Janusz Kuśmidrowicz „Ryś”
Janusz Kuśmidrowicz, urodzony 15 lipca 1928 roku w Warszawie, szeregowy w zgrupowaniu „Bartkiewicza”. To był 100. pluton harcerski.
- „Szare Szeregi”, zgrupowanie „Bartkiewicza”. Pana pseudonim?
„Ryś”.
- Proszę opowiedzieć coś o latach przedwojennych. Gdzie pan mieszkał, czym zajmowali się rodzice, gdzie pan chodził do szkoły?
Przed wojną mieszkałem w Warszawie na ulicy Marszałkowskiej 79, miedzy Hożą i Wilczą. Chodziłem do szkoły imienia Wojciecha Górskiego, gdzie mój ojciec był nauczycielem. To była słynna szkoła. „Kepi kroju francuskiego noszą chłopcy od Górskiego” – mówiąc grzecznie, bo zamojszczacy o nas inny wierszyk w tej konwencji układali. Myśmy się im odwdzięczali, że: „Mina głupia, wygląd swojski, oto idzie Jan Zamoyski.”
Wychowania fizycznego. Skończył Instytut Wychowania Fizycznego na Bielanach. Jeszcze dziadek go zaraził, że tak powiem, wychowaniem fizycznym. Z tego co pamiętam, to ojciec chodził do „Sokoła” na ulicy Smolnej i tam zaraził się gimnastyk przyrządową.
To była potężna organizacja wówczas.
Trudno mi sprecyzować. To była bardzo patriotyczna organizacja. Wojna wybuchła, to nie analizowałem dokładnie tej organizacji, bo byłem związany z innymi organizacjami.
Nie, byłem jedynakiem.
- Mama pracowała czy była w domu?
To były czasy, kiedy mama mogła być panią domu. Tatuś mógł na wszystko zarobić. Było pięciopokojowe mieszkanie w kamienicy u Kotowskiego pod 79 numerem, na Marszałkowskiej. Tak żeśmy egzystowali.
- Co się działo, gdy wybuchła wojna?
Ojciec na dwa tygodnie przed wybuchem, podczas tajnej mobilizacji został powołany do wojska, bo był oficerem rezerwy. Dostał się bodajże, o ile sobie przypominam, do 15. pułku piechoty, do Dęblina. Tak to się u niego zaczęło.
- Jak pan pamięta wrzesień 1939 roku w Warszawie?
Pamiętam w ten sposób, że… Właściwie nie pamiętam, czy to był pierwszy czy drugi dzień wojny, natarcia niemieckiego na nas. Zjawia się jakiś oficer u nas w mieszkaniu, kapitan, z mamą chce się widzieć i mówi w ten sposób: „Pani Eugenio, jestem samochodem, zawiozę panią do Michała, on się bardzo ucieszy.” I moja mamusia, naiwna kobieta – dzisiaj, z perspektywy lat mogę tak ocenić – wzięła mnie, w mundurku od Górskiego, bo wtedy były mundurki. Pojechaliśmy do twierdzy do Dęblina. Jak ojciec nas na bramie zobaczył, bo musiał przyjść, żeby nas odebrać, to myślałem, że wyjmie Visa z kabury i strzeli w łeb temu, który nas przywiózł. Tak to wyglądało. „Idioto, coś ty zrobił?!” Stamtąd niestety rozpoczęła się życiowa wędrówka. Musieliśmy uciekać. Do Warszawy już nie mogliśmy się dostać. Ojciec nam zasugerował majątek pod Puławami, gdzie byli znajomi ojca. Ten majątek mieli rodzice ucznia mojego ojca. Tam nas zawieźli samochodem. Po paru dniach pobytu przyjechali Ślązacy ze Śląska samochodami dostawczymi i mamę namówili, żeby uciekała, bo Rosjanie już dochodzą do Wisły. Nie można tutaj być, trzeba uciekać. Mama uległa psychozie, jaka zaistniała, i w ten oto sposób znaleźliśmy się w Tarnopolu. Tam pierwszy raz zobaczyłem armię radziecką, jak wkroczyła do Tarnopola. Mieszkaliśmy u państwa – bodajże Zajączkowscy czy Zajkowscy – przygarnęli nas. Pamiętam, był tam zawiadowca stacji, jeden pan, Michalski chyba się nazywał, nie kojarzę dokładnie. On, jak Rosjanie weszli – wesoły numer dla mnie – mówi: „Co pani robi, niech pani zdejmuje te pantofelki z krokodylej skóry, niech pani wkłada z cholewkami buty i niech pani wejdzie w gnój, je upaprze! Niech pani się przebierze! I jego z mundurka rozebrać! Pani sobie wyobraża, co to będzie, jak panią dopadną?!” Tak było. On musiał uciekać z Tarnopola. Był zawiadowcą stacji, kierował rozmaite transporty jeńców polskich, które Rosjanie wysyłali do siebie, ale jakiś transport – jeszcze się gdzieś polskie oddziały pętały, to w tamtą stronę skierował. To się potem zaczęło, zdaje się, wydawać i musiał uciekać. Dostaliśmy się, już trudno opowiadać jakim cudem, do Lwowa, ze Lwowa do… Tam brat ojca mieszkał, był artystą malarzem, miał willę w Krzewczycach. Stamtąd chcieliśmy się do Warszawy dostać. Trzeba było dwie czy trzy doby stać w ogonku po „popust”. Z mamą musieliśmy na granicę jechać, bodajże do Krasnego Stawu, czy już nie pamiętam gdzie. Finał taki, że przez San, jako przez zieloną granicę, na niemiecką stronę żeśmy się przedostali, z przewodnikiem za dwa złote pierścionki mojej mamy. Dotarliśmy do Warszawy, dom stał, ucieszyliśmy się. Ojciec się dostał do niewoli. Najpierw do radzieckiej. Jakimś cudem zwiał stamtąd, nie pamiętam już, jak to się stało. Z kolegą uciekli, przeszli przez San i patrol niemiecki ich znalazł, i do niemieckiej niewoli.
Porucznika. Później awansował, jak wrócił po wojnie. Skończył swoją karierę wojskową w stopniu majora.
- Tata napisał, że jest w oflagu?
Jak już się znalazł w oflagu i jeńcy mieli prawo korespondencję z rodziną utrzymywać, specjalne mieli druki do pisania, to napisał, gdzie jest. Wtedy żeśmy się ucieszyli, że ojciec żyje, że istnieje. Zaczęła się okupacja. Trzeba było po rąbankę jeździć. Śmieję się z tego wszystkiego dzisiaj. Do kina nie można było chodzić, tośmy wypisywali napisy: „Tylko świnie siedzą w kinie”, bo to dla Niemców, na uzbrojenie armii szły pieniądze.
- Jak pan się związał z konspiracją? Ktoś panu zaproponował?
Kolega mnie namówił, żebym poszedł do świetlicy Rady Głównej Opiekuńczej na ulicy Polnej. Fajnie tam jest, są gry. Poszedłem z nim. Kierownikiem był starszy pan, później się dowiedziałem, że miał pseudonim „Mirosław”, a nazywał się Kazimierz Janowski. Tam wstąpiłem do „Szarych Szeregów”.
- Kolega panu zaproponował, ten co zaprowadził?
Nie.
Tak.
- Kolega też był w „Szarych Szeregach”?
Też był.
Już nie pamiętam, Welman bodajże. To lata przecież, przeszło sześćdziesiąt lat wstecz. Odkręcać teraz ten film, to nie jest taka prosta sprawa.
- Który był rok, jak pan wstąpił?
Początek 1943 roku.
Składało się specjalne przyrzeczenie. Potem musiałem wyjechać do Pszczelina i zabrać niektóre rzeczy do domu. Tam zostaliśmy z mamą. Jak Powstanie wybuchło, to się spóźniłem parę godzin, bo zanim dojechałem… Elektryczną kolejką dojazdową z Otrębus się dojeżdżało Nowogrodzką do Warszawy. Doszedłem w końcu na Plac Dąbrowskiego. Kolega mnie jeszcze spotkał na ulicy, też wędrował tam. Mam wypis, bo została wydana księga o zgrupowaniu majora „Bartkiewicza”, cały przegląd działalności w czasie walk podczas Powstania. Zostałem tam umieszczony.
- Pan nie wiedział o tym, że będzie Powstanie, bo przecież nie wszyscy zostali zawiadomieni. Pan na Placu Dąbrowskiego zobaczył powstańców z opaskami, zgłosił się?
Spotkałem kolegę, który szedł na punkt specjalny, żeśmy się dogadali i żeśmy poszli we dwóch. Okazuje się, że cała grupa z RGO, ze świetlicy, żeśmy byli prawie wszyscy w „Szarych Szeregach”. Z nas stworzono pluton normalny, setny.
- Co pan pamięta z Powstania Warszawskiego?
Co pamiętam z Powstania Warszawskiego…
- Najgorszy dzień, najgorszy moment.
Najgorszych momentów było dużo. Rozmaite to były czasy. Jak zabijali, koledzy zginęli… Między Mazowiecką przechodziło się podwórkami aż do Placu Dąbrowskiego i tam skwerki były. Chowali tam, cmentarzyki robiło się. [...]Pluton 3B to był 101. i został włączony do zgrupowania „Bartkiewicza”.
- Pan powiedział, że koledzy ginęli. Może jakiś pana bliski kolega zginął?
Owszem, zginął, ale nie przypominał sobie już… Hermel też zginął. Paru ich było.
- Brał pan udział w jakichś akcjach, natarciu?
Brałem udział przy zdobywaniu Arbeitsamtu.
- Czy mógłby pan opowiedzieć, co pan pamięta z tej akcji?
To były rozmaite sytuacje. Tu nas pogonili, tam pogonili, ty trzeba było to podrzucić, tam rzucić.
- Czy nawiązał pan kontakt z mamą?
Mama była po drugiej stronie Alej, w domu. Nie wiedziałem, co się dzieje z matką. W końcu się dowiedziałem, że moja mama siedzi w piwnicy, a nad mamą są gruzy z naszej kamienicy. Tak się zwaliła kamienica, że można było do piwnicy wejść i tam egzystować. Więc poprosiłem, żeby mnie zwolnił dowódca, przeszedłem wykopem na ulicę Kruczą, doszedłem Kruczą do Hożej czy do Wilczej, do ulicy Skorupki i przeszedłem wykopem akurat na wprost bramy naszego zwalonego domu. Tam zastałem mamę. Matka była w straszliwym stanie, bo była chora. Pobyłem parę godzin z matką, wróciłem. Jak kapitulacja nastąpiła, to nasz dowódca mówi: „Wiesz co? Twój ojciec od 1939 roku w niewoli siedzi. To wystarczy dla ojczyzny. Masz mamę, chorą w dodatku i w takiej sytuacji, jak opowiedziałeś. Nie idziesz do niewoli, tylko idziesz do matki”. Tak się stało. Z matką dwa czy trzy dni po kapitulacji wyszedłem z ludnością cywilną. Wydostaliśmy się w ten sposób z Warszawy. Koło Kozłowa z bydlęcego wagonu nas wysadzili, do gospodarstw rozmaitych rozmieszczali. Potem wyzwolenie przyszło, wróciliśmy do Warszawy i ojciec wrócił z niewoli. Tak to wyglądało pokrótce.
- Czy był pan represjonowany za przynależność do Armii Krajowej albo za udział w Powstaniu Warszawskim?
Swojego czasu nie miałem prawa pływania po wyjściu ze szkoły morskiej, bo miałem zgniły kościec polityczny i nie mogłem reprezentować bandery Polski Ludowej na morzach świata. Już nie chcę mówić na ten temat.
- Pan zamieszkał na Wybrzeżu.
Bo ojciec wrócił z niewoli i dostał tutaj posadę. Organizował w województwie gdańskim wówczas cały sport. Został później dyrektorem Wojewódzkiego Urzędu Wychowania Fizycznego i Przysposobienia Wojskowego.
- Tata miał na imię Michał?
Michał.
- Proszę powiedzieć, dlaczego przyjął pan pseudonim „Ryś”?
Miałem kolegę, Ryszarda Karpińskiego, który już nie żyje i żeśmy go Ryś [nazywali]. To serdeczny mój kumpel był. Niech będzie „Ryś”.
- On też był w Powstaniu razem z panem?
Nie.
- Mam na zakończenie takie pytanie: jakby pan miał znowu szesnaście lat, poszedłby pan do Powstania Warszawskiego?
To wszystko zależy od sytuacji. Wywodzę się z pokolenia, dla którego sprawa ojczyzny stała zawsze na pierwszym planie. Myśmy byli w domach tak wychowywani. Patriotyzm na pierwszym planie był. Przypominam sobie, że nie było innego wyjścia, trzeba było się angażować w całą tę sprawę.
Sopot, 23 czerwca 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama