Wacław Kłapa
Nazywam się Wacław Kłapa, pseudonim „Leszczyc”, numer 2791. W trakcie Powstania byłem na terenie Pragi w Obwodzie VI AK.
- Zacznijmy naszą rozmowę od tego, co działo się przed wrześniem 1939 roku. Co pan wtedy robił?
W 1939 roku, jak się zaczęła wojna, akurat skończyłem szóstą klasę szkoły powszechnej, obecnie to się nazywa szkoła podstawowa. Zdałem egzamin do gimnazjum imienia Lisa-Kuli na ulicy Odrowąża.
- Jak pan zapamiętał wybuch wojny?
W ten sposób, że siedziałem w piwnicy, bo były okropne bombardowania.
- Gdzie pan wtedy mieszkał?
Mieszkałem na ulicy Małej.
- Na ulicy Małej, razem z rodzicami?
Tak, razem z rodzicami.
Miałem brata, ale on już miał swoje mieszkanie, swoją rodzinę, i miałem siostrę, która też miała swoją rodzinę. Siostra mieszkała na Starym Mieście, brat też, a ja mieszkałem z rodzicami.
Jest 1 września, jestem w domu i zaczyna się bombardowanie Warszawy. To było najbardziej dokuczliwe, bo Niemcy dość często i gęsto te bomby rzucali. Na przykład siedziałem w piwnicy na ulicy Małej, a ogromna bomba uderzyła w budynek – ulica Zaokopowa róg Małej. To była kamienica mieszkalna, pięciopiętrowa, dokładnie już nie pamiętam, ile tam było pięter, ale bomba tak nieszczęśliwie leciała, że uderzyła w parter, w piwnicę jak gdyby. Ona leci lotem koszącym. Cały budynek wysadziła w powietrze. Zginęło wtedy kilkadziesiąt osób. Byłem w piwnicy i słyszałem, jak ta bomba leciała, bo to jest taki straszny świst i ogromny huk. Oczywiście na nas też się posypał tynk i szczątki muru, bo to ogromny, potężny wybuch, a ten budynek, gdzie mieszkałem, był jakieś pięćdziesiąt metrów od tego, który był zupełnie zniszczony. To jest takie największe przeżycie we wrześniu 1939 roku, bo mogę powiedzieć, że byłem bezpośrednio w trakcie wybuchu dużej bomby, która zniszczyła cały budynek i w związku z tym poległo bardzo dużo ludzi.
- Co pan, jako trzynastoletni chłopak, czuł bezpośrednio przed wybuchem wojny?
Przede wszystkim kopało się okopy na ulicach. Wszędzie, gdzie były jakieś ogródki czy skwerki, ludzie kopali okopy w formie zygzaczków, żeby się chować przed bombardowaniem. Poza tym ruch wojsk był większy [niż zwykle]. Wojsko gdzieś przechodziło, przemaszerowywali, tabory i tak dalej, cały ten rozgardiasz wojskowy. Następnie w domu, gdzie mieszkałem, na podwórku postawili polową kuchnię wojskową. Tam było lokowane wojsko w różnych miejscach, kwaterach i tam przychodzili na obiady i śniadania. To było związane z wojną.
- Jak okupacja zmieniła życie pana rodziny?
Niewiele zmieniła. Jak Niemcy weszli, poszedłem do swojego gimnazjum imienia Lisa-Kuli. Niestety tam tylko tydzień trwała nauka. Niemcy wszystkie gimnazja, licea, szkoły wyższe zlikwidowali. Najwyższy poziom nauki to była szkoła zawodowa, nauczali tylko jakiegoś zawodu: ślusarz, stolarz, takie rzeczy. Zapisałem się do szkoły ślusarsko-mechanicznej na ulicy Kępnej. To była tylko nazwa. Szkoła miała normalny kurs gimnazjalny, to znaczy – język polski, historia i tak dalej. To wszystko było nielegalne, po cichutku uczyli jak przed wojną w gimnazjach.
- Z czego w tym czasie utrzymywała się pańska rodzina?
Mój ojciec był szoferem, jeździł autobusami miejskimi. Może pan oglądał fotografie z dawnej Warszawy, to były takie samochody jak w Paryżu, marki Somua, z balkonikiem z tyłu. To były sprowadzane samochody. W trakcie okupacji te samochody jeździły dalej po mieście. Później jeździł na innych samochodach transportowych, ale był kierowcą w zarządzie miejskim. Moja mama miała sklep, ale później go sprzedała, bo w czasie okupacji nie było łatwo zaopatrzyć sklep w jakikolwiek towar. Sprzedała go fryzjerowi, który miał sklep na rogu. Sklep spożywczy mamy był obok, tak że on rozbudował swój sklep, a ona nie pracowała w ogóle. W czasie okupacji ludzie jeździli na wieś, kupowali tam cokolwiek, mięso, jakieś inne produkty, bo w mieście nie było nic. Chleb był na kartki. Nie było środków higieny, mydła. Było na kartki mydło robione z gliny, pamiętam, nazywało się „Mydło Toaletowe”, ale to była glina mieszana nie wiem z czym, w ogóle się nie mydliło. Nie było prawdziwej herbaty, były tylko namiastki. Kawy w ogóle nie było – kawa z żołędzi, takie były rzeczy. Tylko Niemcy mieli wszystko i wojsko niemieckie miało wszystko.
- Kiedy zetknął się pan po raz pierwszy z konspiracją? Czy to było w szkole zawodowej?
Tak, w mojej pierwszej szkole zawodowej w 1940 roku kolega mnie zarekomendował w Stronnictwie Narodowym, bo ono wtedy potajemnie istniało. Tam było tak zwane Harcerstwo Narodowe, do którego wstąpiłem w 1940 roku. Tam przede wszystkim przechodziłem szkolenie wojskowe, a poza tym po całej Warszawie roznosiłem pismo okupacyjne „Szaniec”. Jeździłem z tym w teczuszce i rozdawałem po różnych miejscach, gdzie to później rozprowadzano między ludzi. Więc tylko kolportaż tygodnika „Szaniec”, bo to był tygodnik, i uczyłem się fachu wojskowego.
- Jak wyglądały szkolenia wojskowe?
One się odbywały oczywiście w prywatnych mieszkaniach. W różnych mieszkaniach zbierało się niedużo pięć, sześć osób. Nie można było więcej zebrać, żeby sąsiedzi nie donieśli gdzieś, gdzie nie trzeba, że tu się zbierają jacyś młodzi ludzie, którzy robią nie wiadomo co. My byliśmy przygotowani na ewentualne wejście. Patefon stał zawsze, bo były dziewczyny, chłopaki, razem sześć-siedem osób, i mieliśmy szkolenie. W razie jakby ktoś wszedł do mieszkania, to patefon się nastawiało i były tańce.
- Jakie były przedmioty na tym szkoleniu?
Przede wszystkim typu wojskowego: taktyka wojskowa, jak się zachować w razie różnych okoliczności, gdzie się człowiek znajdzie, o broni. Nie mieliśmy broni, ale uczyli nas, jak ją repetować. Były różne pogadanki. I ze studiów wojskowych mieliśmy stopnie normalnie jak w szkole i egzaminy były.
- Czy zajęcia praktyczne też były?
No nie, zajęć praktycznych nie było. Miałem zajęcia praktyczne w terenie, jak byłem w podchorążówce na zakończenie. Ale przede wszystkim były różne wykłady po różnych mieszkaniach w całej Warszawie, przeważnie na Pradze, na ulicy Grochowskiej, bo tam było dużo domów i punktów konspiracyjnych. Na ulicy Szpitalnej, gdzie jest firma Wedel, na trzecim piętrze był punkt, gdzie miałem różne wykłady.
- Pana rodzice wiedzieli o pana pracy w konspiracji?
Rodzice trochę wiedzieli, ale niewiele. Nie opowiadałem, co robię. To była ścisła konspiracja. Trochę mówiłem, że gdzieś chodzę i coś tam robimy, ale nie wiedzieli nic szczegółowo.
- Wiedział pan w tym czasie, że jest także Armia Krajowa?
Armia Krajowa powstała troszkę później i oczywiście wiedziałem. Najpierw to były oddziały Stronnictwa Narodowego, czyli Narodowe Siły Zbrojne, i byłem w Narodowych Siłach Zbrojnych. Później część została przy NSZ, a cześć przeszła do AK. Ja byłem w tej części, która przeszła do AK. I to się nazywało Narodowe Oddziały Wojskowe Armii Krajowej. Tam też cały czas było szkolenie wojskowe.
- Jak pan trafił do podchorążówki?
W NOW AK miałem szkolenie wojskowe, tak zwane W1, i dostałem stopień starszego strzelca. Wcześniej jeszcze byłem piątkowym, ale to był tytuł organizacyjny. Miałem swoją „piątkę”, z którą przeprowadzaliśmy różne zadania. W NOW AK miałem różne wojskowe szkoleniowe zajęcia, a jednocześnie byłem w plutonie wywiadu. A ten pluton wywiadu zajmował się takimi rzeczami na przykład: w czasie okupacji na głównych ulicach, na głównych skrzyżowaniach stały słupy oświetleniowe czy inne i na tych słupach Niemcy umieszczali dziesiątki drogowskazów (na jednym słupie mogło być pięćdziesiąt drogowskazów w różnych kierunkach). Na tych drogowskazach były cyfry zrozumiałe tylko dla wojska niemieckiego. Stawałem pod takim czymś i zapisywałem wszystko, w którym kierunku prowadzą te szyfry. Oczywiście tak, żeby nikt nie mógł powiedzieć, że to spisuję. Stawałem za jakimś drzewem, ukrywałem się i wszystko spisywałem. To była jedna funkcja, jaką spełniałem jako członek plutonu wywiadowczego. A druga rzecz to rysowałem plany wszystkich niemieckich jednostek wojskowych, szpitali, urzędów niemieckich. To znaczy jak oni zajmowali jakieś budynki, jakiś teren ogrodzony, to mierzyłem krokami, jak długi jest ten teren, jak długie jest ogrodzenie od ulicy, potem w głąb starałem się sprawdzić [budynek] w jakiś sposób. Chodziłem do domów obok, patrzyłem ze strychów, co tam się dzieje, jak są budynki usytuowane. Rysowałem plany zagospodarowania terenów zajętych przez Niemców i co tam było, czy szpital, czy biura, urzędy. Tam były tablice, ale oficjalne, takie dla wszystkich, ale były również szyfrowane np. DO nr 5, KWC. Później ci, co pracowali w tej organizacji to rozszyfrowywali i dowiadywali się, jakie są jednostki, jaka jednostka przybyła, jaka ubyła. Cała taka była organizacyjna robota. To robiłem i jednocześnie szkoliłem się. Miałem bardzo dużo roboty, bo bardzo ostrożnie trzeba było podchodzić do tych obiektów, jakoś kryć się albo z daleka.
- Zdarzały się jakieś niebezpieczne sytuacje?
Nie. Starałem się jakoś tak to robić, żeby nie kusić losu. Niemcy się wszędzie kręcili, ale miałem wtedy 15 lat, to byłem takim chłopakiem, co nie wiadomo, po co się tam plącze.
- Jak pan wspomina Pragę z tamtego czasu?
Praga to właściwie była głównie ulica Targowa, bo te inne to były ciche, spokojne… Natomiast na Targowej było wszystko. Były sklepy, restauracje, kawiarnie, był Bazar Różyckiego…
- Czy Bazar Różyckiego był właściwie terenem niedostępnym dla Niemców?
Nie, tam Niemcy też chodzili. Wtedy to był bazar prawdziwy. Nie wiem, z czym to porównać, z jakim bazarem, arabskim czy coś? Tłum ludzi; przeważnie mieli coś na rękach przewieszone, jakaś sukienka, jakieś ubranie, jakieś drobiazgi. Bardzo duży ruch. To było jedyne miejsce, gdzie się ludzie zaopatrywali dosłownie we wszystko, w żywność, w ubranie. Można tam było kupić i rewolwer, co kto tylko chciał.
- Chciałem jeszcze pana zapytać o ten ostatni akcent szkoły podchorążych, o to szkolenie w terenie. Gdzie się odbyło?
Po całym teoretycznym szkoleniu w różnych mieszkaniach wyjechaliśmy do Strugi. Struga to jest [miejscowość] na linii do Radzymina, gdzieś w okolicy Marek. Tam były puste tereny i lasy. I my w tych lasach siedzieliśmy trzy dni, to był taki cały zlot. Tam prowadziliśmy normalne natarcia, obronę, bez broni oczywiście, ale symulowało się. Tam się szkoliliśmy tak jak gdyby w polu.
- Jaki stopień pan otrzymał po tym szkoleniu?
Dostałem [stopień] kaprala podchorążego. To był 1944 rok, na wiosnę. A 1 sierpnia wybuchło Powstanie.
- Pan był wówczas na Pradze. Jak wyglądał ten okres przed wybuchem Powstania?
Akurat poszedłem z matką do Warszawy na Stare Miasto, bo tam mieszkała moja siostra. To był sierpień, więc wyjechała pod Warszawę do Józefowa. Trasa otwocka – tam wyjeżdżali ludzie na wczasy. To było jedyne miejsce, gdzie można było zobaczyć drzewa, lasy i trochę odpocząć. Bo przecież nie można było wyjechać w Tatry ani w inne miejsca, trzeba by mieć zezwolenie na pociąg. A tam chodziła kolejka dojazdowa i tam ludzie jeździli, wynajmowali mieszkania. Na urlop się tam jeździło po prostu. Moja siostra też pojechała na urlop do Józefowa, a tu zostawiła mieszkanie. Mieszkała na ulicy Brzozowej, na Starym Mieście i my właśnie tam pojechaliśmy sprawdzić, czy wszystko tam jest, czy coś się nie stało. Gdzieś koło trzeciej wróciliśmy do domu, a Powstanie zaczęło się o piątej po południu. Początkowo na Pradze nic nie było, ale już zaczęła się strzelanina. Następnego dnia dostałem rozkaz, żeby się stawić na ulicę Ząbkowską 35 w aptece, bo tam mieliśmy punkt zborny. Następnego dnia, 2 sierpnia, idąc na ulicę Ząbkowską, już nie mogłem iść ulicami, bo na ulicy Wileńskiej róg Targowej kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt, trupów leżało na jezdni. Była bowiem strzelanina i wszyscy zaczęli do wszystkich strzelać – Niemcy do Polaków, Polacy do Niemców. Przez ulicę Wileńską szedłem piwnicami, nie mogłem się wychylić na ulicę, bo mógłbym dostać. Przyszedł łącznik, który zabrał mnie i jeszcze paru kolegów, którzy mieszkali na ulicy Inżynierskiej i też na Małej, i prowadził nas piwnicami przez całą Wileńską i do skrzyżowania z Targową. Tam były różne okopy jeszcze z czasów 1939 roku i tamtędy jakoś się przedarliśmy na drugą stronę Targowej po prawej stronie i tam też piwnicami – broń Boże wyjść na zewnątrz, bo strzelanina była już wszędzie – doszliśmy do Ząbkowskiej. Jakoś przebiegliśmy przez Ząbkowską do apteki i tam siedzieliśmy, czekaliśmy na rozkazy. Ale niestety nie było rozkazów, bo nie było wyższego dowództwa. Owszem byli dowódcy plutonów czy drużyn, ale nie było takiego, który powiedziałby, co robić. Nie było przede wszystkim broni. Tam posiedzieliśmy jakiś czas i przenieśli nas do szkoły przy ulicy Otwockiej. Tam siedziałem kilka dni. Tam też nikt nie przyszedł po nas. Siedzieliśmy i czekaliśmy na jakieś rozkazy. Ja wtedy tylko byłem piątkowym, nie miałem swojego oddziału, gdzie mógłbym… Ale po pewnym czasie zwolnili nas wszystkich do domu. Powiedzieli: „Czekajcie w domu na rozkazy”. Poszedłem do domu i czekałem na rozkazy. 20 sierpnia poszedłem do piekarni po chleb. Piekarnia była na ulicy Stolarskiej, jak jest to przejście na Targówek. Tam jest przejazd na ulicy świętego Wincentego do 11-go Listopada i obok była Stolarska, taka mała uliczka, i piekarnia Wiechowicza. Ona tam jest do dzisiaj, nie wiem, czy chleb pieką, ale budynki stoją. Całą noc tam sterczałem, do rana poczekałem aż upiekli chleb i kilka bochenków dostałem. Wróciłem do domu i powiedziano mi, że było jakieś dwie czy trzy godziny przede mną jedenastu moich kolegów. Wszystkich ich znałem. Dowódca tej drużyny był Zdzisław Gil, mój dobry kolega. Zostawili rozkaz, żebym ich dogonił. Szli [ulicą] 11-go Listopada, potem jak cmentarz żydowski jest. Cmentarz żydowski graniczy z Cmentarzem Bródnowskim. Wtedy były mury na cmentarzach i między cmentarzami była uliczka, właściwie wydma piaszczysta, i oni mieli w najwyższym punkcie tej piaszczystej wydmy czekać na mnie, bo mieliśmy się skoncentrować i przejść przez Wisłę na Warszawę. Poszedłem za nimi, ale już wiedziałem, że tam [jest] straszna ilość patroli niemieckich. Ulicą Odrowąża jeździli samochodami w te i we wte i coś tam się działo, ale nie wiedziałem co. Musiałem przejść przez te wały kolejowe na drugą stronę, wejść od tyłu cmentarza żydowskiego i tamtędy się posuwać do przodu. Było dość ciężko, bo samochody wciąż jeździły. Ale wyczekałem moment, że one pojechały w kierunku Pelcowizny, i przeskoczyłem przez Odrowąża na tył cmentarza i uliczką piaszczystą, wydmą właściwie, doszedłem do centralnego punktu tej wydmy, to było mniej więcej w połowie cmentarza żydowskiego. Tam się zatrzymałem, bo w tym miejscu mieli oczekiwać na mnie i na innych, którzy jeszcze nie doszli. Ale tam nikogo nie było, nie widziałem tam już nikogo. Długi czas tam siedziałem, siedziałem, siedziałem… Bałem się iść w kierunku Odrowąża, bo Niemcy jeździli bez przerwy, słychać było strzały, a ja nie miałem ze sobą żadnej broni. Miałem tylko butelkę z benzyną i taką sidolówkę, to jest taki granacik zaczepny. To filipinka się nazywało, w formie takiej konserwy, cienka ścianka i trochę materiału [wybuchowego].
- Jaką decyzję pan wtedy podjął?
Podjąłem taką decyzję, że niestety muszę iść dalej. Nie wiedziałem, jak oni chcieli przejść przez Wisłę, którędy. Ale na Żeraniu mieszkał mój brat i poszedłem do brata, też ukrywając się, bo wszędzie byli Niemcy. Dopiero po wojnie dowiedziałem się, że mój oddział też doszedł do tego największego wzniesienia, zalegli tam, pochowali się i czekali na resztę. W tym czasie dowódca oddziału wysłał dwóch żołnierzy w kierunku ulicy Odrowąża. Przy Odrowąża, przy cmentarzu żydowskim stał nieduży budyneczek. Tam przyjmowali nieboszczyków. Oni tam podeszli i okazało się, że tam są Niemcy. Budynek był obsadzony Niemcami. Niemcy złapali tych dwóch chłopaków, którzy nie mieli żadnej broni i nie mogli się bronić. Ja słyszałem tę opowieść po wojnie, nie byłem przy tym. Prawdopodobnie przy pomocy tortur dowiedzieli się od nich, gdzie jest reszta. Dzięki temu, że poszedłem po chleb, że jakieś dwie-trzy godziny szedłem za nimi dopiero...Z uliczki między cmentarzami Niemcy wszystkich ich zgarnęli do budyneczku przy Odrowąża i rozstrzelali. Początkowo po wojnie tam była tablica z nazwiskami – jedenaście nazwisk – wszyscy moi koledzy. Później to wyrzucili i wystawili pomniczek, że tu zginęli bojownicy. Nie wiem, jak to nazwali, że między 23 a 27 sierpnia 1944 roku zostało rozstrzelanych czterdziestu. Prawdopodobnie Niemcy tam jeszcze wyłapywali różnych żołnierzy z okolicy i w tym jednym miejscu wszystkich rozstrzeliwali.
Trafiłem do brata. Okazało się, że z deszczu pod rynnę. W odległości około 50 metrów od brata następnego dnia zjechała się dywizja pancerna SS „Hermann Göring”. Ściągnęli ich z zachodu, z Afryki, bo tutaj wojska radzieckie już się posuwały w stronę Warszawy. Już dość blisko nawet słyszałem strzały armatnie. Dywizja rozlokowała się między budynkami Żerania. Wykopali doły, umieścili czołgi z lufami skierowanymi na wschód i czekali na armię radziecką, żeby ją okrążyć i zlikwidować.
- Jak długo pan tam przebywał?
Przebywałem tam do 10 września. Niemcy nic nie mieli do ludności cywilnej. Szykowali się na Ruskich. Siedzieli tam, czołgi wszędzie stały, strach było tam nawet przejść. 10 września zjawili się nagle esesmani, podjechali samochodem pod budynek i wybierali mężczyzn od piętnastego do sześćdziesiątego roku życia. Ja z bratem znalazłem się na tym samochodzie i jeszcze inni, którzy obok mieszkali. Wywieźli nas samochodem do Zakroczmia. W Zakroczmiu były forty żelbetowe jeszcze z I wojny światowej i chyba jeszcze są. W tych fortach zrobili obóz koncentracyjny. Wszystkich ludzi z okolicy pakowali między cztery bloki betonowe. Byłem tam tylko jedną noc. Ludzie wykopywali sobie doły w ziemi i tam nocowali. To był już wrzesień, więc nie było ciepło w nocy. Następnego dnia zabrali nas. Tam była taka bocznica kolejowa. Na bocznicy stało kilka wagonów towarowych, miały zadrutowane okienka. Na ostatnim wagonie stała obsada niemiecka z karabinem maszynowym i nas pakowali w te wagony, zaplombowali i wywieźli nas stamtąd. Wieźli nas chyba całą noc i pół dnia. Dojechaliśmy do miejscowości Schneidemühl, a to obecnie jest Piła. Wyrzucili nas z wagonów i zaprowadzili znów do obozu. W tym obozie siedziałem tydzień albo więcej. W ciągu dnia pędzili nas do lasów i budowaliśmy okopy, ale nie dla ludzi tylko rowy przeciwczołgowe. Budowałem, budowałem tam te rowy. Zdaje się, że raz dziennie dawali kawałek chleba i trochę popić to jakąś kawą z erzatzu. Po tygodniu znów zapakowali nas do pociągu i wywieźli nas w głąb Niemiec, do miasta Erfurt. Na obrzeżach miasta Erfurt też był obóz, gdzie zbierali ludzi z całej Europy. Tam byli Polacy, Ukraińcy, byli Rosjanie, nawet cywile, Holendrzy, ludzie z Bałkan. W tym obozie też chyba z tydzień posiedziałem. I jednego dnia kazali wszystkim z tego baraku, gdzie byłem, wyjść, ustawić się w szeregu i przychodzili handlarze żywym towarem, to znaczy jakieś firmy niemieckie, które szukały ludzi do roboty i wskazywali palcem: „Tego, tego i tego”. Wskazali palcem na mojego brata, ale on mówi, że ma tutaj brata i by chciał razem. Zaczęli się kłócić, że chcą tylko takiego, który będzie pracował. Ale jakoś się przekonali i mnie dołączyli. Nas razem [było] chyba dziesięciu. I strażnik nas eskortował z karabinem, żebyśmy broń Boże nie uciekli. Wsiedliśmy w pociąg i dojechaliśmy do miejscowości Eisfeld w Turyngii. Piękne okolice, góry, lasy. Eisfeld, piękne miasteczko, ryneczek nieduży i cztery ulice, to wszystko. Tam był znów obóz jeniecki. Były baraki, wszystko ogrodzone drutem kolczastym, Niemcy, strażnicy, wszystko. W tym obozie jenieckim byli sami Włosi. To była armia generała Badolio, która walczyła w Afryce. Później Niemcy uważali, że oni zdradzili Niemców i tych wszystkich Włochów wpakowali do obozu i dziesięciu Polaków z Warszawy. My mieliśmy jeden mały baraczek, a Włosi cztery wielkie baraki.
- Czym się pan tam zajmował?
Firma Bruhn-Werke znajdowała się na ulicy Belwederskiej w Warszawie i robiła części do samolotów w Warszawie w czasie okupacji. Jak już Rosjanie wchodzili to całą firmę, dyrekcję, przenieśli do Eisfeld, a wszystkie maszyny wywieźli pociągami do miasta Coburg. Coburg było niedaleko od Eisfeld. Dojeżdżaliśmy codziennie pociągiem do Coburga na rampę kolejową i rozładowywaliśmy te wszystkie maszyny. Trudniłem się po prostu rozładunkiem.
- Panie Wacławie, wróćmy jeszcze na chwilę do Warszawy na Pragę w sierpniu 1944 roku. Jak toczyło się życie w trakcie Powstania na Pradze? Powstanie na Pradze szybko upadło.
Powstanie na Pradze rzeczywiście upadło szybko. Na przykład jak ja wracałem ze szkoły na ulicy Środkowej, to musiałem przejść przez dworzec Wileński, to znaczy przez tory. Ulicami nie można było iść, bo wszędzie Niemcy strzelali do ludzi, jak zobaczyli kogoś. Między ulicą Wileńską a Białostocką stał drewniany budynek dworca i tam siedzieli Niemcy z karabinami maszynowymi i mieli wszystko pod obstrzałem. To znaczy tory i wagony, które tam stały. Musiałem tam przejść, żeby się dostać do siebie na Małą. Było bardzo niebezpiecznie. Jakoś mi się udało, ale cały dzień tam sterczałem, czołgałem się. Siedziałem w domu i czekałem na rozkazy.
- Czy z upływem czasu życie normalniało na Pradze?
Nie. Ulice były puste, nikt nie chodził. Wszyscy siedzieli w domach. Najwyżej wieczorem albo w nocy przemykali przede wszystkim do piekarni, bo sklepy wszystkie były pozamykane. Nie było nic, tylko piekarnia Wiechowicza i jeszcze gdzieś druga piekarnia, która w nocy piekła chleb. Ludzie stali całą noc, też pochowani w jakieś dziury, bo Niemcy mogli podjechać w każdej chwili i zabrać tych ludzi. Dopiero rano chleb szybko rozprzedali i każdy leciał jakoś podwórkami, z tyłu domów, przez piwnice jakieś się przechodziło.
- Docierały wiadomości z lewej strony Wisły?
Wiedzieliśmy, co tam się dzieje. Jak się stanęło gdzieś wysoko, na dachu czy gdzieś, to było widać dymy palących się domów, wybuchy, strzały. Straszne rzeczy i nurkujące samoloty niemieckie. Samoloty nurkujące wydawały okropny świst i leciały zupełnie pionowo w dół, zrzucały bombę i z powrotem pionowo do góry. Codziennie były bombardowania samolotów niemieckich. Widzieliśmy, że tam się straszne rzeczy dzieją, ale nic nie mogliśmy zrobić, bo wszystkie mosty były wysadzone. Nie było ani jednego mostu całego, nie można było się tam dostać. Chcieliśmy przejść przez Wisłę w okolicy Tarchomina, ale też się nie udało.
- Pamięta pan moment wysadzenia mostów?
W tych ogólnych hukach trudno było rozpoznać, czy to most wysadzili, czy dom. Huk był bez przerwy.
- Jeszcze mam pytanie odnośnie frontu, który się zbliżał ze wschodu. Czy były nadzieje, że już niedługo Warszawa będzie wyzwolona?
Front się rzeczywiście zbliżał, był gdzieś na linii otwockiej, ale strasznie wolno szli. Ja się już ich nie doczekałem. Bo w Warszawie w dalszym ciągu Niemcy siedzieli, jak ja szedłem tam.
Tak, cztery dni…Szedłem dwudziestego, potem mieszkałem na Żeraniu, gdzie była dywizja imienia Hermanna Göringa. Później podobno ruszyli do przodu i odrzucili atak rosyjski. Podobno odrzucili, ale ja już tego nie widziałem.
- Czy wśród ludności były takie nadzieje, że front już się zbliża?
Oczywiście, ale nikt nie wiedział, co się będzie działo dalej. Rosjan też się obawiali wszyscy, bo też nie obchodzili się z nami łagodnie. Na przykład rodzina mojego brata. Ich też ruszyli z domku [na Żeraniu] – to była żona i dwoje małych dzieci – i gdzieś mieszkali jako repatrianci pod Jabłonną. Tam ich przewieźli i porzucili. Najmłodszy chłopczyk, który miał chyba trzy lata zginął od pocisku. Wybiegł z domu na podwórko, pocisk upadł i rozerwał go. Nawet nie było co zbierać. To była taka tragedia właśnie.
- Panie Wacławie znajduje się pan w tej chwili w Niemczech, pracuje przy rozładunku części lotniczych. Tam pana zastało wyzwolenie?
Nie. Jeździliśmy do Coburga jakiś czas i w pewnym momencie, chyba 11 lutego 1945 roku, mnie, brata i jeszcze ośmiu ludzi wywieźli z Eisfeld, gdzie mieszkaliśmy w obozie jenieckim z Włochami, pociągiem na wschód. Dowieźli nas do Drezna 12 lutego. Nie byliśmy sami. Nas było dziesięciu i strażnik z karabinem, który nas eskortował. Przyjechaliśmy w dzień i siedzieliśmy na dworcu. A wieczorem 12 lutego całe śródmieście Drezna zostało zbombardowane przez samoloty amerykańskie czy angielskie, nie wiem już, tak że znikło z powierzchni ziemi. Było tam pięćdziesiąt tysięcy trupów. Stosy trupów Niemcy wynosili do takiego małego parku na obrzeżu śródmieścia, tuż obok głównego dworca kolejowego. Siedzieliśmy w schronie pod dworcem, ale w ten schron też uderzały bomby, więc musieliśmy uciekać. Wybiegliśmy przed dworzec na ulicę, gdzie było zupełnie pusto. Na niebie wisiały flary płonące, którymi samoloty oświetlały sobie [teren]. Flary spuszczane były chyba na spadochronach, bo tak powoli spadały. Samoloty zrzucały jeszcze srebrne paski, miliardy takich srebrnych pasków. Światło odbijało się od tych pasków i było widno jak w dzień. Oni widzieli wszystko, gdzie mają bombardować. Najpierw rzucali bomby zapalające i zaczynało się wszystko palić, a potem na to rzucali bomby burzące i całe śródmieście rozwalili. To było słynne bombardowanie, na cały świat to Niemcy roztrąbili. Pustą ulicą biegliśmy w kierunku rzeki Łaby, chcieliśmy się dostać na dworzec, z którego mieliśmy odjechać dalej. A za nami jakaś platforma, dwa konie rozszalałe, woźnica też leciał gdzieś, pusta platforma. Zatrzymaliśmy go i [wskoczyliśmy] na tę platformę. Na platformie dużo szybciej dostaliśmy się na drugą stronę Łaby. A tam tysiące Niemców czekało na pociągi. Tam jeszcze nie bombardowali. Pociągi odjeżdżały jeden za drugim, żeby wszystkich ludzi wywieźć za miasto.
Strażnik tylko liczył, czy jesteśmy wszyscy. Dostaliśmy się na dworzec, gdzie wsiedliśmy w pociąg, który akurat jechał w kierunku, w którym mieliśmy jechać. To była duża wioska w górach. Tam nas przywieźli, żebyśmy zbudowali parę baraków. To był znowu jakiś obóz. Obok w hali fabrycznej było tysiące Polaków z Warszawy. Tam były prycze poustawiane na cztery piętra, jedna nad drugą. A my mieliśmy obok zbudować kilka baraków z drewna. Zbudowaliśmy baraki i nas z powrotem stamtąd wywieźli.
- Kiedy się pan dowiedział, jaki był los Warszawy w Powstaniu? Czy właśnie w tym miejscu?
Nie, nic nie wiedziałem. My z powrotem przyjechaliśmy do tego Eisfeld, właściwie nie do Eisfeld, bo nas wysadzili kilkanaście kilometrów przed Eisfeld w miejscowości Schalkau. Tam była łąka ogrodzona drutem kolczastym, tam nas wsadzili. Tam było już trochę innych ludzi i stały elementy do budowy baraków. Ale my nie mieliśmy nic, a to była zima, śnieg po pas, bo to góry. Mieliśmy całą noc siedzieć na ziemi, na śniegu, a następnego dnia mieliśmy budować baraki. My z bratem powiedzieliśmy, że zamarzniemy na śmierć, nie będziemy tu siedzieć, musimy uciec jakoś. We dwóch i jakiś pan z Warszawy się do nas dołączył, jakoś nam się udało przeciąć te druty, wyczołgaliśmy się na zewnątrz. Była już noc i [uciekaliśmy] lasem w kierunku na Eisfeld. Tam był dworzec kolejowy, prawie wczołgaliśmy się na ten dworzec, do jakiegoś pociągu, który stał i miał odjechać. Początkowo chciałem kupić bilet, poszedłem do kasy, ponieważ znałem wtedy niemiecki (teraz już nie bardzo). Ale tam stali Niemcy i zaczęli się na mnie patrzeć, że jakaś łachudra stoi w podartym płaszczu. Dla nich to było dziwne. Pomyślałem sobie, że mogą ściągnąć zaraz jakiegoś policjanta lub kogoś i wpadniemy zaraz, więc wycofałem się i weszliśmy do pociągu niepostrzeżenie i schowaliśmy się pod ławki. Później jacyś ludzie weszli do przedziału i słyszę, że jest mowa polska tych ludzi. Myśmy się wychylili i pytamy: „Panowie Polacy?” „Tak, Polacy, my tu pracujemy pięćdziesiąt kilometrów dalej w miejscowości Lichtenfels na kolei, jako robotnicy przywiezieni z Polski na roboty” – powiedzieli. „Jedźcie z nami”. My was na dzień lub dwa jakoś urządzimy w tych barakach, gdzie mieszkamy, a później pójdziecie do Arbeitsamtu, zameldujecie się, że jesteście uciekinierami ze wschodu i wam dadzą jakąś robotę legalnie. Tak zrobiliśmy. W Arbeitsamcie nas zameldowali. Skierowali nas do warsztatu samochodowego w mieście Lichtenfels, prywatny warsztacik taki. Właściciel dał nam nawet kartki żywnościowe, miejsce w hotelu. Tam doczekałem się wojsk amerykańskich – 3. armia generała Pattona, który zajmował te okolice, to była Bawaria.
- Kiedy pan wrócił do Polski?
Do Polski wróciłem na początku września 1945 roku. Czyli moje peregrynacje trwały dokładnie rok, od września w 1944 do września w 1945 roku.
- Kiedy pan się dowiedział o losie Powstania Warszawskiego?
Amerykanie przewieźli nas do Coburga do koszar, gdzie różne nacje były. Ściągali tam różnych obcokrajowców. Stamtąd nas przewieźli do miejscowości Bayreuth. To jest w Bawarii nawet dosyć ładne miasto. Tam byliśmy w koszarach dawnego SS. Tam parę tysięcy ludzi mieszkało. Tam się dowiedziałem, co się działo w Warszawie. Poza tym przyjechali oficerowie polscy z Londynu. Zachęcali nas żebyśmy pojechali do Londynu. Mówili, że do Polski nie można pojechać, bo tam jest terror komunistyczny i będzie strasznie. Mogli nas zaangażować w Anglii, jedni mogą się uczyć w różnych szkołach. Na „Uniwerkulu” [University College London] była nawet polska szkoła architektury. Ponieważ chciałem się uczyć na architekturze, to sobie pomyślałem, może pojadę. Ale brat mówi: „Nie jedź, ja tam rodzinę zostawiłem, muszę się dowiedzieć, co z nimi, bo nie wiem nic, ani słówka”. Więc powiedziałem: „Dobrze, to wracamy do Polski”.
- Panie Wacławie, jak wyglądała Warszawa, kiedy pan wrócił?
Wpakowali nas w odkryte wagony do przewożenia węgla. Wojsko amerykańskie nas eskortowało aż do Polski, do Czechowic. Dobrze, że pogoda była wtedy, to był koniec sierpnia. Pogoda była ładna, deszcze nie padały, wiec my w tych węglarkach jechaliśmy. Przez Bawarię, przez Czechy dojechaliśmy do Ząbkowic-Czechowic i tam Amerykanie opuścili pociąg, a Polacy go przejęli. Tam nas zarejestrowali. Dali po sto złotych każdemu na drogę, bo do Warszawy jechaliśmy, karty repatriacyjne, że wróciliśmy z Niemiec, z Bawarii. Wsiedliśmy w pociąg i dojechaliśmy do Warszawy. W Warszawie nie było nic. Morze ruin. Na dworzec główny w Warszawie, bo dworzec główny był przed wojną na Alejach Jerozolimskich. Ten dworzec był wysadzony w powietrze, w ogóle go nie było. Mieliśmy jakiś bagaż. Żadnych tramwajów, żadnych autobusów – nic. Zorganizowaliśmy sobie furmankę zaprzężoną w konia i dojechaliśmy jakoś na Pragę. Praga była cała, nie była zniszczona.
- Czy spotkały pana jakieś nieprzyjemności w związku z pana przynależnością do organizacji podziemnej?
W ogóle się nie ujawniałem z tym. A był taki moment, że w gazetach pisali: „Proszę się ujawniać, nic nie będzie, darujemy wszystko”.
- Co prawda nie brał pan czynnego udziału w Powstaniu, ale interesuje mnie, jaka jest pańska opinia, czy w tamtym czasie Powstanie musiało wybuchnąć, czy nie było innego rozwiązania?
To był najlepszy moment na wybuch Powstania, bo Niemcy już uciekali. W tym momencie nie było już armii niemieckiej. Maruderzy uciekali, sprzedawali broń, można było kupić wszystko, karabiny, rewolwery. To była kupa maruderów, którzy uciekali ze wschodu. I nagle pewnego dnia to się urwało. I nastąpiła taka cisza przed burzą jakby. Przedtem to ciągnęły karawany Niemców na furmankach, różnie. Już nie wojsko tylko taka hałastra. I nagle to się urwało, cisza w Warszawie. I o godzinie piątej strzały na ulicach, wszędzie. I tak się zaczęło.
Warszawa, 21 maja 2007 roku
Rozmowę prowadził Tomek Niemczura