowiedziałem się od jej kolegów, że jest bez oka, że straciła oko w walkach z czołgami na Woli, gdzie walcząc butelkami przyczyniła się do tego, że trzy z tych czołgów zostały zniszczone. Dostała w oko, straciła je. Mimo to przyszła razem z tym plutonem. Miała pecha. Upłynęły tygodnie i chyba 30 sierpnia, pewnego pięknego, znowu słonecznego dnia, szła na posterunek, widziałem, jak przechodziła na skos jezdnię i w tym momencie padł pocisk granatnika. Ręka wisiała dosłownie na kawałku ciała. Wzięto ją do szpitala, rękę amputowano. Jej pluton chyba następnego dnia został przeniesiony gdzie indziej. Potem spotkałem się w czasie Powstania z ludźmi z tego plutonu i dowiedziałem się, że ona jeszcze z tym kikutem wróciła w szeregi, żeby walczyć z Niemcami. Na marginesie: Niemcy wcześniej zamordowali jej rodziców. To kolejny przypadek.
- Bardzo odważna kobieta. Przeżyła Powstanie?
Tak. Miała potem dwa kolejne nazwiska. Z literatury wynika, zdaje się, że mieszkała, może mieszka w Anglii w tej chwili.
- Chciałem zapytać o podstawowe rzeczy, zarówno podczas Powstania jak i po, czyli sprawy higieny, wyżywienia, snu. Spał pan u siebie w mieszkaniu?
Ogólnie wspomniałem, że sytuacja żywnościowa była fatalna, bo nikt nie planował Powstania. Planowano, to znaczy ludzie najlepiej zorientowani z ośrodków dowódczych AK zakładali, że to będzie kwestia kilku dni. Nikt z zupełnych laików sobie nie wyobrażał nawet, że może to potrwać ponad dwa miesiące. Zapasów nie było. Poza tym fatalnie się złożyło, że to było w tym, a nie innym okresie roku, kiedy nie ma się nagromadzonych na przykład ziemniaków. Właściwie nie było zapasów i w związku z tym było bardzo kiepsko. Znane mi są, ale nie naocznie, liczne przypadki, że ludzie dosłownie z narażeniem życia dostawali się do różnych magazynów, będących na przykład pod obstrzałem, żeby tylko dostać coś z żywności. Mam na myśli Halę Mirowską, która do dziś funkcjonuje. Tak że było bardzo źle.
Przykład, o którym wiem z opowiadań, to handel wymienny, że ktoś dał złoty pierścionek za kilogram kaszy. Wiem, że zwłaszcza małe dzieci były w fatalnej sytuacji. Śmiertelność wśród noworodków w tych warunkach była znacznie większa niż zwykle, tym bardziej, że matki były też niedożywione i warunki higieniczne były fatalne.
Jeśli chodzi o warunki wyżywienia, oczywiście zjedzono wszystko, co się dało zjeść, zwierzęta: króliki, padłe konie. Warto powiedzieć, że na Grzybowskiej 6 w piwnicach domu były posterunki i polskie i niemieckie: dosłownie za załomem, za zagięciem korytarza był posterunek niemiecki z rkm-em, po tej stronie był nasz. Kilka metrów od tego leżał zabity koń. Jak się dowiedziałem o tym, przyszedłem tam, to z tego konia już została tylko głowa, trochę szyi. Miałem dość tępawy nożyk, nie można było głośno nic zrobić, bo Niemcy mogli usłyszeć i w efekcie nawet z tej szyi nie udało mi się nic uciąć.
Z takich osobliwości, to pamiętam, że raz byłem szczęśliwy, bo przyniosłem do domu znaleziony na gruzach rozbitego przed chwilą domu worek jakiegoś ziarna. Okazało się, że byłem na gruzach fabryczki musztardy, a to ziarno to była gorczyca.
W innym wypadku byłem bardziej bliski sukcesu, bo też na gruzach rozwalonego nieco wcześniej domu zdobyłem worek zatęchłego owsa. Na pół mokry owies, troszeczkę podsuszony myśmy na młynku do kawy próbowali przerobić na mąkę. Mąka mieszała się z tymi plewami i z tej obrzydliwej mąki na piecyku węglowym typu koza jakieś placki się robiło i to się jadło. Tak że warunki żywieniowe były straszne.
Jednocześnie muszę powiedzieć, kontynuując ten temat, że o ile w ogóle stosunki międzyludzkie, co obserwowałem w czasie Powstania, były niemal wzorowe, to oczywiście, jak się łatwo domyślić, bywały wyjątki. Zapamiętałem bardzo dokładnie dwa takie wyjątki. Jeden to restaurator, który miał restaurację w naszym domu i tam mieszkał, miał nagromadzone spore ilości żywności. Nie chciał się z nikim dzielić. Pewnego pięknego dnia wyszedł na moment na podwórze, bo normalnie siedział cały czas w piwnicy, [dostał] pociskiem granatnika – malutki odłamek w brzuchu. Trzeba go było zanieść do szpitala. Przykro mi powiedzieć, ale nikt z nas, w tym ja oczywiście – pierwszy i jedyny przypadek – nie zgodził się zanieść tego rannego do szpitala. Aż reszcie rodzina tego rannego powiedziała: „Damy żywność”. Wtedy dwaj się zgłosili i zanieśli go do szpitala, gdzie zresztą po kilku dniach zmarł.
Drugi taki nieprzyjemny przypadek człowieka, który miał zapasy żywności, a nie chciał się dzielić: ksiądz mieszkający w tym samym domu. Wiedziano, że miał sporo żywności, nikomu nie dał, ale w końcu się wystraszył i przeniósł się w głąb Śródmieścia, gdzie wydawało mu się, że jest bezpieczniej. Po paru dniach zabiła go bomba. Przykro powiedzieć, ale widziałem nieukrywane zadowolenie wśród mieszkańców domu. Ludzie naprawdę zdychali z głodu, przepraszam za wyrażenie.
Z higieną było fatalnie. Jak utrzymać higienę, jak prawie praktycznie nie ma wody. Woda była przez pierwsze dni, oczywiście nie pamiętam już dokładnie, przez ile. Potem mieliśmy sytuację raczej typową dla ówczesnej Warszawy powstańczej. Mianowicie studnia wykopana wtedy na otwartym terenie, gdzie były resztki domów zbombardowanych w 1939 roku, bo gdzie kopać, między fundamentami nie da rady. Do tej studni trzeba było około stu metrów iść i cały czas było to ryzyko, że padnie kolejny pocisk z moździerza, z granatnika. Zresztą do studni była spora kolejka.
- A rzeczy podstawowe, jak fizjologia? Toalety przecież nie działały, skoro wody nie było.
W tej chwili, o dziwo, naprawdę nie mogę sobie przypomnieć. Toalety oczywiście nie działały. Nie mogę sobie przypomnieć, jak myśmy to rozwiązywali, chyba nie było wielkiego problemu, bo bym wtedy może pamiętał. Nie mieliśmy w pobliżu żadnego terenu, gdzie można było pójść między krzaczki, wszystko było zabudowane, podwórka wybetonowane czy wyłożone kamieniami.
Nie tyle z u żywności, bo rzecz się działa w pierwszych dniach Powstania, ile z u – co może brzmi niewiarygodnie – czasu na jedzenie pewnego dnia mało nie spadłem ze schodów, prawie zemdlałem, wchodząc po schodach. Nagle stwierdziłem, że mi się film urywa, jak mówią rodacy, łapałem się poręczy. To było na początku Powstania, potem, człowiek jakoś chodził mimo niedojedzenia. Tu cukier, sok malinowy, jakieś płatki, ciężko było, ale trzeba było wytrzymać.
- Czy było życie kulturalne?
Jeśli mam mówić o tym, co znam z autopsji, to powiem, że nie było. To jest zrozumiałe, bo myśmy byli na pierwszej linii frontu. Z wyjątkiem paru pierwszych dni Powstania, aż do końca, przez prawie dwa miesiące cały czas w odległości kilkudziesięciu metrów byli Niemcy, to nie było mowy o jakichkolwiek czynnościach poza zaspokajaniem potrzeb fizjologicznych, jakimś odgryzaniem się Niemcom czy gaszeniem pożarów, nie było zupełnie warunków ku temu. Mówię z naciskiem, dlatego że wiem z różnych relacji, również drukowanych, że w tak zwanym Śródmieściu, dalej od Niemców, to życie kulturalne jakoś się rozwijało.
Na przykład, jeśli chodzi o życie duchowe, kwestia jakichś nabożeństw odprawianych, co wiem, że działo się w głębi Śródmieścia, to u nas w najbliższym rejonie też nie było mowy o tym, bo zgromadzenie ludzi przede wszystkim było związane ze zbyt dużym ryzykiem, znacznie większym, niż jeśli to działo się pół kilometra dalej w głąb miasta.
- Jak wyglądali polscy powstańcy w oczach czternastoletniego chłopaka? Jak pan ich widział, kim oni dla pana byli, czy chciałby pan przebywać w ich towarzystwie, podziwiał ich pan?
To jest oczywiste, że tak. Natomiast oczywiście musiałem się pogodzić z tym, że będę poza tym gronem, bo mam czternaście lat, bo nie mam za sobą żadnego przeszkolenia, bo nie mam broni. Ja i wielu innych mnie podobnych robiliśmy, co mogliśmy, żeby ich wspomóc.
- Kręcił się pan koło nich?
Nie musiałem się specjalnie kręcić. Może bym się kręcił, gdyby była inna sytuacja fizyczna, ale fizycznie mieli kwaterę o dziesięć metrów w prostej odległości od mojego mieszkania. Mieszkałem na pierwszym piętrze. To było bardzo nietypowe mieszkanie z ogromną werandą oszkloną, w którym podobno kiedyś mieszkał jakiś rabin. To się chyba wiązało z odprawianiem przez niego modłów, bo to było coś bardzo nietypowego. Odnalazłem zresztą w mieszkaniu różne elementy świadczące o sakralnych aspektach. Z tego oszklonego ogromnego pomieszczenia świetnie widziałem podwórze. Tuż, tuż poniżej na parterze była kwatera plutonu, byli tam, przychodzili do nas. Zresztą na początku, pierwszego dnia Powstania na pewno, nie mogę sobie przypomnieć czy drugiego również, w naszym mieszkaniu był normalny posterunek, normalna pozycja, towarzystwo siedziało z bronią, jakimś peemem w ręku i tak żeśmy razem z nimi siedzieli. Nie odtworzę w pamięci drobnych szczegółów.
Siedzieli, bo nie było wiadomo, jak się sytuacja rozwinie, przecież to nie była epoka telefonów komórkowych czy nowoczesnych środków łączności. Łączność była niezwykle prymitywna, nawet jak na owe czasy, tylko przez gońców. Wiedziano, co jest w odległości najbliższych stu czy dwustu metrów i to wszystko. Na wszelki wypadek trzeba się było przygotować. Siedzieli razem z nami przy oknach, bo mieliśmy mieszkanie z oknami wychodzącymi na ulicę, z solidnym balkonem. Przed Powstaniem zrobiłem prymitywny peryskop na wypadek jakiejś sytuacji, żeby można było bez większego ryzyka, siedząc w pokoju, obserwować to, co jest na ulicy. To były kontakty na co dzień.
- Czy któregoś z tych żołnierzy zapamiętał pan w szczególny sposób?
Z tych, którzy byli w tym plutonie najlepiej zapamiętałem dwójkę, o której mówiłem. Dziewczynę, która straciła oko i potem rękę i sierżanta, który w pojedynkę zaatakował ten dom. Natomiast nikogo poza tym. Upływ czasu to tłumaczy. Poza tym mimo wszystko Powstanie przy całym swoim tragizmie jednak było tylko kolejnym etapem dramatu, jaki niosła wojna. Już przedtem miałem niełatwe sytuacje, a potem, po Powstaniu też trafiłem na sytuacje nie najłatwiejsze.
- Chciałbym zapytać o pana najgorsze wspomnienie z czasów Powstania.
Wbrew pozorom strasznie trudne pytanie. Jeśli mam na to patrzeć bardzo egoistycznie, do siebie się odnieść, zacznę od siebie, to były sytuacje pewnego szczególnego ryzyka. Mówiłem o wędrówce do browaru „Haberbuscha i Schiele” po żywność, gdzie w każdej chwili groziła [„wpadka”]. Na co dzień ryzyko było kolosalne, przecież był niemal stały ostrzał ze strony Niemców, zwłaszcza granatnikami. Napięcie było właściwie nieustające. Jeśli chodzi o mnie był taki moment, kiedy raz mi się zdarzyło, że tylko ówczesnemu dobremu słuchowi i dużej szybkości ocalałem, dlatego że wychylałem się z okna i usłyszałem pocisk, znowu granatnik. Taki pocisk wolno leci, człowiek zdoła go usłyszeć na ostatnich metrach jego lotu. Usłyszałem go i zdążyłem skoczyć do tyłu. Pocisk uderzył w mur, między tym oknem a sąsiednim. Potem szok, tym bardziej, że [przez] pierwsze dziesiątki minut w ogóle nic nie słyszałem.
Odrywając się od mojej osoby: były inne, bardzo dramatyczne momenty. Poszedłem szukać matki, która wybrała się do miasta, żeby doręczyć meldunek i nie wracała, wydawało się, przez tak zwany rozsądny czas. Było ich wiele, trudno mi to uszeregować według stopnia natężenia moich przeżyć. Oczywiście wielu ludzi ginęło w moich oczach.
Taki przykład. Dom na Grzybowskiej 10, naprzeciwko tego, w którym mieszkałem. W pewnej chwili padły dwie bomby, oczywiście zawaliły znaczną część domu. Myśmy się natychmiast rzucili do akcji ratowniczej. Okazało się, że są w dwóch miejscach ludzie. Jedni byli przysypani gruzem, ale nie bezpośrednio. Byli w piwnicach i zdołano wyważyć kraty piwniczne czy okienko piwniczne i wyciągnąć ich przez piwnicę. To nie było problemem. Natomiast jednocześnie były jęki z gruzów powyżej, gdzie, jak się okazało, leżała matka mojego kolegi, przysypana stosunkowo nie głęboko pod gruzem, może z metr. Myśmy próbowali szereg razy ją z tych gruzów wydobyć, odrzucić gruzy, tylko że Niemcy położyli ogień broni maszynowej dokładnie na tym miejscu. Upływały minuty, kwadranse, co próbujemy się podsunąć, to dosłownie aż pryskają cegły od kul, nie było możliwości podejścia i głos mamy kolegi zamierał. Następnego dnia zorientowałem się, że ten kolega dosłownie zwariował, nie wytrzymał. Takich sytuacji było sporo. Były niezwykle dramatyczne różnego charakteru.
Pamiętam: pewnego dnia w drugiej części Powstania zdarzyła się taka sytuacja, że Niemcy jeszcze bardziej niż zwykle nacierali i zanosiło się na to, że niewielka część zabudowań, gdzie mieszkałem, zostanie w ogóle przez nich odcięta od reszty terenu zajętego przez naszych. Żeby nas nie zaskoczyli myśmy postanowili – okazało się, że przez parę dni trzeba to było utrzymywać – nocować nie w swoim domu, tylko w odległości stosunkowo niewielkiej, nawet nie sto metrów, w znanym obecnie miejscu w Warszawie, w synagodze Nożyków, która jest blisko Placu Grzybowskiego, na ulicy Twardej 6. Synagoga wtedy istniała, o ile wiem w czasie Powstania w zasadzie ocalała. W podziemiach tej synagogi w dużej, jakby piwnicznej sali, [było] kilkadziesiąt sienników. Myśmy tam spali.
Kiedyś straszliwie zmordowany, głównie gaszeniem pożarów, prawie bez sił się rzuciłem na ten siennik i zasnąłem. Nagle budzi mnie jakiś hałas. Otwieram oczy i widzę, że stoi nad nami jakiś oficerek, akowiec, wymachuje do nas pistoletem, grozi nam i mówi, że natychmiast mamy iść gasić kolejny pożar. Skoro już nie miałem sił i ten w taki „subtelny” sposób stosuje perswazję, powiedziałem, że nie pójdę. I na tym się skończyło. Ale nerwy jakoś zadziałały. Były nie tylko blaski, były i cienie sytuacji.
- Jakie jest pana pozytywne, najprzyjemniejsze wspomnienie z tamtego czasu?
Znowu bardzo trudno powiedzieć mi o jakimś przypadku jednostkowym, aczkolwiek pozytywem był ogólny nastrój, zwłaszcza na początku Powstania. Nie ma się co oszukiwać, w drugiej fazie Powstania, im bliżej końca, tym było gorzej z nastrojami, również wśród akowców, nie tylko wśród ludności. Jeszcze mimo wszystko ten, który miał broń mógł się czuć lepiej psychicznie, bo przynajmniej mógł aktywnie próbować działać. Natomiast ten, który biernie siedział w piwnicy i tylko czekał, kiedy mu na głowę spadnie bomba, po iluś tygodniach przestawał wytrzymywać, tym bardziej jak już był głodny. Na początku zwłaszcza entuzjazm ogólny, zbiorowy był zupełnie niesamowity, to była euforia przez pierwsze dni. To jest pozytywne. Poza tym przykłady bohaterstwa, które podałem. To są pewne wzorce postępowania, co może brzmi trochę górnolotnie. Trochę niezręcznie mówić o sobie, ale jak miałem chwile zwątpienia w różnych sytuacjach, również służbowych, bo miałem niełatwe życie służbowe, to sobie przypominałem pełną poświęcenia postawę tych ludzi i to mi pomagało, jakoś trochę ułatwiało życie. Pewne ogólne wrażenia [są] pozytywne. Jeśli mówię o pewnych negatywach to dlatego, żeby obraz nie był sfałszowany. Zresztą nigdzie nie ma większej zbiorowości ludzkiej złożonej z samych aniołków.
W sumie, poza rzadkimi wyjątkami, których podałem dwa – restaurator i ksiądz – postawa ludzi i stosunki międzyludzkie wśród ludności, wśród akowców były wtedy wspaniałe. Co więcej, przenoszę to na okres późniejszy, kiedy byłem na robotach przymusowych.
Wśród akowców [także] bywały [różne] wypadki. Pamiętam jednego, który po śmierci bodajże brata, złamał się psychicznie i prawie że zdezerterował, ale też go można było zrozumieć – na jego oczach ginie mu brat. [...]
- Co działo się z panem od chwili upadku Powstania do maja 1945 roku?
Warszawę opuściłem z moją najbliższą rodziną, z którą mieszkałem w czasie Powstania Warszawskiego, to znaczy z mamą i jej matką. Opuściłem [Warszawę] 7 października, czyli z jedną z ostatnich fal ludności. Powiadomiono nas, to znaczy ludność w rejonie, w którym mieszkałem, przy czym już nie pamiętam, jaką drogą, czy obwieszczeń, czy w inny sposób, że wszyscy zostaniemy skierowani na wieś [na terenie] generalnego gubernatorstwa. To zaciążyło bardzo poważnie na tym, jak myśmy się wyekwipowali. Mianowicie nie wzięliśmy tego, co nam było potrzebne – jak się potem okazało na robotach przymusowych, tylko wzięliśmy to, co byłoby potrzebne właśnie, gdybyśmy znaleźli się na wsi, a więc różne towary na wymianę, ponieważ pieniądz wtedy absolutnie stracił wartość. Tak się złożyło, że moja mama pracowała w sklepie określonej branży, to wzięliśmy jakieś brzytwy, nie brzytwy i tak dalej, żeby to wymieniać. Ubranie nawet też było nieodpowiednie do pracy na dworze na robotach przymusowych.
Potem wędrowaliśmy szlakiem znanym, to znaczy przez Wolę, kościół – bodajże Świętego Wojciecha – na Woli, gdzie nas przetrzymano dwie godziny; stamtąd, oczywiście cały czas pod strażą, w rejon Dworca Zachodniego; tam załadunek do otwartych wagonów towarowych i przewiezienie nas do Pruszkowa, gdzie był powszechnie znany obóz przejściowy. Do Pruszkowa trafiliśmy oczywiście tego samego dnia pod wieczór. Co tam było, nie będę mówił, bo to są rzeczy ogólnie znane.
Następnego dnia po południu odbyła się (w stosunku do naszej grupy) segregacja. Taką niekończącą się kolumną musieliśmy maszerować przed oblicze kilku stojących funkcjonariuszy niemieckich. Jeden z nich niedbałym ruchem ręki kierował każdą osobę w jedno z trzech miejsc, na jedno z trzech pól, na które podzielona była tamta duża łąka. Jedno z tych pól oznaczało, że te osoby będą skierowane na teren Generalnej Guberni, drugie, że na teren, gdzie znajdą się na robotach przymusowych, trzecie pole oznaczało obóz koncentracyjny. Z naszej trójki na szczęście moja babcia została skierowana do wywózki na teren Generalnej Guberni, trafiła pod Kraków do jakiejś wioski, która zresztą po wojnie została włączona do Krakowa, gdzie przeżyła do końca okupacji. Natomiast ja i mama zostaliśmy skierowani na pole, z którego, jak się oczywiście potem dopiero okazało, trafiliśmy na roboty.
Po może dwóch godzinach władowano nas do pociągu. Wagony były zamknięte, zamykane od zewnątrz. Pociąg ruszył, straże stały na stopniach w czasie jazdy. Zatrzymywał się parokrotnie po drodze, zwłaszcza blisko Pruszkowa, następnie w Skierniewicach, gdzie ludność miejscowa nas troszeczkę dożywiała, niestety w znacznej części odpłatnie. Pamiętam do dziś kiełbasę po pięćset złotych, która spowodowała potworne efekty u ludzi wygłodzonych od wielu tygodni. Liczyliśmy, było nas osiemdziesiąt osób w wagonie z workami na plecach, w których mieliśmy nasz dobytek. Tylko jeden raz w czasie transportu przez wiele, wiele godzin wypuszczono nas celem zaspokojenia potrzeb fizjologicznych. Kobiety, mężczyźni na skraju jakiegoś lasu przy torach pod karabinami trzymani przez parę minut.
Następnego dnia rano wyładowano nas w Burgweide (obóz przejściowy), dziś jest to teren Wrocławia, dawna dzielnica Psie Pole. Wówczas wokół był pusty teren, typowy obóz dla wielu tysięcy ludzi, baraki, druty kolczaste. Trzymano nas jeden dzień. Po jednym dniu kwarantanna, to znaczy łaźnia, ubrania do jakiejś komory z gorąca parą i w drugiej części obozu trzymano nas koło siedmiu-dziewięciu dni. Bardzo trudne warunki pod każdym względem, bardzo kiepskie wyżywienie, złośliwie organizowane: za każdym razem kocioł z jakąś zupą czy innym pokarmem był ustawiany w innym punkcie na obwodzie wewnętrznym obozu. Kto biegł szybciej, szybciej dobiegał. Biegałem dość szybko, ale nie wszyscy, to było fatalne.
Był zwłaszcza jeden incydent: zbiorowe urządzenia sanitarne w baraku w postaci dołów kloacznych, tylko przykrytych płytą betonową z otworkami. Tam się gromadził jakiś związek amoniaku, wybuchowy. Któraś z kobiet, która weszła do tego baraku zapaliła zapałkę, żeby sobie przyświecić, rzuciła. Byłem kilkadziesiąt metrów od tego. Usłyszałem huk i zobaczyłem cały barak w powietrzu, ten beton, to wszystko z tymi kobietami wzniósło się na jakieś trzy metry w górę i spadło w ten dół kloaczny z powrotem. Było kilka trupów. Myśmy się rzucili początkowo, żeby wyciągać z tych fekaliów te nieszczęsne kobiety, ale Niemcy dobiegli, zaczęli strzelać w powietrze, krzyczeć, że Polacy znowu powstanie robią, bo był huk.
W sumie po około dziewięciu dniach pobytu wpakowano nas, grupę około dwudziestu-trzydziestu osób, pod strażą, do pociągu i poprzez Dworzec Główny we Wrocławiu zawieziono nas w nieznanym kierunku. Okazało się, że wysiedliśmy w Katowicach. Ulokowano nas jako robotników w zakładach naprawczych lokomotyw w Katowicach. Po jednej czy dwóch godzinach zostałem pomocnikiem ślusarza, moja mama, która jak ja nigdy nie miała nic wspólnego z techniką, otrzymała do obsługi jednocześnie dwie pokaźnej wielości szlifierki metalu, które szlifowały elementy do parowozów, sztaby, które każdy widzi przy kołach. Zakwaterowani byliśmy na terenie obozu. Kwatery były fatalne, trzypiętrowe prycze w wieloosobowych salach. Okropnie było. Natomiast chcę mocno podkreślić zupełnie fantastyczny, serdeczny stosunek do nas ze strony miejscowych robotników. Poza tak zwaną wierchuszką, Niemcami, robotnikami byli oczywiście miejscowi z Katowic i okolic. Ci robotnicy traktowali nas jak najbliższych członków rodziny, oddawali nam swoją żywność.
- Wiedzieli, że braliście udział w Powstaniu?
Nie wyjaśniali tego, było to chyba dla nich oczywiste. Oddawali nam swoje posiłki, pracowali za nas, jak Niemiec nie widział; ostrzegali nas, że Niemiec się zbliża, żebyśmy przestali odpoczywać i tak dalej. Przypuszczamy, że chyba to spowodowało, że mniej więcej po tygodniu pobytu Niemcy przerzucili nas do identycznych zakładów naprawczych lokomotyw, parowozów do Gliwic. Ale zupełnie inny świat, bo to przecież już były przedwojenne Niemcy. Zdecydowanie wroga w stosunku do nas ludność miejscowa, podejrzewam, że bardziej wroga niż w centralnych Niemczech. Zakłady, które zatrudniały trzy tysiące robotników, dwanaście narodowości, obywatelstw, łącznie z Hiszpanami, Francuzami. Najmniej ciekawa nacja tam, to byli Francuzi, którzy byli w stosunku do Niemców w dużym stopniu służalczy. Wielu z nich przybyło do pracy na ochotnika.
Pracowałem przez stosunkowo krótki czas w magazynie. Moja mama pracowała w magazynie znacznie dłużej niż ja. Resztę spędziła jako robotnica placowa. Ja prawie cały czas pracowałem jako robotnik placowy przy dźwiganiu ciężarów. Miałem czternaście lat z kawałkiem, a dostawałem na przykład polecenie, żeby w ciągu dwóch godzin przerzucić albo przenieść czterysta klocków hamulcowych, każdy ważył dwadzieścia pięć kilo, [można] policzyć, ile to jest ton. Praca była niezwykle wyczerpująca, wyżywienie bardzo kiepskie. Z tym, że był jeden wyjątek, mianowicie jeden posiłek w fabryce mieliśmy wspólny dla wszystkich nacji z wyjątkiem jeńców radzieckich, którzy byli trzymani w hali pod karabinami, dostawali jakąś zupę z brukwi. Myśmy, o dziwo, dostawali taki sam obiad, co Niemcy, bardzo kiepski, ale taki sam, przy sześcioosobowych stołach w ogromnej sali. Natomiast inne posiłki były prawie że głodowe: bardzo marne, zmarznięte kartofle, nadpsute, jakieś skrawki kiełbasy. Byłem zaliczony do ciężko pracujących,
schwerarbeiter. Z tego tytułu dostawałem na tydzień kawałeczek kiełbasy więcej.
Byliśmy zakwaterowani w barakach postawionych w lesie odległym o niecały kilometr, bez specjalnej straży. Nie wolno nam było wychodzić do miasta, ale łamaliśmy ten zakaz, wychodziliśmy parę razy, jeśli był czas i siły, żeby w restauracji dostać bezmięsne posiłki, bo tylko takie bez kartek można było dostać.
- Jak pan pamięta moment wyzwolenia?
Jak wiadomo w styczniu ruszyła ofensywa radziecka, ze stosunkowo pobliskiego frontu było słychać artylerię. Po pierwszych paru dniach stworzył się potworny chaos w szeregach niemieckich, wystraszyli się. Zarazem Niemcy stali się straszliwie służalczy w stosunku do nas, do tego stopnia, że pierwsi się kłaniali bardzo często. Bojąc się, że nas ewakuują gdzieś w głąb Niemiec, postanowiliśmy uciec. Razem z mamą po prostu pewnego pięknego dnia wsiedliśmy do tramwaju. Podobnie jak teraz wsiadało się do tramwaju i wysiadało się w Sosnowcu, gdzie mieszkał kuzyn mojej mamy. Myśmy po prostu z workami, z dobytkiem na plecach pojechali tramwajem do Sosnowca. Poczekaliśmy niewiele, chyba koło trzech dni. Miasto, które właściwie nie zaznało wojny, bo wieczorem byli Niemcy, a rano ktoś mnie budzi i mówi: „Słuchaj, wyjdź na ulicę, Ruscy idą”.
- Jak wyglądała armia radziecka?
Wygląd zewnętrzny był najgorszy, jaki można sobie wyobrazić. Po prostu ubrani prawie w łachmany, wynędzniali, wyczerpani. Co ciekawe – myśmy się zatrzymywali i rozmawiali w czasie ich postoju przy drodze, słuchałem tych rozmów – często nie wiedzieli, gdzie są właściwie i jaka to jest ludność na miejscu. Sosnowiec, przecież przedwojenna Polska. Byli tak, specjalnie chyba, niedoinformowani. Pamiętam obrazek, facet, jeden z nich, niósł siekierę; pyta go ktoś: „Dlaczego niesiesz tę siekierę?”. Mówi: „Odnalazłem w swoim domu na wsi na Ukrainie, czy na Białorusi. Tą siekierą dobijali członków mojej rodziny. Wziąłem tę siekierę i niosę teraz wiecie po co”. Po przejściu frontu był straszny chaos, rabunki, jak to bywa normalnie. Czekaliśmy tylko na możliwość powrotu do Warszawy, to znaczy na uruchomienie jakiejś kolei. Po paru tygodniach uruchomili linię kolejową i dojechaliśmy do Warszawy, żeby się przekonać, że dom, w którym mieszkaliśmy do Powstania i sąsiednie, wszystko zostało przez Niemców spalone po Powstaniu.
- Na zakończenie chciałbym zapytać o pańską opinię na temat Powstania Warszawskiego.
Mówię to z całym naciskiem, bo jest to temat, o którym myślałem wielokrotnie. Nie mam wątpliwości, że Powstanie było nieuchronne. Gdyby nie padł rozkaz do Powstania, Powstanie wybuchłoby spontanicznie. Nie powiedziałem wcześniej, że przynajmniej tam, gdzie mieszkałem w Warszawie, przez ostatnich kilkadziesiąt godzin przed wybuchem Powstania prawie nieustannie słyszałem strzelaninę. To się brało stąd, że nasi już nie wytrzymywali, że nasi się dobierali do Niemców. Nastroje znam, ludzie nie wypuściliby Niemców swobodnie, sami, indywidualnie czy grupowo, zaczęliby się do nich dobierać i efekty Powstania wtedy byłyby na pewno jeszcze bardziej tragiczne niż te, jakie się zdarzyły. Nie mam wątpliwości, że Powstanie było nieuchronne. Natomiast niewątpliwe można było je lepiej przygotować: kwestia broni, o której wspominałem, naiwne wierzenie w pomoc zachodu. Poza tym nikt dokładnie nie mógł przewidzieć, jak się zachowa Związek Radziecki. Jak wiadomo, zachował się w sposób haniebny.
Warszawa, 11 maja 2007 roku
Rozmowę prowadził Radosław Paciorek