Nazywam się Kazimierz Nowak, urodziłem się 4 marca 1930 roku.
Działałem w „Szarych Szeregach”. Moje pierwsze kroki w czasie okupacji były w 24. Drużynie Harcerskiej, której drużynowym był Wiesław Cieśla, pseudonim „Wacek”. Drużyna powstała na Dolnym Mokotowie, z młodzieży szkolnej i mieszkańców Dolnego Mokotowa. Była to pierwsza [drużyna] zawiszacka. Dlaczego zawiszacka? Bo przed wojną byli harcerze i zuchy. W związku z tym, że byłem na granicy zuchów, nie mogłem jeszcze być harcerzem. To był chyba 1942 rok, jak powstała drużyna. W związku z tym byłem u Zawiszaków. Z zuchów powstali Zawiszacy. Później starsi harcerze byli przenoszeni do BS-ów, to jest Bojowych Szkół i Grup Szturmowych. Grupy Szturmowe między innymi to byli ci, którzy brali udział w akcji pod Arsenałem. To byli już starsi harcerze, chłopcy siedemnasto-, osiemnasto-, dziewiętnastoletni. Niestety, w czasie Powstania miałem dopiero czternaście lat. […] Miałem czternaście i pół roku, czyli już byłem prawie że dorosły. Można to tak określić.
Cały czas mieszkałem na Dolnym Mokotowie, na ulicy Belwederskiej.
Mój ojciec przed wojną był oficerem, troszkę dziwnym, bo uczył jazdy konnej. […] Mama prowadziła gospodarstwo.
Patriotyzm, to już we krwi. Wydaje mi się, że większość Polaków patriotyzm miała we krwi. Na pewno byłem patriotycznie wychowywany i na pewno to miało jakiś wpływ na mnie. Z tym że rodzice na ogół chronią dzieci i starają się, żeby dzieciak jak najpóźniej się zorientował, co jest w takiej sytuacji grane. Na przykład mój ojciec należał do Armii Krajowej, o czym nie wiedziałem. W pewnym momencie też się nie chwaliłem jemu, że należę [do „Szarych Szeregów”]. Nie pamiętam, przyniosłem jakieś pisemka do domu (czy coś takiego) i wtedy mój tata odkrył i zorientował się, że jednak jestem w „Szarych Szeregach”.
Wspomnienia. Pamiętam pierwszy nalot na Warszawę, 1 września.
Właściwie ludzie nie wiedzieli, czy to jest nalot, czy ćwiczenia. Parę bombowców przyleciało. Nie wiem, chyba chcieli zburzyć mosty na Wiśle, trochę postraszyć. Polskie myśliwce latały. Na ogół wszyscy się gapili na niebo i klaskali, jak któryś z Niemców został strącony. Tak to pamiętam. Oczywiście pamiętam, jak mój ojciec szedł na front. Jego pożegnanie, jak przyjechał do domu i się żegnał z matka i ze mną, że idzie na front. Miał dużo szczęścia, dlatego że w pewnym momencie nie walczył na froncie, tylko był ewakuowany do Rumunii.
Ale nie zdążył do Rumunii dojechać, bo wkroczyli nasi wspaniali „przyjaciele” bolszewicy, którzy zajęli pół Polski. Między innymi cała masa kolegów mojego ojca zginęła w Katyniu. Pamiętam to. Uciekł z obozu jenieckiego bolszewickiego. Nie będę mówił sowieckiego, bo uważam, że to wszystko była bolszewia i do tej pory mam takie skojarzenia. Uciekł z bolszewickiego obozu. Później pamiętam, jak w gazetach niemieckich były [ogłoszenia], odkryto Katyń. Pamiętam, jak płakał nad tymi gazetami, że tam zginęli jego koledzy.
Po prostu uciekł z obozu. Jak mój tata tłumaczył, pierwszy obóz bolszewicy zrobili z zasieków drutu kolczastego. Zasieki to były stojaki okręcone drutem kolczastym. Pierwszy obóz dla jeńców polskich zrobili z polskich zasieków. Na rogu, jak powiedział, stały czołgi. Udało mu się z tego obozu uciec. Już nie pamiętam w tej chwili, opowiadał jak to było. W każdym razie ojciec był przerażony. Namawiał swoich kolegów, żeby razem z nim też uciekli. Nie zdecydowali się, bo w 1939 roku nikt nie traktował bolszewików jak wrogów. Nie było ogłoszone, nikt nie wiedział o tym, że dwóch przyjaciół, Ribbentrop i Mołotow, zawarli pakt o rozbiorze Polski.
Tak, byliśmy w Warszawie cały czas. Cały czas wojny. Przenosiliśmy się, bo mieszkaliśmy na Dolnym Mokotowie i jak się zbliżał front, to do znajomych, do Śródmieścia. Jako dzieciak pamiętam, że gdzieś żeśmy się tułali, ale później wróciliśmy do domu, w którym mieszkaliśmy przed wojną.
Tak.
W czasie okupacji już skończyłem powszechniaka i chodziłem do szkoły stolarskiej na ulicę Śniadeckich. Oczywiście to była stolarska szkoła pod przykrywką, bo nie było innych szkół, tylko zawodowe. Tak przynajmniej to Niemcy ustalili, że miały być tylko szkoły zawodowe, bo mieliśmy być robotnikami dla nich. Chodziłem do szkoły stolarskiej, która była zakonspirowaną szkołą średnią.
Patriotycznie. Bardzo patriotycznie. Wszyscy nauczyciele. Pamiętam niektóre nazwiska. Pamiętam pana profesora od historii, Więcławka. W tej chwili nie mogę sobie przypomnieć innych nazwisk, ale Więcławka pamiętam doskonale, uczył nas historii. A taka była to szkoła stolarska, że przez dwa lata chodzenia do szkoły, przez cały czas w szkole stolarskiej, zrobiłem kopyść do mieszania bielizny w kotle, jak się gotowało. Teraz są pralki, ale [kiedyś] prania odbywały się w baliach, tarach, nie mówiąc już o tym, jak ludzie prali w strumieniach i kijankami bieliznę wytłukiwali na desce. Więc przez dwa lata mojego nauczania zrobiłem (przez cały czas) tę kopyść do mieszania bielizny w kotle.[Szkoła] mieściła się na ulicy Śniadeckich.
Mój tata, jak powiedziałem, był koniarzem. Jak wrócił do Warszawy…
Wrócił niedługo po zakończeniu działań wojennych, jak [tylko] uciekł z bolszewickiego obozu śmierci, z którego później wszystkich (w Ostaszkowie, Katyniu) wymordowali bolszewicy. Nabył konia i furmankę i utrzymywał się z tego, że był woźnicą. Przewoził jakieś rzeczy, przeprowadzki, oczywiście szmugle różnego rodzaju. Pamiętam, że były takie sytuacje, że niby jakieś warzywa, a pod warzywami zarżnięte krowy leżały. Takie sytuacje sobie mniej więcej przypominam.
Tak.
To był, jak powiedziałem, 1942 rok.
Nie, to nie było przez szkołę. To była drużyna koleżeńska. Mieszkałem na ulicy Belwederskiej, a nasz drużynowy, który w ogóle stworzył pierwszą zawiszacką drużynę, mieszkał na ulicy Grottgera. To było trzysta metrów od mojego domu i to była młodzież z tej okolicy. Oczywiście była młodzież szkolna też, później. Na ulicy Grottgera mieszkało paru chłopaków, którzy byli w drużynie. W drużynie, w której byłem, był mój kolega, który mieszkał w tym samym domu, na Belwederskiej pod dziesiątym: Antek Kurkowski. Później był jeszcze Aleksander Lipa, mieszkał na ulicy Dolnej, róg Dolnej i Belwederskiej. Nawet od czasu do czasu się z Olkiem spotykamy, teraz jeszcze, bo żyje. Przeżył Powstanie, tak jak i ja. Był jeszcze Batorski, był nasz kolega – niedawno umarł – odznaczony krzyżem Virtuti Militari za zniszczenie karabinu maszynowego, Stasio Wolski. Stanisław Schoen-Wolski – miał ładne nazwisko rodowe.
Przede wszystkim topografią. Najpierw to były wyjazdy typowo harcerskie. Pamiętam – do Chojnowa. Później, już zadania, które należało wykonać. Trudno mówić, że to była mała dywersja, ale na przykład zadaniem głównym było odnajdywanie przejściowych podwórek, żeby ewentualnie ktoś, kto uciekał przed pogonią Niemców, mógł inną ulicą wyjść. Trzeba to było nawet rozrysować, bo jeśli się okazało, że była jakaś szopa, na którą mógł wskoczyć, to nawet mimo tego, że nie było przejścia normalnego, mógł wskoczyć na dach, zeskoczyć na drugą stronę i wyjść na drugą ulicę. To było jedno z zadań naszych. Może dlatego że byłem jednym z najmłodszych, mnie na kurs sanitarny przydzielono. Tamci już byli bardziej…Podwórka przejściowe, rysowanie kotwic – to wszystko należało do małego sabotażu.
To nie był kurs, to było w drużynie, w której byłem – nie pamiętam, to chyba był lekarz – przychodził, czegoś nas uczył. Ale uczył nas absolutnie pierwszej pomocy, czyli zatamowania krwi, ewentualnego włożenia złamanej kości w łupki, zrobienia zastrzyku przeciwko tężcowi. Głównie chodziło o to, żeby nauczyć się, jak się robi temblak z chusty, z czegokolwiek, co można zastosować do działalności sanitarnej.
Właśnie to było do wybuchu Powstania. Uważam, że młodzież najmłodszą organizatorzy Powstania starali się jak najbardziej oszczędzić.
Z racji [funkcji] sanitariusza miałem się znaleźć na Woli. Miałem przydział na Wolę, do którego nie zdążyłem, nie dojechałem. W związku z tym byłem nadal w chałupie, w domu.
W momencie wybuchu Powstania – Powstanie wybuchło wieczorem, po południu, bo to była piąta godzina. Był na ulicy Chełmskiej budynek, który przed wojną był przytułkiem. To znaczy trudno mówić, że przytułkiem, był to Dom Dziecka, nazywał się Pryjut. Nie wiem, to chyba z rosyjskiego, w każdym razie popularnie nazywał się Pryjut. Ktoś powiedział, że w Pryjucie rozdają broń, że się organizuje, więc do Pryjutu dotarłem. Okazało się, że już broni nie rozdają, nic się nie dzieje, nic nie ma. Pierwsze dni to marazm. Nic się nie działo, może w Śródmieściu. Ale Niemcy spokojnie siedzieli i powstańcy na ogół też. Później, w pewnym momencie, zaczęło się powoli zajmowanie dzielnic w jakiś sposób. Na Mokotowie Górnym wiadomo było, że na ulicy Rakowieckiej, gdzie są więzienie, naprzeciwko były olbrzymie koszary niemieckie. Wiadomo, że tam są Niemcy. Ale już na ulicy Szustra i Belgijskiej byli Polacy. Nastąpił podział terenu.
Byłem w Pryjucie, okazało się, że z Pryjutu zrobiono szpital. Z racji swoich umiejętności sanitarnych włączyłem się do szpitala. Trudno było. W pierwszych dniach Powstania na ogół się nosiło rannych cywili, którzy się gołębiarzowi, siedzącemu na dachu [nawinęli] albo jakiś folksdojcz strzelał. Czternastoletni chłopak nie bardzo miał siłę, ale we cztery osoby, na noszach. Nawet pamiętam, kiedyś jakąś kobietę nieśliśmy na drabinie. Na noszach czterech chłopaków czternastoletnich sobie dawało jakoś radę. Później w Pryjucie się zadomowiłem w jakiś sposób, w sanitariacie. Chodziliśmy, zbieraliśmy rannych przy ataku na Dworkową. Była żandarmeria na Dworkowej i park. Dalej jest Morskie Oko, ale na ulicy Promenady był park. […] Promenada, to pomiędzy ulicą Grottgera a Dolną. Nasi chłopcy usiłowali atakować żandarmerię na Dworkowej, była cała masa rannych. Między innymi tam żeśmy chodzili, wyciągali rannych i przynosili do szpitala, który był na ulicy Chełmskiej, w Pryjucie.
Mimo pomalowanych znaków Czerwonego Krzyża na dachach, nie pamiętam którego dnia, ale może po dwóch tygodniach, szpital został zbombardowany przez sztukasy. Zbombardowany do piwnic. W związku z tym część chłopaków, którzy jeszcze coś działali, zostało przeniesienych do szpitala na ulicę Goszczyńskiego.
Tak, oczywiście. I ranni i personel. Ale sztukasy były bezlitosne, niewiele już osób można było wyciągnąć, które dawały jakieś oznaki życia. [Szpital] został zbombardowany. Trudno jest mówić… Sztukas to był bombowiec nurkujący, potrafił trafić w czołg. Tak że dla nich zbombardowanie szpitala nie było żadnym problemem.
Gdzieś, nie pamiętam gdzie. W każdym razie nie byłem w szpitalu, na moje szczęście.Przenieśliśmy się. Nosiliśmy rannych do szpitala na ulicy Goszczyńskiego. Jak Powstanie zaczynało upadać, coraz bardziej było wiadomo, więc odpowiedzialni ludzie, dowódcy starsi, postanowili młodzież w jakiś sposób uratować. Część odesłali do domów. I w pewnym momencie, po zbombardowaniu szpitala na Goszczyńskiego, znalazłem się na Belwederskiej, w domu.
Chyba we wrześniu. To nie był sierpień, to był wrzesień. Wróciłem do domu, do mamusi. Niestety, tak to wyglądało. Z ludnością cywilną wyszedłem z Powstania do Pruszkowa. Później Niemcy niektórych wywozili do Niemiec, niektórych wywozili do obozów, a transport, w którym byłem – razem z matką – został rozpuszczony koło Częstochowy. Miejscowość nazywała się Rudniki i poprzydzielano nas do rolników.
Tak, wracałem.
Tak, miałem stały kontakt.
Muszę powiedzieć – zabawne historie – wtedy był okres owoców i przetworów owocowych. Potrafiłem od ludzi, sąsiadów, wyżebrać, wyprosić przetwory owocowe i potrafiłem do szpitala na Chełmską przynosić całe naręcza słoików truskawek, malin, konfitur. Wprawdzie na Mokotowie nie było trudności z wyżywieniem, bo na Dolnym Mokotowie była cała masa ogródków działkowych. W czasie okupacji każdy trawnik był wykorzystany do kartofli, pomidorów. Wiem, że nawet nocami pilnowali, jakieś dyżury, żeby kartofli nie wykopano.
Nie. To wszystko było uzależnione. Jeśli byłem w szpitalu, to coś w szpitalu dostawałem do zjedzenia.
Głównie były zupy, ale i z działek były przetwory. Poza tym jeszcze, nie pamiętam w jakim miejscu, ale zostały zdobyte magazyny, w których było pełno makaronu i głównie makaron był podawany, ale z działkowymi rzeczami, które jeszcze były, które ludzie mieli na działkach.
Mój tata włączył się do Powstania na samym początku, ale później wrócił do domu. Tak że nie wiem. W każdym razie wrócił do domu, spotkałem go i powiedział, że Powstanie jest przegrane.
Trudno powiedzieć, czy akceptowali. Taki czternastolatek – czy dzisiaj rodzice dużo mają do powiedzenia? Tak samo. Poza tym byłem wychowany w [duchu] patriotycznym. Oczywiście wyobrażam sobie, że skóra im cierpła i byli cały czas przerażeni, ale byli postawieni przed faktem dokonanym.
Było podle. Na początku jeszcze były. Pamiętam, była nawet w domu, w którym mieszkałem, na Belwederskiej pod dziesiątym, apteka. Ta apteka została, trudno mówić ograbiona, ale dokumentnie opróżniona ze wszystkich możliwych środków opatrunkowych. Sam miałem, trudno mówić, że byłem ranny, bo nie wiem, czy to kawał cegły, czy odprysk odłamka. Na szczęście nie przeciął mi czaszki, ale przeciął mi głowę. Mam do tej pory bliznę. To krwawiło potężnie. Miałem opatrunek zrobiony z papieru toaletowego.
Tak, oczywiście. Na ogół bez przerwy owało, bo wszystkiego było za mało. W szpitalach nie tylko byli żołnierze Armii Krajowej, ale była cała masa ludzi cywilnych, którzy tak samo byli ratowani. To wszystko przecież byli Polacy. Tak samo byli ratowani, jak biorący udział w Powstaniu.
Nie. Zaskoczony jestem tym pytaniem, tak że trudno mi jest. Z okresu samego Powstania nie mam zabawnych. Raczej mam dramatyczne wspomnienia. Na przykład znalezienie głowy samej, ciało leżące w trawie, a na widoku leżąca głowa jednego z naszych chłopców.
Tak. Nie wiem, czy to ostrzał moździerzowy. Głowa była przy Dworkowej, przy parku pomiędzy ulicą Promenady a Grottgera. Do tej pory tę głowę widzę. Oczywiście została przez nas zabrana i pochowana razem z ciałem, które leżało parę metrów dalej.Groby były na każdym trawniku, groby były na podwórkach. Trudno mówić o cmentarzach, bo nie było miejsca na cmentarzach. Poza tym dostęp do cmentarzy był raczej żaden.
Kolegów swoich nie, bardzo ze mną blisko związanych. Ale ze szpitala umarłych wynosiłem do dołów, które były wykopane przy szpitalu. Przy jednym i przy drugim.
Muszę powiedzieć, że dzisiaj, z perspektywy czasu, [wieku] człowieka prawie osiemdziesięcioletniego, patrzę na to zupełnie inaczej. Ale wtedy to była chyba przygoda. Dlatego jak od czasu do czasu widzę jakieś kroniki, takich właśnie dwunasto-, czternastolatków, Palestyńczyków, rzucających w stronę Izraelczyków kamieniami, to sobie przypominam swoje czasy. Myślę, że to było traktowane jako przygoda. Oczywiście przygoda na zasadzie, że twardo zwyciężymy, nie ma w ogóle o czym mówić. Bolszewicy są już za Wisłą, tak że tylko patrzeć, jak zaraz zostaniemy wyzwoleni.
Tak, z ludnością cywilną.
Tak.
Najpierw byliśmy zawiezieni do Pruszkowa. W obozie w Pruszkowie byliśmy rozdzieleni. Oddzielili mężczyzn i oddzielili kobiety z dziećmi. Byłem traktowany jako dzieciak. Później z Pruszkowa zostaliśmy wywiezieni transportem pod Częstochowę. Pamiętam, miejscowość nazywała się Rudniki. Tam musieli na stację przyjść, już nie pamiętam, czy to byli sołtysi, i zabrać ludzi, rozdzielić po wsiach. W każdym razie było tak, że mojego taty nie było, ale jakoś się zorientował – jego wywieźli w zupełnie innym kierunku – dowiedział się jakimiś drogami, że jesteśmy w Rudnikach i do nas dołączył.
Tak, w 1945 roku.
To była jesień.
Co pani nazywa wyzwoleniem?
Przepraszam, że zadałem takie pytanie.
Nie. Wojna się jeszcze nie skończyła. To był 1944 rok. Dlatego że pamiętam jeszcze, chyba ostatni, nalot niemiecki na Warszawę.
Tak, pod koniec 1944 roku.
Wrażenie było takie, że były łopaty i odgarnialiśmy, żeby zrobić kawałek ścieżki pomiędzy zburzonymi ulicami. Pamiętam, na ulicy Marszałkowskiej od Placu Unii [Lubelskiej], domy leżały na jezdni, więc po to, żeby można było przejść jakoś, leżały łopaty i łopatami się odgarniało. Co kto mógł zrobić, gruz odgarniał. Wydobywali zabitych, pamiętam potworny odór rozkładających się trupów. Dlatego że w niektórych domach przecież leżały całe masy trupów. Zresztą trupy leżały na ulicy.
Wróciliśmy do domu, w którym mieszkaliśmy przed wojną.
Część domu była spalona, a część rozbita pociskami. Rodzice usiłowali wyremontować mieszkanie.
Tak, to było na ulicy Belwederskiej pod numerem dziesiątym.
Tak. Najpierw zamieszkaliśmy u zaprzyjaźnionych ludzi, których mieszkanie było niezniszczone. Ale jak wrócili, musieliśmy się przeprowadzić do jakiegoś innego. To inne mieszkanie, pamiętam, gospodarczymi sposobami mój tata wyremontował i tam żeśmy mieszkali.
Nie. Trudno mówić o wyszabrowaniu, bo wszystko spłonęło. Spłonęło albo leżało porozrzucane na ulicach.
Uważam, że Powstanie było zrywem patriotycznym i nie zgadzam się z całą masą ludzi, którzy mówią, że Powstanie było niepotrzebne. Uważam, że Powstanie było potrzebne. Dlatego, że czy wcześniej, czy później, musiało wybuchnąć. W każdym razie ten okres, sam moment wybuchu Powstania, to był miedzy innymi nakaz Niemców o zmobilizowaniu dwieście tysięcy mężczyzn do kopania rowów przeciwko czołgom bolszewickim. To, myślę, był też jeden z powodów, który przywódcy Powstania wzięli pod uwagę. Żeby nie zdrada, jak powiedziałem, konszachty tego kaleki. Przepraszam, że tak sobie pozwalam mówić o nieżyjącym człowieku. Zresztą żona była agentem bolszewickim. Ze Stalinem można było Powstanie w jakiś sposób uratować, ale chyba chodziło o to, żeby nie powstał rząd, który mógł przyjechać z emigracji. Powstanie trwało w Warszawie, a Mikołajczyk prowadził rozmowy, chyba w Moskwie, ze Stalinem i z komitetem pani Wandy Wasilewskiej. Rzeczywiście ofiary były potężne, dlatego że zginęło dwieście tysięcy ludzi najlepszych, którzy mogli budować ten kraj, ludzi patriotycznych, inteligentnych. Ale nadal uważam, że Powstanie zapisało się chwalebnymi zgłoskami.