Mirosław Pastwa
Nazywam się Mirosław Pastwa, mam 76 lat, urodziłem się 31 sierpnia 1931 roku.
- Co pan robił przed wybuchem II wojny światowej?
Byłem dzieckiem i w zasadzie pamiętam fragmenty. Z tym że nie działo mi się źle. W 1939 roku byliśmy na letnisku pod Warszawą w miejscowości Pomiechówek, za Modlinem. Tam zastał nas wybuch wojny. Panowało lotnictwo niemieckie w powietrzu. Znaczy, to już było widać od pierwszego dnia. Myśmy już z letniska 6 września [uciekli]. Ja na dziecinnym rowerku, mama i jeszcze druga osoba na rowerach normalnych, dla dorosłych. Pojechaliśmy do Warszawy. Jak żeśmy jechali, przez Modlin przejeżdżali akurat, przyleciały niemieckie bombowce i zbombardowały stację kolejową. Nam się jeszcze udało jakoś, bo troszkę z boku żeśmy przebywali i przez mosty, które już były podminowane, przez Wisłę, żeśmy pojechali przez Kazuń, w kierunku na Bielany, to znaczy do Warszawy. Podróż trwała prawie cały dzień, dlatego że wzdłuż szosy latały samoloty niemieckie, myśliwce. Niemcy już zajęli Działdowo – to było prawie że na granicy. Jak myśmy uciekali z Pomiechówka 6 września, to już wojsko nas powiadomiło (bo liczyli, że to było przedpole Twierdzy Modlin), że będzie ludność ewakuowana – i tak się później stało. A Niemcy, już czołówki pancerne były w Nasielsku. Transporty kolejowe, które były na torach – to znaczy składy pociągów – były zbombardowane, tak że to stało. Ucieczka była albo na piechotę, albo na rowerach. Jak były ostrzeliwania, [to] żeśmy się kryli po rowach, po krzakach. Po całym dniu żeśmy dotarli do Warszawy.
- Mieszkał pan wtedy w Warszawie?
W Warszawie na ulicy Chmielnej. Ojciec był cały czas w domu – pilnował mieszkania. Myśmy wrócili. Potem żeśmy przeżyli najgorszy okres oblężenia Warszawy. Najgorszy był dzień 25 i 26 września. Niemcy koncentryczny ostrzał zrobili praktycznie ze wszystkich stron, zostali powstrzymani w okolicach Grójeckiej, gdzie jest słynny pomnik. Zostali zatrzymani, szczególnie oddziały pancerne. Dalej już do miasta nie wjechali. Ale był nieprawdopodobny obstrzał. Jak artyleria przestawała strzelać, to wtedy przylatywały bombowce i Warszawa płonęła. Potem nastąpił akt kapitulacji. Była prawie dobę cisza, a potem wkroczyły oddziały niemieckie. Nasi żołnierze się rozbrajali, u nas na kwaterze, też w naszym domu byli. Był jakiś oddział.
- Czy pana rodzina uczestniczyła w obronie Warszawy?
Ojciec uczestniczył, natomiast ojca siostra też była w administracji przy prezydencie Starzyńskim. W naszej rodzinie, bo rodzina mojego taty była rodziną wieloosobową, rodzeństwo – [jeden] wujek zginął w stopniu porucznika w Katyniu, ale żeśmy o tym się dowiedzieli dopiero w 1943 roku (ogłosili Niemcy i Komisja Międzynarodowa Czerwonego Krzyża), bo był zidentyfikowany. Wujek, ojca rodzony brat drugi, brał udział, też w AK, był w Kampinosie. Został ranny i potem dobity przez esesmanów wraz z grupą innych rannych, w rowie melioracyjnym. A mój ojciec miał przydział na Powstanie. Wiedział, że będzie Powstanie. Już raz był alarm około 25 lipca, był już na punkcie zbornym, ale potem został odwołany ostry alarm. Tata jeszcze wrócił, a potem poszedł za Wisłę, na Pragę. Jak wybuchło Powstanie, naszym oddziałom się nie udało – w Śródmieściu, na Woli, na Starówce, na Żoliborzu, na Czerniakowie, na Mokotowie były dość znaczne siły powstańcze. Natomiast na Pradze było o wiele mniej. Powstanie na Pradze trwało niecałe półtorej doby. Dlatego że były transporty na Dworcu Wschodnim, które były przerzucane z Europy Zachodniej (to znaczy z Włoch, z Francji) na pomoc frontowi wschodniemu. Oddziały, które były na tych transportach, w [czasie] wybuchu Powstania rozwinęły [siły] i Praga została szybciutko została oczyszczona z powstańców.
- Wróćmy może jeszcze do czasów przed Powstaniem, do czasu okupacji – czym się pan zajmował w czasie okupacji?
Cały czas się uczyłem. Chodziłem do szkoły. Z tym, że chodziłem do publicznej szkoły na ulicy Hożej. Były trudności, bo gimnazja lepsze, renomowane, były przez Niemców zamknięte. Wybuchło Powstanie, ojciec był na Pradze, żadnych możliwości [przedostania się]. Już nie miał z nami kontaktu. Myśmy z matką zostali na Chmielnej, a tata się ukrywał po piwnicach, po strychach, na Targówku, na różnych peryferiach Warszawy. Jakimś cudem mu się udało uniknąć aresztowania. Rosjanie z berlingowcami zdobyli Pragę między 14 a 16 września dopiero. Potem zwijali niemiecką obronę w kierunku na Legionowo, Chotomów, Modlin. W tym kierunku to szło. Przyczółki mostowe były wszystkie opanowane przez Niemców. Niemcy w momencie jak się wycofywali, wysadzili wszystkie mosty: Kolejowy, Poniatowskiego i Kierbedzia. Nasi próbowali, ale niestety Niemcy mieli broń maszynową, Niemcy mieli działka małokalibrowe (tak zwane firlingi) czterolufowe, sprzężone, przeciwlotnicze, dwudziestomilimetrowe, albo na samochodach terenowych, pancernych, półgąsienicowych, albo nawet na samochodach. To było nie do sforsowania. Zwłaszcza że powstańcy dysponowali pistoletami, granatami, ewentualnie butelkami z benzyną, a ciężkiej broni maszynowej w ogóle prawie nie mieli. Zdobywali później, w trakcie [walk]. Potem mieli ze zrzutów jeszcze, potem PIAT-y były i tak dalej.
- W czasie Powstania był pan łącznikiem. Czy może pan opowiedzieć, w jakich warunkach pełnił pan służbę w czasie Powstania i jak to się stało, że został pan łącznikiem?
Zaczęło się od tego, jak się rozbrajali w 1939 roku żołnierze u nas, przebierali, mama dała wszystkie prawie [ubrania], bo ojciec był ranny, leżał w szpitalu, parę garniturów miał, jakieś ubrania sportowe. Mama żołnierzom dawała, oni mundury zostawiali. Ale ci żołnierze byli na tyle niefrasobliwi, że na przykład w piecu, w palenisku (żeśmy mieli kaflowe piece) pochowali amunicję, granaty obronne i wszystko. Jako chłopak to obserwowałem, maski gazowe były i inne rzeczy. Dziadek to wszystko skrupulatnie gromadził i chował, zabezpieczał. Ale znalazłem granaty i wyciągnąłem granat i się zacząłem nim bawić. Dobrze, że zawleczka jeszcze była, wszystko było, turlałem go sobie. Jak dziadek to zobaczył, to struchlał. Mówi: „Gdzie tyś to wytrzasnął?”. Były i za piecem i były w paleniskach, w kilku pokojach. Dziadek to wszystko pozbierał, struchlał najpierw, ale obyło się bez jakichś incydentów. To zostało zabezpieczone. Tak że myśmy już mieli w mieszkaniu trochę broni i amunicji z 1939 roku. Były ładownice skórzane i były łódki, po pięć naboi, do Mauserów i tak dalej. Dziadek to wszystko przechowywał. Jak ojciec wrócił ze szpitala, to dziadek mu pokazał i jak nawiązał łączność z organizacją, to z naszego domu wszystko upłynniało się i poszło gdzieś do magazynów. W każdym razie już u nas nie było, bo niemieckie rozporządzenia szły w tym kierunku, że za znalezienie broni, był taki okres, zaraz po rozpoczęciu okupacji, trzeba było wszystko zdawać, do granatowej policji. Już nie do Niemców, ale do granatowej. A potem jak znaleźli, to albo rozwałka była, albo obóz koncentracyjny. Ale myśmy do Powstania, ojciec miał schowane w skrytce w przewodach wentylacyjnych, w woreczku, trzy pistolety z amunicją. Miał cały czas, ale jakoś szczęśliwie do tego Niemcy się nie dobrali. Mimo żeśmy dwa razy mieli rewizję w domu. Ale tego nie znaleźli. W Powstaniu, jeśli chodzi o mnie, ja się tą bronią interesowałem, podpatrywałem, bo mi imponowało – starsi chłopcy w mundurach, nawet miałem kolegów kilku. Na przykład Andrzeja Czarskiego, miał pseudonim „Diabeł” i brał udział w zdobywaniu PAST-y. Zdobyto PAST-ę dopiero 20 sierpnia. PAST-a była właśnie jak cierń w Śródmieściu Północnym, dlatego że budynek górował swoją wysokością w okolicy i Niemcy ostrzeliwali co się tylko dało. Tam była załoga – ponad stu Niemców. Mieli łączność tylko – raz dojechał do nich czołg, drugi raz samochód pancerny z Ogrodu Saskiego. Linia na ulicy Królewskiej była dla Niemców praktycznie nie do przebicia. To trzymali akowcy nasi, aż prawie że do końca Powstania. Na Nowym Świecie też przebiegała linia. Na Krakowskim Przedmieściu, w Kościele Świętego Krzyża, to walki były wewnątrz, na organach, na dole, w podziemiach, różnie to bywało. W każdym razie jako łącznik, chodziłem przed zdobyciem głównym, szturmem na PAST-ę. Chodziłem z meldunkami z naszego domu, poprzez ulicę Sosnową, do Siennej i Sienną potem podchodziłem na kilka, kilkanaście domów od PAST-y. Z meldunkami chodziłem trzy razy. Jakoś mi się szczęśliwie udało, że nie dostałem. Był odcinek, że trzeba się było czołgać. Były dwie kamienice spalone, gruzy tylko były i jak oni z góry patrzyli, to była tylko metrowa zasłona, a tu dalej był trotuar. Jak zobaczyli jakiś ruch z góry, to strzelali. Myśmy [byli] w kompleksie domów – Chmielna 55, nasz dom i 59 i dalsze. Brałem udział, barykady też pomagałem budować i żeśmy robili przebicia, bośmy widzieli potem jak się zaczęły bombardowania. Pierwsze bombardowanie było 5 sierpnia. Przyleciała formacja dziewięciu Heinkli 111 i zaczęły rzucać bomby. To znaczy siały, miały tak, że bomba za bombą wypadała. Były ustawione brzechwami do dołu, zapalnikami do góry, potem koziołkowały i się odwracały. Celowały w nasz dom, tylko że to był ułamek sekundy. Leciały gdzieś na wysokości półtora tysiąca metrów. Niestety celowały w nasz dom. Pierwsza bomba spadła, taka pół tonowa, przed naszym budynkiem. Tak na skos, po drugiej stronie rąbnęła, ale w plac – lęk był potworny. Myśmy robili przebicia w ścianach szczytowych między domami, w piwnicach, bo widzieliśmy, jakie były skutki bombardowań. Bomby zawalały, piwnice zostawały odcięte i ludzie albo się dusili, albo ginęli w inny sposób, a myśmy porobili właśnie wykucia w szczytowych ścianach, żeby były przejścia. Dzięki temu można było ludność, co w schronach siedziała, w piwnicach, ewakuować w razie zasypania. Poza tym Niemcy potem, widziałem skutki tego, zaczęli gdzieś od połowy Powstania ostrzeliwać z ciężkich dział Warszawę, właśnie Śródmieście. Najwięcej pocisków spadło w rejon Placu Napoleona. Ulica Jasna, Świętokrzyska, w tym rejonie, ale i tu, na terenie północnym, też parę pocisków wybuchło. W muzeum wojskowym można zobaczyć kufry – jeden taki z Adrii był wydobyty po Powstaniu i jest jako eksponat. Jak taki mebel spadł, przebijał wszystkie stropy, dochodził do piwnic, bo miały zapalniki z opóźnionym zapłonem prawdopodobnie. Jak wybuchał, to kamienica czteropiętrowa szła w górę na sto pięćdziesiąt metrów, a potem tylko opadały szczątki. Te kufry było widać, obserwowałem, jak w ostatniej fazie lotu już schodziły na dół. To był taki szum na niebie jakby pociąg elektryczny albo tramwaj przejeżdżał po niebie. A potem kufer spadał. Tak ostrzeliwania trwały. Niemcy latali chyba spod Zakroczymia i z Okęcia. Sztukasy, Junkersy 87, to po dziewięć, po sześć, po dwanaście latały regularnie, co pół godziny. Najpierw bombardowali Wolę, potem się przenieśli. Bombardowali Starówkę. Potem formacje też latały i Czerniaków bombardowały, ale najwięcej to dostała Starówka. Starówka to dostała od sztukasów sporo, rejon, gdzie jest Arsenał i gmach Hipoteki – też bardzo bombardowali, pasaż Simonsa... Sztukasy chodziły tak jak na poligonie. Artylerii przeciwlotniczej, broni przeciwlotniczej powstańcy w zasadzie nie mieli. Polowali zza kominów, z dachów, ze Spandau’ów walili ewentualnie do nich, ale to chyba jeden był postrzelony tylko. Wiem, że po wojnie, jeden sztukas był zestrzelony, widziałem jego szczątki. Leżały na Frascati. Na Agrykoli jeden leżał, a drugi sztukas w rejonie dworca, za Towarową. Mnie utkwił w pamięci 18 września, bo przyleciała formacja amerykańskich samolotów, Fortec B-17, przyleciały sto trzy – tak twierdzą źródła. Wtedy ich nie liczyłem, bo tego było dużo – całe niebo zakryte formacjami samolotów. Nadleciały od północy, od strony Modlina, po południu, wczesnym popołudniem. Zaczęły zrzucać zasobniki. W pierwszej fazie żeśmy myśleli, że to jest desant, a okazało się, że to są zasobniki. Dość długie, na dwa i pół metra, metalowe. Niestety z tego co wiem i widziałem – domy płonęły, w tym czasie już obszar powstańczy się bardzo zawęził, Niemcy cały czas parli i zdobywali dom po domu. Obserwowaliśmy, najwyżej dwadzieścia, dwadzieścia pięć procent zrzutów, które dokonała armada fortec nad Warszawą, spadło w rejon powstańczy, opanowany przez powstańców. Reszta wpadła na tereny zajęte przez Niemców, w płonące domy, część wpadła do Wisły, nawet do Sowietów i do berlingowców na Pragę zniósł wiatr. Walki powietrzne były, Messerschmitty i Focke-Wulfy dobierały się do [amerykańskich] formacji. Jeden jakby lekko zadymił samolot i poleciał. Z tego, co się dowiedziałem po wojnie, jedyny raz Stalin zezwolił, żeby formacja lądowała na terenie Związku Radzieckiego i armada tych bombowców wylądowała w rejonie Połtawy na Ukrainie. Załogi się przespały, uzupełniły paliwo, w powrotnej drodze wracali przez Rumunię i zbombardowali Piteszti Ploeszti, zagłębie naftowe. Polecieli przez Morze Śródziemne i lądowali w Afryce, w rejonie Kanału Sueskiego, prawdopodobnie. Anglicy bombardowali jeszcze Piteszti Ploeszti, ale to już w późniejszym czasie.
- Czy mógłby pan opowiedzieć, jak wyglądały nastroje wśród ludności cywilnej?
Euforia była w pierwszych dniach Powstania, natomiast później, ludność, która była zmuszona siedzieć w piwnicach, trzeba wziąć pod uwagę, że żywność, którą każdy miał w mieszkaniu, to myśmy byli nieprzygotowani w tym sensie, że to była pełnia lata. Byliśmy w Śródmieściu, wśród kamienic, murów, ogródków działkowych w pobliżu nie było. Najpierw był entuzjazm, ale potem zaczęli się ludzie zastanawiać, jak to długo będzie trwało, bo nawet dowództwo akowskie, przywódcy nie przypuszczali, że Powstanie będzie trwało sześćdziesiąt trzy dni. Niemcy zajęli Filtry, zamknęli dopływ wody. Byliśmy zmuszeni kopać studnie artezyjskie, woda była racjonowana. Początkowo były apteki w różnych rejonach, więc spontanicznie aptekarze oddawali środki opatrunkowe. Były szpitale. Jeszcze w pierwszej fazie Powstania, do połowy, jeszcze jakiś komfort był, ale później to już było tak: i głód i po prostu robiło się coraz gorzej, nastroje potem już były [gorsze]. Były wypowiedzi: „Pocoście się porywali z motyką na słońce?”. Ludzie porównywali, jaką broń mają powstańcy, a jaką mają Niemcy, czym dysponują. Przecież nasi mieli tylko… Potem ze zrzutów były PIAT-y, były moździerze, była jakaś rusznica przeciwpancerna, Rosjanie zrzucali. Ale zrzucali bez spadochronów. Latali nad dachami, ale pod kątem uderzyło w bruk, rusznice były pogięte, paradoks był taki, że kukuruźniki zrzucały amunicję do rusznic gdzie indziej, a rusznice gdzie indziej. Albo rusznice były, a nie było do nich amunicji. Trochę PIAT-ów było – to fakt. Niemcy użyli czołgów, Niemcy użyli goliatów, Niemców użyli Panzerfaustów, tych nosicieli ładunków wybuchowych. Skutkiem tego było to, że nasi nie wiedzieli, co to za mebel, na ulicy Kilińskiego rozerwało prawie trzysta osób i to głównie harcerzy i dzieciaków. Tak że tam była jatka po prostu. Nasi nie wiedzieli, bo to był Borgward, niemiecki produkt z 1944 roku. Kierowca uciekł, a tam był ładunek zegarowy nastawiony, nikt się nie spodziewał. Poza tym Niemcy strzelali też kulami dum-dum, ekrazytówkami. Myśmy mieli rannych, widzieliśmy jak to wyglądało – wlot był normalny, a wylot wielkości talerza. Niemcy użyli Nebelwerferów – miotaczy rakietowych min. To już była piekielna rzecz. To już tak po połowie Powstania, jak tego użyli. Strzelali z Ogrodu Saskiego. Do nas też, jak się przeżyło taką salwę, to trzeba było Bogu dziękować. Układali pociski: zapalający, rozpryskowy, ze sprężonym powietrzem i znów rozpryskowy, albo jeszcze inny. Rozrywało od środka, dosłownie, ludzi. Płuca wywalało, dusiło. Nebelwerfery były straszne. Niemcy ich używali już w 1943 roku na froncie wschodnim, ale w Powstaniu też to użyli.
- Czy w czasie Powstania przyjaźnił się pan z kimś szczególnie?
Cała grupa chłopaków była zaprzyjaźniona. Jacek Czerwiński, obecny adwokat, Jurek Działkowski, Janusz Pieczyński. Było kilku chłopaków młodocianych, a Andrzej Czarski był ode mnie starszy, on już miał wtedy 18-19 lat. Chodził z bronią i był w oddziale albo „Kiliński”, albo ewentualnie jakimś innym. To był bardzo bojowy, dzielny chłopak. Był ranny w czasie akcji, miał postrzał w okolicy pachwiny. W mundurze wyszedł i był w Sandbostel. Jest taka miejscowość, obóz był po Powstaniu, on tam był. Potem się doczekał, że ich Amerykanie wyzwolili. Potem wrócił. Myśmy wrócili z mamą w marcu 1945 roku. Nasz dom był nietknięty, ale był podpalany.
- Czy w pana otoczeniu uczestniczono w życiu religijnym?
Msze się odbywały. Byli kapelani z Armii Krajowej, a spontanicznie, księża z kościołów też udzielali posługi, jak najbardziej. Była taka sytuacja, że Niemcy nas ostrzeliwali nękająco z moździerzy. Pociski moździerzowe – ani słychać, ani widać, jak grom z jasnego nieba. Pamiętam wypadek – w sąsiednim podwórku się odbywało [nabożeństwo]. Była kapliczka Matki Boskiej, była msza polowa. Pocisk moździerzowy spadł i kilkanaście osób było rannych, dwie, czy trzy zabite. Potem to jednak w większych piwnicach to robiono, dla bezpieczeństwa. Niemcy mieli informatorów, myśmy trzech zgarnęli, na naszym rejonie. W rejonie Chmielna, Sosnowa, Złota. Jednego to pamiętam jak dziś, z kolegą żeśmy próbowali go wytropić i w końcu zdradził się. Z SS Galizien był, Ukrainiec, miał zapas żywności, miał tłumik i strzelał z naszej strony, ale że na całym mieście bez przerwy wybuchy były i łomot, tak że jemu to uchodziło. Strzelał do kobiet, do dzieci, w terenie naszym wyzwolonym. Ludzie, ni z tego, ni z owego, idą po chodniku, nagle ktoś dostaje strzał. Ale wszystkie strzały, jak potem żeśmy się zorientowali, były z góry. Żeśmy zaczęli systematycznie, z chłopakami, co mieli broń, przetrząsać strychy wszystkich domów w okolicy. Żeśmy znaleźli stanowisko. Oczywiście Szwaba, Ukraińca na miejscu rozwalili, nie patyczkowali się wcale już. Na sumieniu miał sporo. Z kolei snajperzy z Dworca Centralnego i z Alei Jerozolimskich, z przeciwnej strony, to było wszystko opanowane. Tak jak hotel Polonia, wzdłuż, w kierunku Żelaznej, był Instytut Kartograficzny. Tam mieli stanowiska i cokolwiek u nas się ruszało, to strzelali. Tak że z samego naszego domu było osiemnaście osób rannych.
- Czy w czasie Powstania czytał pan prasę podziemną?
Oczywiście! Roznosiłem, kolportowaliśmy. Moje zadanie polegało też i na tym, żeśmy nosili posiłki na stanowiska ogniowe, dla chłopaków. Ze zluzowaniem było dość ciężko, bo było ich coraz mniej, bo byli ranni. Żywność się nosiło, donosiło się amunicję, a oprócz tego, dla ludności, po piwnicach, właśnie Biuletyn Informacyjny. Wychodziła nie tylko prasa akowska, jeszcze wychodziła też prasa bardziej lewicowa nawet, ale to był margines można powiedzieć. Wprawdzie walczyli z Armii Ludowej, brali udział w Powstaniu, temu nie można zaprzeczyć, bo faktycznie brali, a całe dowództwo zginęło na Freta. Do końca były oddziały alowskie, które walczyły.
Oczywiście, że czytałem. Dla nas to było najcenniejsze jak widzieliśmy, że na Niemcach coś zdobyło się. Największa atrakcja to była. Na Woli zdobyli dwie pantery, oddziały chyba „Radosława”, jak walczyli, to zdobyli na Przyokopowej czy Okopowej. W Śródmieściu, niestety, tutaj to wielkiego sukcesu nie było, dlatego że byliśmy cały czas ostrzeliwani. Potem już jak Rosjanie stanęli na Pradze, to znowu chaotycznie strzelali po Warszawie, po Niemcach. Nasz dom otrzymał też dwa pociski zza Wisły. Na szczęście w górne piętra uderzyło, pokoje poniszczyło tylko, to wszystko. Potem było też parę dni takich, że lotnictwo rosyjskie zrobiło demonstracyjny przelot bombowców wzdłuż Wisły, nad Powiślem, i sobie dalej poleciały, a iljuszyny z kolei, IŁ-2, formacja była chyba sześć, albo dziewięć, nadleciały i rejony niemieckie, nawet Dworzec Centralny, obrzuciły bombami. Najpierw z działek pokładowych ostrzelali. Już pod koniec Powstania sztukasy tak bezkarnie nie chodziły, bo i artyleria przeciwlotnicza zza Wisły do niemieckich samolotów strzelała. Potem już było coraz gorzej i w końcu „Bór” Komorowski podjął decyzję – była kapitulacja. Efekt był taki, że powstańcy się rozbrajali, nastroje były fatalne, niszczyli broń. Część wyszła z bronią, ale broń z kolei musieli oddawać przy niemieckich kronikach filmowych. Rozbrajali ich i potem szli do transportu. My, jako ludność cywilna, było ogłoszone, żeśmy wyszli z węzełkami Chmielną ulicą do Żelaznej. Żelazną kawałek mostem do Alei Jerozolimskich i już w eskorcie Niemców popędzili nas do ulicy Barskiej, Grójecką, i w Barską, na Dworzec Zachodni. Na Dworcu Zachodnim kazali nam na lory do przewożenia piachu (z burtami wagony) siadać w kucki albo siadać normalnie, w rozkroku. Załadowali wagony ludźmi. Było wagonów kilkanaście, może więcej, i lokomotywa. Transport, nas przywieźli do Lagru 121, do Pruszkowa. Tam żeśmy byli trzy doby, w dawnej parowozowni. Funkcjonował już Szwedzki Czerwony Krzyż, między innymi RGO, Polski Czerwony Krzyż też trochę pomagał. Niemcy robili segregację ludności. Nas przeznaczyli na roboty do Wrocławia, ale myśmy przeskoczyli do grupy chorych, starszych. Jak uciekłem przez parkan od środka na zewnątrz, w Pruszkowie, bo miałem ciotkę i wujka w Pruszkowie, uciekłem, a mama… Pomagali nam trochę. Mama była grubo ubrana, pelisę miała, jakieś inne rzeczy, zaplątała się w druty, wachmani wtedy zauważyli, zaczęli w powietrze strzelać, mamę do transportu, a ja – było kilka torów – tak na wagony, pod wagony i uciekłem. Potem zza węgła patrzę, szlaban się otworzył, parowóz zagwizdał i pociąg poszedł, a mama pojechała w nieznane. Pojechała transportem i w rejonie Radziwiłłowa mniej więcej przekupiła wachmana. To był jakiś Ślązak, po polsku mówił, ale powiedział: „Róbta co chceta i na wasze ryzyko”. Za mamą jeszcze trzech mężczyzn wyskoczyło w biegu z pociągu. Pociąg zwolnił, zakręt był, potem pod górkę. Mama jak to mama, nie umiała kobieta skakać, mocno się poturbowała i straciła przytomność. Niemcy na ostatnim wagonie mieli parę worków z piachem i erkaem był. Jak zobaczyli, że wyskakują, to zaczęli strzelać do tych mężczyzn, co uciekali. Dwóch zabili, jednego postrzelili. Zatrzymali pociąg, zobaczyli, że tamci nie żyją, mama bez oznak życia leży, uznali, że zabita, rannego do pociągu wrzucili i pociąg pojechał. Jak pociąg pojechał, ksiądz z ludnością z okolicznych wsi wyszedł, bo tam podobno skakali też z transportów, akurat takie było miejsce. Udzielił pomocy. Mamę wziął, odżywił, opatrzył i mama do rodziny dotarła pod Łowiczem, do Nieborowa, do Książęcej Wsi. Mieliśmy rodzinę dalszą. U księżny Radziwiłłowej wyrobiła sobie lewe papiery, że jest zatrudniona u ogrodnika, przy pałacu. Po Powstaniu, jak się pokazywało dokumenty z Warszawy – Niemcy robili rewizje, to była strefa przyfrontowa – jak legitymowali, to Warszawiaków uznawali ogólnie za bandytów. Natomiast mama dostała fałszywe dokumenty. Przyjechała, spodziewała się, że mnie znajdzie u tej rodziny i mnie odnalazła po trzech tygodniach. Potem żeśmy pojechali do Nieborowa. To już było w listopadzie 1944 roku i 19 stycznia już Sowieci przyszli. Przyszli od strony Skierniewic, a od strony Warszawy jeszcze Niemcy uciekali szosą na Łowicz. Była taka sytuacja, że czołówka trzech czołgów stanęła na tym rozwidleniu, lufa jednego czołgu była skierowana właśnie na Warszawę, druga na Skierniewice, trzecia lufa na Łowicz. Jak nadjeżdżały niemieckie samochody, to z czołgowych dział walili do tych niemieckich samochodów, a resztę poprawiali z karabinów maszynowych. Oczywiście pierwszej nocy jak weszli, to nas okradli. Weszły tak zwane
sztrafne jeroty to byli kryminaliści albo chorzy wenerycznie. Tak zwana
miałka swołocz, jak potem enkawudziści sami o nich mówili. Praktycznie byli bez wyżywienia, nie mieli zaopatrzenia, im tylko dowozili wódkę, spirytus albo z gorzelni, [albo] jak zdobyli. Po prostu rabowali, żeby przeżyć, przy ogniskach siedzieli, mimo że był mróz, mieli walonki, uszanki, waciaki. Im to nie przeszkadzało, ogniska palili, palili płoty i co złapali – gęsi, kury, to tylko łeb w ogniu opalali i na bagnety, tak normalnie było. Na kwaterach byli oficerowie, wyższe szarże. A po trzech dniach już przyjechały oddziały bardziej regularne, gwardyjskie. Mieli wszystko
sfinają tuszonkę, czekoladę, biszkopty i nas częstowali. Ci pierwsi nawet nie wiedzieli, gdzie są. Ich interesowały pierścionki, zegarki, takie rzeczy tylko i dziewczyny. Biada jak któraś wpadła w ich ręce, bo gwałcili. Potem przyszedł komendant tego rejonu, jakiś enkawudzista, jak ludzie wskazali, że taki, a taki coś ukradł czy coś, kazali tylko pas zdjąć, oddać broń, pod ścianę. Sami swoich kropili bez sądu w ogóle. A myśmy przeżyli piekło za czasów, jak jeszcze Niemcy byli, bo u Radziwiłła w jednym skrzydle Niemcy zrobili pułk Rosjan, Ukraińców i jakichś innych Azjatów, którzy byli w niemieckich mundurach. Przeszli na niemiecką stronę i ich jako grenadierów pancernych ćwiczono. Z pancerfaustów byli szkoleni strzelać i strzelali z pancerfaustów, z moździerzy. Były ćwiczenia i dowódcą był Niemiec, który był pijak, jakiś pułkownik, który podobno w ogóle nie trzeźwiał. Nocami wychodzili na łowy, na wieś. Po kilkunastu po domach szli, szukali głównie kobiet. Wchodzili z bronią maszynową na krzyż, mieli taśmy, mieli pistolety maszynowe, granaty za cholewami, za pasem. Prawie w każdym domu był bimber. Trzeba ich było do oporu poić, żeby przestali myśleć o dziewczynach, o wszystkim, aż do momentu jak się zwalą pod stół. Potem jechała platforma, znów jechało sześciu albo czterech Rosjan w niemieckich mundurach i ich zbierali. Tak jak kłody kładli i zawozili do pałacu. Ale biada, bo oni odkładali gdzieś broń pod ścianą, broń Boże, żeby coś zginęło, to na drugi dzień przychodzili już w dzień – albo palili chałupę, albo…
- Kiedy wrócił pan do Warszawy?
W marcu 1945 roku.
Mój stał, tylko nasz dom Niemcy podpalali już później, jak już wypędzili ludność, to tak zwane były
Vernichtungskommando i one podpalały. U nas były kleinowskie sklepienia, podłoga się wypaliła, co drugie [piętro podpalali], widocznie nie mieli materiałów. Uważali, że jak co drugie piętro podpalą, to tak: meble się spaliły, podłoga się nadpaliła, ogień dalej nie poszedł. Tak że myśmy zastali: nasze mieszkanie było całe, pod nami był spalone, nad nami było spalone. W sumie tylko próbowali, domu nie wysadzili. Była sytuacja taka, już później, że pod kilof wszystkie domy poszły. Obecnie to są tylko tablice pamiątkowe po tych ulicach, po tym rejonie. Pałac Kultury wszystko pochłonął. Mogę powiedzieć, jakie były ojca losy. Ojciec był 11 listopada aresztowany przez NKWD na Pradze z grupą lekarzy. Siedzieli jeszcze jakiś czas w Nieporęcie, po jakimś niemieckim bunkrze, a potem samochody przyjechały i ich przywieźli do Białej Podlaskiej. Był transport przygotowany i około siedmiuset ludzi, których zaaresztowali, przeważnie akowców. Trafili do Borowicz do obozu 270. NKWD. Siedział siedemnaście miesięcy. Nie mieli przez ten czas w ogóle kontaktu z krajem, żadnych listów nie wolno było pisać, nic. Jak moja mama pisała do Bieruta, pisała do Czerwonego Krzyża, do ambasady rosyjskiej chodziła. To tylko powiedzieli, że:
Iszina znajesz, eto była wajna, propa o bez wiesti i to była cała odpowiedź. Dopiero jak ojciec wrócił, to było mniej więcej rok po tym, z Genewy przyszła informacja lakoniczna, że taki i taki przebywa na terenie ZSRR, w rejonie Borowicz. Ale to z Genewy przyszło, już ponad rok po powrocie ojca. W obozie było pięć tysięcy prawie akowców, było sześć podobozów i było jedenaście tysięcy Niemców ze zgrupowania północnego i rejonu Leningradu. Ojciec był z grupą naszych akowców. Jeszcze w 1945 roku, na jesieni, od kapitana wzwyż, około siedmiuset osób Sowieci wywieźli do Swierdłocka, do obozu 531. Ojciec wrócił w 1946 roku w marcu. Tam zmarło około 640 osób, bo wyżywienie było byle jakie, nie mieli lekarstw, nie mieli opieki żadnej, były mrozy w zimie. Tamci ze Swierdłocka wrócili w 1947 roku, dopiero na jesieni. Śmiertelność wynosiła mniej więcej dwanaście procent.
- Był pan w jakiś sposób represjonowany po 1945 roku?
Odczułem to jeszcze w gimnazjum, w momencie kiedy powstało ZNP, a przedtem Komtur – taka była organizacja, chodzili w błękitnych koszulkach, mieli czerwone krawaty. Nie należałem do żadnej organizacji, nie chciałem się zapisać. Do harcerstwa się zapisałem zaraz po wojnie, ale i harcerstwo też nie miało charakteru tego, jak miało przed wojną. Absolutnie! Po prostu starali się zupełnie co innego wpajać. Tak że potem już zrezygnowałem, a szykany były, bo byli koledzy, którzy po prostu donosili. Były represje, powiedzmy, jeszcze przed maturą. Mojego serdecznego kolegę wyrzucono tylko za to, akademia była pierwszomajowa, odgrywana była „Międzynarodówka” a on nie wstał z ławki. Za to został przed maturą wyrzucony ze szkoły, z wilczym biletem. Tylko za to. To była właśnie przysługa kolegów nadgorliwców, zetempowców, bo dyrektor, w tamtym czasie, i nauczyciele nie mieli wiele do powiedzenia. Taki nacisk był, taka śruba. Poza tym na studia, na pierwszy rok się nie dostałem. Z u miejsc rzekomo, chociaż egzaminy zdałem i z kolei była sytuacja bardzo niebezpieczna, bo po maturze podpadałem pod wojsko. W momencie kiedy się nie dostaję na studia, biorą mnie do wojska na trzy lata. Była taka sytuacja, że ludzi takich, którzy mieli przeszłość akowską i życiorys akowski, to brali do kopalni – albo do kopalni uranu, to był rozkaz Rokossowskiego później, żeby represjonować dzieci, tychże patriotów, akowców. Mnie się udało wywinąć w ostatniej chwili, dzięki ojcu, że warunkowo zostałem przyjęty na zootechnikę. Już byłem rozebrany do naga przed komisją, ojciec przekupił chyba woźnego i doręczył z dziekanatu zaświadczenie, że jestem przyjęty. Kazali mi się ubrać i dali spokój. Po roku czasu, jak zaliczyłem rok zootechniki, to w ramach też, bo to była jedna uczelnia, SGGW, przeszedłem na weterynarię. Skończyłem wydział weterynaryjny, dostałem dyplom, potem przydział pracy i tak dalej.
- Jakie jest pana najlepsze wspomnienie z czasów Powstania?
Najlepszy to był moment, euforia, w momencie kiedy wyszli nasi chłopcy z opaskami – część w mundurach, część bez mundurów, wywiesiliśmy flagi przed bramami. To było wiadomo, że ta dzielnica, ten teren jest nasz. To było święto. Najczarniejsze? Moment ogłoszenia kapitulacji. Myśmy liczyli inaczej. Wiadomo – Anglicy, Amerykanie byli daleko, nasze władze, władze Powstania Warszawskiego, liczyły być może na pomoc Rosjan, ale po prostu nie było jakiejś zgody i powiązań. Oni byli podporządkowani Londynowi, tutaj Sowieci mieli w teczkach władze, które przyjechały z Moskwy, z Bierutem, Osóbką-Morawskim na czele. Niby byliśmy sojusznikami, walczyliśmy przeciwko wspólnemu wrogowi, ale potem było tak, że cały impet represji skierował się z kolei na akowców, na całe środowisko akowskie. NKWD z kolei się wyżywało, prawie trzy dywizje były z generałem Sierowem na czele, które tylko miały za zadanie czyszczenie zaplecza z, jak nazywali, elementu niepewnego.
- Czy na koniec wywiadu chciałby go pan jakoś podsumować? Może chce pan powiedzieć o Powstaniu coś, czego jeszcze nikt nie mówił?
Oceniam Powstanie mimo wszystko, mimo tych strat, mimo tego barbarzyństwa, jakiego żeśmy doznali, uważam, że w tamtym momencie było nie do utrzymania, bo trzeba wziąć pod uwagę, że zorganizowanych było około 28 tysięcy powstańców, w samej Warszawie i w najbliższym rejonie. Tak że ci młodzi ludzie rwali się do walki, front wschodni trzeszczał i nam się w pewnym momencie, tuż przed Powstaniem, wydawało, jak te kolumny i transporty niemieckie takie okulałe przechodziły przez Warszawę – i tabory, i zarośnięci żołnierze i to wszystko w takim chaosie uciekało. Nam się wydawało, że już wolność będzie blisko. Ale się później okazało, że jednak Niemcy, mimo że baty dostawali, to jeszcze Wehrmacht był dość silny. Druga sprawa była taka, że władze sowieckie, Stalin konkretnie zakazał jakiejkolwiek działalności, pomocy powstańcom, bo generał Berling, za to, że zrobił spontanicznie desanty na Żoliborz, na Czerniaków, pożegnał się z karierą, miał areszt domowy. Aż do końca wojny siedział gdzieś pod Moskwą, z dowództwa go zdjęto, bo w tym czasie dowodził frontem późniejszy marszałek Konstantin Rokossowski. Stalin [Berlinga] zdjął i był w niełasce. Praktycznie wszelka pomoc była zakazana, a że to zrobili i to, że nam zrzucali suchary, trochę amunicji do Mauserów… Bo istotnie na naszym odcinku parę spadochronów spadło, trochę granatów, a to wszystko było poniemieckie, parę rusznic, rusznice się pogięły. Praktycznie rzecz biorąc, ta pomoc to była kropla w morzu, tak jak pomoc amerykańska. Owszem, przylatywały załogi w nocy, z Brindisi latali, z Włoch, ale latali po dwanaście-czternaście godzin, wisieli w powietrzu, jakie były straty. Sporo dali pomocy, zwłaszcza w pierwszej fazie, ale okupione jakimi stratami to było. Niemieckie myśliwce polowały na nich na Podkarpaciu, za Tatrami, w rejonie Węgier. Myśliwce, te okaleczone samoloty, bo jednak niemiecki flag był dość silny w rejonie Warszawy. W czasie Powstania, sam widziałem moment, jak spadał płonąc samolot Halifax, rąbnął na Miodową ulicę, przy Placu Krasińskich, wylądował na dachach domów. Szczątki jego jeszcze były w 1945 roku. Ile zestrzelono w rejonie Bochni, Krakowa. Straty były olbrzymie. Dowództwo potem zakazało lotów, bo były straty. To były jednak odległości. Sowieci stali za Wisłą i nie pozwolili alianckim samolotom lądować. Co by im się stało jakby w rejonie, powiedzmy, Mińska Mazowieckiego było duże lotnisko? Mogliby lądować, uzupełnić paliwo, odpocząć. Nie dali. Stalin zrobił gest na osobisty list Churchilla. Zrobili tylko to, że parę samolotów poleciało, niby z zaopatrzeniem, ale to była kropla w morzu potrzeb. W pierwszej fazie Powstania jeszcze było parę prywatnych krów, po szopach ludzie gdzieś mieli, były konie dorożkarskie i konie do transportu, były platformy. Te wszystkie zwierzęta zostały zjedzone, a na koniec Powstania polowaliśmy na psy pokojowe nawet, przyznam się bez wstydu, że psa pokojowego próbowałem i to cieszyłem się, jak dostałem porcyjkę psa. Niestety nie było jedzenia, to tak to wyglądało.
Warszawa, 24 maja 2007 roku
Rozmowę prowadził Dominik Cieszkowski