Józef Lemański „Grusza”, „Kajtuś”

Archiwum Historii Mówionej

Moje nazwisko Józef Lemański, syn Stanisława i Stefanii. Urodziłem się 15 maja 1929 roku w Chotomowie. Moje pseudonimy, od harcerskiego w 1942 roku, „Grusza”, „Kajtuś”. Ponieważ byłem najmniejszy w zgrupowaniu, dostałem przydomek „Kajtuś”. W czasie Powstania dostałem funkcję łącznika, tak zwanego gońca między plutonami walczącymi i [przydział] do plutonu sanitarnego przy szpitalu polowym AK w Chotomowie, u doktora Jerzego Kuczamera pseudonim „Stefan”.

  • To była „Obroża”, tak?

„Obroża”.

  • Jak pan zapamiętał 1 sierpnia 1944 roku?

Byłem zbulwersowany, nie wiedziałem, co to jest, co się stało. Myśmy już byli przygotowani przez harcerstwo do tak zwanego ostrego pogotowia, ponieważ Niemcy opuścili koszary janowskie [w Janówku]. My harcerze to była grupa „małych złodziejaszków”. Tak nas nazywali, bo myśmy wszędzie włazili. Po transportach wojskowych buszowaliśmy, zdobywało się dużo rzeczy wojskowych. Okradając koszary, dowiedzieliśmy się o godzinie „W”. Spotkaliśmy w drodze do Chotomowa, jak grupa rozkręcała tory kolejowe między Chotomowem a przystankiem legionowskim. Tam szły pociągi na wschód, na front wschodni. Jak już wyszliśmy poza granicę toru, nastąpiła eksplozja i wysadzenie kawałka toru skręconego w bok. Przed godziną piątą szedł wojskowy pociąg niemiecki z Modlina i został wykolejony. Zaczęła się u nas godzina „W”. Trochę ona zaczęła się wcześniej, bo pociąg przyspieszył akcję. Dowódca Kacper Krasiński zrobił alarm w plutonach bojowych. Były trzy plutony, bo nasza kompania, to była 3. kompania Kacpra „Stefana” Krasińskiego. Wszyscy chłopcy, plutony poszły do akcji. Walka z pociągiem była dość krótka, bo Niemcy... Trochę ich zginęło. U nas zginął od razu jeden żołnierz z naszych powstańców. Niemcy się wycofali. Nawet broń pochowali. To był okres żniw, więc dziewczyna, łączniczka znalazła w mendlach zbożowych parę sztuk karabinów ręcznych, bo Niemcy schowali broń i uciekli. Tak że to była pewna zdobycz dla powstańców, bo broń była i Niemcy się wycofali. Dopiero zaczęła się druga godzina, akcja bojowa już. Przyjechał pociąg pancerny.

  • Pan pełnił funkcję łącznika?

Łącznika.

  • Miał pan broń?

Nie, nie przesadzajmy. Miałem wtedy piętnaście lat. Nas uczono, jako harcerzy zawiszaków, rzutu granatem, ale u nas był zrobiony z kamienia granat. A ręczny granat, tak zwany obronny, był ze zwykłych puszek od kartofli, naciągnięta była okuwka. Myśmy tym próbowali rzut odległości granatu. To były nasze egzaminy. Myśmy broni nie posiadali, myśmy w Powstaniu mieli opaskę biało-czerwoną i sanitarną Czerwonego Krzyża. Tak że przyrzekam – nie miałem broni w ręku, chociaż Niemcy nas nazywali Polen Schweine Bandit. Nie byłem bandytą, nie miałem nawet broni.

  • Gdzie pan meldunki nosił?

Myśmy nosili od dowództwa, bo dowódca Krasiński był w polu, a był zastępca, chorąży Zwiersz. Meldunki się nosiło do dowódcy plutonu w terenie, a następnie dziewczęta, kwatermistrzostwo robiło kanapki dla chłopaków w polu. Myśmy doręczali.

  • Pan cały czas nocował w lesie, razem z nimi spał, czy w domu?

Miałem warunki dobre, bo mnie wychowywała ulica. Mój ojciec był zesłańcem Syberii. Jak wrócił, nie miałem matki, bo matka mi zmarła bardzo wcześnie, miałem dwa lata niecałe. Wychowywała mnie druga mama, bardzo szlachetna, ale nas bardziej wychowywała ulica, nas ciągnęła ulica, tam gdzie są koledzy, nas ciągnęło w pole. Kije słonecznikowe – naparzaliśmy się. Nie mieliśmy karabinów, tylko kije od słonecznika, to była nasza broń. Nauka broni. Nas bardzo nie uczono tego. Miałem piętnaście lat, to nie mogłem wziąć karabinu. Poszliśmy kiedyś chyłkiem. Znaleźliśmy przy kolei pistolet niemiecki z ładunkiem, cały. Widocznie Niemiec albo uciekał, albo schował i myśmy przez przypadek znaleźli pas. Jak się ciągnęło pas, to się wyciągnęło Parabellum niemieckie. Co z tym zrobić? W krzaki i zanieśliśmy do dowódcy naszego, Krasińskiego. A dowódca: „Rzućcie to, cholera, do śmietnika!”. Rzuciliśmy do śmietnika, rzeczywiście. Ale nas korciło, żeby ten pistolet zdobyć. Ale jak się poszło za półtorej godziny, to już go nie było. Tak że myśmy takie chwyty mieli. Harcerstwo nas uczyło. Uczyło nas patriotyzmu i umiłowania ojczyzny.

  • Gdzie pan był? Cały czas spał pan w lesie?

Nie, myśmy spali w tak zwanych malinach, w ogrodzie pani Strzyżowej, ale przeważnie się spało w domu na strychu.

  • Pan musiał tam być? Miał pan dyżury, że musiał pan do nich dołączyć, żeby meldunki przenosić?

Myśmy nie mieli dyżurów od-do. Nas ciągnęło zawsze, żeby być wśród nich, bośmy ciekawi byli.

  • Później pan był też pomocą sanitarną w szpitalu?

Tak. Na apel, że ktoś ranny, szło się na miejsce z noszami. Myśmy kobietę nieśli, która była postrzelona. Dopóki żyła i jęczała, było dla nas lekko. Czterech nas harcerzy, gówniarze po piętnaście lat, więc to był ciężar. Ale jak zgasła na noszach w drodze, w pół drogi do szpitala polowego, to jakby nam złożył drugą kobietę, taki ciężar. Jak donieśliśmy tę kobietę do szpitala polowego, wyszedł lekarz Kuczamer, zbadał ją i kazał na bok – to znaczy już nie żyje. Jak myśmy kobietę złożyli pod krzakiem, to potem się rodzina zabrała do pochówku. Tak że mieliśmy takie rzeczy.

  • Gdzie się znajdował ten szpital polowy?

Szpital polowy w Chotomowie był, w naszej 3. kompanii AK. Było dwóch lekarzy. Był doktor Piętka, który odszedł 30 lipca, na rozkaz dowództwa warszawskiego poszedł do szpitala na Koszykową, do Powstania. Doktor Kuczamer, porucznik z 1939 roku, został w Chotomowie. Miał siostrę zakonną i nasze sanitariuszki – instruktorki przy szpitalu polowym.

  • To było w jakimś budynku, domu?

To był dom, prywatny dom zakonny. Tam udostępniły [zakonnice] kilka pokoi na prywatny gabinet lekarski. Przed wojną był prywatny lekarski gabinet, a potem zrobił się z tego szpital.

  • Dużo było Niemców w okolicy?

U nas w Chotomowie nie było garnizonu wojskowego. Był garnizon w Legionowie i w Modlinie. U nas w lesie kończyła się granica Generalnej Guberni. Myśmy mieli taką szansę, że jak się przeszło po grzybach czy jagodach, to dwa kroki dalej już był człowiek w Rzeszy. Można było dostać takie manto, takie baty, że nie daj Boże. Kiedyś ktoś z naszych kolegów młodszych przejechał pociągiem – pojechał do Nowego Dworu, zaspał. Wrócił fioletowy, tak go stłukło gestapo. Bo tam już była Rzesza, on pojechał jako dezerter. Tak mu dali do wiwatu, że wrócił fioletowy. A że był młody, to go puścili. Tam było gestapo i można było się wykończyć.

  • Dużo było osób, co przechodziły nielegalnie granicę?

Bardzo dużo, dlatego że u nas był koniec Guberni i ludzie z Warszawy przyjeżdżali na handel za granicę. To Lublin, Rzesza, to wszyscy chodzili po ziemniaki. Przechodził handel z Rzeszy do Guberni. To było dobre, bo przez las się szło. Oni wypadali w nocy, napadali na szmuglerzy, zakradali się celnicy. Niemcy się bali, mówiąc szczerze. Jeden żołnierz niemiecki nie stanął nigdy – albo dwóch, albo trzech. Oni byli bandytami, [jak] kogoś rozstrzelać pod ścianą. Ale żeby stanąć do walki wręcz, to [niechęnie].

  • Pamięta pan, jak Warszawa płonęła? Było widać w Chotomowie?

Myśmy bardzo widzieli. Nasza kompania, cały nasz rejon pułkownika „Grosza”, szykował przejście do Warszawy. Nasze oddziały rozbite zostały pod Pragą. Niemcy otoczyli; nie przeszli. Część naszych kolegów przedarła się do Warszawy, byli u pułkownika Bortnowskiego chyba w plutonie. Mój szwagier też się dostał, nawet był ranny, miał straconą rękę, urwaną.

  • Jak szwagier się nazywał?

Dobrowolski Stefan. Zaatakowali czołg na Placu Piłsudskiego i dostał pociskiem w dłoń, tak że mu odcięło prawą dłoń. Takie moje wspomnienia są.

  • Pan też szedł z nimi razem na Warszawę?

Myśmy za plutonami bojowymi, walczącymi, mieli w odległości iść. Ale jak zostali rozbici, to i my – każdy zmiatał, gdzie się dało, żeby jak najszybciej dotrzeć do domu. To były przeżycia nasze osobiste.

  • Pamięta pan może, były zrzuty w lesie, coś zrzucali z samolotów, jakąś broń?

Tak. Pamiętam, że Niemcy podeszli do Chotomowa i nadeszły samoloty amerykańskie ze zrzutami. Kiedy zaczęli zrzucać, wśród Niemców była panika straszna, bo to spadochrony, desant. Strasznie się bali. Widziałem nawet po sąsiedzku w ogrodzie karabin maszynowy postawiony i do tych samolotów… A to pojemniki były. Taki pojemnik spadł przy lesie. Niemcy z karabinami po pojemnik. Myśleli, że tam człowiek jest czy co. Cholera wie. Nie rozumiem tego. Dopadli, nie dali otwierać sami, tylko napędzili nas, żeby otworzyć. Jak otworzyli nasi cywile, to oni dopadli i patrzyli. Tam była czekolada. Też nie jedli sami, tylko kazali spróbować nam. Broń próbowali, bardzo elegancka broń była zrzucana. Myśmy ukradli, po harcersku, taki spadochron. Podarło się. Mama mi uszyła koszulę. Pamiętam jak dzisiaj, ta koszula była jak spadochron, człowiek nie mógł oddychać wcale. Ale takie było życie nasze. A Niemcy z karabinami strzelali do spadochronów. Na takiej wysokości. One poszły na Kampinos, jeden spadł chyba w Kampinosie. Co roku jeździmy do Kampinosu, tam leżą lotnicy w Kełpinie. Tam jeżdżę, pamiętam.

  • Jak Powstanie Warszawskie upadło, to jak się Niemcy zachowywali?

Front przeszedł niemiecki, sowieci przeszli od Pragi i stanął front rosyjski. Doszedł do Legionowa. Niemcy ściągnęli dywizję od Modlina, w Chotomowie zapędzili ludzi do kopania okopów. Przywozili ludzi. Front stał od 28 września między Chotomowem a Legionowem. Rosjanie w Legionowie, a w Chotomowie Niemcy. Niemcy nas wypędzili na Kampinos. Mój ojciec, ponieważ przeżył I wojnę światową, mówi: „Idziemy na las. Front jak front, hura i przeleci, a my zostaniemy”. To się okazało bardzo źle dla nas. Niemcy w pewnym czasie otoczyli las, wszystkich wymordowali. My sobie tam wykopaliśmy ziemiankę, tam żeśmy nocowali. Potem jednego człowieka zabili, nas wszystkich zrewidowali, obmacali i wypędzili na Nowy Dwór. Potem stamtąd na Kampinos. W Kampinosie pod Sochaczewem byłem wyzwolony.

  • Rosjanie, tak?

Jak zobaczyłem sowietów – to jest dzicz. Jak patrzyłem na sowietów, jak biegli… Co ja miałem wtedy? Szesnasty rok życia. Tam gdzie mógł jeden żołnierz zginąć, tam zginęło pięćdziesięciu. Ruski dowódca mówił: Niczewo, niczewo malczik. Nas skolko ugodo narod. No to jak tak… Nazwali mnie… Miałem pseudonimy „Grusza”, „Kajtuś”, to mnie nazwali „Grisza malczik”. Nie wiem skąd „Grisza”, ale niech będzie „Grisza”. Była „Gruszka” nie „Grisza”.

  • Dlaczego pan przyjął pseudonim „Grusza”?

Bo mój zastęp harcerski Zawiszaków (bo byłem w Zawiszakach, najmłodsza grupa) mieliśmy [pseudonimy tak jak] drzewa leśne, owocowe. „Wierzba”, „Jodła”, „Modrzew”. Wybrałem sobie… U nas w domu była gruszka lipcówka, mała, pękata, a ponieważ też byłem mały, to mnie nazwali „Kajtuś” i zostałem „Kajtusiem”.

  • Czy jakby pan miał znowu piętnaście lat, poszedłby pan do Powstania Warszawskiego?

Tak sobie ułożyłem: „Kruszeją nasze szeregi, słabną nam ramiona i dłonie, ale gdyby przyszła ojczyzny potrzeba, gotowi stanąć do broni”.
Warszawa, 28 lipca 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Józef Lemański Pseudonim: „Grusza”, „Kajtuś” Stopień: strzelec, łącznik, pomoc sanitarna przy szpitalu p Formacja: Obwód VII „Obroża” Dzielnica: Legionowo Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter