Zofia Grodecka „Ewa”, „Biała Ewa”

Archiwum Historii Mówionej

Zofia Grodecka pseudonim Ewa, żołnierz 209. plutonu Zgrupowania „Żaglowiec”, to jest kryptonim 21. Pułku Piechoty „Dzieci Warszawy”. Urodziłam się we Lwowie 26 października 1926 roku.

  • Jak wyglądało pani dzieciństwo? Czym zajmowali się pani rodzice? Czy miała pani rodzeństwo?


To był dosyć ciekawy rozdział mego życia. Urodziłam się we Lwowie, ale stamtąd wywieziono mnie w wieku jednego roku. Ojciec jako naukowiec został skierowany do Poznania na stanowisko dyrektora Biblioteki Uniwersyteckiej. Jednocześnie był wykładowcą Uniwersytetu Poznańskiego, bo jak wiadomo w tamtych czasach Poznań był zupełnie pozbawiony naukowców – ze Lwowa czerpano siły naukowe. Większość profesorów wykładających w latach trzydziestych pochodziła ze Lwowa. To nie był koniec kariery zawodowej ojca i naszego rodzinnego miejsca pobytu, ponieważ dwa lata przed wojną ojciec został przeniesiony służbowo, w drodze konkursu, na dyrektora Biblioteki Narodowej w Warszawie. Wykładał także na Uniwersytecie Warszawskim. Czyli moje lata osoby już troszkę bardziej dojrzałej, to znaczy dziesięciolatki, łączą się z Warszawą.

  • A jak się nazywał pani tata?


Tata nazywał się profesor Stefan Vrtel-Wierczyński.

  • Ostatnie lata przed wybuchem wojny spędziła pani już w Warszawie. Gdzie pani mieszkała?


Na Żoliborzu, na ulicy Kozietulskiego.

  • Gdzie pani chodziła do szkoły?

 

To był bardzo ważny moment mojego życia, bo chodziłam do Szkoły Rodziny Wojskowej na Czarnieckiego. Szkoła była położona bardzo blisko Cytadeli i znajdowała się w tak zwanej oficerskiej dzielnicy Żoliborza, zamieszkałej głównie przez oficerów. Część dolnego Żoliborza była zamieszkana przez rodziny oficerskie, a część górnego Żoliborza przez rodziny urzędnicze, właśnie takie jak mojego ojca. Byliśmy wychowywani w duchu i stylu całkiem innym jak w normalnych szkołach. Stąd się zaczęły nasze zainteresowania wojskowe, może nie wszystkich dziewczynek, może miałam jakieś specjalne ukierunkowania. Zainteresowania chłopców starszych klas, piątej-szóstej, były wyraźnie skierowane na wojsko.

Nie przypuszczaliśmy, że parę lat później znajdziemy się jako pełnoprawni żołnierze w tymże pułku, który traktował nas jak dzieci pułku. 21. pułk piechoty kwaterował na Cytadeli, więc byliśmy ciągle w kontakcie. Przenikaliśmy tam drogą legalną i nielegalną, byliśmy traktowani jak własne dzieci.

  • Jak pani zapamiętała wybuch wojny, wrzesień 1939 roku?


To była tragedia. Może nie tyle dla mnie, bo jeszcze wtedy byłam dzieckiem, ale dla rodziców, dla mojego ojca, który był oficerem legionowym w I wojnie – później raczej wybrał karierę naukową nie wojskową – to był wstrząs straszliwy. Mój starszy o jedenaście lat brat już przed wojną zdążył pierwszą posadę wziąć za granicą – miał ukończone prawo – jako funkcjonariusz konsulatu na Węgrzech w Budapeszcie. Tą samą drogą poszedł już na zachód do walki. Brał udział w kampanii francuskiej. Był ciężko ranny.
A po trzecie: rodzina ze strony mamy, pradziadek, krewni i tak dalej, brali udział w kolejnych powstaniach. Tradycje rodzinne nałożyły się na nasze wychowanie w szkole wojskowej.
Wszystko stworzyło nastrój przyjęcia 1939 roku jako totalnej klęski. Inaczej nie można powiedzieć; nie tylko totalnej klęski, ale [żyliśmy] ze świadomością i z imperatywem, że na tym nie koniec – to nie jest koniec wojny, to nie jest koniec Polski. My tego, co straciliśmy, nie darujemy, odzyskamy! Takie było nastawienie mojej rodziny, moich kolegów i moje, mimo że byłam wtedy, co tu dużo gadać, smarkulą.

  • Jak pani pamięta wrzesień 1939 roku, obronę Warszawy, a potem okupację niemiecką?


To było straszne. Jak myśmy zobaczyli te gigantyczne wozy, jakie wjeżdżały na Żoliborz, nasi żołnierze cofający się, okopy przed naszym domem na alei Wojska Polskiego– to było bardzo ciężkie. Później zaczęły się represje w stosunku do ojca, usunięcie ze stanowiska, usunięcie z Uniwersytetu.

Po jakimś czasie oszołomienia podjęłam naukę w tajnym gimnazjum imienia Aleksandry Piłsudskiej, na kompletach. Szczerze mówiąc, specjalnie mnie to nie zajmowało. Od razu zaczęłam penetrować możliwości brania czynnego udziału [w konspiracji]. Jednak na początku wiek był tego rodzaju, że nie stwarzał szans. A wstąpienie do harcerstwa kobiecego, które nie ograniczało wieku – nie byłam harcerką – mnie nie interesowało. Po prostu służba pomocnicza, bardzo cenna, którą ogromnie szanuję, bo przecież te koleżanki harcerki mnie ratowały w szpitalu… Ale ja nie miałam absolutnie w tym kierunku żadnych zainteresowań. I czekałam, i moich starszych kolegów ze Szkoły Rodziny Wojskowej, którzy zdążyli się załapać do „Żaglowca”, jako synowie majorów, pułkowników, ciągle mordowałam: „Ułatwijcie mnie”. Było ciężko, dziewczynie i za młodej.

 

  • Kiedy się pani udało wstąpić do Armii Krajowej?


15 marca 1943 roku wstąpiłam do Armii Krajowej.

  • Czy pamięta pani dzień, w którym składała pani przysięgę?

 

Pamiętam, to był wstrząs psychiczny, ale w sensie pozytywnym. W naszym Zgrupowaniu „Żaglowiec” przysięga była składana z wielką ostentacją: pokój przybrany flagą państwową, godłem państwowym, na ziemi flagi niemieckie z Hackenkreuzem, na których staliśmy, rząd bardzo młodocianych ludzi – byłam jedyną dziewczyną, przeważnie byli koledzy – stojący na tych flagach na baczność – składanie przysięgi, która była groźna. Ta przysięga jest omijana w literaturze. Myśmy składali tę przysięgę w całości. Kończyła się, to jedno zdanie tylko powiem: „Zdrada karana będzie śmiercią”. Ten fragment jest czasami omijany, a ja go pamiętam i traktowałam go bardzo poważnie.

  • Czym zajmowała się pani w konspiracji?


Przez rok miałam ciężkie szkolenie strzeleckie razem z chłopcami. Podstawowe szkolenie strzeleckie to znaczy nauka obsługiwania broni, musztra, terenoznawstwo. Nas szkolono przecież na Powstanie. „Żaglowiec”, czyli 21. pułk, usytuowany był przy Cytadeli, frontem do Cytadeli, frontem do Dworca Gdańskiego, przez Aleję Wojska Polskiego, po obu stronach. To była linia graniczna od strony południowej, czyli niesłychanie cenny punkt obronny dla Żoliborza. Byliśmy szkoleni, żeby poznać każdy zakamarek wokół Cytadeli, wokół Dworca Gdańskiego, sam dworzec, dojścia, pole, które prowadziło na dworzec, na którym były potem te nieszczęsne dwa ataki, z których w jednym brałam udział. To szkolenie nie było łatwe dla dziewczyny.


Z bronią dawałam sobie radę, pomimo że mieliśmy bardzo wymagającego wykładającego, który potrafił nam na przykład broń krótką to znaczy pistolet ręczny, karabin Mauser i pistolety maszynowe kilku typów położyć na stole rozłożone na części, nakryć kocem: „A teraz składajcie państwo pod kocem, bo mogą być warunki w Powstaniu, że będzie ciemno, że będziecie zawaleni, że nie będziecie mogli widzieć tego, co robicie, nauczcie się”. To nie było łatwe. Terenowe szkolenie też nie było dla mnie łatwe. Szkolenie odbywało się we wszystkie pory roku – w lasach kampinoskich, w okolicach Lasek, a raczej wsi Wiersze, albo w lasach kabackich. No pogoda jak pogoda, lato to dobrze, ale jesień, zima… I teraz to jest taki damski kłopot: chłopcy ubierali się, dżinsów wtedy nie było co prawda, ale ubierali się w spodnie gorszego typu, jakieś tam wiatrówki. Ja nie mogłam się ubrać w spodnie, bo wtedy spodnie w ogóle nie były przez kobiety noszone. Jak bym się przebrała tak, to bym zwróciła uwagę, a jadąc na te ćwiczenia, jechaliśmy jako grupa towarzyska na wycieczkę. Wobec tego tak jak chodziłam do szkoły: spódniczka granatowa, bluzeczka, w zimie płaszczyk, jedyny, jaki był wtedy, bo to nie było takie łatwe. Pamiętam taki jeden moment, to był listopad 1943 roku, to było w Kampinosie, gdzieś w okolicach Wiersz, tego już nie pamiętam. Łąka podmokła, błotnista, był dowodzący nami sierżant, nie pamiętam w tej chwili jego nazwiska, bo to się zmieniało. Właściwie nie znaliśmy nazwisk. Pięć osób się znało po pseudonimach, nazwisk żadnych. Ten sierżant patrzy się na mnie zezem, a ja w niebieskim płaszczyku, takim sobie damskim, no, ale trudno. „Padnij, powstań.” Drugi raz: „Padnij, powstań” – błoto, chłopcy aż zgrzytali… Trudno, wybrałam. Potem się polepszyło, ponieważ wykombinowali dla mnie kombinezon strażacki, granatowy. To była świetna rzecz, ten kombinezon zwijałam w rulon do torby, do siatki, z siatką [jechałam] na tą, tak zwaną, wycieczkę. Potem sobie wsadzałam to na cokolwiek miałam pod spodem – kombinezon zapięty pod szyję na zamek i wtedy już była swoboda ruchów.

