Irena Jeruszka „Różyczka”

Archiwum Historii Mówionej
  • Co pani robiła przed 1 września 1939 roku?

Studiowałam w Poznaniu, na wydziale matematyczno-fizycznym na Uniwersytecie Poznańskim. Skończyłam rok. Wróciłam do domu na wakacje i 1 września rozpoczęła się wojna. W tym czasie byłam w Toruniu. Tata był kierownikiem pociągu ewakuacyjnego. Zadzwonił do nas, żeby się przygotować, bo jedziemy razem z nim. Można był wziąć tylko co najważniejsze. Później była makabryczna droga.

  • Gdzie państwo mieszkali?

W Toruniu na ulicy Słowackiego. Przed wojną mieszkaliśmy w Gdańsku, a później przenieśli tatusia do Torunia.

  • Czym zajmował się pani tata?

Tatuś był inżynierem, naczelnikiem wydziału mechanicznego dyrekcji kolejowej.

  • To wysokie stanowisko.

Tak. [...] Ludzie zupełnie inni byli. Jeszcze jest zdjęcie tatusia pracowników. To byli cudowni ludzie.

  • Miała pani rodzeństwo?

Miałam brata, który zdał maturę mając siedemnaście lat w 1939 roku. Zdawał do Marynarki Wojennej w Gdyni. Zdał z wyróżnieniem. Powinien jechać, bo po maturze nasi chłopcy wyjeżdżali na budowę dróg pod Baranowiczami, na tamtych terenach. Ponieważ 15 sierpnia jechała grupa, klasa mojego brata, więc prosił mamę, żeby pozwoliła mu pojechać razem z nimi, żeby ten miesiąc jeszcze z nimi pobył. Już nie wrócił. Zostali aresztowani jak tylko Niemcy rozpoczęli wojnę. 1 września już aresztowali naszych chłopców, którzy byli w Junackich Hufcach Pracy i budowali drogi. Trzech ich uciekło z pociągu. Jeden z nich jeszcze żyje, był naczelnym architektem Poznania.
Jechaliśmy właśnie w kierunku Baranowicz, spotkałam mojego księdza. Tata już później konie i wóz kupował, żeby jechać, bo pociąg nam zbombardowali. Chcieliśmy dojechać do Lwowa, ponieważ wiedzieliśmy, że na tamtych terenach musi być brat. Ale po drodze spotkaliśmy księdza, jechał samochodem. Był moim profesorem gimnazjalnym, cudowny człowiek. Powiedzieliśmy, że jedziemy odszukać brata. Ksiądz spotkał go tam podobno. Zresztą spotykaliśmy się po wojnie, był w Kartuzach. Spotkał [brata] i powiedział, że my jedziemy. Przyjaciele brata postanowili pójść do majątku dziadka jednego z przyjaciół na Polesiu, a Zbyszek, brat, nie chciał pójść, bo czekał na nas. 17 września musieliśmy się wycofać, byliśmy w połowie drogi. Zatrzymała nas młoda Ukrainka, która miała maleńkie dziecko i gospodarstwo. Mąż był w Wojsku Polskim. Prosiła, [mówiła], że się strasznie boi, nie może dać sobie rady, żebyśmy się u niej zatrzymali chociaż na jeden dzień. Myśmy się zatrzymali, pomogliśmy jej w gospodarstwie. Nie chcieliśmy nocować w chacie, tylko na słomie w stodole. O dwunastej w nocy wrócił jej mąż. Zrzucił mundur i naturalnie powiedział, że Ukraińcy mordują Polaków. Ona jemu wtedy powiedziała: „Słuchaj, u mnie jest rodzina polska, która mi pomogła, została na moją prośbę”. On przyszedł do nas i powiedział, że musimy uciekać, bo on nie powstrzyma swoich pobratymców, którzy uciekli z Wojska Polskiego i przyjdą mordować nas.
Udało nam się prawie że. Przed granicą nas nie złapali. Uratował nas oficer niemiecki. Już na polskiej granicy zobaczył, ze pędzi cała horda. Mój tata miał pozwolenie i miał broń przy sobie. Mama nie pozwoliła, mówi: „Jak ty strzelisz, to i oni wszyscy będą strzelać, poczekaj”. Wtedy zatrzymaliśmy się na granicy w takiej chacie chłopskiej i wróciliśmy z powrotem do Torunia. Najpierw udało nam się wejść do mieszkania, później mieszkanie przydzieli komu innemu. Przydzieli prokuratorowi Niemcowi chyba z Hamburga, który miał sprowadzić żonę i dzieci. Ale jak przyszedł do nas, zobaczył zapasy. Moja mama była wspaniałą gospodynią. Powiedział: „Moja żona nie weszłaby tutaj, nie zabrałaby tego wszystkiego. Rezygnuję z tego mieszkania i życzę wam, żeby wam słoneczko zaświeciło”.
Powiedział nam, że ma dwoje dzieci, chłopca i dziewczynkę, ale syna już nie ma, bo syn jak skończył siedem lat, to musiał pójść do Hitlerjugend. Zaczęli go już szkolić, zaczęło się od obrywania skrzydełek i tak dalej. Musieli być silni. Musiał donosić wszystko na rodziców. Mówi: „Tak że mamy tylko córkę, nie możemy nic przy nim mówić. Był prokuratorem, wiedział, co mu można, czego nie można. Jak przyszedł, syn zaczął robić awanturę, ale był w mundurze. Nic mu nie powiedział. Jak się poszedł położył, rozebrał, to poszedł do niego do pokoju i podobno strasznie go zbił. Mówi: „Teraz nie wyjdziesz z gestapo, bo złożę na ciebie doniesienie”. Rzeczywiście złożył. Jak go badali, zapytali się syna: „Czy byłeś w mundurze?”. „Nie, bo już spałem”. „To ojciec cię skarcił”. Nie został ukarany.
Później aresztowali tatę. Miałam bardzo dzielną mamę. Udało nam się tatę wyciągnąć przypadkiem bardzo dziwnym. Ponieważ mój tata był do 1918 roku w Moskwie. Był przewodniczącym „Sokoła”, organizacja rzekomo sportowa, ale to była nasz polska organizacja i tam należała cała młodzież. Tam właśnie poznał moją mamę i jej cała rodzinę. Później w 1918 roku tata zorganizował podróż do Polski. Moja mama była najmłodsza. Siostry już były mężatkami. Jak czytam Żeromskiego, to przypomina mi się to, co mi mówił tata. Jak się najpierw czekało na zgodę na wyjazd, potem na bilety, potem na dworcach tygodniami, żeby móc wyjechać, potem jak pociągi przyjeżdżały przepełnione i trzeba było siłą dostawać się do środka, jak ludzie umierali i wyrzucało się ich, i tak dalej.

  • Wróćmy do pani podróży w czasie wojny. Jak to wyglądało na drogach?

Strasznie. Myśmy cały czas spotykali Wojsko Polskie, które szło w kierunku Lwowa. Były bardzo przyjemne spotkania, oni musieli się chować po lasach, uprzedzali nas gdzie jest niebezpiecznie. Na drogach było straszne bombardowanie niemieckie, tylko że z bardzo niskiego [pułapu]. I zwierzaki i ludzie, wszyscy chowali się po rowach, bo nie można było [iść], nie było gdzie się schować. 17 [września] nagle ucieszyliśmy się, że idą jakieś inne samoloty, które nam pomogą. Ale teraz oni zaczęli nas bombardować po drodze. Zostaliśmy od razu zaatakowani.

  • Pani przeżyła takie bombardowanie.

Owszem, przeżyłam. Cały czas byliśmy bombardowani. Najgorsze bombardowanie przeżyłam jak nam rozbili pociąg w Siedlcach. Akurat byłam z mamą w sklepie, w którym było duże lustro. W tym rowie, gdzie była większość osób, które jechały tym pociągiem, [ludzie] zostali zbombardowani. Ten sklep został zniszczony, zbite lustro, a myśmy z mamą uratowały się. Tak że byłam w wielu punktach. Jak był u mnie siedem lat temu pastor niemiecki z żoną lekarką […] powiedział mi: „Wiesz, Irena, ciebie Bóg kocha”. Mówię: „Wiem o tym”. Byłam wszędzie, gdzie było najgorzej i wychodziłam szczęśliwie.

  • Z czego się pani utrzymywała? Czy chodziła pani na jakieś kursy, czy pani pracowała?

Chodziłam pół roku na tajne kursy. To były tak zwane kursy Bruna, handlowe. To było jeszcze dozwolone. Te kursy były prowadzone przez profesorów, którzy uciekli z terenów Poznania, naszych profesorów z Wyższej Szkoły Handlowej, WSH. Oni się tu ukrywali. Uczyli nas w czasie okupacji w Warszawie. Mam za dużo do opowiadania, nie wiem, od czego by zacząć i jak to powiązać. Mój ojciec pracował na kolei, ale kochał budowę. Na bydgoskim przedmieściu, obecnie to jest zabudowane, były lasy. Tata kupił plac, koło niego kupił przyjaciel, sędzia Herman i komendant podchorążówki artylerii Czermak. Tata postanowił sam wybudować dom dla nas. Wytrzebił te lasy. Naturalnie wszyscy stwierdzili: „Jak można? Co ty robisz?”. Ale udało mu się. Jak skończył pierwszy dom, to wtedy koledzy [powiedzieli]: „Słuchaj, wybudujesz sobie następny, to nam zostaw”. I on po kolei odstępował swoje domy. W końcu zamieszkaliśmy w ostatnim domu na Słowackiego. Ostatni budował na Mickiewicza. Zabrała mu go nasza powojenna policja. Jak budował ostatni dom, to przyszedł do niego młody człowiek, powiedział, że wrócił z wojska i nie ma pracy, bardzo prosi, żeby mu dać fizyczną pracę, żeby mógł się jakoś zaczepić. Był bardzo miły, świetnie pracował, był bardzo dokładny. Jak tatuś wykończył dom, w piwnicy zrobił dla dozorcy mieszkanko, to on prosił, że chce się ożenić, że chce zostać dozorcą, a żona będzie pomagała prać, sprzątać ludziom, którzy mieszkają. Tatuś się zgodził. Byli bardzo czyści, porządni, zdawałoby się, że wszystko jak najlepiej.
Tatę potem aresztowali. Ponieważ był w Rosji, to miał przy sobie dowód rosyjski jak był aresztowany. Mama się dowiedziała, że jest przyjaźń pomiędzy Niemcami i Rosjanami. Myśmy z mamą poszły do koszar, bo to było w koszarach w forcie w Toruniu. Całą inteligencję aresztowali. Aresztował właśnie ten nasz dozorca. On był w gestapo, był niemieckim szpiegiem. Wszystkich znał i wszystkich aresztował. Jak wszedł o piątej rano, jak weszli Niemcy. Wchodził z gestapo po cywilnemu i mówił, kto tu mieszka. Zapytał się gdzie jest mój brat. Powiedziałam, że pojechał na obóz pracy i nie wrócił. „Gdzie są rowery?”. Jak uciekali nasi harcerze, to byli koledzy mojego brata, przyszli do nas i prosili o rowery. Myśmy oddali rowery tym chłopcom. Pytał się o rowery i radio. Radio schowaliśmy w piwnicy w węglu. Powiedzieliśmy, że nie wiemy, [gdzie jest] radio, bo nie było nas przez jakiś czas, więc nie wiemy co się stało. Z rowerami też nie wiemy, co się stało. Tak że nie udało im się. On ustawiał na dwie strony, kto jest dobry Polak, a kto jest zły Polak.
Po pierwszym takim aresztowaniu tatę wypuścili. Po drugim, miała być wystrzelana cała nasza inteligencja. Inżynierów, lekarzy, wszystkich zabrali, mieli być rozstrzelani. Wtedy jak mama dała mu znać, żeby pokazał swój dawny dowód. Z tyłu jeszcze miał notatkę, a oni nie znali języka rosyjskiego, że dostał buty na przydział. Wszystko wpisywali w dowodzie. Puścili go i powiedzieli, że jak chce, to może jechać, ale na wymianę do Rosji. Tata powiedział, że dobrze, pojedzie do Rosji, już nie pamiętam, jaką podał miejscowość. Oni pozwolili nam wyjechać. Pozwolili nam nawet zabrać meble. Z tym, że tata musiał czekać dwa tygodnie na przejazd przez most, bo Niemcy mieli pierwszeństwo. My z mamą tylko włożyłyśmy futra, kanarka do klatki, trochę biżuterii. Naturalnie jechałyśmy takimi nieotwartymi wagonami, bo był [jako] tako daszek. Naturalnie były zatłoczone. Wysłuchałyśmy się okropnie, dlatego, że wszyscy byli z tobołami, a tu były dwie panie [w futrach]. Chciałyśmy tylko futra uratować, bo zima szła, i kanarka. Jakiś bardzo miły pan podszedł i powiesił kanarka na drucie pod daszkiem i dowiozłyśmy go do Warszawy.

  • Dogryzało wam towarzystwo podróży?

Strasznie, strasznie. Wszystkie bagaże nie przeszkadzały, ale nasze futra i kanarek strasznie przeszkadzały. I tak wróciłyśmy tutaj. Dostałyśmy adres kuzyna taty, którego przedtem nie znałyśmy. On nas przyjął. Tata dwa tygodnie nie wracał. A ja z nim szukałam mieszkania. Miałyśmy dwieście osiemdziesiąt złotych.
Wojna rozpoczęła się 1 września. Tata poszedł normalnie do pracy przed ósmą. Nam dzień czy dwa dni przedtem kazano zakleić okna taśmami, bo będzie próbny alarm. Jeszcze jak byłam na studiach, to zebranie było, słuchaliśmy Hitlera i naturalnie wszystko miało się ułagodzić.

  • Znała pani język niemiecki?

Znałam. Byłam w gimnazjum polskim macierzy szkolnej na terenie byłego Wolnego Miasta Gdańska.

  • Jak pani odbierała przemówienia Hitlera, które były transmitowane przez radio?

Już lepiej nie mówić. [Wiadomo] jak studenci odbierają [takie rzeczy]. Ale byliśmy zadowoleni, chociaż nie bardzo wierzyliśmy, że to się odciągnie, bo już był pobór do wojska. Jeszcze pojechałam do znajomych, zapomniałam jak się nazywała ta miejscowość. [To była] taka stara szlachta. Oni mnie nie chcieli wypuścić. Mama była ze mną, ale ponieważ brat chciał pojechać z kolegami, więc wróciła z nim, a oni mnie nie chcieli puścić, bo tu będzie bezpieczniej. Mama zadzwoniła: „Natychmiast wracaj”. Bała się, że zacznie się wojna. Zdążyłam prawie ostatnim pociągiem wrócić do Warszawy i być z rodzicami.
W Warszawie kuzyn ze mną chodził i szukał mieszkania. Znaleźliśmy mieszkanie na Filtrowej 67, było do wynajęcia na ostatnim piętrze, chyba czwartym, wejście od Kromera przy parku. […] Na Filtrową były okna, balkon był od Kromera. Naturalnie jak się zapłaciło pierwsze dwieście osiemdziesiąt złotych, zostałyśmy bez pieniędzy. Uratowało się trochę rzeczy, ładne sweterki. Tata, ponieważ znał język rosyjski, postanowił szukać brata. Poszedł przez granicę, tam go aresztowali. Nie wracał. Mama była ciężko chora na nerki, przeziębiła się w czasie tej podróży. Była strasznie ostra zima. Grudzień był taki [mroźny], że marzła nam woda w szklankach. Myśmy nie miały czym palić w mieszkaniu. Nakrywałyśmy się wszystkim, co miałyśmy, kołdrami, kocami, i tak dalej. Leżałyśmy w gorączce. A ja jeszcze dostałam zapalenia okostnej. Ktoś dzwoni. Mama nie miała siły wstać i ja nie miałam siły wstać. W końcu mama wstała.
Przyjechał jeden z podchorążych z Torunia, znajomy. Dowiedział się, że jesteśmy w Warszawie. Przywiózł nam miód i cebulę z Siedlec. Jak zobaczył, w jakim jesteśmy stanie, to pobiegł [po lekarza]. Na dole mieszkała lekarka dentystka, Rosjanka, która uciekła w 1917 roku z mężem. Mąż był oficerem armii carskiej. Uciekli z Rosji z maleńkim dzieckiem. Tutaj na stałe się urządzili. On jak zobaczył, że tam jest doktor, nie spojrzał, jaki, tylko zadzwonił prosił o pomoc, żeby ktoś przyszedł, bo my jesteśmy w strasznym stanie. Ponieważ syn jej był w YMCA, w naszej akowskiej organizacji na trzecim roku, więc poleciał po lekarza. Lekarz prywatny przyszedł, nie wziął grosza. Zobaczył moją legitymację, powiedział, że od koleżanki nie weźmie ani grosza. Przyniósł nam zastrzyki, wszystko nam zrobił. Oni nam pomogli. Cała organizacja w tym okresie, kiedy była przyjaźń, ja się pół roku u nich ukrywałam. Andrzej Sanecki się nazywał. Zginął. Narzeczona ostatnia go widziała, bo poszedł do niej na górę, ale był u mnie przedtem. Był porucznikiem. Z Woli przeszli do nas na Starówkę na Kilińskiego. Myśmy się wszyscy spotykali u niego na zebraniach. Przygotowane już wszystko było, stała wódka, płyty, że w razie czego, to my jesteśmy na jakiejś uroczystości.

  • Proszę powiedzieć, jak wyglądał pani pierwszy kontakt z konspiracją?

Jak dowiedziałam się, że mąż ma iść do Powstania, umówiłam się z nim o godzinie trzynastej na Krakowskim Przedmieściu, vis-à-vis kościoła Świętego Krzyża. Obok był szpital Świętego Rocha.

  • Jeśli chodzi o kontakt z konspiracją przed wybuchem Powstania?

Tylko pomagałam im coś zanieść. Ja byłam taki chłopak do wszystkiego, jak trzeba było coś zanieść, czy do kogoś pójść. Nie należałam, bo moja mama leżała prawie cały czas ciężko chora, była po operacjach obu nerek.

  • W jaki sposób kontaktowano się z panią, kiedy trzeba było coś przenieść?

Po prostu mówili mi: „Pójdziesz tu i tu i zaniesiesz”. Nic więcej.

  • Mieliście państwo telefon w domu?

Tak, mieliśmy w domu telefon. Wyszłam za mąż w 1942 roku za Stanisława Adamczyka. On wynajął mieszkanie w Alei Wojska Polskiego 31. Początkowo mieszkaliśmy z rodzicami, po roku urodziło się dziecko, mama była ciężko chora, więc wygodniej nam było razem. Mama chciała, żebym była blisko.
Na placu Zbawiciela miało się odbyć wesele organizacyjne. Miała być cała nasza organizacja akowska. Tam ktoś ich zdradził. Była wtyczka. Ślub miał brać major Retmaniak, który się ukrywał, ojciec Tadeusza, z koleżanką z organizacji. To był nasz pierwszy dyrektor Mennicy Polskiej, już nie żyje. Zaproszeni byliśmy i my, ale najpierw byliśmy u mamy w szpitalu u Elżbietanek. Tata mówi: „Wiesz co, pójdę z wami na ten ślub”. Przesiadało się na placu Zbawiciela. Wysiedliśmy na placu Zbawiciela, to go złapaliśmy. On mówi: „Jak dobrze, że was spotkałem, bo cała organizacja jest zawiadomiona, że nie będzie ślubu, bo wiedzą i chcą wszystkich nas zgarnąć, tylko was nie mogłem złapać. Nie przychodźcie”. Mówię: „Słuchaj, przecież wiem, gdzie twoi rodzice mieszkają, gdzie twoja ciocia mieszka, gdzie mieliście zamieszkać u rodziny twojej żony, więc gdzie wy pójdziecie”. On mówi: „W tej chwili nie wiem nic. Ślub nam da ksiądz z organizacji w malutkim kościółku”. Umówiliśmy się o piątej na rogu Marszałkowskiej i Wilczej. Będziemy tylko przechodzić koło siebie. Myśmy mieli podać mu klucze do naszego mieszkania w Alei Wojska Polskiego.
Myśmy spacerowali, oni nie przyszli. Myśmy się denerwowali, że zginęli, że ich złapali. Ale po dwóch dniach przyszli. Byli u jej koleżanki. Zadzwonili, czy mogą przyjść. Przyszli. Mąż ich zaprowadził. Niedługo, chyba w maju przed Powstaniem myśmy wprowadzili się. Dozorca był z organizacji, więc wiedział, że to jest nasze mieszkanie. Mąż chodził płacić. Wiedział, że będzie dwoje ludzi, młode małżeństwo. Później powiedział mężowi, że zaczynają się interesować. Jeżeli my będziemy, a jesteśmy zameldowani z dzieckiem, to zawsze można się wytłumaczyć, że ktoś nas odwiedził. W ten czas myśmy wprowadzili się i zamieszkali razem. Chyba ze dwa miesiące przed Powstaniem dozorca powiedział, żeby starali się jednak gdzieś przenieść. On zgłosił się do swojej jednostki i przenieśli ich pod Warszawę.
  • Pani mąż był w AK?

Tak, tak. Był mechanikiem broni krótkiej.

  • Jaką funkcję pełnił?

Nie wiem. On wychodził, nic się nie mówiło. Nie wiedziałam, gdzie on idzie, nikt się nie pytał, to była tajemnica.

  • Z czego państwo się utrzymywali?

Mąż pracował w firmie rolniczej. Po aresztowaniu, jak wrócił do Warszawy, to zaczął pracować na placu Unii. Był do sprzedania taki komis. Tata z moim mężem wzięli to na spółkę i pracowali na zmianę. Ja nie pracowałam. Pracowałam przedtem.

  • Jak pani zapamiętała godzinę „W”, wybuch Powstania?

Pojechałam z dzieckiem na obiad do rodziców. Tam już był brat męża, Józef, osiem lat starszy od niego, który był porucznikiem i został delegowany z Wolbromia, z województwa krakowskiego do Powstania. Już był u rodziców na obiedzie. Wyszliśmy razem. Dziecko zostawiłam u mamy razem ze wszystkimi rzeczami, pieniędzmi. On i ja zostawiliśmy, co można było, wózeczek. Moja córka miała roczek. Mówię, że idę z mężem do Powstania. Mieliśmy pójść na Starówkę. Naturalnie nie wiedzieliśmy, gdzie idzie Ziutek. Ziutek od razu pożegnał się z nami i poszedł osobno. Spotkaliśmy się na Starym Mieście, w Głównej Komendzie na Podwalu. Myśmy chcieli się dostać na Żoliborz. O wpół do piątej zaczęli nas Niemcy ostrzeliwać. Mnóstwo zginęło wtenczas ludzi, bo to było zaskoczenie. Myśmy doczołgali się do kościoła Jana Bożego, który jest po prawej stronie. Tam cały czas jeździł pociąg pancerny.

  • Widziała pani jak pociąg strzelał?

Nie. Widzieć, nie widziałam, tylko słyszałam strzały. Myśmy po prostu czołgali się, żeby dojść do miejsca, gdzie można będzie się zatrzymać. Tam od razu dali nam opaski, już były wywieszone nasze flagi. Stawialiśmy barykady ze wszystkiego, co było. W nocy miały być zrzuty. Nie było. Padał deszcz.

  • W ile czasu można było postawić barykadę?

Bardzo prędko. Wszystko, co było, kanapy, tramwaje, brało się, co było, żeby była jak najsilniejsza, najmocniejsza, żeby nie można było przez nią przejść, żeby nie mogli się dostać.

  • Czy pierwsza barykada, którą pani stawiała sięgała któregoś piętra?

To był tak, że człowiek mógł się schować. Ale musiał widzieć, co się dzieje ponad barykadą. Mógł się schować, ale jednocześnie mógł obserwować, strzelać. Rano kazano nam iść na Starówkę, że mamy się zgłosić na Starówce. Poszliśmy. Mąż się zgłosił do mechaników broni krótkiej. Poszli do getta po zrzuty. Powiedział mi tylko, że ma pseudonim podchorąży „Czarny”. Tylko tyle wiedziałam. Tam zatrzymała nas pani, która miała sklep i mieszkanie na parterze na Kilińskiego pod 1. Strasznie się jej spodobaliśmy. Prosił, żeby się mną zaopiekowała. Jak tylko on poszedł, to poszłam na Podwale i zapisałam się do AK. „Różyczka” dlatego, że mąż mnie tak nazwał, to chciałam, żeby wiedział, jakbym zginęła, czy domyślił się, że to jestem ja. Wtedy powiedzieli mi, że będę kierownikiem, mam zająć się wyżywieniem punktu powstańczego Kilińskiego Podwale. Miałam grupę harcerzy. Mieliśmy kosz od bielizny z uszami z dwóch stron. Najpierw chodziliśmy do prywatnych domów. Wszyscy chętnie dawali, co mieli. Z początku ludność cywilna miała coś u siebie, ale później tośmy karmili wszystkich już. Jeżeli chodzi o zaopatrzenie, to na Stawki były magazyny, które zdobyliśmy. Dużo zdobyliśmy, tak że byliśmy zabezpieczeni dobrze.

  • Miała pani okazję wejść do magazynów na Stawkach?

Nie wchodziłam, tylko pilnowałam jak wchodzili, wynosili i razem z nimi wracałam. Byłam takim szefem.

  • Ilu harcerzy miała pani pod swoimi rozkazami?

Trudno powiedzieć, że pod rozkazami. To byli harcerze, którzy zmieniali się. Było ich bardzo dużo. Oni zmieniali się tylko jeżeli chodzi o pójście i zdobycie czegoś. Poza tym od Podwala, od zamku, była znana barykada harcerska, której bronili harcerze i nie dopuścili Niemców. Niemcy nie weszli tam, nie udało im się zdobyć. Dlatego był ten czołg pułapka. To był podstęp. Myśleli, że jak barykadę rozbiorą, będą wchodzić. Jak [zostawią] czołg, niby uciekną, jak zdobędą barykadę, to wtedy Niemcy będą mogli zaatakować Stare Miasto z tamtej strony. Tymczasem nasi chłopcy bardzo ładnie się spisali, bo czołg zdobyli, a barykadę momentalnie postawili. Wiadomo, co się tam stało. To było straszne.

  • Pani słyszała eksplozję tego czołgu?

Byłam tam, pod pierwszym. Ponieważ ci państwo mieli sklep od Kilińskiego. Sklep w czasie Powstania był zamknięty, były duże kraty. Dalej było mieszkanie, w którym przyjmowali różnych Powstańców. Nocowało się u nich. Rozstawiało się różne materace, tak że w nocy jedno przy drugim spało. A na dzień pościel, materace chowało się za ladą w sklepie, żeby wszystko było w porządku, przyzwoicie.
Dzień przed Powstaniem Niemcy podpalili miotaczami ognia Krakowskie Przedmieście od dołu. Ludzie uciekali dachami. Do nas dachem przyszło starsze małżeństwo, koło pięćdziesięciu lat z pieskiem, jamniczkiem pod pachą. Przeszli dachami. Noc była spokojna i nam całą noc opowiadali co się tam działo. Rano ta pani mówi: „My się troszkę położymy, prześpimy na kanapce” – tam taka wnęka była. Do mnie mówi: „Najlepiej jakbyś położyła się w sklepie. Będzie ci miękko, połóż się, troszkę się prześpij”. Ponieważ jak przypadkiem spotkałam mojego szwagra, to on jak miał chwile czasu, to wpadał, żeby mi coś powiedzieć, co się dzieje, jak jest naprawdę, a poza tym przynosił mi wiadomości z Miodowej od mojego męża. Położyłam się. Ten pan nie kładł się, tylko siedział. Słyszałam tylko jego, jak ten pan powiedział, że się położyłam, bo całą noc rozmawialiśmy i że się położyłam. On mówi: „To ja nie będę budził”. Sama wstałam, mówię: „Boże, przyszedł na minutę dosłownie”. I wstałam. Jak wstałam, to już się nie położyłam, tylko usiadłam sobie z tym panem, rozmawialiśmy. Byłam zmartwiona, bo nie wiedziałam, co z dzieckiem, bo na Krakowskim Przedmieściu byli moi rodzice i moje dziecko. On mnie pocieszał, postawił mi karty i wszystko mi wywróżył. Powiedział, że będę daleko, że będę w dwóch obcych miejscach, że męża już nie spotkam, wszystko mi powiedział.
Myśmy tak siedzieli i nagle przyleciała gosposia właścicieli i mówi: „Proszę państwa, harcerze czołg zdobyli, chodźcie zobaczyć”. On mowi: „Wie, pani, niech pani nie chodzi teraz, pójdziemy sobie później obejrzymy, bo teraz wszyscy się rzucą”. I nagle wybuch. Mam pamiątkę z tego jeszcze. Stół dębowy upadł na nogę. Miałam takie wrażenie jakbym miała jakiś krwotok wewnętrzny.
W czasie Powstania myśmy walczyli butelkami z benzyną, z którymi na czołgi się szło. Cała sień, wejście były zastawione butelkami. Jak wybuchł czołg, to te butelki zaczęły się palić. Więc wybiegłam na podwórko, tam spotkałam Andrzeja Saneckiego, porucznika. On mówi: „Chodź do szpitala, bo coś z tobą jest nie tak”. Mnie zerwało buty, miałam całą nogę zwichniętą, ale nie pękła mi, [mimo że spadł] taki dębowy, ciężki stół. Poszłam, walczyłam do końca i jeszcze poszłam do obozu.

  • Pani dotarła w to miejsce, gdzie czołg eksplodował?

Nie tylko dotarłam, tylko jak doszłam na podwórko a on chciał mnie wziąć do szpitala, żeby zobaczyli, co się ze mną dzieje, to ja oprzytomniałam, mówię: „Słuchaj, przecież tam ludzie zginęli, musimy iść ratować, przecież trzeba opanować ten pożar”. Jak wyszliśmy, to straszne rzeczy. Pióra nawet nie zostało z pościeli. Szyby naturalnie powybijane, przez te kraty ciała były wrzucone do naszego sklepu.

  • Przez stalowe kraty?

Przez te stalowe kraty kawałki ciał. Myśmy to wszystko zbierali. To było okropne… To trudno opisać… Były po prostu kawałki ciał… Tam najmniej pięćset osób zginęło. Powiem jedną ciekawą rzecz.
Wejście do Komendy Głównej było od Podwala. Ale mieli balkonik od Kilińskiego, vis-à-vis nas. Mieli tam jakieś zebranie. Ziutek wyszedł na balkon, żeby zobaczyć, co się dzieje. Zobaczył, co jest. Spadł z balkonu przy wybuchu i tylko ucho sobie skaleczył.
Wtedy to była straszna rzecz. Naturalnie cały nasz dom został zniszczony, poszedł w gruzy. Były przejścia w piwnicy. Już nie można było wychodzić na zewnątrz na ulicę. Jak wychodziłam ze swoimi harcerzami na ulice, to zawsze krzyczeli; „»Różyczka«, proszę się schować!”.

  • Czy pani wie, kto się zajmował pogrzebem osób, które zginęły przy wybuchu czołgu?

Nasza służba sanitarna. Naszym kapelanem był ksiądz Tomasz Roztworowski, cudowny człowiek, znał kilka języków perfekt. Chodził z nami, pomagał nosić rannych. Ponieważ było wspólne podwórko na Podwale i Kilińskiego 1, to na Podwalu od strony podwórka był na dole pokój. Pamiętam siedział w takim ślicznym fotelu i spowiadał nas. Z początku jeszcze można było.
Pierwszego chowaliśmy szesnastoletniego chłopca, który zginął w wybuchu czołgu. Harcerz, miał szesnaście lat, nie wiem, jak się nazywał, został ranny w rękę. Pół zamku było w rękach niemieckich, a połowa była w naszych. Walczyli o to, żeby zdobyć drugą połowę. Broni nie było dla wszystkich. On zdobył broń na Niemcu. Był ciężko ranny w rękę i nie chciał oddać broni. Na podwórku był taki murek, on się uczył strzelać jedną ręką, bo nie chciał oddać broni. Zginął przy wybuchu czołgu. Został pochowany, jeszcze ksiądz go pochował na naszym podwórku. Mnóstwo tam było, jedno przy drugim chowali na tym podwórku połączonym z Podwalem. Bardzo dzielni byli nasi Polacy, wszyscy, wszyscy sobie pomagali, wszyscy walczyli o to, żeby być wolnym.
Teraz opowiada się, że [Powstanie] to była pomyłka, że wprowadzili w błąd. To jest nieprawda. Kto nie był w czasie okupacji w Warszawie, ja byłam akurat w Warszawie, to nie wie, co się tu działo. Myśmy przecież chcieli jak najprędzej być wolnymi. A ponieważ podchodziła armia radziecka od Pragi, więc to był najlepszy [moment], zdawało się, że nam pomogą. To był najodpowiedniejszy czas, żeby zacząć Powstanie. Ale naturalnie, jak zwykle, zostaliśmy oszukani przez wszystkich. Kto nam pomógł? Tych kilka osób? Nasi lotnicy, którzy przylecieli tutaj i zginęli nad Warszawą, czy ci amerykańscy, czy Anglicy, którzy zginęli? To byli ludzie, którzy nie znali tych terenów. Poza tym, żebyśmy mieli pomoc z drugiej strony, to my byśmy sobie dali radę, nie dalibyśmy się.

  • Chciałbym zapytać o pani pracę w punkcie aprowizacyjnym. Ile posiłków dziennie mogliście wydawać i jak one wyglądały?

Jeżeli chodzi o śniadania i kolacje, to było różnie. Zawsze coś było. Ale były bardzo pożywne zupy. Zupa była robiona tak, że była gęsta, pożywna, żeby było kawałek jakiegoś mięsa, żeby nie byli głodni, żeby można było się najeść. Tak jak w wojsku, czy na obozach harcerskich gotuje się w dużych kotłach po to, żeby wszystkich nakarmić. Nie można robić kilka dań, bo na to nie ma czasu. Później jak spotkaliśmy Rosjan, którzy mieszkali w naszym domu, nie wiedziałam, że oni też są na Starówce, to oni byli głodni. Oni nie mieli odwagi. Już pod koniec, już po wybuchu czołgu spotkałam Igora, który odsypywał gruzy. Wtedy zaczęły się już bez przerwy bombardowania, niszczenie Starego Miasta. Już prawie nie było domów, wszystko to były ruiny.
Podwórko obok nas też był szpital. Tam była jakaś ochronka, były zakonnice z dziećmi. One naturalnie wszystkie zginęły. Wszyscy, którzy byli w tym domu, zginęli. Najpierw była bomba, która zniszczyła dom doszczętnie. A po jakimś czasie zaczęło się odsypywać tych, co żyli, to okazało się, że to była bomba zegarowa z opóźnionym zapłonem, która drugi raz wybuchła dopiero po jakimś czasie, zresztą bardzo prędko. Wtenczas ja też byłam przysypana. Wszyscy z Podwala i Kilińskiego przyszli odsypywać. Stało się w szeregu, jeden drugiemu podawał cegły, gruz, żeby ratować jeszcze żyjących mieszkańców.

  • Przez ile czasu była pani przysypana?

Byłam zasypana bardzo krótko, dlatego że mój mąż został odznaczony za wyróżnienie się w walce, dokładnie nie pamiętam, kiedy, w wypadzie na pociąg pancerny na dworzec Gdański. Przyszła łączniczka i przyniosła mi pismo. Po paru dniach, przed samym końcem Powstania, on zachorował. Po prostu dostali biegunki. Dostał zwolnienie, mógł przyjść do mnie, żeby się leczyć, bo u nas był szpital. Właśnie był nalot na Starówkę. [Ulica] Kilińskiego 2 została zbombardowana.
Jeszcze przed bombardowaniem chciałam przejść na drugą stronę przejściami na Kilińskiego 2. Przy wejściu leżał młody Powstaniec bez nogi. Nie było miejsca w szpitalu, nie było już nigdzie miejsca, leżał przy wejściu. Mąż usiadł sobie, doktor coś mu dał. Jak zobaczył, że idę w tamtym [kierunku], to podbiegł i zatrzymał mnie akurat w tym momencie jak był wybuch i zostałam zasypana. Zaraz mnie wyniósł na zewnątrz, położył na murach. A oni poszli ratować osoby, które były zasypane na Kilińskiego 2.

  • Czy udało się uratować dużo osób?

Prawie wszyscy zginęli. Moja koleżanka, młoda dziewczyna, która była w tamtym, szpitalu pod dwójką, sierota, która też się wychowała u sióstr, miała szesnaście lat. Nie chciała pójść ze wszystkimi. Oni chowali się w jakimś miejscu. Weszła pod takie okienko. Wszyscy zginęli a ona została uratowana. Ale rzecz, którą ona mi powiedziała, że tam mieszkali starsi państwo. Przed wojną myśmy mieli znaną, śliczną aktorkę Ninę Benita. Była aresztowana i siedziała na Pawiaku czy w więzieniu. Podobno urodziła synka i przed samym Powstaniem przyniosła swoim rodzicom, którzy mieszkali pod dwójką, a sama poszła, widocznie do organizacji. Jak mi Iwonka opowiadała, znaleźli płaczące dziecko na gruzach. Dziadkowie zginęli i zostało to dziecko. 1 października podpisano kapitulację, więc kazano nam przedtem zdjąć panterki.
  • Zanim dojdziemy do tego tematu proszę jeszcze opowiedzieć o punkcie aprowizacyjnym, który pani prowadziła.

Zdobywaliśmy najpierw u cywilnej ludności, potem w magazynach trzeba było zdobyć.

  • Gdzie gotowaliście, skąd mieliście duże garnki?

To wszystko było od strony Podwala.

  • Przedtem tam była jakaś kuchnia?

Nawet nie wiem, było jak oni to zdobyli. Później było tyle różnych funkcji, także w szpitalu. przecież nasz doktor nie miał czasu. Ja mu kawę nawet zdobyłam i trzymałam dla niego żeby się wzmocnił.

  • Ile posiłków dziennie wydawaliście?

Właściwie jeden, był bardzo pożywny obiad w postaci gęstej zupy.

  • Czy mięso też się tam zdarzało?

Zdarzało się, naturalnie.

  • Czy myśli pani, że ten jamnik też trafił do jakiegoś garnka?

Myślę, że nie. Myśmy tego nie robili. Harcerze kochali zwierzaki. Chyba nie, myśmy nie robili takich rzeczy. Może Niemcy, może ludzie głodni, nie wiem, nie słyszałam o takim wypadku. Odwrotnie, ludzie starsi nie zostawili takiego zwierzaka, kochali zwierzaki.

  • Czyli nie było strasznego, dojmującego głodu?

Nie, u nas nie. U nas było bardzo dobre zaopatrzenie, z tym, że później, muszę się przyznać, więcej zajmowali się gotowaniem harcerze, bo już mieliśmy z czego, już właściwie nie zdobywało się, bo już w domach prywatnych nic nie było, a na zewnątrz już nie można było wychodzić. Nosiło się rannych z ulicy, pomagało się w szpitalu, wszystko się robiło. Ksiądz Roztworowski cały czas był a nami.

  • Czy spotkała pani jeńców niemieckich?

Jednego oficera niemieckiego. Ksiądz Roztworowski nam opowiadał. Ja specjalnie nie miałam z nim styczności, wiem, że był. Przynieśli go do naszego szpitala. Tu go operował lekarz, ksiądz był przy nim, ponieważ tłumaczył, znał języki. On powiedział tak, że gdyby wiedzieli, jacy są naprawdę Polacy, nie walczyliby z nami. Tylko im powiedziano, że muszą walczyć do ostatka, ponieważ my się bardzo znęcamy nad więźniami, że trzeba walczyć do końca i oni dlatego tak zaciekle walczyli. My nie potrafimy się znęcać, myśmy wszystkich rannych ratowali. O jeńcach tylko się słyszało, opowiadał mi Lutek, że tam i tylu, i tylu wzięli [do niewoli]. Specjalnie nie było czasu na to, nie było czasu i człowiek myślał tylko o tym, co miał koło siebie, co musi zrobić i czego ma pilnować.

  • Chciałbym zapytać o pani współpracę ze szpitalami powstańczymi? Czy to był szpital czy punkt opatrunkowy?

To był szpital. Główny szpital był na Długiej, a potem nie było już miejsca tam i powstawały szpitale bliżej, gdzie były potrzebne. Już nie pamiętam nazwiska, był wspaniały lekarz. Lekarze, którzy zakładali szpitale w poszczególnych domach, bliżej. Między innymi nasz szpital na Kilińskiego 1 powstał pierwszy, a potem jeszcze dołączył szpital pod dwójką. Oni chyba niedługo byli. Później już nie mieścili się wszyscy. Poza tym już była zniszczona cała góra, zbombardowana, już przechodziło się tylko przejściami, już nie można było nawet na ulicę wyjść, bo przecież było bombardowanie bez przerwy. „Katiusze” i ten świst, kiedy było wiadomo, że już nadchodzą, już krzyczeli: „Uwaga, nadchodzą!”. Już wiadomo było, że pewno znowuż zetną pewną ilość wyższych [budynków] i to, co było nad poziomem. Siedziało się już tylko w piwnicy. Jak już podpisano kapitulację, już nie można było walczyć, to już nie było gdzie się schronić.
Powstańcy wychodzili kanałami na Długiej. Wyjść tym kanałem Powstańcy przechodzili do Śródmieścia. Byli ranni, którzy sami przejść nie mogli. Rannych i Powstańców Niemcy od razu rozstrzeliwali. Powiedziano nam, żeby ich albo donosić do kanału, gdzie będą zajmować się nimi inni. [...] Kazali nam zdjąć panterki, nasze zdobyczne, niemieckie, a legitymacje akowskie dobrze schować w gruzach, żeby nie znaleźli i musimy zostać jako ludność cywilna.
Z nami został ksiądz Roztworowski. Myśmy całą noc przenosili rannych do kanałów. Rano o piątej poszedł z kielichem, bo już nie było kaplicy, wszystko było zniszczone. Myśmy mieli na końcu korytarza małą kapliczkę Matki Boskiej, która została do końca. Tam ksiądz Roztworowski odprawiał msze. Już było tylko ogólne absolutorium i wszystkim dawał komunię. Ksiądz został z nami i powiedział o piątej rano, że wychodzi. Poszedł z kielichem i z Panem Jezusem. Powiedział, ze jeżeli trafi na Wehrmacht, to może im wytłumaczy, żeby nie strzelali, bo tu jest tylko ludność cywilna, że nie ma Powstańców. Ale mówi: „Ale jak trafię na »kałmuków«, to od razu jego pierwszego wykończą”. Wrócił i powiedział, że spotkał Wehrmacht i powiedzieli, że jeżeli nie ma broni i Powstańców, to nas wyprowadzą. Rzeczywiście wyprowadzili nas przez te gruzy przez palące się Krakowskie Przedmieście. Szliśmy środkiem, [domy] paliły się cały czas. Zaprowadzili nas na Wolę do kościoła Świętego Wojciecha. [...] Tam dzieci i kobiety zamknęli w kościele, a mężczyzn wyprowadzili od razu do Pruszkowa.
Na drugi dzień nas wywieźli do Pruszkowa. Tam spotkałam męża i szwagra. Oni mogli uciec, ale nie chcieli, bo chcieli czekać na mnie, wiedzieli, że przyjdę. Naturalnie powiedzieli, że Niemcy będą nas wywozić na roboty. Postanowiliśmy się trzymać razem. Mąż mówi: „Nie martw się, abyśmy się tylko dostali do jednego gospodarstwa, to w trójkę damy sobie radę”. Naturalnie załadowali nas do wagonów. Wypuścili nas dopiero na rampie w Oświęcimiu. Naturalnie gestapowcy z psami. Mężczyźni na lewo, kobiety na prawo. W naszym transporcie samych kobiet było tysiąc pięćset ze Starego Miasta, to nie było miejsca na żeńskich blokach. Dali nas na bloki męskie. Zajęłyśmy trzy bloki męskie, tak że nawet raz mąż dostał się do mnie i pożegnał się jeszcze ze mną. Tam były różne panie ze Starówki, to zajęły się kapami, tak że nie zwracali tak bardzo uwagi na nas. Dopiero później Cyganie poszli do pieca i myśmy przeszły na drugą stronę, do żeńskiego obozu.
Tam było już gorzej, bardzo źle. Złapał [nas] tyfus plamisty. Nie wiedziałam tylko miałam silną gorączkę. Przychodził pan, Polak z Kielc, który nam dużo pomagał, przynosił nam różne rzeczy. On był magazynierem, siedział już parę lat, bardzo nam pomagał. Przynosił nam różne rzeczy. Wprowadzili do sauny, do kąpieli, bo stwierdzili, że tacy brudni Polacy przyjechali z Powstania. Ponieważ nie było dla nas pasiaków nikli, nie było nawet czasu na robienie nam numerów. Tylko poszłyśmy do sauny. Wszystkich golili, trzeba było się [rozebrać] do naga, wszystko oddać, swoje rzeczy. Poszedł człowiek do kąpieli, woda na zmianę gorąca, ukrop i zimna. Potem dali nam pożydowskie, wymięte sukienki, wyprane, naturalnie nie wyprasowane, bez bielizny, króciuteńkie. Miałam czerwoną w groszki. Koleżanka nawet wiersz o tym napisała.
Szła zima, a myśmy nie miały niczego oprócz drewniaków. Ten magazynier przyniósł mi męskie półbuciki i mówi: „Nie gniewaj się, ale ty w nich wytrzymasz, nie odmrozisz nóg”. Zawinął mi [nogi] gazetami, mówi: „To cię uchroni”. Rzeczywiście, to mnie uchroniło jak mnie wywieźli później do obozu Oldenburga. Były straszne mrozy. A ja byłam przez dwa tygodnie w ogóle nieprzytomna.
Później zrobili apel i wybrali pięćdziesiąt osób, naszych warszawianek, właściwie prawie wszystkie były z Powstania. Wybrali kobiety od osiemnastu do dwudziestu pięciu lat. Patrzyli tylko na ręce, czy nie pracowała. Przechodziło się najpierw do sauny. Co tydzień była inspekcja handlarzy żywym towarem, jak to nazywałam. Niby lekarze w wielkich kapeluszach obserwowali nas jak myśmy wychodziły z sauny. Jak nam coś pomogli, czy coś dali, udało nam się coś [zdobyć], to nam zabierali i na nowo dostawałyśmy te łachy bez niczego. Nas wybrano pięćdziesiąt i zamknęli nas, nie wychodziłyśmy na apele. One wszystkie wyjechały do Ravensbrück. Myśmy siedziały tam. Nie wiem ile to czasu trwało. Wywieźli nas dopiero 9 października. Byłam nieprzytomna. Znałam troszkę język. Jak [człowiek] nie znał języka, to jak dawali różne rozkazy i [człowiek] nie wiedział, co robić, to bili po prostu. Zawsze musiałam iść z frontu, pisałam listy, starałam się tłumaczyć. Zawsze byłam tłumaczem. Byłyśmy zamknięte, nie wychodziłyśmy w ogóle. Były różne pogłoski, że mamy iść do PUF-u.

  • PUF to dom publiczny?

Tak. Któregoś dnia zabrali nas najpierw do sauny. Był jakiś nowy człowiek. Okazał się, że to był Lorenz, dyrektor, który wybierał nas sobie do swojej fabryki. Przed wojną była znana fabryka radia, Lorenza w Berlinie. Później, ponieważ Berlin bombardowano, przenieśli ją do [niezrozumiałe] do Saksonii. On właśnie tam otworzył swoją fabrykę i potrzebował ludzi do pracy. To były części samolotowe i części łodzi podwodnych. Wszystkie musiałyśmy pójść do lekarza. Lekarka chciała mnie zatrzymać w Oświęcimiu na rewirze, powiedziała, że mnie ukryją, że nie mogę tak jechać, mam czterdzieści stopni. Nie wiadomo było, że mam tyfus plamisty, bo by mnie wykończyli od razu. Zresztą nasi też się nie poznali. Powiedziałam, że nie, że tu nie zostanę, że musze jechać z nimi. Jak wzięli nas do kąpieli i po kąpieli był pan dyrektor, sprawdzał nas jeszcze jak przechodziłyśmy z sauny. Dostałyśmy jakieś sukienki. W pierwszym momencie tak jakby zatrzymał mnie, wziął za rękę. Myślę sobie: „Boże, jak on zobaczy, że mam gorączkę, to [mnie nie weźmie]”. Spojrzałam na niego i on mnie puścił, przeszłam.
Byłyśmy najpierw w bloku transportowym. Były tam już Rosjanki, Jugosłowianki, Włoszki, różne narodowości. Naturalnie kazano nam się położyć koło Rosjanek na pryczach., One nie chciały, powiedziały, że możemy spać na podłodze, na betonie. Ja już byłam nieprzytomna. Koleżanki za mnie brały. Tam jeszcze była zupa z brukwi, chociaż dawali tam troszkę margaryny, kawałek chleba. Jeszcze było łatwiej. Była „Krwawa Stenia” z Tarnowa, przepiękna kobieta. Była kochanką pana komendanta. Ona została komendantką obozu, biła jak nie wiem. Ślicznie ubrana, elegancki mundur.

  • Czym biła?

Pejczem. A siłę miała. Była młoda i bardzo ładna. Uratował ją młody chłopiec, któremu ona życie uratowała. Uciekł z nią do Szwajcarii. Uratowali ją, nie wydali Niemcom. Nikt z nich prawie nie został skazany. Nasz komendant został skazany na dwa lata w zawieszeniu. „Onzjerki” wróciły do pracy do pana Lorenza do Berlina. Tak że oni dali sobie radę.
Na bloku transportowym byłyśmy tylko parę dni. […] „Onzjerki”, nasze komendantki to były Żydówki. Polki, jak to Polki, modliły się, śpiewały sobie litanie, nie traciły głowy. A one były złe, że my nie boimy się. Stale nam powtarzały, że jeżeli będzie alarm blokszpera w nocy, to idziemy do pieca. Mówimy: „Dobrze, to pójdziemy do pieca”. I rzeczywiście o dwunastej w nocy nas zerwali.

  • Żydówki były funkcyjnymi?

Jeszcze jak! Tylko one, w obozie męskim tak samo. Uratowały się i są takie ważne teraz, a ich koleżanki zginęły. One były tak niedobre, bo chciały [pokazać się]. Była żydowska kapela. Najładniejsze młode Żydówki, dziewczynki, elegancko ubrane, wszystkie jednakowo. Codziennie przed apelem przychodziła orkiestra, one przechodziły przez główną drogę. Dlatego nasi panowie pojechali siedemnastego, wcześniej wysłali ich do Flossenbürga i zginęli. Opowiadał mi to stary więzień, bo byłam we Flossenbürgu. Swój obóz odnalazłam. Profesor historyk, Niemiec, który pisał historię żeńskich podobozów Flossenbürga, powiedział, że nie było takiego obozu, że kłamstwo.
Nasza koleżanka, Danka Wodyńska (już nie żyje od trzech lat), aktorka i profesor w szkole dramatycznej, pojechała z mężem i synem, żeby pokazać nasz obóz w Saksonii. Stanęła i pokazuje im. Te baraki jeszcze stały, to podszedł żołnierz, bo tam było wojsko i powiedział: „Czego pani tu szuka?”. A ona mówi: „Chciałam pokazać swoim gdzie byłam w obozie”. „Tu nie było obozu, to jest kłamstwo”. Ona mówi: „To ja panu pokażę, w którym baraku i na którym piętrze spałam”. To była ogromna góra. W [niezrozumiałe] była wyższa szkoła inżynieryjna, znana na całym świecie, tam był bardzo wysoki poziom. Po wojnie zrobili politechnikę. Był piękny budynek i duży zegar na górze. Myśmy z góry widziały tylko ten zegar i szkołę. Z góry schodziło się drogą, na końcu żwirową, bezpośrednio do fabryki. Nikt z majstrów nie mógł zdradzić, że pracują więźniarki, że tu jest obóz koncentracyjny. Nikt nie wiedział o tym, nikt z mieszkańców, nawet rodziny. Za dużo przeszłam i za dużo jest zmian, dlatego się gubię. […] Do Flossenbürga jechałyśmy wagonami. Ponieważ byłam pierwsza, one mnie prowadziły, to dostałyśmy wagon pocztowy. One mnie położyły tam, gdzie paczki się kładzie, więc cały czas leżałam. Jak byłyśmy w obozie, to podeszła do mnie Niemka, „Onzjerka”. Rosjanka, jak mnie badała, nie wzięła mnie na rewir. […] To, co napisałam, odkryłam i podałam, [nie] zgodziło się tylko dwie osoby. Dokładnie im podałam, ile nas było, co było, gdzie poszliśmy. Po pięćdziesięciu dwóch latach dopiero, jak byłam na pięćdziesięcioleciu Flossenbürga, to tak jak teraz opowiadam, to musiałam i w telewizji, i wszędzie pytali o wszystko. I to młodzież interesowała się. Była w tym obozie. Mam zdjęcia z tego obozu, gdzie są pomordowani nasi. Jest miejsce śmierci, tam, gdzie mordowali, a obok było miejsce na ciała spalone. Zrobiony jest z tego taki wielki stożek. […] Byłam tam, przypadkiem, bo byłam w ZBoWiD-zie. Jak wróciłam z obozu mieszkałam w Gdańsku Oliwie. Mój tata wrócił do Gdańska. Stworzyłam pierwsze koło więźniów politycznych.
Najpierw byłam w Oświęcimiu. Z Woli zaprowadzili nas do Pruszkowa, z Pruszkowa wywieźli nas do Oświęcimia. 4 września byłyśmy w Oświęcimiu. 9 października reszta pojechała do Ravensbrück, a nas dali na blok transportowy. Tam dołączyli do nas przeważnie Rosjanki, których było najwięcej, była chyba jedna Włoszka, były Jugosłowianki, była jedna Niemka, dlatego że komuś pomagała, nie wiem, czy Rosjaninowi czy Polakowi. Komuś coś podała i za to ją skazali na obóz koncentracyjny. Z tym, że wyszła wcześniej, bo dostała pewien okres i zwolnili ją jeszcze przed naszym wyprowadzeniem z obozu. Pracowałyśmy w fabryce części samolotowych i łodzi podwodnych. Z początku, ponieważ podeszła do mnie Niemcka, „Onzjerka”, miałam szczęście, i mówi: „Widzę, że źle się czujesz. Nie bój się, mam narzeczonego, który jest na froncie wschodnim, jest inżynierem. Długo się broniłam, ale musiałam przyjąć pracę tutaj. Wiesz, co, będziesz Nacht wachą”. To znaczy nocna wacha, która od północy czy do północy musiała wylewać kible, i tak dalej i rano mogła nie iść do fabryki, tylko spać. „Dojdziesz do siebie”. Jugosłowianka z Nacht wachy była chora na gruźlicę, a ja nie mogłam nic jeść. Niemka mówi: „Ona będzie brała twoją wielką porcję. Jak przyjdzie komendant, to powiesz, że dopiero zeszłaś albo dopiero idziesz na dyżur”. Mnie się udało tak przez jakiś czas ratować. Ale później zlikwidowano Nacht wachę i musiałam iść do fabryki razem ze wszystkimi. Przy pierwszej maszynie zemdlałam. Tam był taki system, że w fabryce był malutki pokoik, w którym stały nosze. Jak któraś zemdlała, to położyli, wstawało się i do roboty. Akurat na dyżurze była właśnie ta Niemka, która mnie wzięła do Nacht wachy. Ona mnie wzięła na rewir. Przyjechała Polka, lekarka z Ravensbrücku, bo potrzebny był lekarz. Przysłali ją z Ravensbrücku. Ona, zamiast mnie położyć, to jak doszłam do siebie, to mnie wzięła, prowadziła mnie pod górę do naszego szpitala, do rewiru.
Obok nas były wolne obozy. Na wolnych robotach pracowali Belgowie i Anglicy. Miałam z nimi kontakt, oni nam pomagali, wysyłali listy i przynosili nam wiadomości. Zawsze jedno pudełko się dawało, przesuwało i on zabierał, wysyłał nasze wiadomości z Berlina. Jakoś wszystko szczęśliwie przeszłam.
  • W tym obozie została pani wyzwolona?

Nie. Myśmy były tam do 13 kwietnia 1945 roku. Dwa dni przed wejściem armii amerykańsko-angielskiej. Wyswobodziliby nas. A nas wyprowadzili i wprowadzili w drogę śmierci. Zaprowadzili nas do Czech. Na terenie czeskim był znany żeński obóz żydowski. […] Kazano nam tam przenocować. Też, tak jak Rosjanki, nie pozwoliły nam się położyć obok, tylko na podłodze. One już weszły w kontakt z młodym komendantem. Obiecały mu, że jeżeli on je uratuje, to one się odwdzięczą i powiedzą, że był bardzo dobry dla nich, że nic złego nie robił. Z tego wszystkiego nawet nasza polska komendantka dostała po buzi od Niemca, dlatego, że się Żydówka na nią poskarżyła, że ta podstawiła jej nogę. To było kłamstwo, tylko było bardzo ciasno. Dzięki temu, że musieli ewakuować obóz żydowski, to zdobyli wagony, odkryte węglarki. Dwa pierwsze wagony były dla nas, a dalej były Żydówki. Później dołączali męskie obozy. Już obozy były likwidowane. Ale wozili nas.
W ogóle to była tragiczna droga. Były bombardowania. Oni uciekali i nas wtedy zostawiali, otwierali wagony. To było gdzieś w polu. Myśmy nigdzie się nie ruszały, myśmy się cieszyły, że są naloty, że może w końcu skończy się wojna. Ale Rosjanki, Ukrainki poszły do tych domów. Ponieważ Niemki pouciekały, to jedna pończochy sobie wzięła, druga coś do jedzenia. Szwabki przyleciały, powiedziały, że zostały okradzione. Kazali zgłosić się, kto to był. Zgłosiły się i zostały rozstrzelane. Musiały sobie kopać rów, musiałyśmy stać wszystkie i patrzeć. Musiały wykopać rowy, rozebrać się, bo szkoda było przecież nawet tych łachów, stanąć nad rowem i strzelali w tył. Wpadały od razu do rowu i reszta musiała zakopywać. Kilka osób uciekło w czasie drogi. Danusia też uciekła, gdzieś w polu się chowała. Jacyś Niemcy jej pomogli.
Myśmy dojechały do Pragi czeskiej. Czesi dowiedzieli się, że jadą transporty i zaczęli wychodzić na dworzec i przynosić co mieli, jakieś kanapki. To była tragedia, bo nie można było od razu jeść, rzucać się na jedzenie. A wszyscy byli wygłodzeni. Dużo osób zmarło po drodze. Wyrzucali od razu. Czesi podobno pytali się, kto jest i starali się, żeby wiadomość doszła tam, gdzie potrzeba. Jak dojechaliśmy do Pragi, to akurat do mojego przedziału podeszła Czeszka z mężem. Okazało się, że to był pierwszy skrzypek stu czterdziestoosobowej Filharmonii Praskiej. Zaczęliśmy rozmawiać. Naturalnie pobeczałyśmy się. Wyjęła chusteczkę, pyta się, gdzie nas wiozą. Mówię: „Nie wiem. Mieli nas zawieźć do Austrii na rozstrzelanie”. Dała mi w chusteczce wizytówkę i prosiła, że jak gdzieś dojedziemy, żeby do nich napisać, to oni postarają się nam pomóc. Oni odeszli, a w międzyczasie komendant poszedł dzwonić. Organizacja czeska, Czesi powiedzieli do „Onzjerek”: „Wy tu jeszcze siedzicie, a komendant uciekł, bo już z jednej strony są Rosjanie, a z drugiej wojska amerykańsko-angielskie”. Miały szare mundury, a pod mundurami miały cywilne sukienki. Otworzyły nam wagony. Jak myśmy wyszły z wagonów, to mężczyźni zaraz podeszli, mówią: „Nie rozchodźcie się, zorganizujemy powrót do kraju razem, nie pojedynczo”. Podczas gdy mi wszystko zabierali, mnie się udało schować obrączkę i medalik złoty z łańcuszkiem. Cały czas przenosiłam to w chlebie.
Miałam koleżankę, ona była zasypana i strasznie się bała wszystkiego. Jej mąż prosił, żebym się nią zaopiekowała. Podałam ją za siostrę. W wolne dni czy niedziele były tak zwane „blokszpery”, to znaczy wyprowadzali nas na wzgórze i one szperały [w barakach] czy nie ma czegoś za co można nas ukarać. Ona niemądra dała naszej Polce, która pracowała z Niemką, do schowania moją obrączkę i medalik, a sama dała piękne kolczyki z brylantami, bo była bardzo dobrze sytuowana. Oni dostali się bezpośrednio z Warszawy ze swojego mieszkania. Jak wróciłyśmy mówię: „Coś ty zrobiła? Tyle czasu to przenosiłyśmy”. Jak wyszłyśmy, to powiedziała, że Niemka znalazła. Później zobaczyłam, że ona miała mój medalik, a obrączkę miała nasza komendantka Niemka.

  • Podzieliły się.

Tak, podzieliły się. Byłam strasznie zadziorna. Poszłam do niej, zażądałam, żeby mi oddała obrączkę. Ona mówi, że nie wolno mieć złota. Mówię: „Jeżeli mi w Oświęcimiu pozwolili, – naturalnie schowałam – to mam prawo i tutaj nosić, a pani nie ma prawa mojej obrączki nosić”. Ona mi powiedziała, że to musi dać do przechowania do depozytu. Mówię: „Dobrze, proszę dać do depozytu”. „Tutaj naszego depozytu nie ma, nie przewieźli tutaj”. Mówię: „To proszę mi oddać”. Ona nie oddała i nosiła ją cały czas. Jak myśmy wyszły z wagonów, one wszystkie rozmawiały. Czerwony Krzyż przyjechał i te bardzo słabe od razu zabrał do szpitala. Część uciekło. Powiedziałam: „Idę po swoją obrączkę”. Poszłam się z nią kłócić, nie oddała mi. W tym czasie wrócił komendant i wściekł się jak zobaczył, co się dzieje. „Coście zrobiły?!”. Okazało się, że dzwonił, tylko widocznie po jakieś rozkazy. Z rewolwerem kazał wszystkim wracać do wagonów, bo kto nie wejdzie, będzie rozstrzelany albo przez nie, albo prze policję czeską. Powiedziałam, że już nie wejdę, już nie wracam. Jak mają mnie rozstrzelać. Na plecach mieliśmy duże białe litery „KL” od góry do dołu. Myślę sobie: „Trudno, jak mnie rozstrzelają, to niech tu mnie rozstrzelają, ale tam nie wrócę”. Dwie koleżanki ze mną poszły.
Otoczyła nas czeska policja i przeprowadzili nas przez dworzec i zawieźli nas na Bielkova 1 (nie zapomnę tego adresu), do organizacji czeskiej w Pradze. Tam od razu był lekarz. Musiałyśmy zdjąć wszystkie ciuchy, kąpiel. To było trzypokojowe mieszkanie. Była już Rosjanka, śpiewaczka z Moskwy, która uciekła. Przyszedł lekarz, zbadał nas, powiedział nam, czego nam nie wolno jeść, tylko dał nam jakieś sproszkowane jabłka. Przyniósł nam jakieś nakrycia i sukienki z Czerwonego Krzyża żeby można się było przebrać. Każda dostała coś, żeby można się było przebrać. Wykąpałyśmy się. Nie miałyśmy żadnego dowodu, ale postanowiłyśmy odszukać na Franciszka Kriśka tego pierwszego skrzypka, Karela Capka. Ponieważ dozorca był w organizacji, tam gdzie myśmy mieszkały na Bielkovej, pytał się czy któraś pisze na maszynie. Ponieważ Wanda Lebet, ona żyje, jest w Warszawie, tylko jest w ciężkim stanie. [...] bardzo dzielna dziewczyna, powiedziała, że ona napisze, ona została, a myśmy pojechały. Przyjechałyśmy i akurat Powstanie się zaczęło. Jak dojechałyśmy do Capków, to oni już mieli swoje wstążki. [...] Od razu wystawili radio na zewnątrz, żeby było słychać wiadomości. Jak myśmy weszły, to mówimy: „Co wy robicie? Przeczcież Niemcy spokojnie sobie jeżdżą”. „Ależ skąd, już Amerykanie wchodzą, już za parę dni będziemy wolni”. I zaczęła się strzelanina. Niemcy zaczęli ich kolejno niszczyć. Ponieważ już obozów nie było, to kolejno dzielnicami. Naturalnie Polacy jak to Polacy. Wszyscy Polacy, ci, co pouciekali, od razu objęli dowództwo. Myśmy pierwszą barykadę stawiały. Później jak zobaczyli, że strzelali, to wszyscy do piwnicy. Pierwszą barykadę stawiałyśmy na Franciszka Kryska, to jest na Letnej.

  • Czyli stawiała pani barykady i w Warszawie i w Pradze?

No, pewnie. Brałam udział w powstaniu w Pradze.[...] Mam pismo poświadczone przez ambasadę. To trwało całe osiem dni. Została zbombardowana jedna radnica na starym mieście. Oni nie mogli sobie tego darować, chodzili, płakali. Mówię: „Przyjedźcie do Warszawy, to zobaczycie, co to znaczy”. Zresztą przyjechał potem z zespołem i widział. Był taki dumny, że w gazecie napisali, że on odgruzowywał, że Filharmonia odgruzowywała Warszawę.

  • Czym, poza czasem trwania, różniło się Powstanie Warszawskie od Praskiego?

U nas było bardziej zorganizowane. Oni byli przestraszeni tym, co się stało i zaczęli od razu uciekać do piwnic, znosić wszystko. Ale ponieważ było dużo Polaków, którzy pouciekali, zaraz zorganizowali się jak to nasi. My wszędzie potrafimy, tylko że niestety każdy nas [to] wykorzystuje i nie umie ocenić. A myśmy pierwszą barykadę stawiały. Były ze mną obie koleżanki ze Starówki. Jedna była z Długiej, więc myśmy już wiedziały, co się robi, jak się trzeba zabezpieczyć. Od razu wzięłyśmy się za pierwszą barykadę, a później oni zaczęli od razu tez stawiać barykady i bronić się. Wzięłyśmy się za zdobywanie żywności, gotowanie im. Oni się bali strasznie, szczególnie starsi, bo młodzi to jeszcze włączyli się.
Ale w ogóle nie było tego zapału co u nas. Oni nie przeżyli tego co my, byli pewni siebie, że tutaj już są Amerykanie i momentalnie się zjawią i im się nic nie stanie i nic im nie zrobią. Byli za pewni siebie. A Niemcy po kolei gdzie weszli, to już strasznie znęcali się i mordowali, bo już nie było gdzie wywozić ludzi. Na Bielkovej były płaskie dachy, więc były dyżury. Między innymi tych państwa syn, Karlik pracował przed wojną w ambasadzie czechosłowackiej. On się zajął tym. Były dyżury całą noc i dzień na dachu. Sprawdzało się, gdzie Niemcy idą, w którym kierunku, do jakiej dzielnicy.
Myśmy dwie – bo jedna została – też pełniły te dyżury. Naturalnie po ośmiu dniach armia Własowa zdradziła Niemców i tylko dzięki temu skończyło się powstanie. Trzy dni byli Rosjanie. Czesi ich przyjęli bardzo serdecznie, co chcieli, mogli sobie wziąć. Na granicy, kiedy wracali, Rosjanie ich zamordowali, wszystkich „własowców” rozstrzelali. Dopiero Czesi pokazali. Oni byli bezwzględni dla tych swoich pań, które się z Niemcami zadawały. Golili je, musiały barykady rozbierać. Nie mieli dla nich zupełnie [litości]. Poza tym zabierało się, nawet Niemcom, którzy uciekali, walizki, żeby nic nie mogli wziąć. Byli strasznie zdziwieni, że my nic nie bierzemy. Powiedziałam, że mnie nie kradła cywilna ludność. Powinni oddać ci, którzy mi wszystko zabrali. Myśmy stracili wszystko.

  • Obrączki nie udało się pani odebrać?

A skąd! Nie udało się. Oni pojechali dalej, a myśmy zostały. Potem było sześć tygodni kwarantanny. Wszystkie hotele zamienili na szpitale. Chcieli nas wziąć do szpitala, ja nie poszłam. Koleżanka poszła do szpitala. Tam oni rzeczywiście dbali, ubrali, karmili, i tak dalej. Ale ja byłam cały czas u Capków.
Po tych sześciu tygodniach starałam się, żeby jak najprędzej wrócić do Polski. Naturalnie strasznie buntowali mnie, odmawiali, że na granicy od razu nas aresztują, że nie dojedziemy, że przecież Polacy są wywiezieni na Sybir, że Polska jest zniszczona. Mówię: „Trudno, tam jest moja rodzina, wracam”. Koleżanki mówią: „To my z tobą wracamy”. Wróciłyśmy. Dostałyśmy takie pismo: „Bezpłatny przejazd do granicy”. Jak dojechałyśmy na granicę, to najpierw była rosyjska rewizja. Naturalnie nie umiał przeczytać, tylko patrzył, patrzył, patrzył. Byłyśmy trzy, jeszcze młode dziewczyny. Podszedł do nas oficer rosyjski. Okazało się, że to był komendant pociągu, który jechał do Polski, przez Katowice. Myśmy jechali do Warszawy.
Moich rodziców po Powstaniu przyjął [pułkownik Trapszo], ponieważ całe mieszkanie na Filtrowej było zniszczone. Siostra naszej artystki, pani Ćwiklińskiej wyszła za pułkownika Trapszo. Mieli w Podkowie Leśnej willę. Ona przyjęła panią Ćwiklińską i moich rodziców. Moi rodzice mieszkali na zakrytym tarasie. Trzeba przyznać, że jak mnie wszędzie szukali i napisali do Oświęcimia, bo wiedzieli, że wywożą do Oświęcimia, kartkę z zapytaniem czy mnie przypadkiem nie ma w Oświęcimiu, to mnie komendant w tym drugim obozie wezwał i powiedział: „Przeczytaj tę kartkę i usiądź”. Zaraz dostałam kartkę, tę, którą raz na miesiąc się wysyłało Ich bin gesund, zdrowa i wszystko w porządku, żeby się nie martwili. [Powiedział], żebym przeczytała i od razu odpisała. Wtedy napisałam. Wtedy rodzice zaczęli mi przysyłać [paczki]. Pan Gajewski, taki sławny cukiernik, z moim ojcem otworzyli w Podkowie Leśnej na ulicy [stragan] z bułeczkami drożdżowymi. Całą okupację, i on i Blikle, dla Polaków były tak zwane śniadania za grosze. Dostawało się kawę z mlekiem i dwie drożdżówki, wspaniałe. Nie raz, jak człowiek był na mieście, czy coś się załatwiało, to myśmy z mamą wpadały do Gajewskiego […], który był na Marszałkowskiej, vis-à-vis kina „Polonia”, na drugie śniadanie, żeby nie wracać do domu. Mój mąż skończył gimnazjum razem z Bliklem, z ojcem obecnego, adwokatem. Jak myśmy się zaręczyli mąż w niedzielę zawsze brał mnie do niego.

  • Na zakończenie chciałbym zapytać o pani opinię na temat Powstania.

To było coś wspaniałego… To był tak wspaniały zryw… Wszyscy właściwie byli tak dzielni, i cywilna ludność… Nasi chłopcy i nasza młodzież… Nasi harcerze… Przecież byłam harcerką w Gdańsku. Byliśmy wychowani: Bóg, Honor, Ojczyzna, to rzeczywiście było najważniejsze. […]




Warszawa, 26 lipca 2006 roku
Rozmowę prowadził Radosław Paciorek
Irena Jeruszka Pseudonim: „Różyczka” Stopień: kierownik punktu żywnościowego Formacja: Batalion „Gustaw” Dzielnica: Stare Miasto

Zobacz także

Nasz newsletter