Andrzej Stefanowicz Józef
Andrzej Stefanowicz, data urodzenia 20 stycznia 1927, w Warszawie. [Stopień w czasie Powstania]: szeregowy, strzelec. [Pseudonim:] „Józef”. [Formacja:] „Żywiciel”, „Żmija”.
- Proszę powiedzieć, co pan robił przed wybuchem wojny, gdzie pan mieszkał, gdzie pan chodził do szkoły?
Przed wybuchem wojny mieszkałem w Warszawie i chodziłem do szkoły powszechnej, bo pierwsze klasy szkoły powszechnej to [przerobiłem] w domu. Była tak zwana bona, niania, która uczyła siostrę i mnie, pierwsze klasy [szkoły powszechnej], tak że zacząłem chodzić dopiero od piątej klasy.
Na Żoliborzu. A przed wojną?
W miejscowości Zielonka, pod Warszawą, Ząbki, Zielonka. Tam rodzice mieli dom i ogród, który został sprzedany przed samą wojną i żeśmy się przeprowadzili na Żoliborz wtedy, na ulicę Mickiewicza. Tak, że zamieszkałem na ulicy Mickiewicza cały czas, bo raz było [Mickiewicza] 32, a potem ojciec był głównym księgowym w PZU i przeprowadziliśmy [się] do ich domu służbowego, Mickiewicza 36, więc to prawie, że to samo, obok, sąsiedni dom, tak zwany [Szklany Dom] na Żoliborzu, wybudowany przed samą wojną, bardzo nowoczesna konstrukcja stalowa, żelbet i stal, tak że dom przetrzymał wszystko mimo trafienia przez bombę. Chyba z dwanaście bomb go trafiło. Tam była jednostka, tam był szpital duży przecież w czasie Powstania w garażach podziemnych. Tam masę bomb, pocisków [spadło], tak przelatywały na wylot. To wszystko zostało zniszczone.
- Jak pan zapamiętał wybuch wojny, 1 września 1939 rok?
Zapamiętałem tak, że nagle w radiu krzyczą, że wybuch wojny i patrzę, że na niebie widać całe rzędy krzyżyków samolotów, krzyżyki maleńkie. One leciały bombardować Wolę. Tutaj, nad Bielanami leciały na Wolę. Artyleria strzelała, myśmy wybiegli na balkon. Wtedy mieszkaliśmy przy ulicy Mickiewicza, był balkon, wszystko, przedwojenne. Tak, że można było widzieć [jak] pierwszy moment wojny wyglądał na terenie Warszawy. To była dekoracja na niebie, żadnego efektu bezpośredniego [nie było]. Potem żeśmy z Warszawy wyjechali, rodzice wynajęli wóz z kołami, opony gumowe miał, nie obręcze, opony były. Tym wozem żeśmy pojechali, dojechaliśmy do miejscowości Ryki, to jest niedaleko Warszawy. Tam się wycieczka zakończyła, stamtąd już się wróciliśmy z powrotem. Już było po wojnie. Tam przeżyłem tylko jeden moment wojenny, że w Modlin, w twierdzę, Niemcy trafili bombami czy pociskami i ogromne składy amunicji wyleciały w powietrze. To wyglądało rewelacyjnie, bo z daleka to wyglądało jak wschodzące słońce, czerwona świecąca kula się uniosła z ziemi i rozprysło się na boki. Myśmy, rozprysło się, to żeśmy się odwrócili i jak podmuch przytnie. Dopiero po takim długim czasie fala powietrza przyszła, nas jak dmuchnęła, to kozła wszyscy fiknęli, co stali na podwórku. Tak wojna się zaczęła. Pierwsze oddziały niemieckie to były wspaniale uzbrojone, umundurowane. Tak nasze wojsko nie wyglądało. Płaszcze nieprzemakalne, broni maszynowej masę. U nas nie było automatów, wojsko nie miało, widzieliśmy jak jadą samochody pancerne, tak że technika była kolosalnie odbiegająca od naszej. Pierwsze miejsce, właśnie tam koło Ryk była potyczka z Polakami, koni nastrzelane, całe pole leżało. Miejsce, gdzie stanowiska niemieckie [były], taśmy od karabinów maszynowych pod drzewa wysokość [miały], ogromne zwoje leżały, wystrzelonych oczywiście. Koni masę, a wóz, z nami, jak jechał po szosie potłuczonej pociskami, to po osie zapadał się w kałuże krwawe. To nie była czysta krew, wymieszana z wodą, deszcze były wtedy. A do Warszawy, jak żeśmy wrócili, to jeszcze mieszkanie nie było zbombardowane, Warszawa nie była tak zniszczona przecież wtedy. Na Żoliborzu, gdzie mieszkaliśmy, nie było walk. Tak, że tu wszystko ominęło nas.
Same lata okupacji. Okupacja to byłem właściwie małym, młodym chłopakiem, chodziłem na tak zwane komplety. To było Gimnazjum [imienia] Poniatowskiego, komplety. To życie każde to się odbywały wykłady i nauki codziennie w innym mieszkaniu. Profesorowie tam przychodzili. To nie była nauka naprawdę taka ostra, ale coś tam robili, w każdym razie uczyli nas, raczej swobodny stosunek [był], bo w mieszkaniu prywatnym.
- A rodzice z czego się utrzymywali?
Ojciec był w dalszym ciągu w PZU, pracował, bo PZU działało w czasie okupacji, PZUW to się nazywało wtedy. A matka, to różne rzeczy robiła. Był moment, że sacharynę robiła, prasę kupili, tabletki produkowali, robili wódkę, która była czystą wodą destylowaną, do Rzeszy, skrzynki całe, białe główki i naklejki to były skradzione z monopolu. Było oryginalne, tutaj mieliśmy pieczęć, lakiem główki się otaczało, pieczęć orła, gapę się wyciskało na wierzchu. Czysta woda, destylowana, żeby to efekt [był], bo to łatwo poznać wódkę, jak się butelką zakręci, to lejek się stwarza, wewnątrz, piany. I destylowana woda podobnie się zachowuje, normalna nie. Ale trochę było tego. Matka robiła broszki, wie pani, jak to było, usiłowanie drobnej wytwórczości handlowej, co nie za bardzo wychodziło, jak się orientuję.
- Kiedy pan się zetknął z konspiracją?
Generalnie to byłem dosyć młody, bo to przecież było szesnaście lat, więc się zetknąłem pod sam koniec okupacji, na końcu okupacji. Miałem kuzyna, który zginął w kanałach, Jurek Ukleja. Zginął w kanałach i nie znaleziono go już nigdy. On tutaj trochę mnie wciągnął, byłem na Starym Mieście, właściwie na Nowym Mieście, na Freta ulicy byliśmy na przysiędze. Jakaś przysięga była, ale to jakoś tak było luźne to wszystko, przysięga była, potem mieliśmy gdzieś pójść, potem oddział cały się rozwiązał i go już nie było. Mętne to było wszystko. Tak, że oficjalną przysięgę żeśmy tam składali, potem nic z tego nie wychodziło, to grupa się rozleciała, to niby były oddziały, to chłopakom imponuje, desantowe, spadochronowe miały być oddziały. Powiem, konkretnie to myśmy byli, jak byłem w domu, to zauważyłem samoloty, czyli już wojna się zaczęła i na Żoliborzu widziałem, że powstają oddziały i między innymi Budrewicz, co tu mam na zdjęciu, ze swoim oddziałem stacjonował u nas w mieszkaniu. Wziął nas, bo byłem z moim przyjacielem, który zginął wtedy, Julek Szczęsny, ode mnie starszy o dwa lata chłopak. W tym wieku to jest różnica dwa lata. On ze mną, razem żeśmy się do tego oddziału zgłosili i już potem wyszliśmy, to był mniej więcej pierwszy tydzień, niecały, pięć dni Powstania. Zaczęło się od tego, że oddział niemiecki przedarł się idąc na Bielany, tutaj na tyły nasze, czyli niedaleko Szklanego Domu i tego domu, gdzie żona mieszkała, na Cieszkowskiego. Tam były duże działki i oni się tam ukazali. To byli przeważnie, nie były oddziały czysto niemieckie, to byli Ukraińcy, własowcy, obce oddziały, te, co Niemcy używali do walk z partyzantami. Oni się nadzieli na oddziały nasze, które ich liczebnie przeważały i zniszczyły, pozabijali ich wszystkich. Zginęli ci Niemcy prawie wszyscy. Potem z Budrewiczem włączyłem się w oddziały „Żywiciela”. To wtedy człowiek miał tyle lat, że to się traktowało jako świetną rozrywkę. To się specjalnie [sprawami] ideowymi nie zajmował człowiek, ideową treścią całego działania, tylko to była kolosalna atrakcja. Strachu nie było, bo w tym wieku się nie ma strachu. Nawet potem, jak byłem ranny, przecież trzy razy byłem ranny... [...] To było w ten sposób, że Powstanie się zaczęło, żeśmy byli ze zgrupowaniem, więc trzeba było gdzieś się kwaterować, więc kwaterowaliśmy na przykład w „Zniczu”. To jest spółdzielnia na ulicy Mickiewicza, tam troszkę niżej od Bohomolca. Tam żeśmy kwaterowali, ale nikt nie miał broni, bo przecież w domu nikt nie trzymał żadnej broni. Ale jak tam żeśmy kwaterowali, to tam gdzieś zdobyto na Niemcach karabiny. Miałem karabin, miałem ze straży pożarnej, bo byłem w straży pożarnej, więc hełm miałem, porządny polski hełm miałem, bo obowiązkowo strażacy dostali wszyscy. Więc miałem hełm, karabin, pasek miałem swój, ładownice – pudełka na naboje i koniec uzbrojenia. Potem żeśmy chodzili, to były sytuacje, że się chodziło na jedną dobę, na tak zwaną linię frontu, a potem do tyłu i na tyłowych oddziałach pełniliśmy wszyscy służbę żandarmerii, czyli pilnowanie porządku. Były tam różne niesamowite rzeczy, różni byli ludzie. Przeważnie najwięcej to kłopotów sprawiali mieszkańcy Marymontu, bo to niespokojne duchy były wszystko, to były takie chuligany, że szkoda mówić. To trzeba było ich przypilnowywać. A poza tym utrzymywanie porządku na terenie Żoliborza, bo były elementy ulic pod obstrzałem, a elementy bezpieczne, więc kierowało się [ruchem ludzi]. Też były niesamowite rzeczy, przypadek taki, żeśmy zatrzymali jakąś kobietę, która szła na działki po pomidory czy fasolę zebrać. Tłumaczymy, że nie można iść, bo teren działek jest pod obstrzałem i tam zaraz ją postrzelą. Ona mówi: „Eee, gówniarze, co mi tu będziecie mówić.” Zignorowała nas zupełnie, poszła i za piętnaście minut już leżała. W plecy pocisk ją trafił. Przybiegły sanitariuszki, lecą ratować. Mówię: „Nic. Poczekamy do wieczora. Była szybka, to poczeka teraz.” Do wieczora nie doczekała, te madame. To były różne historie niesamowite na porządku dziennym. Kiedyś mieli przygodę z panem oficerem na ulicy Felińskiego. Tak pociski niemieckie leciały, że aż kurz się zrywał, bo od Dworca Gdańskiego strzelali. Pan oficer, jakiś gruby, z brzuchem, kazał tam chłopakom z bronią w ręku przejść tędy. Myśmy wtedy byli jako żandarmi wojskowi, pilnujący porządku, więc powiedzieliśmy: „Panie poruczniku, to przejście jest przekopane sto metrów dalej przez tą ulicę, to tam proszę skierować wszystkich.” A on mówi: „Gówniarze, nie będziecie mi tu [kazać]. Iść, natychmiast!” Patrzymy, że jeden już leży zabity, a kurz od pocisków zrywa się bez przerwy. Oni, Niemcy walą z Gdańskiego Dworca, to cóż, jeden mu przyłożył bagnet do brzucha: „To wyłaź pierwszy!” Gość oberwał w plecy, przewrócił się i koniec, a my resztę chłopaków młodych, tam było chyba z sześciu czy siedmiu młodych: „Zjeżdżać do jednostki i koniec! I żeście nie widzieli!”
- A co robiło się z osobą, która na przykład nie znała hasła, a chciała gdzieś przejść?
To raczej nie miało miejsca, bo wszyscy się znali osobiście. Plusem, że Powstanie zorganizowało się na miejscu zamieszkania, [było to, że] znałem prawie wszystkich. Używanie pseudonimów i haseł mijało się z celem. Znam go, co będę [pytał] o hasło, jak go znam na co dzień od paru lat, od małego, to co?
- Ale przecież przyszli ludzie z Marymontu.
To trzymali się zupełnie osobno, oni się nie włączali. Mówię o tych, którzy chodzili z bronią w ręku. Oni się nie włączali w to. Oni, owszem, siedzieli, czekali, co będzie, trochę tam podkradali, bo musieli, bo musieli coś żyć, z czegoś jeść, ale nie włączali się w to, w samą akcję z bronią, nie.
To jest dosyć długa historia, bo to jest dość [skomplikowane]. Było tak, żeśmy siedzieli na Marymoncie, blisko samego Lasku Bielańskiego już. Myśmy byli w drugiej linii. W pierwszej byli AL-owcy. Była umowa, że jak będzie natarcie, a oni będą zwiewać, to dadzą nam znać, żebyśmy też zdążyli zwiać stamtąd. Przed tym jeszcze przyleciał sowiecki samolot poprzedniego dnia i na nasze linie zrzucił jasiek z piaskiem, a w piasku była napisana po rosyjsku odezwa, ulotka, kartka. Od nas to nikt nie umiał cyrylicy czytać. Musieliśmy się do nich zgłosić, to AL-owcy, to na pewno umieją, to przecież Ruski. Okazało się, że też nie. Więc musieliśmy znaleźć osobę, która umie to przeczytać, tą kartkę. Kto to przeczyta? [Trzeba znaleźć] kogoś starszego, starszą osobę, która uczyła się w ruskiej szkole. Tam było napisane, że: „Wytrzymajcie jeszcze jeden dzień i pomoc przyjdzie.” Takie różne dyrdymały. Pamiętam, zapewniał wszystkich, był porucznik u AL-owców, Fiodor się nazywał, zrzutek, skoczek, gdzieś tam z Kampinosu. To było podtrzymanie na duchu, że: „Trzymajcie się, że tutaj pomoc przyjdzie.” Następnego dnia o godzinie dwunastej, pierwszej w południe, od strony Lasku Bielańskiego wyszło kilkanaście czołgów i oddziały Dirlewangera. Byli ubrani w czarne kurtki, hełmy z czerwonym pasem naokoło i za pas zatknięte trawy. Dlaczego? Bo hełmy niemieckie myśmy też mieli, więc z daleka nie wiadomo, kto to jest. Więc oni zrobili sobie taki trik, że założyli czerwony pasy i dla kamuflażu trawki pozatykali. Tu czarne kurtki, pozawijane rękawy, rękawiczki, umundurowanie dobre. To byli [ludzie] Dirlewangera, to byli też nie Niemcy, to okazuje się byli Łotysze, Ukraińcy, jakieś inne [nacje]. Dowództwo to byli Niemcy, na pewno, ale nie oni. Natarcie, jak zawsze jest, zasady wojenne, to wpierw jest ogień artyleryjski na pozycje nieprzyjaciela, który niszczy, więc pierwsza salwa, jak była, to przed naszą linią obrony. Linia obrony to żeśmy krzaczki mieli i za krzaczkami [żeśmy] siedzieli. Tutaj pierwsza salwa była pięćdziesiąt metrów przed nami. Jak zobaczyłem, że wszystkie krzaki, furtki, ogrodzenia, w kawałki, wszystko fruwa w powietrzu, to mówię: „To nie ma co, to chodu! To już na drugą salwę nie czekać.” To się podnoszę na łokciu, mówię do dowódcy naszego: „Sierżancie, panie, chodu, zwiewamy do tyłu. Przecież za chwilę w końcu trafią w nas.” „Nie ma rozkazu, nie wolno.” Nie zdążył dokończyć, już żeśmy fruwali w powietrzu, już między nami pociski fruwały. Miałem karabin, kolbę odrąbało, odłamek odrąbał kolbę, pas na plecach mi przecięło, to ładownice zostały na ziemi. Dostałem w tyłek, to mnie poderwało do góry, cztery dziury przez siedzenie. To tak, że podskoczyłem pół metra do góry i o ziemię. To człowiek nic nie czuje, nic, żadnego bólu, tylko patrzę, palcem trafiłem, wsadziłem palec, patrzę, cały czerwony. Mówię: „Uuu, niedobrze!” Ale nic się nie czuje, żadnego bólu. Karabin, patrzę, zniszczony, kolba obcięta, a tu już pociski między nami. Patrzę, salwa druga to też była w sumie niegroźna, bo nas tam było dwunastu, piętnastu, i był jeden zabity, co mu przez główkę przeleciało odłamek na wylot, a reszta to było trzech rannych, właśnie Wacek, ja i ten trzeci. Miałem cztery dziury w siedzeniu, tamten miał obrąbaną tu rękę, tylko na flaczku się trzymała, tamten trzeci to nie pamiętam, gdzie był ranny, ale był trzeci ranny. Sanitariuszki miały pierwsze zajęcie. Posadzili go, trzymam Wacka przed sobą i mu rękę reperują, zabandażowali, a tu słyszę, upadło coś. Patrzę, granat ręczny, niemiecki, już bez sznurka, znaczy odbezpieczony, schylam się, on rąbnął wtedy, granat. Tu mam pamiątkę – przecięte były trzy palce, jeden złamany, w to odłamek trafił. To nic nie czuć, zranienia wojenne, to na początku bólu żadnego nie ma, nic.
- To co, miał pan cztery rany w pupie?
Tak, bo są dwa pośladki, to jak przeleciało przez obydwa, cztery dziury są i z czwartego wystawał gwóźdź, odłamek.
Nie było czasu. Po salwie się zrywam, podniosłem się, już nie czekam na pozwolenie pana dowódcy, tylko się podniosłem i od razu do domu, który był tam z tyłu, wbiegliśmy do piwnic domu i tam żeśmy się chowali. Tam Niemcy strasznie kropili, strasznie strzelali przez okna, korytarz piwniczny. Okno, to bliżej jak pani twarz, bliżej, korytarz wąski, tak stoją chłopaki, a przez okno lufy z automatu i tylko błyska, jak kropi. Ten dostał, mnie nie trafił, tu kula, tu kula, prawie naprzeciwko, więc największa prędkość kątowa, na końcu trafiało mnie, to przerzucił. Nie trafiło mnie. Tamci się przewracali, jeden do tyłu, drugi po ścianie zjeżdża. Od razu uciekam w bok z korytarza. Jeszcze naprzeciwko okna, tam dalej pobiegłem, były schody wyjściowe, sanitariuszka wychodzi z białą chustką w ręku, że poddają się, a Niemiec strzela w twarz od razu. Potem z kolei, z drugiej strony, jak wybiegłem, to tam korytarz wychodził na zewnątrz, ale z tamtej strony Niemiec walił z miotacza płomieni, to jest nafta, palący się płyn, po ścianach, po wszystkim. Jedyne powietrze do oddychania to było jeszcze przy samej ziemi, to trzeba było na czworakach, na płasko przy samej ziemi, żeby powietrza [wciągnąć], bo wyżej nie było czym oddychać. Tak wiem, gdzie korytarz ma wyjście, tak idę na czworakach, i patrzę, dwa buty widzę, niemieckie saperki i koniec lufy z automatu. Stoi Niemiec przed drzwiami, czeka na klientów, którzy będą wychodzić, żeby podziurkować. To nie ma co, wróciłem z powrotem i tam, gdzie była klatka schodowa, pocisk już zarwał schody i rury wisiały, od wody czy od czegoś. Trzymając [się] resztek klatki po rurach wciągnąłem się aż na strych. Tam już Niemcy nie będą chyba [szukać], jak będzie wchodził, to też musi taką metodą, [jak ja wszedłem]. Przyniosłem sobie parę cegieł, bo to był nowy dom, niewykończony jeszcze, parę cegieł położyłem na brzegu i usiadłem i czekam. Jak będzie który szedł, żeby nie wszedł, to go cegłą w globus [uderzę]. Ale nikt się nie wybrał. Tam siedziałem na górze i już miałem cztery dziury w tyłku i trzy palce [poranione], to już jest siedem [ran]. Miałem siedem dziurek. Siedzę i czekam na Niemców. Słyszę, że weszli na piętro niżej, to znaczy na pierwsze piętro, byłem wyżej. To była piętrowa willa, a byłem na strychu. Słyszę ich, chodzą pode mną, tam pod tym, ale nie wchodzą dalej, bo nie ma schodów, tylko rury wisiały. Pierwsza faza po postrzeleniu, to wszystko jest sprawne, stawy, wciągałem się po rurach na górę. Siedziałem pewien czas i potem patrzę, tak sobie pomyślałem: „Jak Niemcy zdobędą nasz dom”, czyli Szklany Dom tak zwany na Żoliborzu, gdzie mieszkałem, to jest Mickiewicza 36, „to zdejmą flagę.” Tam wielka biało-czerwona chorągiew wisiała na dachu. Będę patrzył. Usiadłem na strychu naprzeciwko dymnika i patrzę na dom, który widać tam z daleka, czy chorągiew jeszcze jest, czy jej nie ma, bo jak nie ma, to schodzę do Niemców i trudno, poddaję się. Ale chorągiew ciągle jest, za to od strony naszej słychać strzały, zaczynają kulki dudnić po dachu, uderzają pociski po tym, bo to był blaszany dach. Tam siedzę i czekam. Ale ile można czekać? Posiedziałem tam pewien czas, ale nie wiem, ile, z godzinę i mówię: „[Trzeba] zorientować się, co jest w okolicy, gdzie są Niemcy, bo tam cisza jest naokoło, nic nie słychać.” A on się cwaniak w ogrodzie ustawił, tam było jedno jedyne drzewo, on pod tym drzewem stanął, karabin sobie oparł o gałąź i czekał. Przypuszczałem, że o ile będą się chować, to w tym lasku, bo tam były krzaki wzdłuż parkanu. Więc myślę, w zaroślach się usadzi i tam będzie czekał na klientów. A się okazało, że on pod tym jednym samotnym drzewem stanął, a patrzyłem w bok. Tak podchodziłem do okna, okno na poddaszu to jest nieduże okienko, to widział mnie tylko górną część, szczęśliwie. Nagle jak mnie strzeliła, jak mnie tu w ramię kula, to od ściany zewnętrznej, od okna, na drugą stronę strychu przeleciałem. To jest takie silne uderzenie. Myślałem, że rykoszet, bo to się czuje jak z wierzchu uderzenie, więc rozcieram sobie rankę, bo ręka jeszcze działa, ale patrzę, palec mi wpadł w dziurę, patrzę przez ubranie, a tu dziura, z tyłu też, kulka przeleciała na wylot. Staw nie uszkodzony, w porządku, chodzi ręka. Usiadłem, myślę – to już teraz nie podejdę aż do zmroku do okna, bo licho wie, gdzie oni się zaszyli. Potem jeszcze z drugiej strony, bo tam były schody, które pocisk zarwał, więc była dziura w ścianie, też człowiek młody, to niecierpliwy, podszedłem do dziury, wyglądam i widzę Niemca, jak on stoi. Na pasku miał karabin lufą do góry, rękę za tym. Patrzy na dom, zobaczył mnie w okienku. Spokojnie wyjął granat, odkręcił, tak się przygląda mnie, granat trzyma i wrzucił. Popatrzyłem, gdzie granat upadł, potoczył się po podłodze, a że to był strych, to tam były kominy, to jak on był z tej strony, to ja z drugiej strony za komin zaszedłem. I mówię, teraz poczekamy chwileczkę. Rąbnęło, wywalił granat. Mówię, teraz to już nie będę się z okna pokazywał, bo może mnie trafić lepiej. Już miałem już dziewięć dziur. Usiadłem, siedzę i czekam, a tu krew leci, to się robi wszystko czerwone. Mówię, siedzę i nic nie robię, spać się zachciało z tego wszystkiego i usnąłem. Budzę się, czarna noc, ciemno. Podchodzę do lufcika i patrzę, stoi, bo to było na Marymoncie, tam gdzie teraz jest osiedle, duże, ulica, jak ona się nazywała? Już nie pamiętam.
Tak, tam na końcu. Tam była pętla tramwajowa. Tam na pętli stał czołg, ognisko sobie palili Niemcy, coś tam gotowali, nie wiem, siedzieli. Z drugiej strony krzaki, to wszystko. Wypatrzyłem pewien moment, nie widzę nikogo, ale teraz jak zejść stąd? Ale już tak, ręki nie czuję, ręka jest w charakterze załącznika, sznurka takiego bez czucia, więc odpiąłem kurtkę, wsadziłem to za kurtkę. Miałem kurtkę i spodnie wpuszczane w buty, tak, że jakby niemiecki strój. Rękę tu wsadziłem i stanąłem na dziurach, kupa gruzów, więc siup, na gruz skoczyłem. Nie czuje się już bólu, to już jest wszystko tak znieczulone. Po gruzie zleciałem na dół do piwnicy, bo tam są schody. Już do piwnicy nie zejdę, tam oni leżą wszyscy, było słychać, jak strzelają do nich. Wyszedłem z budynku, też przez okno, nie chciałem wyjść schodami, bo przy schodach może ktoś stać, pilnować, że schodami to się schodzi przeważnie, więc oknem wyskoczyłem też. To był wysoki parter, tak jak tutaj, to nie tak daleko do ziemi. Idę, i przy parkanie widzę, leży nasza łączniczka, też leży. Więc tam do rogu już nie szedłem, tylko prosto, przez wyrwę w parkanie. Mówię, teraz iść prosto, to Potocką czołg stoi i nie można, ale od strony Wisły, tam nic nie widać, to może pójdę od strony Wisły. Tam teren znałem przecież. Poszedłem na koniec Potockiej wzdłuż Wału Wiślanego. Jest kapitalny widok, cała dzielnica płonie, bo to drewniaki, Marymont to drewniaki, to wszystko się pali, widno jak w dzień. Tylko kulki świecące czasami latają. Piękne widoki i tak sobie idę patrząc wcale nie pod nogi, tylko na palącą się dzielnicę i potknąłem się o coś. Patrzę, nasyp i Niemiec leży, znaczy Niemiec, leży człowiek, karabinem maszynowym w stronę, w którą szedłem, w naszą stronę ma skierowany karabin maszynowy. On przy karabinie, rozglądam się dokładnie, tu jeden amunicyjny, tu drugi amunicyjny, też okopani w rowach i śpią na jakichś szmatach, kocach. Ten przy karabinie tak spał na łokciu, podniósł głowę i nachylam się i mówię: „Dlaczego, w którą stronę ty leżysz? No przecież nie w tą stronę, w tą stronę karabin powinieneś mieć.” Ale jak mnie zdusiło, głosu nie mogę wydobyć. Nachylam się, on podnosi głowę i widzę, tutaj orła ma czarnego, nie nasz, to Niemiec. Prostuje się od razu, prostuję się popatrzył na mnie przez chwilę i śpi dalej. Moja kurtka i spodnie wpuszczone w buty sprawiało to, że wyglądałem podobnie do Niemców. Oni mieli też podobne ubrania, a że noc była, to to wszystko czarne, to nic się nie widzi, jakie kolory. Miałem zielone, kurtka była zielona.
- Ale on musiał też być nieprzytomny, bo pan przecież mówił po polsku, nie?
Nic nie powiedziałem, mnie zadusiło, w tym momencie skurcz gardła, jak zobaczyłem, jak on głowę podniósł i jak zobaczyłem swastykę na hełmie. „Holender, nasi nie mają swastyki, to Niemiec!” Dopiero wtedy stanąłem, w świetle pożaru widzę, jeden rząd Niemców w okopach, drugi rząd Niemców okopany, a ja stoję z karabinem maszynowym. Ale już człowiek był oszołomiony, już szum w uszach, szum taki, że nie wiem, bo upływ krwi, tyle godzin. To jest efekt upływu krwi, że to jest szum jak fale morskie, faluje to. Popatrzyłem tylko tak między leżącymi, gdzie tu jest wolne miejsce i poszedłem, żeby nie nadepnąć na żadnego. Ogromne pole, łąka tam przecież była, to nic, żadnych krzaków, nic i sam jeden szedłem po polu oświetlonym jak w dzień. Paląca się dzielnica, cały Marymont, to drewniane domy, to są setki drewnianych domów. To się paliło jak pochodnia. Mówię, to trudno, jak strzelą, to strzelą, ale nie ma gdzie się schować, bo pole. Tak idę, aż doszedłem do ulicy, [...] może Kaniowska [to była] i tam było już coraz gorzej. Już zaburzenie wzroku, staję, bo pokazuje się czarny punkt, który się rozrasta. Cały obraz robi się ciemny, to pęka na kawałki, rozlatuje [się] i znowuż jest punkt, znowu rozrasta, i ucisk w uszach. Patrzę, w końcu tam jeden w czapce, drugi w kapeluszu, trzeci w hełmie, latają jacyś, kilku, dwóch, trzech, więc od razu zacząłem iść do nich, w ich stronę, oni mnie zobaczyli, poznali, bo to była druga część mojego plutonu. Zobaczyli mnie, bo jeszcze wcześniej to jedna część plutonu zerwała się i się wycofała do tyłu. Mnie wzięli pod rękę i zaprowadzili do swojej piwnicy. Dostałem kawę gorącą, napiłem się tego i przeszło zakłócenie wzroku i słuch wrócił porządny, bo też i nie słyszałem. Jak mówiłem coś, to czuję, że mówię, bo drży gardło, a nie słychać. Dopiero za chwilę głos jak ze studni, co się powtarza, te słowa. Doszedłem do nich, oni do piwnicy [mnie zaprowadzili], nakarmili, znaczy kawy dali, jakąś konserwę, trochę zjadłem. Zastępca dowódcy mnie się pyta, pseudonim taki, pseudonim taki, pseudonim taki. Mówię; „Nie żyją.” Nie widziałem żadnego żywego, a kilka trupów widziałem leżących, nie przyglądałem się dokładnie, kto, co, jak. Jak wróciłem, potem posiedziałem tam z pół godziny czy z godzinę, wróciły mi siły i oni się pytają, czy chcę iść do szpitala, bo w domu, gdzie byłem też był szpital. „Do domu.” Przyszedłem tam, potem patrzę, w sąsiedniej jest mogiła matki, bo zginęła od bomby niemieckiej, grób tak jakby się świecił. Potem dalej poszedłem do domu, ojciec taki, marynareczka postawiona, bo to chłodno. Tak go za łokieć [wziąłem], mówię: „Tatuś, przyszedłem!” A ten się zwraca, patrzy: „A to dobrze!” Ludzie byli tacy mętni wszyscy. Zaprowadził mnie tam do punktu opatrunkowego, tam mi dali zastrzyki, przeciwtężcowe przede wszystkim. Potem wyjmowanie odłamków z siedzenia. Przeciął nożem, wyjął odłamek, do końca wyjął, zabandażowali to wszystko. Najgorzej to, że nie mogę oddychać, nos zatkany i się robi coraz słabiej i aż kucam. To mi amoniak roztarty na ręku sanitariuszka, mówi: „Wąchaj mocno! Mocno!” Jak pociągnąłem, to jak się przetkało, od razu aż stanąłem na rękę i do tyłu. Lekarz mówi: „Ty się uspokój, ty mi sanitariuszy nie rozbijaj!” W sumie położyli mnie tam do łóżka od razu, dali mnie tam dwa czy trzy zastrzyki tężcowe. Spałem dwa dni, dwie doby. Sąsiednią klatkę bomba zawaliła całą. By trafiła inaczej, to by nas całych zasypało w piwnicy, a tak nie zasypało. To była najgorsza moja przygoda w Powstaniu.
- Ma pan miłe wspomnienia z Powstania Warszawskiego?
Tak. Jak byliśmy w „Feniksie”, to tam panowie oficerowie zaczęli, usiłowali nas uczyć chodzić. Więc mówię: „Panie”, to był oficer kawalerii, to się nazywa rotmistrz, przed wojną się nazywało rotmistrz, mówię: „Panie rotmistrzu, to trzeba nas nauczyć strzelać, jak się ten karabin obsługuje, jak się trafia, celuje, a nie chodzić.” Bo chodzić, to każdy głupi potrafi, no nie? „A, to trzeba czwórkami, zwroty!” „Powstanie, po co to komu?” Przez to on się dokukał tego, że do niego strzelili, w końcu nasi. Przy obiedzie żeśmy siedzieli i widzę, jak on biegnie, chowa się między drzewami, na ulicy [...] Słowackiego swego czasu były ogromne topole, półtora metra średnicy, wtedy rosły w Powstanie. On tak zza topoli, zza pnia skakał, a myśmy tutaj jedli obiad i widać go było, jak się nasz pan rotmistrz czai. Najpierw się chłopaczek zdenerwował na niego, wcześniej. Zawodowi wojskowi nie wyczuwają sytuacji, że to jest nieregularne wojsko wszystko, to są ludzie z przypadku, mają różne temperamenty i lubią się mścić. Ten wstał od stołu i przez okno z pistoletu do niego z pistoletu strzelił. Oczywiście nie trafił, bo to było daleko, to było dobre sto pięćdziesiąt metrów, właściwie to Panu Bogu w okno, ale kule trzasnęły w asfalt, w drzewo i pan rotmistrz się zląkł. Aniołek się zrobił od tego czasu, jak już wrócił wtedy. Pierwsza rzecz, to przegląd broni. Natychmiast: „Który strzelał?” Przybiegli z żandarmerii, z żandarmami, wszystkie pistolety przeglądają. „Myśmy zupę jedli przecież.” Niby nic. Przejrzeli, on oczywiście, natychmiast pistolet wyczyścił natychmiast, przetarł lufę, przeczyścił i już nie ma dowodu, bo po każdym strzale jest ślad prochu w lufie, to proch śmierdzi, lufa śmierdzi. Nie znalazł winnego, który do niego strzelał, nikt się nie zgłosił, ani nie podał tego i zmienił się, aniołek. „Koledzy, czy chcecie, który chce przepustkę do domu? Który chce wyjść? Jakąś zupę lepszą mam załatwić u pań?” U tych, co gotowały, tam kobiety gotowały, mieszkanki tego bloku. Nie ten człowiek. Co się z nim stało potem, to nie wiem, ale to widać, jak tutaj trzeba używać konkretnych argumentów dla poparcia sprawy, bo niektórzy ludzie nie zdają sobie sprawy z sytuacji, jaka zaistniała. Dowodzi oddziałem, który jest przygłupów różnych, absolutnie nieszkolonych, nie ma drylu wojskowego, nie ma nic. To jest banda cywili.
- Miał pan chwile wolnego, żeby pośpiewać, opowiadać kawały?
Tak, pośpiewać to nie, ale żeśmy tańczyli. To jest taki wiek, że się chce z równą partnerką, z dziewczyną potańczyć, pościskać.
Gramofon przynieśliśmy, znaleziony, ku oburzeniu wszystkich mieszkańców: „Jak możecie? W takiej sytuacji. Groźna sytuacja, ludzie umierają, a wy tutaj tańczycie sobie.” Bo wzięliśmy gramofon, puściliśmy płyty. Płyty były niemieckie, bo innych nie było i dopiero były tańce, tanga, walce, a jakże! Nie można powiedzieć. Młodzi ludzie inaczej podchodzą do tego, bo to przecież miałem szesnaście lat. Tak, że nie wyczuwa się niebezpieczeństwa, na przykład nie przejmuje się tym, że siedząc przy okrągłym stole, siedzi tam sześć osób czy osiem, zupę jemy, a nagle jeden twarzą w talerz, od razu. Tu, kula przeleciała przez głowę. Jedząc zupę od razu skonał twarzą w zupie. Nikt się tym nie przejął, dokończyliśmy zupę spokojnie, a jego tylko odłożyli na bok, na kanapę czy na coś jeszcze. Inne psychiczne wartości są. To było wszystko tak rozbieżne. Słyszę nakręcaną „szafę”, miotacz min. Przypuszczalnie on będzie strzelał oczywiście w blok, gdzie my jesteśmy, bo tam są [powstańcy]. Panowie oficerowie sobie kazali chodzić czwórkami tam i nazad, więc wiadomo, gdzie są powstańcy. Jak pocisk słychać, [że] nakręcają, wiec wszyscy rzucili się na schody i uciekać. Pierwszy pocisk, drugi, jak rąbnęło, w ten dom trafili Niemcy od razu. I tak, w korytarzu była ściana, boazeria drewniana na ścianie, gdzie był wieszak, ubrania, wszystko się od ściany odczepiło i przewróciło, a my pod spodem, pod wieszakiem. Piorunem na czworakach wyskoczyliśmy na schody, po schodach biegniemy na dół, bo następne wyją pociski, „krowy”. Jakiś [powstaniec] niósł całą brytfankę granatów ręcznych, przewrócił się, granaty lecą po schodach na dół. Cykoria niesamowita, ale nikt się nie przejmuje, wszyscy zjeżdżają jak najszybciej na dół, bo u góry to jest [niebezpiecznie]. Działanie [miotacza], „szafa” to była potężna broń. Pięćdziesiąt kilo, łeb trotylu, a z tyłu był cylinder ze sprężonym powietrzem albo sprężonym napalmem. Straszna broń! Dom rozdmuchiwało jak [domek z kart]. Przecież widziałem osobiście, jak w dom trafili, kiedy byłem na zewnątrz, już na podwórzu. W dom trafiła „szafa” w dach, to jak z maszynki od mięsa wychodzą przy kręceniu przez dziurki mięso, tak przez okna wszystkie meble wychodziły, szafy, drzwi, krzesła, wszystko wylatywało przez okna, wyciśnięte. Sprężone powietrze [to powodowało]. To był trotyl, on rozrywał ściany, a sprężone powietrze lub napalm to albo podpalał albo wydmuchiwał. Oni przeważnie przede wszystkim wydmuchiwali sprężonym powietrzem. Żałuję, że takiego pocisku nie zachowałem sobie. Mam tylko pocisk artyleryjski sto pięć milimetrów, czub [od niego] odleciał, niewypał. Ma to przy kominku stać, na pamiątkę sobie zachowałem. Ale to pięknie wyglądały, bo wyglądało jak kwiat. On pękał na drobne części i stal się przeważnie zginała, to jest jak chryzantema. Wspaniale wyglądały! Ale nie zachował mi się taki żaden.
- Niech pan mi powie, jak było z wyżywieniem i z wodą w czasie Powstania Warszawskiego?
Powiem tak, że kłopoty mieli z wyżywieniem cywile. Cywile mieli duże kłopoty. Myśmy byli jednostką zaopatrzoną, to myśmy mieli zawsze żarcie, nie luksusowe, nie nic, ale się najeść dało. Na przykład myśmy kiedyś krowę zdobyli, na Marymoncie to wszyscy mieli gospodarstwa, więc poszedł do pierwszego z brzegu, zabrali mu krowę. I teraz, jak ją zabić, bo to żywa jest. Więc ją jeden, na wysoki parter, umiał jak wprowadzić, to ogon jej podkręcał. Wiedział to, to jej ogon podkręcił, ona, to widocznie ból jest duży, weszła na parter, a teraz trzeba ją zastrzelić i bohatera nie ma. Pan porucznik musiał przyjść, wziąć pistolet, do głowy jej przyłożyć, za szafę się schował i trzask, trzask. Krowa padła, nogami zaczęła wierzgać w konaniu, rozwaliła cały piękny gabinet mahoniowy, w diabły biurko, meble wszystkie [się] rozleciały, wykopała. Ale przyszedł rzeźnik, nikt nie [umiał oprawić], to musieliśmy rzeźnika z Marymontu sprowadzić, który za jakąś gratyfikację oczywiście pokroił krowę. Potem myśmy mieli jedzenie i było mięso. Mięso było, tak, że póki byłem na linii jako tak zwany liniowy żołnierz, to nie miałem żadnego problemu z jedzeniem. To był efekt tego, że to była taka dzielnica, bo w Śródmieściu na pewno były kłopoty, a tam były działki, na działkach było wszystko. A Marymont to handlarze sami – mięso, kasza, mąka. To z tym nie było problemu.
- Czytał pan prasę czy słuchał radia w czasie Powstania Warszawskiego?
Nie. Prasa, to tylko, co sami nosili, ulotki, cała prasa. W tym wieku ludzie się nie interesowali prasą. Jak ma szesnaście lat, to się chciał, to większa zabawa. Nie interesowali się tym.
Zdobyciem jedzenia, akcjami różnymi, na zwiady chodzili, prowadzili, pilnowali. Jako policja żeśmy porządku pilnowali. Na przykład, idziemy ulicą, gość idzie, kurtkę ma, jedna poła wisi. Od razu go zatrzymali: „Ręce do góry!” Miał mauzera, pistolet niemiecki, rewolwer znaczy, automatyczny. Miał legitymację AK, BCh, wszystko jedno, AL, jakąkolwiek legitymację, że on jest członkiem [formacji powstańczej], nie ma nic. A gdzie on tutaj ma [jednostkę], na kogo może się powołać. Nie umiał powiedzieć nic, to od razu uklęknąć, przygnietli mu nogi, w łepek trach z jego pistoletu, strzelili go na miejscu. Na miejscu został [zastrzelony].
- To nie było jakichś sądów wojskowych?
Za tym parkanem, zaraz są Niemcy, dwadzieścia metrów dalej. Gdzie tam sądy. Był jeden sąd. Raz był jeden sąd, w pięknej skórze żółtej, mówili, że Żyd, zaprowadził cały oddział, kilkunastu ludzi, ponad dziesięciu, gdzieś na akcję i sam wrócił, wszyscy zginęli. Widziałem, nie brałem w tym udziału, tylko z daleka go widziałem, jak go przyprowadzili nad lej od pocisku, kazali się odwrócić, strzelili w łeb i koniec.
- Myśli pan, że on tamtych wciągnął w pułapkę?
Szczegółów nie znam. Z tego, co opowiadali ci, co egzekucje robili, to powiedzieli, że on ich wciągnął ich w niebezpieczną historię i wszyscy z nich zginęli, a on dziwnym trafem nie był nawet draśnięty. Nie wiadomo. W takiej sytuacji nie ma dochodzeń. To jest inna sytuacja, jak jest pole bitwy, bo to było pole bitwy wszystko, to nie ma tam dochodzenia, pytania się, udowadniania. Kto ma w tej chwili przewagę, ten decyduje i już. Tak, że tam różnych samosądów, prawie samosądów to było sporo. Dostosowanie się zawodowych wojskowych, niektórych, do sytuacji nienormalnej, jaką jest Powstanie, gdzie musi dyrygować ludźmi, którzy się nie słuchają zupełnie, żadnego drylu, żadnego specjalnego wyczucia wojskowego nie mają, nie mają szacunku dla władzy panów oficerów, żadnego. Inaczej trzeba podchodzić. To się kończy od razu radykalnie, oni mają broń w ręku. I niech kto udowodni, że ten zastrzelony jest, czy to jest kula niemiecka czy polska. To nie było żadnego dochodzenia tam. To było dużo, najmniej trzy, cztery [takie wypadki] znam, nikt się nie pytał go, żeby dochodzić winien, czy nie winien, tylko raz, dwa, załatwiali. To były jedne sprawy. Drugie to było zaopatrzenie. Zaopatrzenie to było przeważnie z działek i z różnych szabrów. Znajdowali tam po mieszkaniach. Przecież cały Marymont to były domy opuszczone. Oni uciekli, to dosłownie uciekli tak, że wstali od zupy czy od talerza. Spalone [to potem] było, ale można było znaleźć [coś do jedzenia]. Przecież myśmy też tak chodzili. Skąd wziąć kawy? To poszliśmy do domów naprzeciwko, pustych, na Marymoncie i w szufladach szukają. Patrzymy, piękna kawa, wojskowa, polska, jeszcze polska kawa. To była kawa z cukrem, od razu kostki prasowane. Żeśmy to zabrali, jeszcze chleb suchy. Słychać w sąsiednim budynku też chroboty. Patrzymy, Niemcy, też szukali. Może oni szukali czego innego, może szukali droższych rzeczy, a nie jedzenia, nie wiem. Ale wychyla się ten z fuzją, ten z fuzją. „Halo, halo!” Nikt nie strzela, nie są ludzie tacy zaparci, że za chwilę, bo to jest odległość, jak do tego domu, bliżej, połowę tej odległości, więc trafienie murowane. Niemiec się wychyla, wyciąga rękę z granatem, sznurek tu wisi:
Achtung, Kameraden! Wyciąga sznurek i go rzuca przed siebie, przed siebie na pole. Efekt jest, huk jest, bo to wybuchło za chwilę, to nasi strzelili z pistoletu dwa razy czy trzy razy. Też w powietrze. Więc wojna nie była taka, żeby się zaraz się mordowali do zabicia. Na przykład rosyjski meldunek, o którym mówiłem, to widzimy, że samolot [leci] i z samolotu wyrzucił poduszeczkę. Ona spada. Leci gdzieś i spada, więc zorientowaliśmy się z kolegą, gdzie, że za tym domem upadło i opłotkami [idziemy], żeby tam dotrzeć. Wychodzimy zza jednego domu, a tutaj na podwórzu kamienicy małej Niemcy się myją. Stoją stołki, miski z wodą i tam się myją. Nie zauważyli nas, myśmy się wycofali. Po chwili oni się umyli, miski zabrali i poszli, miski wyrzucili i poszli. Myśmy z kolei za dom z drugiej strony podeszli, znaleźli poduszkę z meldunkiem ruskim. Tak, że to były rzeczy, co nie zawsze tak pazernie od razu się mordowali, żeby zabijać się, nie.
- Jak przyszedł moment kapitulacji, to proszę powiedzieć, co pan wtedy czuł?
Już wtedy nie byłem w jednostce dwa tygodnie, bo byłem ranny 14 września, a koniec września była kapitulacja. Czułem taką rzecz, mój pluton, w którym byłem, już nie istniał, prawie wszyscy zabici. Może ktoś ocalał, nie wiedziałem o tym. Byłem przekonany, że wszyscy zginęli. Ocalało nas trzech.
Wacek i jeden już umarł.
Nowowiejski.
- A jak się nazywał ten, co umarł?
Nie pamiętam, tego to już nie pamiętam. On umarł po wojnie już, oczywiście nie wtedy, tylko po wojnie długo. Nas już jest tylko dwóch z połówki plutonu, bo cały pluton to była składanka z resztek i myśmy się trzymali w grupce swojej nie wielkiej, z dwanaście osób. Z tej przeżyło Wacek i ja, we dwóch.
Dwieście pięćdziesiąt cztery, to było dwieście pięćdziesiąt cztery. Tam jakoś zmieniali numery tym resztkom, nie pamiętam, nie wiem tego, a potem to już nie było czego zmieniać, bo już nie było ludzi, już nie było plutonu. Tak, że straty to były ogromne. Ogromne straty były, tak że nierównowaga w uzbrojeniu, to przerażająca nierównowaga, tam armata, tu pistolety i karabiny najwyżej. Mieliśmy tylko maszynowy karabin Brenn, przedwojenny, z krzywą lufą. Miał krzywą lufę, gdzieś tam wykopane. Tak strzelał, że jak chciał strzelać, to najpierw musiał pierwszą serię [wystrzelić] i patrzeć, gdzie kule leciały, gdzie się kurzy i dopiero pod tym kurzem musiał sterować, żeby [trafić]. Nie mógł przez celownik normalnie celować, przez celowniki na lufie, bo to było skrzywione wszystko.
- Pan od 14 września nie brał czynnego udziału, jako ranny?
Nie. Jako ranny nie byłem. Miałem ranną rękę, palce, ramię i siedzenie całe, więc się już zupełnie nie nadawałem.
- Jak przyszła kapitulacja, to jaką pan podjął decyzję?
Z rodziną wychodzę. To też tak było, że wyszedłem, wyszliśmy na piechotę, a po leżeniu długotrwałym, to nie działa wszystko. Nogi mi sztywniały do tego stopnia, że w ogóle nie mogłem ruszać. Ojciec musiał mi rozcierać mięśnie, masować, żebym mógł ruszyć nogami i iść dalej. Następnie myśmy wyszli przez Ochotę, przez Wolę. Tam było miejsce kaźni Polaków przed kościołem ogromnym, tam masę zabili, ale to wcześniej. Tam mieliśmy przygodę, bo miałem pieska, Aza [się wabił], taki jak ten, piesek malutki. Kręcił się koło nas. Niemiec jechał samochodem, przejechał go. Pies [miał] zgruchotane nogi tylne i tak skowycze. Przyszedł Niemiec, dostrzelił go i na gruzy rzucił. Litościwy człowiek jakiś, żeby się pies nie męczył. Myśmy doszli najpierw do Ursusa i tam były coraz rzadziej posterunki niemieckie. Więc ojciec podszedł do jednego z Niemców, jednoosobowe były posterunki. Podszedł do niego i wyciągnął z kieszeni butelkę wina. Mówi: „Reńskie wino.” Nie wiem, skąd je miał, to wino. Mówi: „Tu masz dobre wino, reńskie, powiedz, gdzie tu iść na stację kolejową.” Bo we Włochach [byliśmy]. To Niemiec mówi: „Jak to? Do obozu idziecie, a nie na stację.” To ojciec mówi: „To masz butelkę.” Mówi: „To uważaj, z tyłu stoi karabin maszynowy na wiadukcie, więc się nie oglądajcie, idźcie do budynku.” Magazyn długi stał, to było w Ursusie. „I za ten budynek skręćcie i tam wyjdziecie na stację.” Tak zrobiliśmy. Potem najgorzej, że na stacji normalne życie, ludzie chodzą, sprzedają kanapki, sprzedają coś, a człowiek głodny, nie jadł tyle czasu. Ale najważniejsze było, żeby wsiąść do pociągu. Ojciec bilet kupił, miał jeszcze pieniądze, więc bilet kupił i pojechaliśmy do wsi Owczarnia pod Grodziskiem [Mazowieckim]. Tam była moja niania, jeszcze żyła. Potem najgorsze z pociągu wyjść, jak teraz usiadłem, to siedzę, ale potem wstać i iść, a nogi nie działają, sztywne wszystko. Tylko masował co chwilę i parę metrów, i znowuż. A na stacjach pełno Niemców. Przecież karabiny maszynowe stały na peronie, z jednej strony, z drugiej, oni się tak nie spodziewali, że będą tak wyjeżdżać pociągami, ale wszystkich nie legitymowali, czy odpuścili. W każdym razie wyszliśmy wszyscy i tam aż do wsi doszedłem. Długo szedłem. Potem posłali, niania nazywała się Pokropek, pamiętam, Maria Pokropek. Od razu zemdlała, z punktu. Pierwsze, co mnie zobaczyła, to od razu, fajt. Tak było. Potem tam żeśmy siedzieli do wiosny chyba już, jeszcze koniec zimy było, jeszcze śniegi były, ostatnie już przed przyjściem Sowietów. Do Piotrkowa pojechali, Piotrków Trybunalski. Tam ojciec miał oddział PZU, gdzie był główny księgowym w Warszawie, to tam znał ludzi i tam nam dali kwaterę w willi, w domku. Domek malutki, gdzie była Żydówka z Rosji z dzieckiem. Zaczęła rodzić, zaraz musiałem wyjść z domu z siostrą, bo tak darła się przy porodzie. Urodziła w domu, bo to nie było szpitala, nic. Potem przyszli Rosjanie, to już tam żeśmy mieszkali. Rosjanie, jak weszli, to pierwszy kontakt to było, widziałem, czołg przyjechał. Do obcego miasta wjeżdża czołg bez żadnej obstawy. Po prostu musieli być pewni, że już Niemców nie ma. Usmarowani aż na błyszcząco smarami, [pytają]:
Kuda na Berlin? To im jedni pokazują tu, a drudzy tu. Nikt nic nie wiedział przecież. To ci machnęli ręką, skrzynkę piwa wyjął, dał w prezencie tamtym i pojechali sobie gdzieś czołgiem. Potem w międzyczasie oddział przyszedł już lepiej umundurowany, w kożuszkach wszyscy, elegancko umundurowani, uzbrojeni Rosjanie. Mnie do domu nie chcą wpuścić. Dopiero powiedziałem, że tu mieszkam, to on zaraz woła lejtnanta młodego i lejtnant był, młodzi byli ludzie, może po dwadzieścia lat mieli, nie więcej. Jeden był Rosjanin, a drugi Żyd. Rosjanin kufajkę otwiera, medale, trzy rzędy, za wzięcie tego, za wzięcie tego, [nazywał się] major Pierwuchin. Ten drugi był Żyd, jak on się nazywał? Po rosyjsku Żyd to jest Jewrej. Już nie pamiętam [jak się nazywał]. Adiutanta mieli starca z wąsami, starego człowieka. On jak matka się nimi opiekował. Przychodzili pijani co drugi dzień, w trupa pijani ci Rosjanie. Nie wiem, jak oni tę wojnę wygrali. Potem mieli wykłady, na parkanie mapy rozwiesili i sytuację na froncie [omawiali]. To był oddział ciężkich moździerzy, co zajął mieszkania tam. Niesamowite, to czasy były niesamowite, to się nie chce wierzyć. Myśmy stamtąd pojechali do Łodzi, bo tam jeszcze był oddział PZU. Mógł ojciec załatwić mieszkanie, kwaterę. Tam chodziłem do szkoły, maturę zdałem w Łodzi przecież. Maturę zdałem, dostałem maturę, bo były nauki, wszystko, ale to tam było niepoważne. Jeżeli w klasie byli goście po siedemnaście lat jak ja, to byli i po dwadzieścia siedem też.
- To do Warszawy kiedy pan wrócił?
Przyjechałem w marcu.
Nie, później. Chyba to był 1947 [rok], bo rok byłem w Łodzi, prawie rok, mieszkaliśmy.
- Czy był pan represjonowany za udział w Powstaniu Warszawskim?
Represjonowany w sensie kryminału, to nie byłem, ale w sensie tym, że w pracy miałem trudności, to było. Na przykład w swojej karierze życiowej, po skończeniu studiów, jak miałem przystąpić do pracy, to trzy miesiące, przystąpiłem do pracy. Wzięli mnie w przedsiębiorstwie i tam kierownictwo przedsiębiorstwa [miało] jakieś historie z wejściami, przepustki wejściowe tam były robione i wszyscy tak załatwiali, że wkładało się kartę wejściową, waliło się w zegar i kartę wyciągałem, więc tam była cyfr gmatwanina, nie można się doczytać, o której przyszedłem, to nie było siły, wszyscy tak robili. Tam był kadrowiec, miał aryjskie nazwisko, już nie pamiętam dzisiaj, zapomniałem, był Żyd jeden i miał pretensje do mnie, że tak robię. Ja mu tą kartę wyrzuciłem. Mówię: „To daj pan drugą, tej nie będę [odbijał].” To za to mnie wyrzucili z pracy i trzy miesiące nie mogłem dostać nigdzie pracy. Gdzie przyszedłem: „O, młody inżynier, proszę bardzo, skończył u Wawelberga, proszę bardzo.” A na drugi dzień: „Przepraszamy bardzo, ale nie możemy pana zatrudnić.” Ale w końcu znalazłem miejsce pracy w przemyśle drzewnym. Też potrzebowali mechaników do konstrukcji, do urządzeń, maszyn. Tam się zahaczyłem na wiele lat.
- Proszę powiedzieć, dlaczego pan przyjął pseudonim „Józef”?
Mój stryj miał Józef, brat ojca był Józef, a ja go bardzo lubiłem.
- Mam pytanie, bo pan walczył na Żoliborzu, mieszkał na Żoliborzu i pana żona też.
Tak.
- Państwo się poznali kiedy, w czasie wojny czy już po wojnie?
Nie, myśmy się znali w czasie wojny, w okupację, to tak z daleka, z widzenia i ze słyszenia, a dopiero z bliska to w Łodzi. Ona była też w Łodzi, chodziła do szkoły, a to człowiek, jak był młody, to się bawiliśmy. Chodziłem ze studniówki na studniówkę, bez przerwy, także tysiące zabaw. Człowiek chce żyć, przecież, daj spokój. Bawiliśmy się elegancko, nie można powiedzieć, całą gębą. Ona była u Sczanieckiej w szkole, a że była krajanka z Żoliborza, to już najważniejsze.
- Na zakończenie takie pytanie: Jakby pan miał znów siedemnaście lat, to czy by pan znów poszedł do Powstania Warszawskiego, drugi raz?
Jak ma się siedemnaście lat, to nie wierzę, żeby istniały ideologiczne pociągnięcia, to jest działanie chwili, emocji, a wtedy wszyscy szli i nikt sobie nie zdawał sprawy ze skutków, jakie to może w efekcie przynieść. Przecież nawet jak byłem już ranny trzy razy, to był efekt fatalny, nie mogłem przecież chodzić, cztery dziury na tyłku to mi się goiły do marca następnego roku. Smród był taki, że na trzy metry, na pięć metrów było czuć, ludzie się odwracali. Przecież materiał ze spodni, kalesony, które odłamki wycięły, zostały i to dotąd się psuło, dopóki wszystko nie zgniło, nie wypłynęło. Tak siadałem, na boku tylko, bo usiąść normalnie nie mogłem, za żadne skarby. Tak, że to niesamowite.
Na pewno. Dla młodego człowieka, który dostaje prawdziwą broń do ręki, może nie specjalnie skuteczną, bo karabin, a swoją drogą miałem w domu wiatrówkę, przed wojną i dobrze strzelałem, tak że nie miałem problemów z trafieniem. Był taki moment, jak byłem na Kaniowskiej ulicy, na kwaterze, przybiegł człowiek, mówi: „Panowie, tutaj, nad Wisłą”, była budka za Wałem Wiślanym, budka przy przystani kajaków „widziałem, jak weszli Niemcy do budki, strzelajcie do nich.” Wychodzimy, budkę widać, Niemców nie ma, bo są może w środku, nie wiadomo. Ale co mnie tam szkodzi. To było sześćset, siedemset metrów, może więcej, bo z ulicy Kaniowskiej nad Wał Wiślany to jest z pół kilometra. Nastawiłem sobie celownik na karabinie, amunicję miałem, zapalający pocisk, bo to odpowiednio Niemcy mieli kolorowane czubki, paski na czubkach, wszystko oznaczało świecące pociski, zapalające pociski, przeciwpancerne i inne, były oznaczenia. Więc wziąłem [pocisk] zapalający, przycelowałem i strzeliłem. Myślałem, że nie trafię, było widać, jak pocisk leci, bo to świeci, zawijasy pocisk robi, ale patrzę, w końcu w dach trafił, trzasnęło. Trzasnęło, to trzasnęło i koniec. Za pół godziny ten dom się palił, budka się paliła cała, jeden słup ognia stał. Niemcy uciekają, widać. Wybiegli nasi na barykadę i dawaj, strzelać do nich. To była duża odległość, jak wspomniałem wcześniej, ale ostatni Niemiec upadł tak, że rękoma do bunkra, bo tam mieli bunkier swój nad Wisłą, tak że ostatniego wciągnęli, a tamtych dwóch zostało. Więc jednak efekt był tylko dziesięciu ludzi strzelania karabinów, w końcu ich tam trafili.
Warszawa , 27 czerwca 2006 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama