Nazywam się Lech Brydak, mój pseudonim „Bajbus”, jestem byłym żołnierzem Armii Krajowej Zgrupowania „Krybar”.
Urodziłem się 25 marca 1922 roku.
W Warszawie, Karowa 2.
W Warszawie przy ulicy Nowy Świat 28.
Trzynaście lat przed wojną. Trzynaście lat mieszkaliśmy na Tamce – Tamka 44. Mój ojciec prowadził wtedy pracownię jubilerską.
Moja matka niczym się nie zajmowała [zawodowo], była tylko gospodynią [domową].
Brata, który też był żołnierzem Armii Krajowej w Powstaniu i był dowódcą Poczty Polowej Zgrupowania „Krybar”, pseudonim „Krasnoludek”.
W Warszawie. Jestem rodowity warszawiak i całe życie spędziłem w Warszawie.
Wychowywałem się na Nowym Świecie, ale dalsze lata już przy ulicy Tamka.
Chodziłem do Gimnazjum Zawodowego imienia Michała Konarskiego przy ulicy Leszno, naprzeciwko Sądów. Leszno 72 dokładnie.
Nauczyciele byli naprawdę niedobrzy. Nie wiem, co to się działo, była taka nagonka na uczniów, że nie z tej ziemi. Szczególnie [w szkole] u Konarskiego.
Ciężko. Dwa lata w pierwszej. Dwa lata w drugiej.
Nie mam. Od Konarskiego nie mam dobrych wspomnień. Natomiast podczas okupacji chodziłem znowuż do szkoły zawodowej, która była legalna, nie potajemna, [szkoła] zdobniczo-metalowa. Tak że dział fotograficzny był i tak dalej. Dyrekcja mieściła się przy ulicy Brackiej, Bracka 20 czy 22, dokładnie nie pamiętam. [Zajęcia] mieliśmy w różnych lokalach, nawet na Górskiego 3 była na czwartym piętrze część szkoły. Warsztaty były [chyba] na Sandomierskiej. [Szkołę] zdążyłem skończyć w 1944 roku, przed samym Powstaniem. Dostałem dyplom ukończenia szkoły zdobniczo-metalowej.
Bardzo dobrze. Byli profesorowie bardzo dobrzy. U Konarskiego z profesorów to od religii ksiądz był idealny. To już był ideał, naprawdę!
Z uczniami umiał postępować, że chętnie na msze chodzili, bardzo był dobry.
W Warszawie.
Byłem w mieszkaniu na Tamce 44. Brat mój też był w mieszkaniu, miał jechać po pieniądze do swojego szefa, bo pracował na Marszałkowskiej w sklepie jubilerskim. Byłem w tym czasie w domu. Rowerem nie dojechał już na Marszałkowską ulicę w tym momencie, bo to było naprzeciwko PAST-y, mniej więcej, na Marszałkowskiej.
Ale nasze wspomnienia wojenne zaczęły się w 1939 roku. Byliśmy w 30. Warszawskiej Drużynie Harcerskiej. Mój brat był hufcowym, ja byłem w tym czasie zastępowym w stopniu ćwika. Jak się zaczęła wojna, zmobilizowali nas i byliśmy w służbie OPL, harcerstwo. Służyłem – początek, pierwsze dni – u pana Damiana Damięckiego, który był kierownikiem OPL na Sadybie. Tam rzekomo zrzucili pierwsze bomby na Sadybie, imperit i tak dalej, ale to była nieprawda. Byłem w tym miejscu, widziałem to wszystko, bo tam są kanały, na kanałkach. To była nieprawda. Potem wygonili nas z Warszawy. Całe harcerstwo, zebrali nas na Saskiej Kępie i 6 września wyrzucili nas z Warszawy, wypędzili w stronę Rosji. Dostałem karabinek malutki, czeski, „dianę” tak zwaną, małokalibrowy na „longi” i „półlongi” – mały, raczej sportowy karabinek. Potem całe bombardowanie w terenie przeszliśmy. Cała grupa harcerzy rozleciała się, rozsypała się, niemożliwe było iść grupowo. Taki był ostrzał niemiecki, że to było coś niemożliwego. Straszne sceny, dantejskie działy się! Widziałem w pewnej miejscowości, nie pamiętam w tej chwili [nazwy], nie wymienię, bo to straszne lata, że bryczkę prowadził żołnierz bez głowy, a konie jeszcze jechały. Takie historie się działy. Zdecydowaliśmy – ja, brat i jeszcze jeden kolega nasz, Mietek Jakubik, też harcerz, wrócić we trójkę do Warszawy. I wróciliśmy 17 września, to znaczy na kilka godzin przed zamknięciem Warszawy przez Niemców. Dosłownie. Od strony Wiązowny wróciliśmy.
Jeszcze przez most Poniatowskiego udało nam się dostać i wtedy dopiero zaczęła się dalsza służba. Zwoziłem lekarstwa do szpitali. Lekarstwa, prześcieradła, inne rzeczy, przez cały czas do końca 1939 roku, do końca działań wojennych.
Podczas okupacji – ponieważ [jako] harcerze byliśmy w „Szarych Szeregach” – chodziliśmy na wywiady, z bronią oczywiście, mieliśmy wszyscy broń. Jeszcze był taki zwyczaj, że akowcy nosili buty z cholewami, bryczesy i krótkie kurtki. Jeżeli nas takich trzech szło po chodniku, to „blacharze” – Niemcy schodzili na jezdnię, bo my mieliśmy ręce w kieszeniach zawsze i [Niemcy] bali się, żeby nie zostać zastrzelonym. Takie to było prawo podczas okupacji. Przeżyliśmy jakoś całą okupację szczęśliwie. Udało nam się [uniknąć] aresztowań, [i nieprzyjemnych] przeżyć. Miałem pewien epizod. Pijany gestapowiec aresztował mnie na ulicy i wiózł dorożką, zapraszał do knajpy, musiałem stawiać mu. Dosłownie był tak mocny gestapowiec, że szli „blacharze”, a dorożka wiozła oponę samochodową, to wypędzili tych z oponą i „blacharze” kazali nam wsiąść do tej dorożki. Udało mi się jakoś wymknąć. Była na ulicy Kruczej knajpa „Pod Jeleniem”, [do której] nas zawiózł, bo dwóch nas aresztował wtedy.
Dla przyjemności. Na ulicy! No, z „blachą”, gestapowcem – nie mamy nic do powiedzenia. [Gestapowiec] z bronią. W knajpie poszedł do telefonu, a kelnerzy już go znali i powiedzieli do mnie: „Uciekaj!”. Drugi facet, który ze mną był miał kuzyna w „brunatnych” (Niemcy co w brązowych koszulach chodzili). On do niego zadzwonił, kuzyn przyszedł i tamten facet też się wyswobodził. Wiem, bo go spotkałem kiedyś.Zatrzymywali mnie parę razy, [sprawdzić], czy nie jestem Żydem. Z dziewczynką szedłem – pytali się jej, czy nie jestem Żydem. Mam ciemną cerę, cygańską prawie, [pytali] czy nie Cygan. Ale jakoś to przeszło wszystko, minęło i zaczęło się Powstanie Warszawskie.
Brałem udział w akcji na Kutscherę.
Byłem na tak zwanej obstawie.
Dosłownie dwieście metrów od miejsca zabójstwa. Jest kamień, potem jest jedna ambasada, druga ambasada i na końcu [ambasada] bułgarska (chyba) jest teraz. Był pusty placyk a budynek następny [to] były tak zwane związki zawodowe, coś w tym rodzaju, jakieś biuro. Podczas [akcji] uciekliśmy do biura, okna były zamknięte. Niemcy tam weszli, oczywiście, potem.
Obserwować.
Widziałem całą akcję.
To było tak szybko! Dosłownie po pierwszych strzałach uciekliśmy do budynku i było już po wszystkim. To był moment dosłownie. Niemcy weszli do budynku, czy ktoś jest czy nie ma, ale kierownik budynku, Niemiec wytłumaczył, że nikogo nie ma obcego, tu są wszyscy swoi. Przeczekaliśmy aż to wszystko minie, kilka godzin ładnych, i skończyła się sprawa Kutschery.
Potem wróciliśmy do dalszych działań podczas Powstania, do Poczty Polowej. Zginęło od nas parę osób. Zginęły dwie siostry...
Już w Powstaniu.
Pracowałem u ojca w pracowni jubilerskiej. Tak, że trochę fach jubilerski znam.
Nie miałem. Raczej mieliśmy [wyznaczoną dzielnicę] – Powiśle. W ten sposób, że: „Jesteście na Powiślu, będziecie na Powiślu”.
Rozkazy były ustne.
Rozkazy, żeby zostać na miejscu i przyjdą dalsze rozkazy. Nasze rozkazy to było to, że zawiązała się poczta polowa.
Na Tamce. Od razu za dwa, trzy dni poczta polowa się zawiązała. Poczta polowa, od razu całe harcerstwo (ci, którzy są u nas w książce „Krybara” wymienieni).
W Pałacu Ostrogskich, gdzie była sala koncertowa.
[W tym miejscu] stacjonowaliśmy.
Moje obowiązki były głównie kwatermistrzowskie – zaopatrywać harcerzy w żywność.
Kombinowałem gdzie się dało. Po lokatorach, po wszystkich. Wszyscy mieli po piwnicach, żywności było w bród. Stały beczki z kapustą, ze wszystkim po piwnicach...
Z lokalnych domów. Lokatorzy dawali chętnie.
Do samego końca walk na Powiślu. Walki przeniosły się na drugą stronę Nowego Światu. Miałem nawet ranę w kolanie – małą od szkła z „grubej Berty”. Z drugiej „grubej Berty”. Nawet wiem z której, bo byłem w tym czasie na dole, [gdzie] jest tak zwana „Pasieka”, czyli nasze dowództwo poczty polowej. Było na Świętokrzyskiej.
W tym czasie był ostrzał z „grubej Berty”. „Gruba Berta” w górę trafiła.
W hotel „Warszawa”. Teraz jest hotel „Warszawa”, przedtem budynek podlegał ostrzałowi. Ale mocny budynek był.
Przenosiłem pocztę. Jak już szedłem w miasto, to przenosiłem pocztę.
Nie. Na Nowy Świat do rodziny mojej, tam się zatrzymaliśmy, Nowy Świat 28, bo w tamtym lokalu rodzina mieszkała. Ale zarządzili wymarsz. Zarządzenie było, że ludność cywilna z tej okolicy musi wymaszerować i musieliśmy wyjść.
Jak [wiadomość] była dobra to bardzo dobrze reagowali a jak była [zła], że ktoś zabity to była rozpacz straszna.
Stosunek ludności cywilnej do powstańców był bardzo dobry. Dawali z siebie wszystko ludzie. Wszystko dawali!
Żywność. Zaopatrywałem harcerzy w żywność. Głównie żywność.
Z Powiśla wyszliśmy 8 lub 9 września. A 12 już byliśmy w Dachau.
Do Pruszkowa. W Pruszkowie wszystkich mężczyzn wygarnęli. Moja matka została w Pruszkowie, kuzynka została w Pruszkowie. Ich też do Niemiec potem wywieźli.
Mogę powiedzieć, że [przyczyniłem się do powstania] czołgu „Kubuś”. Blachy spawane [były] naszym tlenem, bo my w pracowni do topienia platyny mieliśmy tlen i butle z tlenem daliśmy dla spawaczy do spawania „Kubusia”.
Tak.
Oczywiście! My byliśmy cały czas na Tamce. Na Tamce w warsztacie był robiony. Warsztaty były samochodowo-blacharskie.
Byłem świadkiem jak był robiony. I mam kolegów, którzy żyją, którzy [nim] jeździli! Jednym „Kubusiem” i drugim, zdobycznym. Jeszcze [kolega] żyje, [ale] w bardzo złym stanie jest jeden z kolegów [...].
Chyba z pięciu czy sześciu blacharzy pracowało. To była bardzo żmudna robota. Ale jestem świadkiem budowy „Kubusia”.
Tak. Kiedy na akcję szedł to przed moim domem, Tamką do góry jechał. Tamką i Kopernika. Ale akcje były nieudane.
Zabawnych to za bardzo nie ma, ani radosnych. Raczej smutne. Kolega nasz, który zginął i pochowany… [...]. W czasie gdy był pogrzeb, byłem na Świętokrzyską do „Pasieki” wysłany, a tu był pogrzeb akurat. Nie powinien zginąć, ale przez głupotę zginął. Poszedł niepotrzebnie tam, gdzie nie powinien pójść.
Z rodziną. Ojciec, matka, kuzynka, kuzyn. Całą rodziną wyszliśmy z Warszawy. Rodzinę w Pruszkowie rozdzielili.
Do obozu do Dachau trafił ojciec, ja, brat, kuzyn. Udało nam się dostać do fabryki do Daimlera – jako więźniowie, w pasiakach. U Daimler’a było możliwie. Mój ojciec był bardzo dobrze traktowany. Nawet esesmani i gestapowcy mówili: „Ty! Stary! Chodź, zupy dostaniesz więcej!” Ale w Boże Narodzenie rozdzielili nas. Poszła grupa do Frankfurtu, do Buchenwaldu. We Frankfurcie mój kuzyn został zamordowany. Jest pomnik we Frankfurcie – pięciuset dwudziestu zostało zamordowanych przez Niemców. Ogromny pomnik, na dole jest tablica i na środku samym jest nazwisko: Pieszczanka Julian.
Nie wiem. Wiadomo, że zostali zamordowani, jest pomnik [ku pamięci] zamordowanych zrobiony.
W zakładach na maszynach robiłem. Miałem też epizod w fabryce. Miałem wykonać, powiedzmy, osiemset sztuk detalu na maszynie. Pracuje się brzuchem, rękami, ale maszyna się zatarła. Wykonałem czterysta, pięćset. Przyszli Niemcy i awanturę zaczęli robić. Jakoś się udało wytłumaczyć, że maszyna jest nie w porządku. Popracowali dziesięć minut i mówią: „Dobrze chodzi!”. Mówię: „Popracujcie dłużej”. Przyszli, rozmontowali maszynę. Po tygodniu przyszła z powrotem, złożona i znowuż mnie do tej maszyny: „Teraz rób!”. To wtedy wykonałem tysiąc dwieście elementów zamiast osiemset. Mówię: „Teraz maszyna geht gut!” – trochę po niemiecku umieliśmy.
My byliśmy dziewięć miesięcy. Prawie, niecałe dziewięć miesięcy.
U Daimlera jeszcze były możliwe, ale kiedy nam fabrykę zbombardowali, to nas zabrali do Kohendorfu. Kohendorf to jest kopania soli pod Neckaren, pod rzeką. Kopalnia soli i w kopalni soli fabryka samolotów – sto osiemdziesiąt metrów pod ziemię zjeżdżaliśmy. Jak się z windy wychodziło, to każdy dostał kopniaka od esesmana. Takie przywitanie było. Dostałem parę dni na maszynie a potem mnie wzięli do kopania, wyrzucania soli, bo powiększali otwory z przejść hal – jednej na drugą. Powiększali otwory i musieliśmy ładować wyrobisko. Dostałem kolbą karabinu z tyłu w kręgosłup i do tej pory choruję na kręgosłup. Z tym, że po wojnie, nie było jeszcze operacji robionych, to mnie leczyli, że to korzonki. A to, okazuje się, że rozbity kręgosłup. […]
W kopalni soli około miesiąca. Stamtąd znowuż, koniec wojny się zbliżał i z powrotem nas piechotką do Dachau. Szliśmy siedem dni piechotą. Ostatni dzień – załadowali nas w pociąg i jechaliśmy do Dachau z powrotem. Z tym, że w pociągu ci, co szli piechotką, to po drodze umierali. Już w wagonach połowę trupów było.
Jeszcze z ojcem, jeszcze z bratem, już bez kuzyna, bo kuzyn… poszedł. Ojciec w Dachau umarł na „cudowną” pomoc amerykańską. Amerykanie, jak weszli, zamiast dać nam kaszy dali krwawy wurst czerwony a woda była tyfusowa. Ze mnie się piętnaście dni woda lała. Piętnaście dni! A mój ojciec rozchorował się. Zmarł po wejściu Amerykanów, dziesięć dni po wejściu Amerykanów, na krwawą dyzenterię.
Pamiętam. Mieli nas wygonić na plac apelowy, przygotowane były karabiny maszynowe. Z tego co wiem, kilku udało się wydostać z obozu i zawiadomić armię amerykańską. Ochotnicy z armii amerykańskiej na siłę wtargnęli do obozu i nas wyswobodzili. To byli żołnierze, Polacy w armii amerykańskiej – to, co wiemy. Była radość nie z tej ziemi!
Nie, nie. Matka w Solingen była, przyjechała po nas i zabrała nas do Solingen na strefę angielską, ze strefy amerykańskiej. Na zaduszki wróciliśmy do Polski, w 1945 roku.Jakie były pana wrażenia w momencie powrotu? Wrócił pan do Warszawy?
Mieszkanie spalono. Warszawa zburzona, straszne wrażenie. Zamieszkaliśmy chwilowo u mojego szkolnego kolegi, ze szkoły podstawowej jeszcze. Nazywał się Paweł Kowalczyk. Nie żyje już w tej chwili. Wiem, że już nie żyje. Jeszcze siostra jego żyła. Na Ogórskiego 3 się zatrzymaliśmy.
Nie do domu, tylko tutaj już potem. W 1946 roku udało nam się ten lokal dostać. Był tylko pokój, łazienka była do tego. Pokój i łazienka. Wchodziliśmy przez okno, część była spalona. Ze spalonej części przez okno, po schodkach.
W międzyczasie brali mnie do wojska, wezwanie dostawałem, ale rano przychodził żołnierz, żeby się zgłosić z powrotem na komendanturę: „Nie ma miejsca”, [stwierdzano], albo „Do rezerwy przeniesiony”. Za rok znowuż mnie do wojska [powołali] i znowuż do rezerwy. Dwa razy to było, bo wiedzieli, że jestem akowiec. UB to wszystko wiedziało. Wszystko wiedziało. W 1948 roku, wtedy miałem pierwszą żonę (teraz mam drugą żonę, ale z tą już mam pięćdziesiąty któryś rok), do mieszkania przyszli, aresztowali mnie i zabrali mnie na Grażyny 11. Do dzisiaj jest tam jakiś budynek dla mnie „niepewny”. Naprawdę. To jest willa tajemnicza. [...]. Grażyny 11. Naprawdę to jest niepewny budynek, co tam się dzieje też nie wiem nadal. Przetrzymywali mnie kilkanaście godzin, dlatego że w tym momencie w mieszkaniu była moja koleżanka, która zawiadomiła mojego brata, bo chodziło o broń. Otworzyłem im szafy: „Proszę, róbcie rewizję”. Już [broni] nie miałem. Nasza broń powstańcza ocalała, bo była schowana na Nowym Świecie 28 w piwnicy. Potem mieliśmy tę broń, wyjęliśmy i jak był Mikołajczyk, różne rozruchy, to wtedy my byliśmy pod bronią z powrotem. Przyszedł moment, że powiedzieli, żeby zdawać broń. Mój brat przez chyba generała Popławskiego zdał [broń] do muzeum. Nasza broń jest w muzeum. Chyba na Starym Mieście.
Brat zadzwonił do generała, który potwierdził, że: „Nie mają broni, broń została zdana” i wypuścili mnie. Aresztowano nas sześciu. Tamtych też potem pozwalniali, bo się udało im jakoś wytłumaczyć. Jeden broń sprzedał wojskowemu, drugi nie wiem gdzie, udało im się wytłumaczyć.
Później nie.
Ciężka sprawa... Ciężka sprawa... Właściwie Powstanie, według mojego zdania, wybuchło za wcześnie. Dosłownie miesiąc za wcześnie. Dlatego druga strona, tak zwana sowiecka, zatrzymała się.
Co ja mogę mieć za wspomnienia? Wspomnienia takie, że chodziło się z pocztą polową, załatwiało żywność. Więcej nic nie mogę powiedzieć. Mam kolegów, przyjaciół, którzy przeżyli Powstanie. Należymy też do klubu „Krybar”. Ostatnio już bardzo źle chodzę, z kręgosłupem jest u mnie „nawalanka” straszna. Teraz miałem operację na oko, operację na obydwie ręce. Jestem całkowity inwalida już.