Ryszard Zieliński „Ryś”
Nazywam się Ryszard Marian Zieliński. Jestem synem Zenona i Feliksy Heleny z Zarzyckich. Urodziłem się 23 marca 1927 roku w Warszawie.
- Czym zajmował się pan przed 1 września 1939 roku?
Ukończyłem właśnie piątą klasę szkoły powszechnej, jak to się wówczas nazywało. Wróciłem z w wakacji na Huculszczyźnie w przeddzień dosłownie. 1 września miałem iść do szkoły. Bardzo wczesnym rankiem zaczęło się bombardowanie Warszawy, bombardowanie lotnicze, oczywiście od tego momentu zaczęło się zupełnie nowe życie.
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny?
Sprawa jest taka, że przynajmniej ludzie w moim wieku, czyli dzieci, ale w ogóle chyba bardzo znaczna część społeczeństwa, chyba przeważająca, była przekonana, że jeżeli dojdzie do wojny, to będzie to wojna krótka i zwycięska. Wierzyliśmy w swoją potęgę, wierzyliśmy niezłomnie w potęgę naszych sojuszników – Anglii i Francji i zupełnie się Niemców nie baliśmy. Była też wielka wiara skupiona wokół marszałka Śmigłego – Rydza, który był następcą Józefa Piłsudskiego. Śpiewaliśmy bardzo radosne pieśni: „Marszałek Śmigły – Rydz, nasz drugi dzielny wódz.” Naprawdę byliśmy przekonani, że wobec takiej potęgi jak Polska, Anglia i Francja razem wzięte, Hitler popełnia szaleństwo, to się musi szybko dla niego źle skończyć, takie były nastroje, przynajmniej w moim otoczeniu.
- Czym zajmował się pan podczas okupacji przed Powstaniem?
Jak się rzekło byłem dzieckiem, mieszkałem z rodzicami. Mieszkaliśmy na ulicy Kredytowej numer 3, to był gmach Gazowni Warszawskiej. Tam się mieściły biura gazowni, dyrekcja gazowni, bo sama fabryka gazu mieściła się na woli, na ulicy Dworskiej. Tam było również sporo mieszkań w tym budynku, dla pracowników gazowni, czy ludzi z gazownią związanych. Mój ojciec był pracownikiem gazowni i utrzymywał dom. Był głową domu, mama nie pracowała. Przede mną był problem jak dalej przeprowadzać edukację w czasie wojny. Szkoły zostały dosyć szybko po klęsce wrześniowej uruchamiane. Chciałem mówić o szkolnictwie drugiego stopnia, szkoły powszechne normalnie były uruchomione, funkcjonowały tak jak przed wojną, przy czym tam były oczywiście szybko wprowadzane zmiany programowe. Ponieważ była taka sytuacja, że chodziłem przed wojną do szkoły aż na ulicę Młynarską na Woli, a mieszkaliśmy w Śródmieściu na ulicy Kredytowej, to była dosyć duża odległość, w tych warunkach wojennych natychmiast zostałem przeniesiony do innej szkoły przez rodziców, do szkoły naprzeciwko po drugiej stronie ulicy, do szkoły imienia Reja. Nie potrafię już powiedzieć dlaczego to tak przebiegało, bardzo szybko z tej szkoły ja i cały szereg napływowych nowych uczniów zostaliśmy przeniesieni do niewielkiej szkoły powszechnej, czyli podstawowej na ulicy Mazowieckiej. Tam ukończyłem szóstą klasę i to był koniec szkoły powszechnej. W międzyczasie zapisany zostałem do szkoły zawodowej – mechanicznej Konarskiego. Szkoła mieściła się na Lesznie, jednakże z chwilą organizowania getta warszawskiego szkoła ta znalazła się w obrębie getta i została przeniesiona na ulicę Sandomierską 12 na Mokotów. W związku z tym rozpocząłem tam pierwszą klasę w szkole mechanicznej, właśnie na Sandomierskiej, ale po tym roku nauki rodzice niepokoili się, że jednak to jest dość duża odległość. Nie było bezpieczne wypuszczanie dzieciaka, byłem dzieciakiem, żeby odbywało dalsze podróże po mieście. W związku z tym zostałem przeniesiony bliżej, do drugiej klasy też chodziłem do gimnazjum mechanicznego, chodziłem na ulicę Konopczyńskiego 4, to jest w rejonie Kopernika, to się nazywało Pierwsza Miejska Szkoła Mechaniczna Męska, tam byłem w drugiej klasie, to był rok szkolny 1941 – 1942. Dotąd żyło nam się powiedziałbym ze wszystkimi niedogodnościami okupacji, ale względnie jeszcze normalnie jako rodzinie, jednakże w październiku 1941 roku mój ojciec został zaaresztowany. To było aresztowanie nocne dziewięcioosobowej grupy pracowników gazowni, którzy zostali wsypani także przez pracownika gazowni. To była organizacja, która rozprowadzała gazetki nielegalne, informujące o sytuacji. Mój ojciec razem z całą grupą wpadł, został porą nocną zaaresztowany przez gestapo. Ojciec nie żył zresztą długo po aresztowaniu, bo przez parę miesięcy był na Pawiaku, później straszliwie zmaltretowany został przewieziony do Auschwitz, tam w czerwcu 1942 roku zakończył życie. Z chwilą jak zaaresztowano ojca, zmieniło się całkowicie nasze życie. Moja matka nie pracowała. Właściwie znaleźliśmy się bez środków do życia. Na szczęście przyzwoicie zachowała się gazownia, że pozostawiała nas nadal w służbowym mieszkaniu, choć mój ojciec przestał już być automatycznie pracownikiem, tak że my tam do końca do Powstania w tym mieszkaniu mieszkaliśmy. Moja mama chwytała się wtedy różnych rzeczy: szmuglowała wędliny do Warszawy kolejką z Karczewa, z Sochaczewa. Strasznie ciężko pracowała i narażała się na duże niebezpieczeństwa. Właściwie w ten sposób utrzymywała nas. Później, ponieważ znała trochę księgowość, została wprowadzona do pracy w jednej, drugiej firmie, męcząc się okropnie utrzymywała mnie, bo tylko było nas dwoje w rodzinie, jestem jedynakiem. W końcowej fazie, to znaczy w ostatnim roku szkolnym czyli 1943 – 1944 podjąłem pracę w fabryce Lilpop, Rau Loewenstein, na ulicy Bema 65. W fabryce była wewnątrzfabryczna szkoła mechaniczna, świetna, na bardzo dobrym poziomie, naprawdę bardzo dobra szkoła. Tam kontynuowałem naukę w wybranym przeze mnie kierunku, a równocześnie pracowałem i dostawałem trochę pieniędzy. Przydziały były, to był taki czas, kiedy ludzie dostawali różnego rodzaju deputaty, a więc a to przydział węgla, a to przydział ziemniaków na zimę, więc ja już w ten sposób troszeczkę pomagałem w utrzymaniu maleńkiej naszej rodziny. Tak sytuacja wyglądała jeśli idzie o życie naszej rodziny do wybuchu Powstania Warszawskiego. To był rok szkolny 1941 – 1942, kiedy byłem w szkole na ulicy Konopczyńskiego, w tym właśnie roku, w czasie roku szkolnego zostałem na terenie szkoły zwerbowany przez kolegę do organizacji podziemnej, łatwo policzyć jak mało miałem wtedy lat. Była to organizacja, która się nazywała PLAN, mało znana organizacja, która miała zresztą bardzo burzliwe losy. Tam była jakaś ogromna wsypa i to się wszystko chyba rozleciało. PLAN – Polska Ludowa Akcja Niepodległościowa. W mojej klasie została zorganizowana. Oczywiście wszystkie rozmowy były prowadzone niezwykle tajnie, nie mógł kolega najbliższy wiedzieć, co się stało, no ale ktoś do mnie dotarł i uformowała się ze mną włącznie sześcioosobowa sekcja. Myśmy się znali tylko w obrębie sekcji. Do tej sekcji należało pięciu nas chłopców z mojej klasy oraz dowódca, który był z zewnątrz. Dowódca pamiętam miał pseudonim „Kszyk” – [jak] ptak kszyk. Spotykaliśmy się na różnych, na całej serii zakonspirowanych szkoleniowych spotkań, gdzie uczono nas posługiwać się i rozbierać, składać karabin, pistolet, jeden pistolet, drugi pistolet, różne były. Zapoznawano nas z granatami, różnymi typami granatów polskich, angielskich i wzięliśmy udział w ćwiczeniach w terenie, które odbyły się w Lesie Kabackim. Było to jakiejś niedzieli, były różne zajęcia typu wojskowego, podchody i tak dalej, a później „Kszyk” otworzył walizeczkę, zmontował granat, złożył z paru części i zademonstrował nam rzuty granatem. To był straszny huk, blisko osiedla ludzkiego, przerażająca historia. Okazało się, że nie tylko nasz oddział, ale jeszcze kilka innych oddziałów robiło ćwiczenia w Lesie Kabackim. Dzisiaj myślę o tym z trwogą i dziwię się, że myśmy to przeżyli, ponieważ Niemcy bardzo szybko na to zareagowali i obstawili cały ten teren dość gęsto patrolami. Kursowała tam kolejka, kolejka z ulicy Belwederskiej przez Konstancin do Piaseczna, nazywała się Kolejka Wilanowska, została zatrzymana. Nie można było stamtąd w ogóle się wydostać i myśmy pieszo w związku z tym, że akurat nasza grupa, to były rzeczywiście dzieciaki, udało nam się przekonać patrol, że byliśmy u cioci, puścili nas. Bardzo krótko trwała przygoda z organizacją PLAN, bo tam się coś wewnątrz organizacji bardzo dramatycznego, złego wydarzyło. Cała nasza piątka straciła kontakty z naszym dowódcą „Kszykiem”, szóstym. Nie było kontaktu, to skończyła się przygoda z organizacją podziemną, zresztą kiedyś na ulicy spotkałem naszego dowódcę, idąc na wprost, to było kilka miesięcy po ostatnim naszym widzeniu, kiedy zauważył, że idę naprzeciwko, gwałtownie skręcił na drugi koniec ulicy. Zorientowałem się, że nie chce się ze mną spotkać i więcej nie mieliśmy żadnych kontaktów z nim. Nie miałem żadnych kontaktów konspiracyjnych do wybuchu Powstania. Kiedy wybuchło Powstanie nie należałem do żadnej organizacji w tym momencie, bo tamto się urwało, no to tyle, jeśli chodzi o rozdział przed Powstaniem.
- Jak zapamiętał pan wybuch Powstania?
Myśmy się spodziewali, nawet nie zorganizowani, że coś może wystąpić, obserwując od szeregu dni wyraźną ucieczkę oddziałów niemieckich. Byłem w Zalesiu pod Warszawą w tym czasie, bo to były przecież wakacje, i tam przez Piaseczno, przez Zalesie, Niemcy po prostu uciekali. Wyglądali zupełnie inaczej niż wtedy, kiedy szli na wschód, byli naprawdę biedni, oberwani, zmęczeni, brudni, szli pieszo na zarekwirowanych furkach chłopskich. Wyglądało to bardzo marnie, równocześnie bardzo słychać było front, artylerie frontową bardzo słychać było, ziemia jęczała po prostu od artylerii, więc wiedzieliśmy, że koniec jest tuż tuż. Później nastąpiła zaskakująca sprawa: artyleria ucichła, zrobiło się nagle cicho i cisza trwała, nie wiem dokładnie, za to bym głowy nie dał, dwa, trzy dni, nie słychać było frontu, po prostu wszystko ucichło. I wtedy wybuchło Powstanie, czyli wybuchło jakby znienacka, bo wtedy wydawało się, że coś się uspokaja, wtedy wybuchło Powstanie właśnie przy tej ciszy. Pojechałem z mamą z Zalesia do Warszawy w dniu 1 sierpnia, nie mając zielonego pojęcia o tym, że Powstanie wybuchnie tego dnia. Odwiedziliśmy moją ciotkę na Ochocie, ona powiedziała: „Jak to, wy nic nie wiecie? Mąż i jeden syn, drugi, poszli już do organizacji! Lada moment będzie Powstanie.” Wracaliśmy stamtąd tramwajem, godzina była około szesnastej, dojechaliśmy tramwajem ulicą Marszałkowską do rogu Królewskiej, tam wysiadaliśmy, tam był nasz przystanek i przez Plac Dąbrowskiego zaczęliśmy zmierzać ku ulicy Kredytowej, gdzie był nasz dom. Kiedy szliśmy wzdłuż linii ulicy Kredytowej pierzeją Placu Dąbrowskiego zaczęła się strzelanina. To było około szesnastej godziny, czyli o godzinę przed, jak się później dowiedziałem, przed wyznaczoną godziną „W”. Zaczęła się strzelanina w okolicy ulicy Jasnej, skrzyżowania ulicy Jasnej z Placem Dąbrowskiego, to były jeszcze strzały pojedyncze, ale dosyć częste. Przyśpieszyliśmy kroku, nie bardzo wiedząc co się dzieje, później już strzały za nami słyszeliśmy, jak byliśmy na ulicy Kredytowej i jak najszybszym krokiem do bramy wpadliśmy, do domu. Jeszcze nie wiedzieliśmy, że to jest Powstanie, tymczasem po chwili okazało się, że za wcześnie, ale Powstanie już wybuchło. Takie były moje wrażenia, jeszcze wtedy nigdzie nie należałem w tym momencie, w tym pierwszym dniu Powstania. Co jeszcze powiem, że kiedy zbliżał się wieczór, a my mieszkaliśmy wysoko na piątym piętrze od strony ulicy Kredytowej, od strony Placu Małachowskiego, kierownictwo gazowni – administracja wydało nakaz, że wszyscy mieszkańcy mają zejść do piwnic. Tam na szczęście w piniach były bardzo dobre warunki, ponieważ to był, jak powiedziałem, budynek gazowni, tam w piwnicach były olbrzymie, o wielkich przestrzeniach, archiwa gazowni i te archiwa, nie wiem dlaczego, nie umiem tego wytłumaczyć, były opróżnione, nie było tam żadnych papierów, natomiast były olbrzymie regały piętrowe, dwupiętrowe regały, bardzo szerokie, tak że właśnie na jednym regale mogły dwie osoby sobie spokojnie spać. To była duża przestrzeń, pod całym budynkiem się mieściły archiwa. Wszyscy pracownicy, mieszkańcy domu zeszli posłusznie do piwnicy i od tego momentu zaczęło się już życie piwniczne, przy czym w naszym przypadku było to stosunkowo komfortowe, bo gdzie indziej piwnice były maluśkie, straszne, jak to normalnie w domach mieszkalnych, my mieliśmy w gazowni pod tym względem rzeczywiście komfort i Powstanie zaczęło się.
- Jak pan trafił do oddziału?
Zaraz następnego dnia, oczywiście już bardzo szybko zorietowalismy się, że to jest Powstanie, ale sytuacja była zupełnie nierozpoznana, nikt nie wyścibiał nosa poza dom. Następnego dnia zacząłem szukać możliwości wstąpienia do Armii Krajowej. Jakiś oddział Armii Krajowej, jeszcze wtedy nie wiedziałem jaki, zajął nasz budynek. Najpierw rozmawiał ze mną jakiś kolega, później skierował mnie wyżej, następna osoba [też mnie gdzieś skierowała] i oni mnie nie przyjęli, muszę powiedzieć, że wyglądałem bardzo młodziutko i dziecinnie, miałem siedemnaście latek, ale byłem szczupak i o dziecięcym wyglądzie, więc koniec rozmowy był taki, że zostałem zapytany: „A broń kolega ma?”, powiedziałem: „No nie, broni nie mam.” „No widzi kolega, takich bez broni to my mamy dosyć. Tworzą się różne oddziały pomocnicze, trzeba nosić zaopatrzenie, trzeba kopać schrony, trzeba barykady robić, jest mnóstwo roboty, niech kolega się zgłosi do takiego oddziału.” No i zrozpaczony cośkolwiek, bo miałem jakieś zapędy bohaterskie i strasznie chciałem walczyć, walczyć, walczyć. Niestety to się nie udało, rzeczywiście zakręciłem się koło oddziału pomocniczego, który akurat budował barykadę w poprzek ulicy Mazowieckiej, na wysokości gmachu dawnego Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego, a aktualnie wtedy Arbeitsamtu czyli Urzędu Pracy, barykada była budowana i była to barykada niekomunikacyjna, [tylko] typu bojowego, z płyt chodnikowych, z cegieł, bardzo masywna barykada była robiona, ponieważ Niemcy od strony Ogrodu Saskiego, od strony Placu Piłsudskiego, wówczas to się nazywało Adolf Hitler Platz, strzelali wzdłuż ulicy Mazowieckiej, która należała do nas. Wybudowaliśmy z moim udziałem potężną dosyć barykadę, ja się w dalszym ciągu rozglądałem, mnie to nie zaspokajało. Trzeba sobie zdać sprawę z tego jeszcze, że dla ogromnych rzesz młodziaków jak ja, to było poczucie powinności, to było zaangażowanie w sprawę polską, ale było w tym też dziecięcej zabawy trochę, przygody, coś kowbojskiego, na froncie być, na linii. Człowiek jeszcze sobie nie wyobrażał jak to wygląda i takie coś było we mnie. W tym to momencie zwrócił się do mnie mieszkaniec mojego domu, nazywał się Waldek Mdzewski, jego rodzina była rodziną komunistów, oni od razu się związali z oddziałem Polskiej Armii Ludowej – PAL, on powiedział: „Ty Rysiek, co ty będziesz się zastanawiał, tam dostaniesz broń, pójdziesz walczyć.” Niewiele się zastanawiając od razu się na to zdecydowałem, jak pójdę do boju, to co mi za różnica czy z tym czy z tamtym, tak było. Znalazłem się w oddziale, który stacjonował na ulicy Boduena, nie pamiętam numeru tego domu, ale tam był w takim półpodziemiu lokal rozrywkowy, który się nazywał „Cafe Gong” tam była mała scenka, taka estradka, był fortepian, było sporo przestrzeni i tam stacjonował oddział zbrojny Polskiej Armii Ludowej. Znalazłem się tam i rzeczywiście wyznaczono mnie do służby wartowniczej. Przed bramą okazało się, że tam dowódca oddziału był, dowódca w szerszym tego słowa znaczeniu, dowódca w ogóle całego PAL-u tam się ulokował, on miał pseudonim „Generał Skała”, to był jego pseudonim, nie stopień, stopień jego to był chyba major. Przez szereg dni pełniłem tam tylko służbę wartowniczą przed bramą domu, czyli znów nie było dla mnie wojny, nie było przygody, tylko byłem wartownikiem i stałem z karabinem i: „Stój, kto idzie?” to był cały mój dotychczas udział w Powstaniu, więc to mi się też nie podobało, ale nawiązałem kontakt wtedy z kimś, kto się tam pojawiał u pewnej dziewczyny z tego oddziału, kto był z Armii Krajowej i należał do Wojskowej Służby Pożarniczej, która była zlokalizowana w moim domu na ulicy Kredytowej pod [numerem] 3. Myśmy się szybko z tym chłopakiem, który tam przychodził, zaprzyjaźnili. On mi się strasznie podobał, był taki bohaterski, wspaniały, miał pseudonim „Boruta”. On załatwił, że zostałem przyjęty do Armii Krajowej, więc tu się szybko pożegnałem, przeszedłem, wróciłem znów do swojego domu, tylko do tego oddziału WSPOSZ, to było w skrócie – Wojskowa Służba Pożarnicza, później spotkałem się jeszcze z Wojskową Strażą Pożarną, nie jestem pewien czy taka jest pełna nazwa czy taka, bo operowano wyłącznie skrótem. Od tego czasu byłem już w Armii Krajowej, w Wojskowej Służbie Pożarniczej, gdzie z grozą wojny się już spotkałem. To była służba bardzo niebezpieczna, nie można było się kryć, trzeba było wprost przeciwnie, wszelkie nasze akcje odbywały się na ogół bardzo często dość wysoko. Na Placu Dąbrowskiego, za czasów niemieckich, przed Powstaniem, zapewne z niemieckiej inspiracji, ale właściwie nie wiem, wybudowany został ogromny zbiornik wody, zbiornik przeciwpożarowy. Warszawa została w tym czasie zaopatrzona w cały szereg zbiorników na różnych placykach, on był pełen wody, to się ogromnie przydało nam w czasie Powstania, bo bardzo szybko w ogóle zaczęło wody ować, a my do naszej motopompy mieliśmy wodę, braliśmy to bezpośrednio z tego właśnie zbiornika, byliśmy zaopatrzeni w węże pożarnicze, we wszelkiego rodzaju sprzęt gaśniczy i na dość dużym obszarze dawało się wodę przenosić do końcówki, do tak zwanej prądowinicy, którą się sikało na pożar. Na przykład z Placu Małachowskigo, z Placu Dąbrowskiego, przy pobieraniu wody z Placu Dąbrowskiego gasiliśmy wtedy z moim udziałem budynek Arbeitsamtu, na pierwszym piętrze wysoko, przy samej [ulicy] Mazowieckiej, spora odległość jednak, bo to pompa podawała na taką dużą odległość. W służbie WSPOSZ dowódcą był kapitan o pseudonimie „Janusz”, natomiast nazywał się Mariusz Westwal. To był człowiek wyróżniający się wiekiem spośród nas, bo my wszyscy to byliśmy szczeniateria, natomiast kapitan „Janusz” był człowiekiem po czterdziestce, sporo chyba po czterdziestce. Wszyscy byliśmy pewni, że on dowodzi tylko naszą małą jednostką, która tam w rejonie działała, nawet na ten temat napisałem pewną historię naszego oddziału, która okazała się nieaktualna niedawno, bo uzyskałem dokument napisany przez kapitana „Janusza” w Londynie i przechowywany w Muzeum Londyńskim, w archiwum w Londynie. Ten dokument mi przywieziono, przywiózł mi notabene niejaki pan Marek Strok, który zresztą współpracuje z Muzeum Powstania Warszawskiego, on przywiózł mi dokument, znając moje zainteresowania tą jednostką. Tam zostało napisane, że ta jednostka składała się z szeregu, z kilku oddziałów pożarniczych i ten mój był tylko jednym z szeregu, a kapitan „Janusz” był dowódcą całego szeregu oddziałów, chyba siedem czy osiem takich oddziałów. Zresztą mam dokument, więc można stwierdzić ile tam tego było. Dowódcą mojego oddziału był Bogusław Moszyński, pseudonim „Farys”. On był wówczas z zawodu strażakiem, więc znał się doskonale na tej robocie, teraz już jest emerytowanym profesorem medycyny, a wtedy był strażakiem, no i był bardzo dobrym naszym dowódcą. Oddział składał się, ja nie wiem, gdzieś w sumie około dziesięciu osób. Dwie dziewczyny były wśród nas. Jedna z tych dziewczyn – Sylwia, która zachowywała się bardzo dzielnie, zwariowała, oszalała, nie wytrzymała napięć powstańczych. To był drugi przypadek jaki znałem obłędu, jakiego doznał mieszkaniec Warszawy, jeszcze jeden – pan Grzęda, który był portierem w naszym budynku gazowni, też oszalał w czasie Powstania, stracił zmysły, to też o czymś świadczy, jaki to był czas. 17 września bodajże, mam ten dokument, pułkownik „Radwan”, dowódca obwodu Śródmieście Północ, obwodu pierwszego, wydał rozkaz likwidujący Wojskową Służbę Pożarniczą. Dlaczego? Już nie mieliśmy czym gasić, skończył się sprzęt, skończyła się woda, wojowaliśmy tam rozwalając, rozbijając, ale to już nie miało sensu, natomiast owało ludzi na linii, myśmy zostali rozwiązani wówczas i przeniesieni zostaliśmy, ten cały nasz oddział, do zgrupowania „Bartkiewicza”, dokładnie z dniem 20 września, do Kompanii Pierwszej podporucznika „Andrzeja Prawdzica”. Znalazłem wtedy tam to, o czym marzyłem od początku, była to pierwsza linia wreszcie, była to ulica Królewska, często się o niej mówiło, [że] była linią twardego frontu, rzeczywiście tam na linii nie było z naszej strony żadnych ustępstw. Tam byłem do końca Powstania, jednakże muszę powiedzieć, że troszkę się tam nerwowo uspokoiłem na tej pierwszej linii, w porównaniu z przeżyciami, jakie miałem w tym oddziale pożarniczym, to był czas, w którym Niemcy nie atakowali Królewskiej. Tam były ciągle potyczki, ale drobne. Były sytuacje niebezpieczne, działało się na tak zwanych czujkach, przed linią obronną. Gdzieś tam na samym początku gruzów siedziały czujki, no więc tam naprawdę bardzo łatwo było oberwać. Jednakże mimo wszystko powiedziałbym, że tam było jakby bezpieczniej w tym czasie, niż przedtem, kiedy wojowaliśmy w oddziale strażackim. Jedna właściwie była noc, która wydawało się, że przygotowywany był atak ze strony niemieckiej, bardzo silnie na naszym odcinku byliśmy ostrzeliwani w nocy, z broni maszynowej i z granatników. Granatnik to jest bardzo malutki moździerz, który takimi bąbkami strzela, stromym dosyć torem, to padało na nasze podwórka, deszcz granatów z granatników, więc wydawało się, że to jest przygotowanie do szturmu. Jednakże szturm nie nastąpił, trudno sobie wytłumaczyć dlaczego, było z naszej strony trochę odpowiadania granatami, trochę nawet, bo z granatami było krucho, kawałkami cegieł rzucaliśmy w bunkierek niemiecki, skąd oni strzelali z broni maszynowej, ale nie szturmowali. Wprawdzie następnego dnia przeczytaliśmy w „Biuletynie informacyjnym”, że odparliśmy na tym odcinku bardzo silny atak niemiecki. No myśmy się roześmieli, nie było ataku, było natomiast wyraźne przygotowanie do ataku. Wkrótce doszło do zawieszenia broni. W czasie zawieszenia broni razem z mamą, która cały czas była w tym domu Kredytowa 3, ja byłem blisko, bo byłem na [ulicy] Królewskiej, tak że z mamą się widywaliśmy, odbyliśmy wyprawę za Aleje Jerozolimskie. To była wyprawa, to było przejście jednym tylko płytkim wykopem przez Aleje Jerozolimskie. Wielki był tłum, długie czekanie, odwiedziliśmy naszą rodzinę, okazało się, że szczęśliwie wszyscy żyją, no i po tym zawieszeniu broni, już walki nie zostały podjęte, była kapitulacja. Wymaszerowałem z Warszawy razem z moim oddziałem, już wtedy byliśmy zreorganizowani, wymaszerowaliśmy już nie jako zgrupowanie „Bartkiewicza”, a wymaszerowaliśmy jako XXXVI Punkt Piechoty Legii Akademickiej. W końcówce Powstania zostały odtworzone struktury przedwojenne wojskowe w Armii Krajowej, no i już jako XXXVI Pułk Piechoty poszliśmy do niewoli. Niewola to jest odrębny rozdział, a mówimy o Powstaniu, wymaszerowaliśmy 5 października z Warszawy do Ożarowa pieszo, 7 [października] z Ożarowa. W Ożarowie był obóz przejściowy zrobiony w fabryce kabli – Kabelwerk Ożarów i stamtąd z bocznicy fabrycznej przewiezieni zostaliśmy pociągiem towarowym do obozu 11B Fallingbostel do stalagu, stamtąd później rozsyłani byliśmy do innych Stalagów. Trafiłem do stalagu 6J – Dorsten w Westfalii, a dalej do Arbeitskommando – komenderówka pracy, wyłoniona w ramach obozu jenieckiego, w [niezrozumiałe] w Nadrenii, mam znakomite materiały dotyczące obozu jenieckiego, bo jeden z naszych kolegów bardzo dokładnie to notował, cały segregator tych materiałów przekazałem do archiwum, może się kiedyś ukaże.
- Chciałbym jeszcze wrócić do czasów Powstania, chciałem się zapytać jaka panowała atmosfera w oddziale, jak wyglądało pana życie codzienne?
Wspomnę może dla zilustrowania tego taki epizod. Trzeba powiedzieć, że Niemcy dotarli gdzieś między 6, a 8 września, zajęli błyskawicznie Powiśle, przekroczyli Nowy Świat i dotarli aż do linii ulicy Mazowieckiej. Mazowiecka to była granica obszaru kontrolowanego przez nasze zgrupowanie „Bartkiewicza”. To było strasznie niebezpieczne, Niemcy doszli do Mazowieckiej, właściwie nie byliśmy przygotowani do tego by się obronić, ale oni po prostu się zatrzymali. Prawdopodobnie taki był ich plan działania, że dojść do Mazowieckiej i stanęli, na nasze szczęście, bo dla nas to by była tragedia, gdyby poszli dalej, ale w tym czasie zaczęto wycofywać z tego miejsca wszystkie oddziały, które nie musiały tam być, więc takim oddziałem, który nie musiał tam zostać w tym momencie był nasz oddział strażacki, i nas ewakuowano – 7 [czy] 8 września, coś takiego, ewakuowano nas na ulicę Widok 10. Tam już właściwie nie bardzo wojowaliśmy. Nosiliśmy jakieś zaopatrzenie, prace pomocnicze, gaszenia pożarów już [nie] było takiej okazji, nie było czym, otóż myśmy już wtedy rozumieli, że chyba już przegraliśmy Powstanie i wtedy... 18 chyba września, około sto czterosilnikowych samolotów amerykańskich przyleciało w biały dzień nad Warszawę i został dokonany gigantyczny zrzut zaopatrzeniowy dla Warszawy! Jak myśmy zobaczyli potężną armadę nad Warszawą, jak zobaczyliśmy jaka to jest potęga, od razu uwierzyliśmy – Zwycięstwo! Szkoda gadać, „Już nam nic nie zrobią!” Strasznie naiwnie te sprawy traktowaliśmy, ale byliśmy przekonani, że „Nie, no oczywiście Ameryka z nami! Wygraliśmy.” W naszej grupie, tej pożarniczej, jeden był tylko człowiek, który powiedział: „Głupi jesteście, sprawa jest przegrana, nic nas nie jest już w stanie uratować.” Myśmy się z niego śmieli, myśmy z niego rechotali. Okazało się, że jednak on miał rację, a nie my wszyscy, ale ten obraz przedstawia mniej więcej jak wyglądały nastroje. oczywiście była osobno sprawa, to były tragedie, utrata bliskich, ranni, walenie się miasta w proch, ta rzeczywistość była daleka od naszej kowbojskiej przygody, jaką sobie wyobrażaliśmy na początku Powstania. Było rozpaczliwie, ale jednocześnie wierzyliśmy do końca, że to musi być wygrana, zwłaszcza jak w ostatniej fazie Powstania zaczęła się pojawiać pomoc sowiecka, cały czas oni nam w ogóle nie pomagali, była zupełna cisza, artyleria, cicho było, Niemcy robili z nami co chcieli, po prostu Rosjanie przestali im przeszkadzać w wykańczaniu Powstania Warszawskiego, ale w końcówce, kiedy już Powstanie było stanowczo przegrane, wtedy pojawiła się pomoc sowiecka, więc co noc przylatywały kukuruźniki, kukuruźnik to był dwupłatowy bardzo leciutki samolocik, słychać było: „tyrtyrtyr” – taki dziwny miał turkot silnika, i później robiła się cisza. Silnik był zapalany, później wygaszany, on szybował i nie było go w nocy widać, nie było go w nocy słychać, on leciał sobie lotem szybowym i zrzucał zaopatrzenie dla Warszawy, na ogól dosyć celnie, byli dość dobrze poinformowani, bo zrzuty amerykańskie to w ogromnej większości poszły na stronę niemiecką niestety, więc zaczęli nam pomagać Rosjanie. W zupełnej końcówce Powstania, artyleria zaczęła walić w Niemców i widzieliśmy rozpalone do czerwoności pociski z ulicy Królewskiej, wzdłuż ulicy Królewskiej, nad Ogrodem Saskim leciały, padały gdzieś tam w rejonie Krakowskiego Przedmieścia na teren niemiecki bardzo celnie, więc nawet ta symboliczna już pomoc, która nie miała chyba na celu rzeczywiście wyciągnąć nas z opresji, wystarczyła żebyśmy do końca wierzyli, że sprawa jest wygrana, że wygramy Powstanie. Nawet, kiedy już było zawieszenie broni, kiedy Warszawa leżała w gryzach, to my wierzyliśmy, że Niemcy muszą to przegrać, byliśmy w błędzie. Czyli nastroje były nie najgorsze, ale muszę powiedzieć, że to co mówię, to trzeba ograniczyć wyłącznie do tych, którzy walczyli, a pamiętajmy jeszcze o tym, że ci którzy walczyli, to byli głównie ludzie bardzo młodzi, to byli głównie ludzie siedemnastoletni, osiemnastoletni, dziewiętnastoletni, czyli niezbyt jeszcze doświadczeni, niezbyt mądrzy, z wielkim ogniem do walki. Myśmy nie umieli popatrzeć na tę sprawę analitycznie, zresztą dobrze jest pamiętać w tym miejscu jeszcze o takiej sprawie, że myśmy przez cały okres okupacji byli pozbawieni gazet, był „Nowy Kurier Warszawski” ale nikt go nie czytał, bo to był grzech czytać „Nowy Kurier Warszawski” bo to była gadzinówka niemiecka. Były radia, radia myśmy tak jak prawie wszyscy Warszawiacy, no powiedzmy jak większość, zamurowali swoje radio, niektórzy rozbijali, żeby nie oddawać Niemcom, był nakaz, że radioodbiorniki mają być oddane, więc tak: człowiek był pozbawiony przez kilka lat: radia, prasy i właściwie nie bardzo wiedział, co się dzieje na wojnie, bo temu co mówili Niemcy człowiek nie wierzył, stąd i nasze błędne oceny. Ta sprawa też miała wpływ, że myśmy nic nie wiedzieli o wojnie tak na szeroką skalę. Mieliśmy tylko swoją nadzieję, wielką nadzieję cały czas. Tylko zaznaczam, to co mówię można odnosić tylko do młodzieńczej wojaczki naszej, natomiast zupełnie inaczej musieli to odbierać ludzie, którzy nie walczyli, którzy siedzieli w norach, schowani, stłoczeni, brudni, głodni i czekający tylko, kiedy strop im się na głowę zawali. Ci ludzie musieli inaczej patrzeć na Powstanie Warszawskie. Z pewnych źródeł, które dotarły do moich rąk, bo troszeczkę grzebałem po archiwach, znalazłem taki opis, że oddział powstańczy na niczyim terenie, kiedy chciał wkroczyć do jakiegoś budynku, zabarykadowali się cywile i nie chcieli ich wpuścić: „Nie puścimy was, idźcie sobie stąd, bo przyjdą Niemcy i nasz wszystkich rozwalą.” Tak że ludność cywilna bardzo różnie do tego podchodziła i nie zapominajmy, że najwyższą cenę zapłaciła za Powstanie ludność cywilna. Na Woli, na Ochocie, straty ludności cywilnej były gigantyczne, a myśmy właściwie nie mieli o tym pojęcia, jakie były cierpienia ludności cywilnej, my walczący byliśmy w lepszej sytuacji, wtedy podchodziłem do walki radośnie, dzisiaj zadaję sobie bardzo wiele kardynalnych pytań na temat Powstania Warszawskiego, kiedy już wiem więcej o Powstaniu Warszawskim niż z pozycji mojego okopu.
- Jak zapamiętał pan żołnierzy niemieckich?
W czasie Powstania?
W czasie Powstania widziałem żołnierzy niemieckich prowadzonych po zdobyciu przez nas gmachu PAST-y na ulicy Zielnej. Byli czarni od dymu, marnie się prezentowali wtedy. Widziałem grupki jeńców niemieckich, którzy byli używani w czasie Powstania do różnego rodzaju prac, głównie do odkopywania zasypanych, więc do prac różnego rodzaju fizycznych, bezpieczne czy niebezpieczne, wszystko co było w obrębie Warszawy, wszystkie prace, które były w obrębie Warszawy były niebezpieczne. Zastanawiam się, bo chodzi zapewne o moich żywych przeciwników – Niemców, widziałem Niemców przemykających przez Ogród Saski, takiego Niemca na wprost mnie to nie widziałem. Widziałem trupy niemieckie na ulicy, na ulicy Królewskiej. Oko w oko z Niemcem w walce nigdy nie stałem, rzucałem granatami w stronę niemieckiego bunkierka, w porze nocnej, kiedy byłem na czujce, nie widziałem też tych Niemców, widziałem ogień z lufy karabinu maszynowego, natomiast nie widziałem Niemców, więc widziałem Niemców tylko w pozycji jeńca właściwie, trupa, a w walce takiego spotkania z Niemcem nie miałem. Staram się być bardzo uczciwy, nie przechwalać się.
- Wspominał pan o ludności cywilnej, jak ludność cywilna odbierała pana oddział?
Bardzo dobrze, bo byliśmy oddziałem, który niósł pomoc ludności. Walczyliśmy z pożarem, nie tylko walczyliśmy z pożarami, odgruzowywaliśmy też. Na przykład braliśmy udział w strasznej akcji: Filharmonia Warszawska została zawalona pociskiem z działa kolejowego. Gamach Filharmonii zawalił się w czasie powstańczej odprawy harcerskiej. Dużo młodzieży [tam było], to się wszystko na nich zawaliło. Chcieliśmy ratować ludzi, więc nasz oddział też został skierowany do wygrzebywania z gruzów biednych młodych ludzi, którzy w większości tam jednak zginęli. Niektórych wyciągaliśmy żywych ale ledwo, ledwo żywych naprawdę, trudno opowiedzieć, jakie wrażenia się wtedy przeżywało, więc myśmy poza walką z pożarami mieli mnóstwo jeszcze tego rodzaju działań. Dalej prace pomocnicze takie jak przenoszenie granatów na przykład z jakiejś wytwórni, bo były powstańcze wytwórnie granatów, w wytwórni, która była w rejonie ulicy Złotej, dość daleko do Marszałkowskiej, myśmy tam szli w porze nocnej i przenosiliśmy to do nas w rejon działania „Bartkiewicza”. Trzeba sobie wyobrazić jeszcze taką rzecz, że to nie było coś takiego, że się szło ulicami i niosło granaty. Nieśliśmy na plecach w workach granaty, oczywiście rozbrojone. Ktoś niósł granaty, ktoś inny zapalniki i myśmy szli połączonym systemem przejść piwnicznych, bardzo rzadko wychylając głowę na świeże powietrze. W Warszawie został stworzony podziemny system komunikacji, połączone zostały piwnice kolejnych domów, w taki sposób, że przechodziło się setki metrów cały czas pod ziemią, ale przechodziło się w taki sposób, że się deptało między nogami ludzi, którzy w tych przejściach żyli, tam przebywali ze swoim całym majątkiem. Trzeba powiedzieć, że entuzjazmu u tych ludzi widocznego na początku Powstania, później już nie było widać, oni byli zmaltretowani, oni byli przerażeni, i nie zawsze z ich strony widziało się sympatię. Czasem dało się zauważyć jakiś odruch niechęci do naszej wojaczki. Ludność cywilna straszną cenę [zapłaciła]. Chyba z biegiem czasu stosunek ludności cywilnej do nas był coraz mniej entuzjastyczny, a powiedziałbym, że niechętny nam niekiedy wprost. To jeszcze też zależy w jakim miejscu, bo były takie miejsca, w których ludzie czuli się jakby lepiej, pewniej, ale bywały takie miejsca, gdzie było tragicznie, bo miasto bez jedzenia, bez wody, bez murów, które się waliły, wieczne ryzyko śmierci, wieczne niebezpieczeństwo, ginęli najbliżsi, to zrozumiałe że po dwóch miesiącach entuzjazm musiał opaść, zresztą coraz więcej ludzi, jak sądzę, musiało sobie zdawać sprawę, że sprawa jest przegrana. Jeżeli można tutaj w tym miejscu powiedzieć parę słów o zgrupowaniu „Bartkiewicza”, do którego trafiłem w tym finale swojej powstańczej działalności, to ono kontrolowało obszar zamknięty ulicami Królewską, Marszałkowską, Świętokrzyską, Mazowiecką, Placem Małachowskiego. Dlatego warto odrobinę powiedzieć, bo to było zgrupowanie zorganizowane dopiero w czasie Powstania, z różnych konspiracyjnych jednostek, to zgrupowanie powołane zostało dopiero 5 sierpnia, przedtem nie istniało. Zostało powołane dlatego, bo okazało się nagle, że powstał nieoczekiwanie front na ulicy Królewskiej, na której nie miało być żadnego frontu. Ogród Saski, Krakowskie Przedmieście, wszystko to miało być po prostu zdobyte, miało być nasze. Tymczasem w tym obrębie nic się nie udało z tych pierwszych akcji powstańczych, żadna akcja się nie powiodła w rejonie Krakowskiego Przedmieścia i Placu Piłsudskiego i Ogrodu Saskiego. W naturalny sposób nagle okazało się, że front jest na ulicy Królewskiej i to bardzo zagrożony, bo od razu zaczęli Niemcy, a ściśle biorąc zbieranina z oddziałów Dirlewangera, Kamińskiego, atakować front i ulicę Królewską. Wtedy właśnie powołane zostało zgrupowanie „Bartkiewicza”, którego człon stanowiły cztery kompanie, to były kompanie akowskie, pierwsza była „Andrzeja [Prawdzica]”, druga była „Bihuna”, czwarta była „Kłodzina”, a trzecia była nie akowska, trzecia była z kadry Polski Niepodległej kapitana „Lechicka”. Te cztery kompanie stanowiły człon zgrupowania Bartkiewicza. W początkowej fazie, kiedy zgrupowanie zaczynało, to liczyło 6 sierpnia bodajże, sto sześćdziesiąt kilka osób, w końcowej fazie Powstania, 30 września bodajże, liczyło ponad osiemset osób. Straty zgrupowania były około stu dwudziestu osób zabitych, udało nam się odtworzyć prawie pełną listę zabitych.
- Jakie jest pana najlepsze, a jakie najgorsze wspomnienie z Powstania?
Najgorsze wspomnienie to jest jednak filharmonia, która do dzisiaj mi się przypomina niekiedy, niewyobrażalne zupełnie obrazki, dosłownie góra gruzu i wystająca ręka i rzecz trwa bardzo długo, ta ręka rusza się, rzeczy zupełnie niewyobrażalne, wydobywamy wreszcie go po wielkich trudach, a wielkie trudy były, bo każdy ruch groził następnym waleniem się, wydobywamy tego człowieka i on daje znaki życia, natychmiast umiera zresztą. Wszystkie widoki z filharmonii, wysiłek dla ratowania gromady ludzi, ta beznadziejna walka, ta rozpacz tego czasu, to jest coś czego nie można dać rady, to chyba najsilniejsze wrażenie, jakie miałem w czasie Powstania.
- Może pan opowiedzieć o swoim najmilszym wspomnieniu z okresu Powstania?
Najlepsze [to], nie wiem czy nie amerykańskie samoloty, kiedy wydawało mi się, że już zwyciężyliśmy, strasznie to naiwne. Być może gdybym się głębiej zastanowił, to może bym znalazł mądrzejszą odpowiedź, ale jestem trochę zaskoczony, tak jak wtedy, bardzo, ogromnie się cieszyliśmy, tańczyliśmy, skakaliśmy, jak te samoloty warczały, takie potężne czteromotorowe, ogromna potęga, czuliśmy tę potęgę, że nic się jej nie oprze. Oparło się.
- Czy chciałby pan coś jeszcze powiedzieć na temat Powstania?
Im dłużej żyję i im więcej wiem na temat Powstania, a tak się składa, że ciągle w orbicie tych wydarzeń krążę z tego względu, że tak mi wypadło, że trochę działam wśród resztek żyjących Powstańców, jestem w tej chwili prezesem tego zgrupowania, środowiska zgrupowania „Bartkiewicza”, zresztą niechętnie i nie dlatego, żeby mnie się to najbardziej należało, tylko dlatego, że, jak się zdaje, jestem najsprawniejszy fizycznie i umysłowo z tej żyjącej jeszcze gromady i nakłoniono mnie do tego, że muszę to robić, więc grzebię się trochę w tych sprawach, prześladuje mnie ciągle myśl – należało robić Powstanie czy nie należało go robić? Mając dzisiejszą wiedzę, dochodzę coraz bardziej do przekonania, że nie należało robić Powstania, że ono było skazane z góry na niepowodzenie w tej sytuacji politycznej, ale wiedza o sytuacji politycznej była niepełna wówczas i sądzę, że popełniono błąd tragiczny w skutkach, bo przestało istnieć miasto i przestali istnieć mieszkańcy tego miasta. Sto kilkadziesiąt tysięcy ludzi jednak poszło do nieba, a niewielu po różnych wędrówkach wróciło do swojej Warszawy, większość jednak rozproszyła się po całym świecie. Zginęło w Warszawie największe skupisko inteligencji polskiej, nie mówię w ogóle o różnego rodzaju wartościach kultury, ale
suma summarum wydaje mi się, że nie było najmniejszej szansy, na to, że wyjdziemy z Powstania zwycięsko. Ale to dzisiaj jestem taki mądry. Wtedy, myślę, że nikt nie był taki mądry, wszyscy mieli wiedzę ograniczoną i nie byłbym w stanie nikogo potępić wśród tych, którzy podjęli decyzję, którą uważam za błędną. Nie chciałbym być jednym z nich, ale wydaje mi się, że to była sytuacja, w której nie można było podjąć decyzji dobrej, każda decyzja okazałaby się zła. Współczuję tym ludziom, którzy musieli tę decyzję podjąć, generalnie jednak sądzę, że była to zła decyzja, najgorsza z możliwych, biorąc pod uwagę cenę, którą musiała Polska zapłacić. Takie natomiast sądy optymistyczne, pod względem Powstania, że gdyby nie Powstanie Warszawskie nie byłoby „Solidarności”, nie byłoby wszystkich pozytywów późniejszych, uważam takie sądy za nieuprawnione, nie można tak mówić. To wszystkiemu można przypisać taką rzecz, że dzięki Powstaniu Warszawskiemu zwycięstwo „Solidarności” nastąpiło, nie mogę się z czymś takim zgodzić, nie widzę związku jednego z drugim, ale chyba większość myśli inaczej.
- Mówił pan o swoich losach po kapitulacji, czy mógłby pan to rozwinąć?
Chętnie. Tu chcę powiedzieć, że przekazałem pani dyrektor Muzeum Miasta Warszawy dla archiwum waszego z przeznaczeniem, bo ona to zbierała w swoim czasie, segregator zawierający sto dwadzieścia kilka dokumentów, zapisków zrobionych w czasie niewoli, przez naszego kolegę o pseudonimie „Alwicz” – Aleksander Protapowicz ze zgrupowania „Bartkiewicza”. On miał w sobie żyłkę takiego wychowawcy młodzieży. Był o te parę lat starszy i w niewoli, za zgodą Niemców, stał się kierownikiem baraku młodocianych, w niewoli Niemcy wydzielili baraki dla tak zwanych młodocianych, młodociani to byli na ogół ci, którzy nie ukończyli jeszcze siedemnastu lat. Ja już ukończyłem, dlatego byłem wśród dorosłych, ale sporo było takich, którzy nie ukończyli siedemnastego roku życia. „Alwicz” był kierownikiem baraku dla młodocianych w Menhenblanchach, ale przedtem jeszcze w Fallingbostel, później w Dorsten, on cały czas, od pierwszego dnia niewoli, robił notatki. To jest kapitalny materiał dokumentujący ten czas, bo to nie tak jak dzisiaj ja to widzę i wspominam, ale tak jak wtedy na gorąco się widziało i wszystkie wydarzenia są zapisane. Wracając do początku, więc wędrowaliśmy pieszo z Warszawy, w skrócie to przedstawię, wędrowaliśmy pieszo z Warszawy do Ożarowa. Tam, to było 5-ego, po drodze składaliśmy broń, broni mieliśmy strasznie mało, ale coś tam zostało ukryte, coś jednak było wynoszone. Broń składaliśmy na Placu Narutowicza, na podwórzu domu akademickiego, przychodziliśmy takim jakimś systemem: jedną bramą się wchodziło, drugą bramą się wychodziło, w asyście niemieckiej oczywiście składaliśmy broń salutując. Każdy składał, stawał na baczność i salutował. Niemcy się zachowywali tutaj trzeba powiedzieć przyzwoicie. W międzyczasie mieliśmy tutaj jeszcze przy wejściu na Plac Narutowicza, od strony Śródmieścia Alejami Jerozolimskimi, to już była [ulica] Grójecka, tam w otwartym samochodzie stał generał „Monter” dowódca Powstania Warszawskiego, bo to on był dowódcą Powstania, a nie „Bór” i przyjmował naszą defiladę, przybijaliśmy wtedy, a on salutował, w towarzystwie jakiegoś niemieckiego generała, zdaje się, że to von dem Bach stał obok niego, w otoczeniu paru wyższych oficerów niemieckich, ale pozwolili mu tak właśnie przyjmować powstańczą defiladę w takim ciekawym momencie. Dwa dni później byliśmy w Ożarowie, nie wiem czy na ten moment ktoś zwrócił uwagę, w tej chwili przyszło mi to na myśl: jak trafiliśmy do Ożarowa, to ku naszemu zaskoczeniu spotkaliśmy się z bardzo sympatyczną i przyjazną atmosferą ze strony niemieckiej, tych naszych zwycięzców – łotrów, więc tak: z megafonów płynęła polska muzyka taneczna – „Całuję twoją dłoń madame.” i tak dalej, polskie przedwojenne przeboje. No i po jakimś czasie okazało się, że zaczęli do nas przemawiać w języku polskim z zachętą, żebyśmy wstąpili do armii niemieckiej i bronili Europy, bronili wartości europejskich, chrześcijańskich przed nawałą sowiecką. Przekonywali nas, jak myśmy zostali wprowadzeni w błąd i tak dalej, a właściwe powinniśmy teraz tworzyć sojusz. Przez dwa dni oni nas usiłowali zwerbować, o ile się orientuję nikt się nie zdecydował i nie zapisał do tego, ale taka była sytuacja zaskakująca. Niemcy zachowywali się w ciągu tych dwóch dni naprawdę idealnie, wielu naszych żołnierzy wyszło z Warszawy w niemieckich mundurach, bo niektóre magazyny wojskowe zdobyliśmy w czasie Powstania, najbardziej znany to był chyba magazyn na Stawkach i nasi się poubierali w niemieckie mundury. Jakiś wachman niemiecki zobaczył dwóch naszych żołnierzy w eleganckich, oficerskich płaszczach wojskowych i nie wytrzymał, zerwał z nich płaszcze i zabrał, ten incydent przez jakiegoś naszego męża zaufania został zgłoszony do szefa obozu, do niemieckiego oficera i oficer kazał temu żołnierzowi przynieść te płaszcze niemieckie i oddać. Tak byliśmy traktowani w Ożarowie, po czym zepchnięci zostaliśmy, zapakowani po pięćdziesiąt i więcej osób do krótkiego, dwuosiowego wagonu towarowego, więc naprawdę w dużym tłoku i razem oficerowie i żołnierze, wtedy jeszcze nie byliśmy rozdzieleni, pojechaliśmy do obozu jeńców – Fallingbostel. Podróż trwała parę dni, dwa, trzy dni chyba, byliśmy straszliwie wymęczeni w czasie tej podróży, no oczywiście żadnej higieny, czynności fizjologiczne [można sobie] wyobrazić, jak to wyglądało w zamkniętych, zaplombowanych wagonach. Mieliśmy to szczęście, że z nami jechał oficer, a oficerom nie zabrano białej broni, on miał niemiecki bagnet, taki zwyczajny bagnet niemiecki, zostawili mu to i bagnetem udało się wygrzebać dziurę w podłodze naszego wagonu, która służyła do wiadomych celów w czasie tej drogi. Razem z oficerami trafiliśmy do Fallingbostel, tam przez parę dni oficerowie byli razem z nami, i dopiero, tu chodzi może o cztery, może o trzy dni, zostali wyłowieni z całej masy jenieckiej i zostali wywiezieni do obozów oficerskich do oflagów, a niektórzy z pozostałych żołnierzy albo zostali na miejscu w Fallingbostel albo wywiezieni dalej. Pojechaliśmy w różnych kierunkach, ja akurat trafiłem do obozu 6J Dorsten, którego jenieckim dowódcą, tak zwanym mężem zaufania był Polak, sierżant. Pięknie tam wszystko wyglądało w tym obozie w Dorsten. Obóz był wielonarodowościowy i bardzo byliśmy dumni z tego, że Polak jest dowódcą, a poza tym niemiecki oficer – przywódca obozu, bardzo z jakimś takim wielkim szacunkiem odnosił się do naszego sierżanta i właściwie oddawał mu całą władzę, serce nam rosło, oczywiście śmieszni byliśmy z tym. Do Dorsten też pojechaliśmy towarowymi wagonami, a z Dorsten do [niezrozumiałe] autobusami nas przewieźli Niemcy i tam już znaleźliśmy się na tak zwanym Arbeitskommando i stamtąd byliśmy po porannym apelu oddawani w ręce przedstawicieli różnych firm niemieckich, którzy nas brali do roboty, prawdopodobnie coś płacili za to obozowi, w każdym razie byliśmy sprzedawali, jako siła robocza, w bardzo krótkim czasie się wytworzyła taka sytuacja, że większość z nas miała swoje stałe miejsca pracy i trafiała tam, w to samo miejsce, więc czy to w rzeźni, niektórzy pracowali, co niektórym wiodło się dobrze, bo mieli co jeść, niektórzy trafiali bardzo ciężko, bo ja pracowałem przejściowo w Kanalbau, czyli w budowie kanałów, [niezrozumiałe] to była taka organizacja, która interweniowała, gdy coś się rozwaliło, bo miasto było straszliwie bombardowane. Przeżywaliśmy tam potworne naloty dywanowe. Tam byliśmy do początków lutego, mam zapisane, do którego lutego dokładnie i wtedy zaczęła się wielka ewakuacja, ponieważ od zachodu ruszyła ofensywa aliancka i Niemcy ewakuowali wszystkie obozy jenieckie. Myśmy przeszli wtedy przez Niemcy ponad siedemset kilometrów pieszo. Takich jak my była masa cała, bo wszystkie obozy wędrowały przez Niemcy. Nie rozumieliśmy tego, ale tak było. Wreszcie front nas prześcignął w pewnym miejscu, w małej miejscowości, która nazywała się Munster, takie małe miasteczko, tam był obóz jeniecki, tam nas wreszcie Niemcy zostawili i tam po dwóch dniach przyszli Anglicy. Wróciłem do Polski w kwietniu 1946 roku, czyli rok po wojnie i tyle mojej historii.
Warszawa, 18 lipca 2006 roku
Rozmowę prowadził Maciek Bandurski