 

  • Jak pani zapamiętała 1 sierpnia 1944 roku?

 

To była bardzo ciężka rzecz na Żoliborzu. Na Żoliborzu wybuchło Powstanie prawie trzy godziny wcześniej niż w całej Warszawie. Mogę przypomnieć, jak to się stało. Jedna z drużyn specjalnych naszego oddziału dywersyjnego, słynnej żoliborskiej kompanii dywersyjnej, przenosiła broń z jednego końca Żoliborza na drugi. Musieli przejść z części północno-zachodniej na południowo-wschodnią, na wskroś przez cały Żoliborz i przejść przez dwie szerokie ulice, przechodząc o godzinie trzynastej z minutami ulicą Krasińskiego z workami, z karabinami opakowanymi w jakieś papiery, ale przecież było widać, co niosą. [Musieli] dojść na zgrupowanie, które miało być w tak zwanym parku dolnym Promyka. Wtedy się zdarzyło, że ulicą Krasińskiego od strony Bielan nadjechał samochód z lotnikami. Cofnąć się nie było już jak. Zobaczyli się nawzajem. Koledzy, którzy przeżyli, opowiadali mi, że nastąpił moment wahania. Lotnicy przyhamowali samochód i jakby się zastanawiali. Zobaczyli grupę młodych ludzi, w długich płaszczach, pod spodem widać było, że coś jest, a niektórzy mieli plecaki, worki. Pierwsi nasi nie zaczynali, ale Niemcy po jakimś czasie zaczęli strzelać – nasi odpowiedzieli ogniem. Zginęło więcej Niemców jak naszych. Z naszych tylko jeden był ranny. Niemcy odjechali, zabrali swoich, ale oczywiście zrobił się alarm na całym Żoliborzu. Momentalnie nadjechały Überfallkommando, czyli te wozy policyjne, żandarmerskie, obstawiły Żoliborz, nadjechały czołgi.
Oprócz tego chyba od dziesięciu dni na Żoliborzu stało parę czołgów jako tak zwane zepsute: na dworcu, na wiadukcie, na alei Wojska Polskiego, na placu Wilsona. Koło nich stała załoga, czołgi nic nikomu nie robiły, coś tam przy nich grzebali przy maszynerii. Pod wpływem alarmu czołgi momentalnie się uczynniły. Zaczęły ostrzeliwać główne ulice: Mickiewicza, Krasińskiego, Słowackiego. To są najważniejsze ulice na Żoliborzu. Zaczęli ostrzeliwać też aleję Wojska Polskiego w stronę Instytutu Chemicznego, dlatego nie mogłam wyjść z domu. Moje zgrupowanie, mój pluton miał się stawić na ulicy Krajewskiego, czyli pod samą Cytadelą. To były domy wojskowe, zresztą przeważnie sierżantów. Musiałam wtedy przejść przez pół Żoliborza, żeby dojść do Cytadeli, pod którą stały te domy. W tym momencie, kiedy ten czołg stanął niemalże przed naszym domem, naturalnie było to niemożliwe. To był pierwszy moment w Powstaniu, który mi ocalił życie. Dlatego że nie mogłam dojść, nie wzięłam udziału w ataku na Cytadelę, który właśnie był atakiem „Żaglowca” i w którym brał udział mój pluton, pod dowództwem pierwszego dowódcy, sierżanta Władysława Bożyka, pseudonim „Bondar”, i on poległ w tym ataku i poległo mnóstwo kolegów. Prawdę powiedziawszy pluton został wtedy po raz pierwszy zniszczony. A mnie ocaliło to, że nie mogłam dojść.

  • Kiedy pani dołączyła do plutonu?


Właściwie 2 sierpnia. Prawdę powiedziawszy Niemcy trochę spanikowali, nie wiedzieli, co się dzieje. Wycofali czołgi z Żoliborza, zostawili na wiadukcie, tak że odcięli dostęp z Żoliborza do Śródmieścia i przejście na tamtą stronę na Stare Miasto. Wtedy w nocy z 1 na 2 dowódca II Obwodu pułkownik Mieczysław Niedzielski „Żywiciel” zdecydował, że sprawa na Żoliborzu jest właściwie przegrana. Niemcy nie zostali zaskoczeni. Sprawa Powstania wybuchła tak szybko, że żołnierze nie zdołali dojść do magazynów broni i jest sytuacja klęskowa. Wobec tego zadecydował, że żołnierze wychodzą do Kampinosu. Dużo wyszło, ja nie. Część żołnierzy została na swoich kwaterach, które już mieliśmy zaplanowane, na Krasińskiego, na alei Wojska Polskiego i tak dalej. Ja należałam do tych, którzy zostali na kwaterach. Następnej nocy, z drugiego na trzeciego nasz dowódca Obwodu pułkownik „Żywiciel” Niedzielski dostał rozkaz z Komendy Głównej powrotu na Żoliborz, co zostało rzeczywiście natychmiast dokonane. Wtedy nastąpiła jakby wtórna organizacja plutonów żoliborskich. Wtedy się uformował na nowo nasz pluton 209., ponieważ „Żaglowiec” miał 10 plutonów od 201. do 210. Ja byłam w 209.

  • Jak pani została adiutantką, bo to nietypowe?

 

Nietypowe, tym się nie chwalę, ponieważ to nie jest zanotowane nawet w papierach. Byłam na etacie strzelca – strzelec, łącznik dowódcy plutonu, wchodzący w skład pocztu dowódcy. A tym czasem w czasie organizacji plutonu i działania plutonu wyszła sprawa pomocy porucznikowi w sprawach takich jak właśnie pisanie raportów, kombinowanie zestawów tych raportów, zanoszenie do dowództwa Obwodu, do dowództwa zgrupowania. Mieliśmy podchorążych, ale jakoś się do tego nie kwapili. A nasz dowódca, mimo że był konsulem, nie wiem w Belgii czy Holandii, to już uszło pamięci, człowiek jak najbardziej znający się na pisaniu, ale okropnie tego nie lubił. Jak zauważył, że sobie daję radę pisząc, co on mi dyktuje, że od razu potrafię sformułować jego [dyspozycje], to powiedział: „Koleżanka pisze sama”. I tak już zostało.

  • Pisała pani ręcznie, czy na maszynie?


Na maszynie. Jak mi dyktował, to spisywałam ręcznie jego dyspozycje, a potem to rozwijałam, dopytując się u kolegów, bo w raporcie wojskowym się podaje, jakie były straty, jakie zużycie amunicji, czego uje, jacy są ranni i odniesieni. Jak zauważył, że ja sobie z tym radzę to powiedział „Ty pisz sama, a ja ci podpiszę”.

  • Kiedy pani sporządzała te raporty?


Byłam żołnierzem, strzelcem w plutonie na barykadzie. To było moje podstawowe [zajęcie], tamto było w godzinach wieczornych, kiedy był czas, żeby myśleć o czymś innym niż wojowanie.

 

  • Jakie pani miała uzbrojenie?

 

Początkowo nie miałam żadnego uzbrojenia poza granatem. Potem dostałam w ramach usług wyjątkowych najpiękniejszy dla mnie polski pistolet krótki Vis.

  • A jaką broń miała pani na barykadzie?


Na barykadzie nie miałam osobistej broni, było jej jeszcze za mało. Na barykadę przypadały pistolety maszynowe, ale nie żeby mieli je poszczególni strzelcy.

  • Z czego więc pani strzelała?


Zdarzało się, że i z tego pistoletu maszynowego też, jak nas zaatakowali, ale to nie był mój osobisty, tak dobrze to nie było. Tak dobrze było dopiero we wrześniu, jak byłam ranna.

 

  • W którym miejscu była barykada?

 

Barykady mieliśmy w kilku miejscach. Do naszego plutonu należał odcinek mniej więcej taki: aleja Wojska Polskiego była graniczną linią, po południowej stronie alei Wojska był bardzo silny punkt oporu w gimnazjum imienia Poniatowskiego, tak zwanej Poniatówce, ale tam nie stał mój pluton. Ja byłam na barykadach, które obsadzały uliczki wiodące od alei Wojska Polskiego na północ. To był szereg małych uliczek: Felińskiego, Kozietulskiego, Brodzińskiego, Towiańskiego, jeszcze jakaś. Wszystkie były przegrodzone barykadami i nie było to miejsce spokojne, ponieważ z drugiej strony Niemcy byli na linii Dworca Gdańskiego, a to było paręset metrów. Dla broni maszynowej to jest dosięgalne.

 

  • Jak pani została ranna?


To było 28 sierpnia, chyba na alei Wojska Polskiego. Już nie pamiętam, czy to było na rogu ulicy Brodzińskiego, czy Felińskiego. Potem miałam jednak ciężkie zaburzenia po tym przestrzale. Niemcy mieli swoje godziny służby. W godzinach między czternastą a piętnastą wyciszali się, robili sobie przerwę i myśmy sobie wtedy też troszeczkę odpuszczali. Wtedy właśnie opuściliśmy barykadę, wyszliśmy za barykadę łączącą się z domem, który stanowił jej przedłużenie. Oczywiście dyżurni zostali przy swoich karabinach – już wtedy chyba był ckm – a myśmy wyszli. Pamiętam, że hełm sobie z ulgą ściągnęłam, powiesiłam na ręce i tak sobie pogadywaliśmy.

W pewnym momencie Niemcy zrobili atak. Nie od strony barykady – co robili zwykle – tylko gdzieś od ogródków przeniknęli w jakiś sposób. Nie wiem, jakim sposobem, bo właściwie te ogródki były pod naszym panowaniem. To są rzeczy nie do stwierdzenia w tej chwili. W każdym razie zrobiła się strzelanina, obrzucili nas granatami, to było jeszcze gorsze. Były ofiary nie tylko z naszej strony, ale też wśród ludzi cywilnych, którzy stali w ogonku do studni. Od tych granatów był cały szereg zabitych osób, nie wiem dwanaście, dwadzieścia osób, tego nie pamiętam.

A ja dostałam przestrzał z pistoletu maszynowego, z bliskiej odległości. Kula 9 mm – mam ją do dzisiaj spłaszczoną, koledzy wyjęli ją z muru i przynieśli do szpitala tryumfalnie – przebiła mi [głowę] za prawym uchem, wyleciała za lewym. Nie wyglądało to wesoło. Z głowy jest straszliwy krwotok. Lunęły dwa strumienie krwi. Jeszcze do tego nasz pluton nie miał sanitariuszki. Sanitariat był dopiero w kompanii, a tutaj należało coś od razu robić, mogłam się wykrwawić. Znalazł się wtedy doktor, staruszek, cywil, jakiś czas pamiętałam nazwisko, teraz już zapomniałam, nawiasem mówiąc ginekolog, który poproszony o podstawową pomoc przyszedł i zabezpieczył mi jedną ranę. Nie przyszło mu w ogóle do głowy, że to jest przelot. To jest rzecz nietypowa. Powinnam od razu na miejscu paść. Chłopcy zanieśli mnie do szpitala, a tam, ponieważ ja byłam zlana od stóp do głów rozprowadzający medyk (bo to był medyk nie lekarz, który przyjmował i kwalifikował rannych na stół operacyjny, do tak zwanej szopy, czyli że nie ma szans, czy na salę, jeżeli lekko ranny) skierował mnie od razu do szopy, że to nie ma szans. Ale koledzy się postawili okoniem: „Przecież żyje, dycha” – widocznie jakieś tam ślady zauważyli. Zanieśli mnie na stół operacyjny i jak widzicie żyję. Trepanacji nie było, bo nie było właściwie co trepanować, przeleciało. Leczenia właściwie nie było prawie żadnego.

  • Zawdzięcza pani życie swoim kolegom.


Raczej tak, chyba tak, bo gdyby ktoś [był] mniej zainteresowany, a przecież to byli moi dobrzy koledzy…

  • Pamięta pani ich imiona, pseudonimy?


Ach nie. Wszystko właściwie mi się już teraz pomyliło. Imion nie znaliśmy. Pseudonimy mi się nieraz plączą po głowie, ale ponieważ to wszystko potem poginęło, to teraz w tej masie imion, pseudonimów, jakie przechodziły, zwłaszcza że ja byłam wtedy w stanie [po postrzeleniu].

  • A kiedy pani odzyskała świadomość?


W szpitalu na stole operacyjnym. I tu wycięłam jeszcze taki numer. Miałam nielegalnie długie włosy zlepione wtedy w krwawy kołtun. Chirurg, który miał mnie operować, zobaczywszy, że jednak dycham (takich chirurgów i takich lekarzy to ja w życiu nie widziałam i nie zobaczę do końca życia, z takim poświęceniem, o takiej życzliwości i o takiej miłości można powiedzieć do rannych, to było coś niepowtarzalnego) [mówi]: „ogolić głowę”. Państwo pewnie nie wiecie, czym było ogolenie głowy dla dziewczyny w Warszawie. Głowy golono kobietom, które się zadawały z Niemcami na znak, że o tym się wie i że to jest pierwsza wstępna kara, za tym pójdą następne. Ogolenie głowy dla dziewczyny nawet tak rannej, było większym szokiem nawet jak ta rana, z której ja sobie nie zdawałam sprawy zresztą. Usłyszawszy o ogoleniu głowy, wydostałam z siebie resztę energii, którą jeszcze widocznie zachowałam: „nie zgadzam się na golenie”. Doktor chirurg mówi: „ogolić głowę”, ja mówię: „nie, nie pozwalam” […] Normalna reakcja byłaby, że by się wściekł – przytrzymać głowę golić, nic sobie nie robić z tego, co ona gada. Wyobraźcie sobie, nie. Obszedł ten stół operacyjny, na którym leżałam, do głowy, nachylił się nade mną, do dziś pamiętam tą twarz zmęczoną, z bruzdami takimi strasznymi na twarzy, zakrwawiony fartuch, pochylił się nade mną: „wiesz moje dziecko, że ty będziesz żyła. Ogólcie tylko z tyłu”. Ale naprawdę wstydzę się tego. Raczej tego nie mówię, jakże się ranny może tak zachowywać w stosunku do tego, kto go ratuje. To mi pomogło psychicznie w zniesieniu tej ciężkiej rany, bo ja się nie czułam poszkodowana, jakże ja mam jeszcze z tą łysą głową wyjść, jako kto? Ktoś przyjdzie do szpitala, zobaczy taką i pomyśli: „A kto tu leży”.

  • Czy potem panią operowali bez znieczulenia?


Nie mieli co operować, tak prawdę powiedziawszy. Trepanacji nie było, tylko przeczyścili to na żywca. Wtedy zemdlałam dokumentnie. Zaproponowali mi szklaneczkę, ale co mi tam. Przeczyścili. Okazało się, że rana jest czysta, że nic tam nie zostało w środku, żadnych fafołów, niczego. Żadnych wtedy antybiotyków nie było, sulfamidów, zasypali tu, zasypali tam i powiedzieli przeżyje albo nie przeżyje, to już siła organizmu.

  • Ale wypiła pani szklaneczkę?


A wypiłam, ale to nic nie dało. Ból był taki, że zemdlałam. I długi czas podobno byłam nieprzytomna, ale tego nie pamiętam. Szpital był na Śmiałej w willi generała Zyndram-Kościałkowskiego. Były sale dla najciężej rannych, to znaczy głowy i brzuchy. To była jedna wielka sala, dawny salon generałostwa i tam gromadzili tych, na wylocie. Te dziewczęta opiekowały się nami w sposób wspaniały. Czysto było. W tych warunkach, kiedy przecież co chwilę się coś wali, co chwila sala jest zasypana, bombardowania były dookoła, one ciągle z mokrymi szmatami, ciągle szorowana podłoga, ciągle zrzucany, zmieniany ten koc. Tego się nie da opisać.

  • Pani leżała w tym szpitalu aż do upadku Żoliborza?


Prawie do upadku. Potem jak już stwierdzili, że zaczynam kontaktować, bo podobno dłuższy czas byłam nieprzytomna, w każdym razie tak mówi mama, że jak przychodziła to była zadowolona, że dycham, ale kontaktu raczej nie było. W każdym razie przeżyłam. Potem jak stwierdzili, że to są rany tego typu, że nie potrzeba chirurga, że nie potrzeba nawet często zmieniać opatrunków, to kilkunastu takich żołnierzy przerzucano na kwatery. Dochodziły tam sanitariuszki, dochodził tam nawet czasem lekarz.

  • Właściwie wróciła pani do plutonu?


Właściwie wróciłam do plutonu, ale nie do tego oddziału, który bojował bardzo ciężko – już było po tych atakach na Dworzec Gdański i Niemcy dostali szału – wtedy już [wróciłam] od strony południowej, na rejon po tych dwóch atakach. Wtedy już były ciężkie walki naszego plutonu, ale był szereg kwater i tam sobie leżałam. I z kwatery wyciągnęli nas Niemcy w końcowym ataku na Żoliborz, który był miesiąc później, czyli 29 i 30 września 1944 roku.

  • To znaczy była pani na kwaterze i wpadli Niemcy?


Tak, pierwszego dnia ataku wpadli Niemcy, ponieważ mieliśmy kwatery na pierwszej linii i atak niemiecki był skierowany na tę linię. Atakowała nas 19 dywizja pancerna, jedna z najsłynniejszych dywizji niemieckich, osiem tysięcy ludzi. Na Żoliborzu mieliśmy teoretycznie dwa i pół tysiąca. Teoretycznie, bo po tych stratach nie wiem, ilu mogło być rzeczywiście czynnych chłopaków. W każdym razie ich dowódca generał Källner uważał, że wstydem jest, że jego dywizja ma się paprać z jakimiś tam bandytami.
Niemcy wpadli i: Hände hoch . Myślałam, że nas z punktu rozstrzelają, bo tak było zazwyczaj na Woli, na Czerniakowie, na Starym Mieście, że szpitale z punktu mordowali. Ale w tym wypadku jakoś nas nie. „Ręce do góry. Kto może chodzić – wychodzić”. Do tego dołączyli ludność cywilną, która w tych domkach i domach mieszkała i nas w tej całej wielkiej grupie skierowali w stronę Dworca Zachodniego piechotą. Ci, co mogli chodzić to szli, naszych rannych żołnierzy i ludzi cywilnych nieśli na kocach. I teraz proszę sobie wyobrazić sytuację: jedną kolumną Niemcy wyprowadzają rannych żołnierzy połączonych z ludnością cywilną, druga kolumna Niemców biegnie do ataku. Nasi żołnierze broniąc swoich pozycji, strzelają na Niemców. Oberwała i ta pierwsza kolumna i w ten sposób zginęła jedna moja znajoma krawcowa, którą bardzo lubiłam. I myślicie, że było słowo oburzenia, przeciwnie: „Strzelajcie, na nas strzelajcie, tylko zabijajcie tych Niemców”. Taka właśnie była odpowiedź ludności, która ginęła wtedy ze strzałów polskich. No i tak zaprowadzili nas, zawlekli jedni drugich do kościoła świętego Wojciecha na Woli. Już nawet nie pamiętam, kto mnie prowadził, nic nie pamiętam. Jeszcze nie byłam w takim stanie, żeby to pamiętać. To był następny etap piekła po, może największym, piekle na Dworcu Gdańskim. Nasz pluton brał udział w drugim ataku. To było straszne.
Następnym strasznym obrazem był kościół świętego Wojciecha. Wrzucili nas do tego kościoła razem z ludnością cywilną, muszę powiedzieć, że tu chyba drugi raz zawdzięczam życie ludziom, tym razem siostrom zakonnym. Byłam w mundurze, jak wszyscy koledzy, już wtedy byliśmy z opaskami i mniej więcej umundurowani. Te siostry zakonne wzięły mnie czy zaniosły, trudno powiedzieć, położyły przed ołtarz główny między kobiety rodzące, to zresztą też makabra, można powiedzieć i zarzuciły jakimiś ornatami, taką kupę zrobiły na mnie tych kościelnych tkanin, pięknych i kazały mi się stamtąd nie ruszać. Ja mówię do nich jak mnie prowadziły „Ratujcie chłopców”, a one mówią „Wie pani, po wczorajszych doświadczeniach, to my panią chcemy na przód ratować”. Domyślam się, o co im chodziło, ale wtedy to nawet tego nie rozeznałam, dlaczego właśnie o mnie się troszczą. A chłopców wywlekano z kościoła. Słyszeliśmy całą noc strzały za kościołem o ścianę. Tak dotrwaliśmy do rana, nie wszyscy, a potem do obozu przejściowego w Pruszkowie. I tutaj ktoś trzeci raz mi uratował życie, tym razem Niemiec. To też było dziwne, bo raczej w tak zwanych dobrych Niemców nie wierzyłam.

  • W jaki sposób uratował pani życie?


Ranni Powstańcy mieli się ustawić do badania lekarskiego. Rzekome badanie lekarskie i rzekoma kwalifikacja. Ustawiliśmy się w tej kolejce otoczonej żandarmami. Miałam kompletnie obandażowaną głowę w tak zwany turban, kilkanaście bandaży służyło do tego, żeby zrobić taką wielką czapę. Przede mną stał nieznany mi chłopiec z tak samo ładnie obandażowaną głową. Wszedł do tego pokoju i w pewnym momencie rozległ się piekielny wrzask niemiecki. Po jakimś czasie wleciało dwóch żandarmów, z tych, którzy nas pilnowali, chłopaka pod ręce, ten bandaż miał zerwany. Co się okazało, że on nie miał żadnej rany na tej głowie. Niepotrzebnie ktoś mu poradził taką rzecz. To było naprawdę ryzykowne. On miał zupełnie zdrową głowę. Ten Niemiec gestapowiec się wściekł naturalnie, zabrali go.
Na terenie obozu w Pruszkowie był tak zwany zielony wagon. Myśmy wszyscy wiedzieli, co to znaczy. Jak ktoś się dostał do zielonego wagonu, to już stamtąd nie wyszedł. Gdzieś w tamtą stronę go poprowadzili, co się stało potem oczywiście nie wiem, nikt go już nigdy więcej nie widział.
Ja byłam następna, to sobie myślę, to będzie to samo ze mną. Nie byłam pewna, czy on ma całą głowę, czy nie całą, nie lała się z niego w każdym razie krew. Jak się będę wycofywać to ci pilnujący powiedzą, że coś jest nie tak, i mnie doprowadzą. Weszłam więc do tej sali. Pod ścianą stał z pistoletem w ręce jeden gestapowiec, czerwona twarz, rozpięty mundur, rozjuszony, w szale. Drugi siedział przy stole, na mundur miał zarzucony biały płaszcz, prawdopodobnie lekarz, pielęgniarz, nie wiem. Miał przed sobą jakieś papiery. I była polska pielęgniarka. „Zdjąć bandaż” – po niemiecku do niej. Zaczęła odwijać ten bandaż, nie wiem, ile tych bandaży, bo nie byłam sanitariuszką, w każdym razie wiele bandaży na tej głowie musiała odwinąć. Ten wściekły Niemiec, który stał pod ścianą rozzłościł się do reszty. Podszedł w pewnym momencie do mnie, chwycił za tę czapkę, za ten kołpak bandażowy można powiedzieć, zerwał z pasją. Te dwie rany nie były wówczas jeszcze całkiem zagojone, zerwał z tego opatrunki i z tego ruszyła krew. Myślę sobie, to już ze mną koniec, pożegnaj się z życiem, ale zrób im coś na koniec przyjemnego. Nachyliłam się nad ten stół i na te papiery ta krew z jednej rany, z drugiej rany i myślę sobie, a teraz już mnie rąbcie, ale macie zalane te papiery. I wyobraźcie sobie, że ten Niemiec, który siedział z boku stołu prostopadle coś zaczął szybko pisać w swoich papierkach, jakieś tam miał akta. W pewnym momencie wypisawszy coś tam, złożył tą kartkę na pół, a ten ciągle w szale, krzyki. Trochę znałam niemiecki, ale takich przekleństw, to nawet nie rozumiałam. Niemiec siedzący przy stole złożył kartkę na pół i dał pielęgniarce do ręki. Ona spojrzała na to, chwyciła mnie za rękę i biegiem z tego pokoju. To było skierowanie do szpitala jenieckiego w Tworkach. Prawdopodobnie uratował mi życie, bo ten rozwścieczony miał zdaje się szczerą ochotę, żeby mnie tam rąbnąć. Tak mi się wydawało, że wcale nie miał ochoty mnie odsyłać do tego zielonego wagonu tylko za to, co mu zrobiłam rozprawić się tutaj. To chyba taki trzeci wypadek właśnie był.

  • Była pani w szpitalu w Tworkach?


Nie, znowu nietypowe. Do Tworek odchodziły wtedy transporty. Transportowano nas wozem konnym i jechało z nami dwóch wermachtowców, nie byli tacy groźni, starszych takich Landsturmistów. Siedzieli sobie na siedzeniu przednim, a my na deskach z tyłu leżeliśmy. Niektórzy byli w lepszym stanie, niektórzy w gorszym. W pewnym momencie ci koledzy, którzy byli w lepszym stanie mówią: „Złaźmy z tego wozu, bo nas dowiozą do obozu. Bądź co bądź szpital podobno otwarty, można do niego dojść, ale to jednak koncentrak jest tak czy owak jeniecki”. No to myśmy pomyśleli, ten odwróci się i będzie strzelał, ale jakoś nie. On dobrze wiedział, co się z tyłu dzieje, tak mi się wydaje, ale tak zaczęliśmy po woli ściekać, jeden po drugim. I tu jeszcze bardzo piękna karta pruszkowian, ludzi, którzy stali dokoła, obstawili tą drogę, którą nas wieźli i co kto się zsunął, zleciał, skulał, czy jak tam to powiedzieć, z tego wozu, to go porywali i wynosili na bok. Jednego bidaka nie daliśmy, bo był w takim stanie, że nie dało się go ruszyć i pojechał do tych Tworek. Co się tam dalej stało…

  • Gdzie panią zastał koniec wojny?


Koniec wojny zastał mnie w Krakowie. To zresztą też po bardzo ciężkich doświadczeniach. Tam spotkałam się z rodzicami, którzy też przeszli przez Pruszków. Jako starsi wiekiem, nie zostali z tego obozu wysłani do obozu koncentracyjnego, co znowu zawdzięczają studentce ojca, która chodziła na tajne komplety polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego i tajnego Uniwersytetu Poznańskiego. Poznała ojca i postanowiła pomóc go ratować. Rodzice już mieli po pięćdziesiątce, więc taki to był wiek mniej groźny.

  • A czy pani była represjonowana za przynależność do Armii Krajowej i udział w Powstaniu Warszawskim?


Dla Powstańca – co to znaczy represjonowana? Nie byłam więziona, nie byłam torturowana, natomiast byłam wyrzucana ze studiów kilkakrotnie, nie mogłam znaleźć pracy takiej, jaka mi odpowiadała. Potem dołączyła się rzecz przekreślająca zupełnie mój spokojny byt. Mianowicie ten brat, który walczył we Francji, potem się znalazł w obozie w Szwajcarii, po wojnie spotkał się z Janem Nowakiem Jeziorańskim w Anglii. Tam pracowali razem w BBC i potem Jan Nowak Jeziorański zabrał go do redakcji polskiej Radia Wolna Europa.

  • A jak się nazywał brat?


Lesław Wierczyński, doktor prawa. Znali się z Uniwersytetu Poznańskiego, bo to mniej więcej rówieśnicy.

  • Proszę mi powiedzieć, dlaczego miała pani takie pseudonimy „Ewa” i „Biała Ewa”?


Pseudonimy miały być krótkie, jednosylabowe albo dwusylabowe. To było moje czwarte imię. Ponieważ wtedy był dziwny sposób nadawania: Zofia Krzychna, bo tak sobie ksiądz wymyślił, nie Krystyna, miałam zresztą kłopoty z dowodem, bo w dowodzie miałam Krystyna, a znaleźli w papierach, że mam Krzychna, Ewa (to było moje trzecie imię), Aleksandra. Więc wybrałam sobie Ewę. A „Biała” to już koledzy.

  • Czy jakby pani miała znowu osiemnaście lat czy poszłaby pani do Powstania Warszawskiego?


Jak najbardziej.

Poznań, 17 maja 2007 roku
Rozmowę przeprowadziła Małgorzata Brama

Zofia Grodecka Pseudonim: „Ewa”, „Biała Ewa” Stopień: strzelec, łączniczka Formacja: Zgrupowanie „Żaglowiec”, pluton 209 Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter