Stefan Grzesikiewicz „Syfon”
Nazywam się Stefan Grzesikiewicz. [Pseudonim:] „Syfon”. Rocznik 1925. Początkowo [walczyłem] na Grochowie w plutonie 693, następnie, po przejściu przez Wisłę, w kompanii grochowskiej w ramach Pułku „Baszta”, [pluton 686] a po reorganizacji oddziałów w Pułku „Waligóra” na Mokotowie. Następnie po przejściu kanałami do Śródmieścia w oddziale Batalionu „Kiliński”.
- Czyli walczył pan w dzielnicy Mokotów przez prawie cały czas?
Najdłuższy mój pobyt był na Mokotowie, natomiast w Śródmieściu to już było właściwie w [ostatnich dniach] przed kapitulacją.
- Niech pan nam trochę opowie o okupacji.
Pracowałem w hotelu „Metropol” na ulicy Marszałkowskiej 114, róg ulicy Złotej jako chłopiec hotelowy. Oczywiście, nastolatek, który musiał w czasie okupacji zarabiać, w momencie, kiedy umarł mi ojciec w 1942 roku, więc musiałem pomagać matce. [W] tym, że w hotelu zaprzyjaźniłem się z kierownikiem hotelu, nie właścicielem, tylko kierownikiem, panem Józefem Perą, który przypuszczałem, że jest związany z armią podziemną. Co jakiś czas mu mówiłem, delikatnie wspominałem, że gdyby była potrzeba, nie mówiąc konkretnie, o co chodzi, to żeby pamiętał o mnie. Trwało to dość długo, ale na początku lipca 1942 roku dostałem od niego adres, pod który miałem się zgłosić i tam była moja pierwsza zbiórka. W tym czasie to tak, mnie nie mówiono, ja nie pytałem, nawet nie wiedziałem, do jakiego oddziału przystępuję. Ważne było dla nas, młodych ludzi w tamtym czasie, w tym wieku, jaki miałem, ważne było, że oddział miał jeden cel, jak tylko będzie możliwość, to walczyć z Niemcami. Wobec tego ważny był cel, mniej ważne było, gdzie, w jakim oddziale się jest. Zresztą, jeżeli nie mówiono, to lepiej w tamtym czasie było nie pytać. Im mniej człowiek wiedział, tym mniej mógł wyjawić, gdyby spotkało go nieszczęście, że wpadł w ręce Niemców.
W związku z tym, już jako zaprzysiężony członek organizacji podziemnej, 31 lipca 1944 roku mój kierownik dał mi znać, że mam się zgłosić na ulicę Kutnowską albo Korytnicką, już dokładnie nie pamiętam, na Grochowie, gdzie jest miejsce zbiórki. Rzeczywiście, było to miejsce zbiórki, przygotowane. Żeśmy jedną noc przenocowali, właśnie przed snem przyszedł dowódca, który zapytał mnie, bo nie miałem jeszcze pseudonimu, właśnie, jaki chcę mieć pseudonim. Chciałem bardzo historycznie uzasadniony, nic nie przychodziło na myśl, w końcu na oknie stał syfon. Palnąłem: „Syfon!”. I zostałem „Syfonem”. Taki pseudonim, jak każdy inny, ale rano zwróciłem się do dowódcy, czy mógłbym razem z kolegą, kolega to był właśnie syn mojego kierownika z pracy, pójść do hotelu, gdzie pracowałem i zabrać koce. Dostałem taką zgodę, przeszliśmy jeszcze na Marszałkowską do hotelu, dostaliśmy koce. Właścicielka, pani sędzina, pani sędzina dlatego, że żona sędziego, tak się mówiło kiedyś, nic nie pytała. Dała koce bez żadnego słowa. Żeśmy podziękowali i poszli.
W momencie, kiedy przechodziliśmy przez most Poniatowskiego, to był [1 sierpnia], Niemcy minowali filary mostu Poniatowskiego. Przyszliśmy na naszą kwaterę i w krótkim czasie przyszedł dowódca naszej grupy i mówi, że po drugiej stronie Wisły już wybuchło Powstanie. Myśmy zmienili miejsce zakwaterowania. Nie pamiętam, jaka to była ulica, ale był to wolno stojący budynek, rozpoczęta była budowa, jeszcze nie było w nim okien, natomiast w środku jeszcze sterty desek. Pamiętam, że zostaliśmy uzbrojeni. Słowo „uzbrojeni” to potężnie brzmi, ale broń, to ja dostałem na przykład granat, dostałem „filipinkę”, więc to była jedyna broń, którą mogłem dostać. Pamiętam, że obchodziłem się z nią jak z jajkiem, nie wiedziałem, bo mówiono, że naszej produkcji granaty bardzo często wybuchały same. Położyłem się na stercie desek, usnąłem i jak się obudziłem, to granat leżał obok sterty desek, wyleciał mi z kieszeni, ale nie wybuchł, jak zresztą widać po mnie. Od tego czasu już nie byłem bardzo czuły na to, że noszę granat w kieszeni. Nie doszło do wystąpienia tam, na tym odcinku Grochowa i w związku z tym dostaliśmy rozkaz – albo wracamy na swoje miejsca, jeżeli mieszkamy gdzieś w pobliżu albo zostaniemy rozkwaterowani po różnych miejscach. Z moim kolegą zamieszkaliśmy w rodzinie u łączniczki z naszego oddziału, pani, wtedy panny Danuty Tomala. Zapamiętałem to jeszcze imię i nazwisko, ponieważ po bardzo długim okresie czasu, jak już wróciłem do kraju, to odwiedziłem ich, jeszcze byli, ale kilkanaście lat później już gdzieś się wyprowadzili, nie miałem już z nimi kontaktu.
Tam mieszkaliśmy, nic się specjalnie nie działo. Dochodziły do nas odgłosy aresztowań w niektórych budynkach, nawet gdzieś w domu kolegów znaleziono broń i ich aresztowano, zabrano. Natomiast my wychodziliśmy na strych i przez dymnik budynku patrzyliśmy na drugą stronę Wisły i całymi dniami widać było zadymioną całą Warszawę po tamtej stronie Wisły.
- Czy pana mama została po tamtej stronie Wisły?
Mieszkałem na Solcu, na Powiślu. Moja mama została. Później się dowiedziałem, ale to później, że zostali wywiezieni do obozu pracy, że gdzieś tam pracowali w lesie chyba. To było chyba 22 sierpnia. Zauważyłem, nie tylko ja, ale i mój kolega, i inni, zauważyliśmy, że do budynku, w którym mieszkaliśmy, co jakiś czas wchodził jakiś obcy młody człowiek, natomiast nie widzieliśmy, żeby ktoś wychodził. Po jakimś czasie od sufitu zaczął być [słyszalny] hałas. Oczywiście, jak gdzieś wyżej nad nami większa grupa ludzi zaczyna się poruszać, przemieszczać [się], to jest szum. Wobec tego zaczęliśmy przypuszczać, że tam się grupuje jakiś oddział. Poprosiliśmy i koleżanka, u której kwaterowaliśmy, właśnie Danusia, poszła piętro wyżej zaczerpnąć informacji. Przyszła i mówi tak, że tam się szykuje oddział. Zapamiętałem, że podobno z Rembertowa, i to była prawda. To było część oddziału z Rembertowa, część to było oddziału, który nazywał się kompanią Grochowską później, jak byliśmy na Czerniakowie. Powiedziała, że oni się szykują do przeprawy przez Wisłę. Myśmy się wcale nie zastanawiali, oczywiście, jeżeli jest możliwość przeprawy przez Wisłę, a Niemcy już ogłosili wcześniej, że cała ludność ma wyjść następnego [dnia] czy dwa dni później z Grochowa, opuścić mieszkania i wyjść. Więc początkowo mieliśmy się zabrać jako cywile, ale jak się nadarzyła okazja, że można się przeprawić przez Wisłę do Powstania, to podjęliśmy taką decyzję. Tyle że do dziś się dziwię, jak mogło mi to przejść przez usta, a przeszło, warunek był taki, że zabiorą pod warunkiem, że się umie pływać, bo mieliśmy płynąć przez Wisłę. Mówię do dziś [ja nie umiałem pływać], że jak się miało te naście lat, to wszystko było możliwe. To mówiło się: „Jakoś będzie”. I jakoś było.
Całe szczęście, że jak już przyszliśmy na brzeg Wisły, [była łódka]. Myśmy szli o zmierzchu, kiedy już było ciemno, to było już chyba po północy, i myśmy musieli przejść przez Wał Miedzeszyński. Oczywiście, Wał Miedzeszyński był patrolowany przez patrole niemieckie, ale jak to patrol, patrol przejdzie, idzie dalej, następuje pewna przerwa i my korzystaliśmy z przerw i przerzucaliśmy się na drugą stronę Wału Miedzeszyńskiego. W ten sposób doszliśmy do brzegu Wisły gdzieś, później się dowiedziałem, że ta wyspa, wysepka właściwie, [do której] od brzegu po kolana wodą można było przejść, to nazywała się Krowia Wyspa. Czy tak było czy nie, ale tyle zostało mi w pamięci. Tam właśnie było to pytanie: „Kto nie umie pływać – [wystąp!]”. Prawie połowa z grupy, a grupa była około czterdzieści osób, więc dużo, to prawie połowa wystąpiła. Było zadaniem przeprawy, tam były dwie łódki, o czym nawet nie wiedziałem na początku, ale potem się okazało, że [były] dwie łódki, które mogły zabrać broń, amunicję, trochę żywności. Tak że oddział zresztą był zaopatrzony w Steny, więc to nie tylko żywi ludzie, ale i broń i amunicja jechała z nami. To miały łódki zabrać, a trzeba było część zabrać także i tych, co nie umieją pływać. Wobec tego zamiast jedna przeprawa, były dwa rzuty. Trzeba było, pierwszy rzut pojechał, wyszli pierwsi, łódki musiały wrócić i jeszcze raz. Byłem w drugim rzucie, to już świtało, jak żeśmy wylądowali na brzegu.
- Pan też był w łódce, tak?
Tak, jak nie umiałem pływać, to musiałem być w łódce. Całe szczęście, że tak było. To było to szczęście, że udało się nam przez Wisłę przepłynąć. Wylądowaliśmy na Czerniakowskiej, gdzie już przed tym była część tego oddziału z porucznikiem „Wiktorem” [Roman Sitkowski, pluton 686], mianowicie na Czerniakowskiej 69. Czytałem potem relacje innych kolegów i oni pomyłkowo napisali Czerniakowska 96, co nie jest prawdziwe, dlatego, że [numer] 96, to było po parzystej stronie Czerniakowskiej, a tam nie było tego domu, natomiast [numer] 69, to strona nieparzysta, blisko ulicy Chełmskiej. Tego domu już w tej chwili nie ma, tam są magazyny czy „Billi”, to chyba supermarket obecnie, a wtedy to był dom, w którym kwaterowaliśmy.
Tam byliśmy przez jakiś czas, do momentu, kiedy rozpoczęło się natarcie związane z nawiązaniem kontaktu między Śródmieściem a Czerniakowem. Było przygotowane natarcie na koszary przy [ulicy] Podchorążych. Nie udało się to natarcie, niemniej jednak udało się zająć część terenu, którego przed tym myśmy nie mieli. W związku z tym, że natarcie nie udało się, obsadzono niektóre domy, znalazłem się na placówce na ulicy Stępińskiej 13. Ten dom dotychczas jeszcze jest, tam trochę pozmieniało się po przebudowie. Następny oddział tak jak gdyby na zapleczu tego, na ulicy Górskiej. To jest też równoległa do ulicy Stepińskiej. Dziś to tak mówię, jakbym to wszystko [jak] wtedy widział i pamiętał.
Bardzo późno się potem dowiedziałem na przykład, dlaczego myśmy przez jeziorko Czerniakowskie musieli przepływać promem, bo tu na nas czekali. Okazało się, że w moim wyobrażeniu, nie znałem tamtych terenów, że Jeziorko to jeziorko, obejdziemy albo z prawa albo z lewa, a jeziorko Czerniakowskie to wielka struga szeroka, długa i trzeba wobec tego ją przebyć, bo inaczej to byśmy już chyba przy dobrym świetle i dobrym świtaniu przechodzili. Jeszcze ten teren nie był opanowany całkowicie przez Niemców, bo jeszcze po naszej przeprawie przez Wisłę, jeszcze dwa czy trzy rzuty dalszej przeprawy przez tych samych organizatorów były przygotowywane. Później Niemcy już tereny na Siekierkach kontrolowali. Już dalej nie można [było się przeprawiać]. Łącznie, jak się dowiedziałem później, to nie tylko przerzut przez Wisłę był, w którym brałem udział, ale także było kilka, gdzie łącznie obecnie podaje się informację, około stu osiemdziesięciu osób wtedy przepłynęło przez Wisłę.
- Ale wtedy, jak pan przepływał, te czterdzieści osób, to wszyscy przepłynęli?
Wszyscy, bo część płynęła przy łódkach, to znaczy przy łódkach płynęła, w razie potrzeby mogła się chwycić ręką i w ten sposób się udało, że część na łódkach [przepłynęła]. Stąd dwa rzuty [były], a łódka bez broni i amunicji mogła maksymalnie dziesięć osób zabrać, więc mając ładunek w łódkach, to równocześnie ludzi musiało być mniej. Później się dowiedziałem, że między innymi łódki zostały przed pierwszym przerzutem wyciągnięte z Wisły, bo były przedziurawione, już na stronie warszawskiej, nie praskiej i przygotowane właśnie do przerzutów. Oczywiście, one były ukrywane w odpowiednich wiklinach.
Na Stępińskiej mieliśmy właściwie trochę spokoju, pozornego spokoju, bo nasza placówka była za blisko Niemców. Wobec tego z chwilą, kiedy były naloty, to my żeśmy unikali pocisków z nieba. Natomiast w międzyczasie był bardzo duży nalot na Czerniaków zrobiony i w czasie tego nalotu mój kierownik, o którym tylko sygnalizowałem na początku, podczas jednego z patroli został postrzelony w oba biodra i w związku z tym leżał w szpitalu na Chełmskiej, bo tam szpital był zorganizowany. Miał nogi na szynach unieruchomione, wobec tego nie mógł wstać. Okazało się, że w czasie nalotu Niemcy nie zwracali uwagę, że na dachu był Czerwony Krzyż namalowany, bombardowali szpitale, nie szpitale, wszystko. Zbombardowali szpital i został nie tylko przysypany mój kierownik, ale jeszcze popalony, bo [dom] zaczął się palić i zginął. W związku z tym został pochowany, nie wiem potem, gdzie, ale był przy szpitalu pochowany. Była jeszcze mogiła, jak w 1947 roku wróciłem, a później gdzieś chyba przenieśli mogiły ze szpitala, prawdopodobnie na któryś z cmentarzy.
- A pan się dalej z jego synem trzymał?
Tak. Myśmy z jego synem przeważnie byli na tych samych placówkach. Nie wiem, czy się tak udawało, czy ktoś nas nie chciał rozdzielać. W związku z tym po trochę uspokojeniu krótkiego okresu na Czerniakowie, główna kwatera kompanii grochowskiej została zorganizowana w domu przy Puławskiej 103. Dom przy Puławskiej 103 w dalszym ciągu jest i oficyna w podwórzu też jeszcze chyba jest, a może już jej nie ma w tej chwili. Oficyna Puławska 103 była punktem obserwacyjnym, który dawał wgląd z górnych pięter na dół, tam właśnie na dolny Czerniaków i stąd był to pewnego rodzaju punkt obserwacyjny. Oczywiście, nie obeszło się bez różnych wydarzeń i przypadków. W pewnym momencie pamiętam, może i to zabawny moment, że zdobyliśmy gdzieś jedzenie na działkach i w wielkim kotle gotowaliśmy to. W pewnym momencie pocisk w pobliżu trzasnął, oczywiście i z obiadu nici. Kocioł z jedzeniem się wywrócił, wszystko się wylało. I takie przypadki były. Ale w momencie, kiedy Niemcy zaczęli już naciskać na dolny Czerniaków coraz bardziej, placówka, gdzie myśmy byli na Stępińskiej [musiała być opuszczona], już w sąsiednim domu byli Niemcy. W związku z tym nasz oddział został z góry, z Puławskiej ściągnięty na dół i naszym zadaniem było odbić dom sąsiedni ze względu na to, że to groziło, że musielibyśmy się ewakuować z [domu] przy Stępińskiej 13.
Pamiętam jak dziś, że musieliśmy się równocześnie, ponieważ teren był pod obstrzałem i tam na Chełmskiej, przy Belwederskiej, jest do dziś jeszcze kościółek, obok kościółka było poletko, gdzie [rosły] kartofle, pomidory i coś jeszcze. Tam to było poletko pod obstrzałem, pamiętam, że musieliśmy się czołgać. Nie uczono mnie, jak się czołga, ale jak zauważyłem, zarówno ja, jak i wszyscy inni, tak przylegli do ziemi, jak najlepiej, najbardziej sprawni, wyszkoleni żołnierze, [bo wiedzieli], że im mocniej do ziemi przyciśnięci, to tym mniej widać ponad ziemniaki. Obeszło się bez żadnych ofiar, to się nam udało. Natomiast nasza próba odbicia sąsiedniego domu się nie udała. Tak jak przypuszczaliśmy i to stało się faktem, że Niemcy oczywiście się zabarykadowali od strony i od podwórza, i z drugiej strony. Wobec tego, na to, na co liczyliśmy, że podczołgamy się pod dom i wrzucimy granaty przez okna, granaty spadały z powrotem. Efekt byłby taki, że to nie Niemcy, a my byśmy zostali, bo jeden z granatów, który tak żeśmy rzucili, to nie wybuchł. Spadł z powrotem i całe szczęście, że nie wybuchł, bo gdyby wybuchł… Był wadliwy, po prostu wadliwy.
- Pan miał cały czas „filipinkę”?
Nie, to już nie. „Filipinka” to była na Grochowie... Później to myśmy mieli Steny, bo kompania Grochowska miała właśnie coś wspólnego z produkcją Stenów. Wobec tego oni mieli broń i tam dostałem broń już wtedy. Miałem Stena, to już nie było tak źle. Tamten granat to już został, przecież jak nas potem rozpuścili, to musieliśmy już oddać to, co mieliśmy, bo nie mogliśmy ze sobą zabierać na kwatery. Niestety, nie doszło [odbicie budynku do skutku], natomiast, co się udało tylko, że został wzniecony pożar i Niemcy musieli się z tego domu wycofać, ale dom spłonął.
Jak wróciłem z powrotem na Puławską, to już były dni, które raczej zbliżały okręg mokotowski już do końca, ponieważ Niemcy coraz bardziej odbierali nam tereny i coraz bliżej było [natarcie niemieckie]. Gdzieś 20 [września], coś w okolicach 25 września pułkownik „Waligóra” został ranny i trzeba było go przenieść. Pamiętam, że jeszcze trzech kolegów ze mną [było], przenieśliśmy go na Bałuckiego. Tam został, z tym, że z tego, co później wiedziałem, to udało się jakoś wyjść pułkownikowi z Powstania. Nie wiem już, w jakiej formie, zresztą byłem za mały stopniem, żebym miał takie wiadomości.
Natomiast myśmy musieli się przenieść z naszej kwatery na Puławskiej 103. Przenieśliśmy się chyba [na Puławską] 93 czy do dziewięćdziesiąt któryś numer, nie wiem, już dalej od tego domu, ponieważ tam już Niemcy się zbliżali. Poza tym już zarządzono ewakuację Mokotowa, ewakuację do Śródmieścia. Z moim kolegą dostaliśmy się do oddziału, który miał w pierwszym rzucie przejść kanałami do Śródmieścia. Nie pamiętam, to przy magazynach „Społem”, nie wiem, czy to na [ulicy] Grażyny, tam był właz, gdzie oddziały czekały w kolejce, żeby się dostać. W końcu, jak myśmy się dostali do kanału, do włazu, w międzyczasie był nalot i w pewnym momencie natrafiliśmy na zbombardowany kanał, gdzie nie było już przejścia i musieliśmy wrócić. Nie wiem, kto był dowódcą grupy, w której byłem, w każdym razie kazali nam przez pewien czas czekać i znaleziono właz w innym miejscu. Nie znalazłem potem wyraźnego opisu, mówią o Szustra, ale to nie było Szustra. Bardziej po wojnie, jak obejrzałem tamte tereny, to wydaje mi się, że to było na Odolańskiej, bo tam nikogo nie było, żadnych innych oddziałów nie było, właz został otwarty i myśmy pojedynczo skakali, więc była obawa, że gdzieś tam może być ostrzał.
To już była właściwie szarówka, prawie ciemno się robiło. Myśmy szli niedługo, osiem godzin. Mówię niedługo, bo niektórzy szli bardzo długo, a nawet nie wychodzili, po prostu ginęli w kanale, a jedna z grup, która wyszła włazem na Dworkowej, to zostali rozstrzelani, jak wyszli. Wyszli za wcześnie.
- Ile osób liczyła grupa? Jakimi grupami szło się w kanałach?
Nie mogę powiedzieć, bo nikt tam specjalnie nas nie liczył. Myśmy się trzymali razem. Nie było nawet czasu na to, żeby zachowywać tego rodzaju dyscyplinę, że oddział zwarty czy coś. Ale myślę, że grupa, która była, miała co najmniej dwadzieścia osób. Początkowo to był kanał, że trzeba było iść pochylonym. Pamiętam, że skądciś myśmy chyba dostali rękawiczki, bo pamiętam, że rękawiczki były już bez palcy, jak żeśmy wychodzili z kanałów, bo trzeba się było po ścianie trzymać i w ten sposób regulować swoje przejście. Rękawiczki się po prostu podarły z tego tytułu. Ale to był taki kanał.
Poza tym były kanały, gdzie do pasa grzęźliśmy w brudnej czarnej śmietanie, a nawet Niemcy rzucali pewne [rzeczy], czy cement czy deski, że tarasowali, spiętrzali wodę. Na przykład w burzowcu, to ja, niewysoki chłopak, to wody było chyba z metr, to miałem dotąd wodę w kanale, ale okazało się, że nie wyżej, czyli się nie utopiłem.
W jakimś momencie wspinaliśmy się pod górę, to znaczy był uskok do góry kanału, jeden drugiego tam podawał. Jeszcze gdzieś po drodze w większym rozszerzeniu żeśmy trafili na posterunek z lampą, to znaczy posterunek nasz powstańczy w kanale, czyli pełnili tam dyżur kierunkowy. Mieliśmy szczęście, że ten, co nas prowadził, to prawdopodobnie nieraz przemierzał kanały i w związku z tym wiedział, którędy nas prowadzić.
Wylądowaliśmy na ulicy, w Alejach Ujazdowskich, przy ulicy Wilczej. Pamiętam, że, ten właz już po wojnie, jak wróciłem, którejś zimy wrzucano do tego włazu śnieg, to znaczy, jak zbierano, to topiono w kanałach. Teraz to nie ma śniegu w Warszawie, ale kiedyś to było sporo. Żeśmy wylądowali właśnie tam. Niestety, to już był prawie, że koniec Powstania. Kapitulacja Mokotowa odbyła się chyba dwa dni później, bo 27 [września], Mokotów w ogóle kapitulował.
Byłem już wtedy w Śródmieściu. W Alejach Ujazdowskich żeśmy tam w którymś domu [kwaterowali], to między Wiejską a placem Trzech Krzyży, który to już dom teraz, w tej chwili, to mi trudno powiedzieć. Właściwie [to było] nie między placem Trzech Krzyży, a Wilczą, między Wilczą a Wiejską ten dom był. Te domy stoją chyba nienaruszone. One zostały, nie wiem, dlaczego, czy Niemcy tam coś mieli, bo zwykle Niemcy później te domy, które zajmowali do końca, to oni ich nie wysadzali, nie palili, ale inne domy były palone. Myśmy tu w Śródmieściu stali się właściwie ludźmi niepotrzebnymi, bo przyszliśmy już bez broni, bo broń idąc do kanału, musieliśmy zostawić. Poza tym nikt się tam nami specjalnie nie zajmował. Oczywiście poznałem wtedy to, o czym krążyły wtedy legendy – kasza-„pluj”. To było Śródmieście.
Myśmy na Mokotowie mieli łatwiejszy dostęp [do żywności], bo tam było więcej ogródków działkowych, pól i stąd, dlatego trochę łatwiej było z wyżywieniem. Natomiast w Śródmieściu było rzeczywiście źle. Jak w Alejach Ujazdowskich się nami nikt nie zajmował, to z kolegą doszliśmy do wniosku, że będziemy gdzieś. Oczywiście nie opowiadam o tym, jak cuchnęliśmy, że nawet nie było gdzie się wykąpać, nie było się gdzie umyć. Woda przeciwpożarowa służyła i za to, żeby uprać kombinezony. Nasz oddział miał kombinezony granatowe, my nie mieliśmy żadnych innych mundurów. To było nawet wygodne. To trzeba było się w wodzie przeciwpożarowej umyć, uprać, właściwie to mokre nawet na siebie włożyć, bo nie było jakichś zmian specjalnie. Postanowiliśmy, że idziemy gdzieś szukać. Tyle że się rozeszliśmy, potem się dowiedziałem, że mój kolega... Zresztą utrzymuję z nim kontakt do dziś, czyli z dwoma tylko kolegami, czyli z tym, pseudonim „Francuz”, Mieczysław Pera, on w dalszym ciągu żyje, mieszka na Grochowie. Tam się choćby raz w roku spotykamy. I drugi kolega, o którym mówiłem wcześniej, który został w Anglii i którego niedawno odwiedziłem, a on był dwa lata temu z kolei u mnie. Jeżeli chodzi o moje poszukiwania, to udało mi się przejść przez Aleje Jerozolimskie, tam gdzie był przekopany rów między jedną a drugą stroną. [Aleje] Jerozolimskie, dobrze, bo Marszałkowska to później była. Dotarłem do hotelu „Metropol”, tyle że dotarłem inną drogą, już nie od Marszałkowskiej, tylko od Złotej.
- Wie pan, co się tam działo w czasie Powstania, w tym hotelu? Hotel „Metropol” w czasie Powstania był w rękach niemieckich czy polskich?
Nie, w polskich [rękach] był. Myśmy z tego hotelu, właściwie myśmy mieli później placówkę na Widok i z tej placówki… Nie, ten hotel był jeszcze w rękach polskich. Przyszedłem do hotelu i tam trafiłem na kogoś, kto mi wskazał, gdzie mogę znaleźć mojego kolegę, z którym razem pracowałem, bo wskazał nie jednego, a dwóch. Oni mnie zapytali, co ja będę teraz robił. Mówię: „Co ja będę robił? Nie mam żadnego przydziału”. To mówią: „To zostań z nami”. To zostałem z nimi i w ten sposób znowu zostałem w następnym oddziale mojej drogi po Warszawie w czasie Powstania, zostałem u nich. Placówka obserwacyjna była właśnie w ruinach na Marszałkowskiej z widokiem na Dworzec Centralny, właściwie to Dworzec Główny się wówczas nazywał, bo na Dworcu Głównym byli Niemcy. Tyle że tam z bronią było w ten sposób, że broń była przypisana nie do człowieka, a do stanowiska. Na tym stanowisku broń została, a tylko żołnierz się zmieniał, jeden drugiego zmieniał, ale że broń była. Jeżeli dobrze pamiętam, to chyba na tym stanowisku była pepesza, bo to już była z okrągłym magazynkiem. Ale to były już ostatnie dni przed kapitulacją.
Poza tym nasz oddział został równocześnie zostawiony jako oddział, który zamykać miał wyjście, wobec tego zabrali nam legitymacje i Niemcy je postemplowali. [Byliśmy] jako oddziały, które zostają do końca, już po kapitulacji. Stąd na mojej legitymacji jest gapa niemiecka. Ktoś, kto nie zna tej sytuacji, to może się dziwić, w jaki sposób to jest. Tyle że poprzednie przydziały już zapisane na legitymacji nie były już ważne, natomiast wpisywano pułki, które były przedwojennymi pułkami, ponieważ to była kapitulacja wojska, a nie partyzantów. Więc ponieważ Anglicy uznali Powstańców jako kombatantów, więc w tym przypadku kombatant to jest ten, który był wojskowym. Co prawda nie wiem, dlaczego Francuzi na kombatanta mówią
ancient combatant, czyli „były kombatant”. My raczej mówimy „były żołnierz, a obecnie kombatant”. Ale tak [jest]. Nasz oddział został przypisany do 36. Pułku Legii Akademickiej i to figuruje na mojej legitymacji.
Wyszliśmy, zostaliśmy wyprowadzeni do Ożarowa. W Ożarowie byliśmy kilka dni i zapakowani [zostaliśmy] na bocznicy do wagonów towarowych, bydlęcych właściwie, jak [je] nazywam. Pierwsze nasze tam spotkanie, to gdzieś po drodze nas zatrzymali i naszą bielizną musieliśmy wymoczyć w jakichś białych płynach, które w cebrach wielkich stały na bocznicy kolejowej. A to było po to, żeby zniszczyć wszy. O tym się właściwie nie pisze, nie mówi, ale wszy były powszechne. Jeżeli nie było mydła, nie było się czym umyć, a poza tym w takich warunkach, w jakich się żyło, to było bardzo łatwo, żeby się to rozpleniło. Ale to było rzeczywiście skuteczne, że wszy po tym zginęły, po kąpaniu się w tych płynach.
Wylądowaliśmy w obozie w Mühlbergu, tyle że w tym obozie byłem dość krótko. Po nas pewne grupy zorganizowano i wywieziono na komenderówkę. Komenderówka to była po prostu grupa, która gdzieś pracowała w fabryce czy przy innych robotach. Tam miała swoje miejsce do spania i wyżywienia. Oczywiście, przez miasto szliśmy w grupie. Prowadziło nas co najmniej dwóch wachmanów, jeden na przodzie, drugi z tyłu. Pamiętam, że człowiek w tamtym czasie, to zapominał o tym, że jest człowiekiem. Wszystko było dozwolone, co pozwalało przeżyć. Może to nie jest wielka ważna rzecz, ale dla tych, co palili papierosy, papierosa był ciężki. Bywało, że jeżeli myśmy dostawali paczkę przez Czerwony Krzyż i tam były papierosy, to ten, co palił, to potrafił za papierosy oddać to, co miał do jedzenia, żeby dostać papierosy. Ale jak żeśmy szli ulicą, to jak leżał pet, niedopalony papieros na jezdni, to się schylało i go podnosiło. Ja jako jeden z niższych z wzrostem byłem zawsze na przodzie, bo była zasada inna niż w wojsku. W wojsku zwykle idzie najwyższy na początku, a z tyłu idą niżsi, a tu w niewoli było odwrotnie ze względu na to, że wysiłek musiał być większy do pokonania dla ludzi niedożywionych. Ponieważ nie paliłem papierosów, to zbierałem i oddawałem kolegom. Byłem o tyle dobrym kolegą, że sam nie zbierał dla siebie, tylko mógł oddać. Natomiast wtedy się nauczyłem, że leżący kartofel na jezdni to jest jedzenie, że trzeba go podnieść. Pamiętam, że w tym krótkim czasie, jak byłem w normalnym obozie jenieckim w Mühlbergu, to nieraz mieliśmy możliwość dostać kartofla. To kartofel, jakąś puszkę, jeden kartofel podzielony na kosteczki, w wodzie, na ogniu gotowany, to była namiastka zupy. Natomiast już jak byliśmy na komenderówce, to różnie byliśmy żywieni. Wydawałoby się, że mogło być inaczej, ale nieraz dostawaliśmy takie jedzenie, że dostawaliśmy jakby pokrzywy gotowane czy coś, co się nie dało jeść. Nieraz zupa z czymś, co wydawało nam się, że to nie kasza, tylko trociny.
Poza tym, taki był zwyczaj w niewoli, że jak dostawaliśmy kromkę chleba na cały dzień, to cienki plasterek odkrawaliśmy i suszyło się go na piekarniku, na piecyku. Stał duży piecyk żelazny na środku sali i kawałki się odkładało. To miało być zaopatrzenie, gdybyśmy mieli możliwość ucieczki. Ale to były mrzonki. Przychodziła niedziela, głodniejsze racje i zjadało się te suchary i na następny tydzień zbierano [od nowa]. Ale, że nie było z jedzeniem najlepiej, to ktoś zauważył z kolegów, bo na dole była restauracja, nie wiem, czy ona nas tylko obsługiwała, bo w całym domu nie było nikogo, chyba tak, chyba tylko nas. Oni wyrzucali kości od mięsa, oczywiście na kościach nie było nic, ani odrobinę, ale kości myśmy płukali, kładli na blachę, na piecyk żelazny i przypiekaliśmy. Najlepsze były kości, które były gąbczaste w środku. Najgorsze były żebra, bo najtwardsze. To te, one przypalone, to chrupało się później jak suchary, te kości. To po prostu zapełniało żołądek, znaczyło, że coś tam zjedliśmy, ale nic nie dawało.
Natomiast mówię, że chyba nie było już zupełnie źle, bo nie mogłem się zdecydować, żeby zjeść obierzyny z kartofli. Obierzyny z brukwi to jeszcze tak, natomiast z kartofli, to trzeba ugotować. One były cienko obierane, to mimo wszystko nie mogłem ich zjeść. Ale to nie znaczy, że wszyscy tak, jak ja, może dlatego, że byłem mniejszy, drobniejszy, to może tyle nie potrzebowałem jedzenia.
W międzyczasie zaczęły się już naloty na Niemców, ponieważ myśmy byli na komenderówce koło Drezna. W związku z tym, kiedy były naloty, to nas ściągali z góry do piwnicy. Musieliśmy [być] w piwnicy. Nie spaliśmy. To nie było najlepsze dla nas. Natomiast pracowaliśmy w fabryce i tam albo rozbieraliśmy gruzy, które z poprzednich bombardowań tam były albo kopaliśmy fundamenty pod nowe [budynki] czy coś takiego. Staraliśmy się tak pracować, żeby zanadto się nie przemęczyć. Różne sposoby się wybierało. Pamiętam, że któregoś dnia dostałem [pracę] w oddalonym miejscu, gdzie rzadko kto przechodził, jeżeli chodzi o Niemców, że był murek wysokości na metr, a miał ze trzy metry, na jedną cegłę, to niedużo, żeby rozebrać, to właściwie normalnie teraz, to za godzinę można byłoby zrobić. Trzy dni przy nim pracowałem, to na zasadzie takiej, że kilofem jak zahaczyłem cegłę, to ją trzymałem tak długo z kilofem, dopóki nie zobaczyłem kogoś na horyzoncie. Jak zobaczyłem, to wtedy wyrwałem cegłę i brałem się za następną. A tak, to stałem. Trzeba było sobie jakoś radzić, inaczej byśmy może niektórzy nie przeżyli... Chociaż mieliśmy przypadek, że jeden z kolegów, za późno żeśmy się dowiedzieli, mało by nam nie umarł. Za papierosy oddawał swoją żywność. Był takim nałogowym palaczem, a to się zdarzało. Tyle tylko, że zrobiliśmy „kocówkę”, ale nie jemu, bo jemu już się nie dało, tylko tym, co od niego kupowali żywność za papierosy, że oni nie powinni, tylko oni się powinni [powstrzymać]. Naszą komenderówkę później ewakuowali, prawdopodobnie dlatego, że zbliżał się front i nas [ewakuowali] w stronę granicy, chyba z Austrią, gdzieś nas w tamtym kierunku wypędzili. Oczywiście, myśmy szli jedną gromadą, w międzyczasie jechały transporty wojskowe, czy w jedną czy w drugą stronę, to był wielki chaos.
Jeszcze nie powiedziałem, że jak w jakimś momencie pod domki jednorodzinne, gdzieś osiedle pod lasem budowali i my kopaliśmy fundamenty. Jak był alarm, to
Vorarbeiter kazał nam uciekać do lasu i sam z nami oczywiście uciekał, to my uciekaliśmy jak najdalej, jak najgłębiej. On już krzyczał, że dość, a my coraz dalej, bo im dalej poszliśmy, to tym dłużej musieliśmy wracać, normalna rzecz, żeby się nie napracować niepotrzebnie.
Były też sytuacje takie, że wśród Niemców, tak jak wśród wszystkich narodów spotyka się ludzi bardzo złych, złych, a także i dobrych, z tym, że dobry nie zawsze może ukazać, że jest dobry. Mieliśmy tam nadzorcę w fabryce, to był nie wachman u nas, tylko nadzorca, strażnik w fabryce, bez jednej ręki. Nazywaliśmy go „Łapka”, dlatego, że nie miał ręki. To on potrafił nie tylko krzyczeć, ale miał pejcz i potrafił niektórym dobrze przyłożyć, że mu się nie podobali, że za wolno pracują. Ale nas
Vorarbeiter pilnował tylko jedną rzecz, żebyśmy czegoś nie zrobili, co byśmy jego narazili. Więc to już był dobry
Vorarbeiter, bo on już od nas nie zmuszał, nie wymuszał od nas nadmiernego wysiłku, a tylko tłumaczył, że jeżeli on nie będzie nas tutaj dobrze pilnował, to jego zabiorą, a myśmy nie chcieli, żeby jego zabrali, bo było dobrze.
Raz miałem dziwny przypadek. Ponieważ front coraz bardziej się zbliżał, jak nas ewakuowano, to zatrzymaliśmy się gdzieś, jaka to miejscowość, nie bardzo pamiętam, bo żeśmy na to nie zwracali uwagi. Pamiętam tylko, że gospodarstwo, gdzie tam nas w wielkiej stodole czy innym budynku gospodarczym zakwaterowano, to był na dużym wzniesieniu, bo pełna wieś była trochę niżej. W pewnym momencie żeśmy się zorientowali, że zginęli gdzieś wachmani. Jak wachmani zginęli, to prawdopodobnie już coś się dzieje. W związku z tym, muszę opowiedzieć trochę tragiczne zdarzenie. Mianowicie, niektórzy koledzy nie wytrzymali i natychmiast z górki [poszli] na dół do wsi. Tam u podnóża górki stał samochód niemiecki, ciężarowy i dwóch chłopców tam wskoczyło do środka, żeby zobaczyć, co tam jest. W tym momencie nadjechał patrol niemiecki na motocyklu i zobaczyli, jak tamci wskakiwali do samochodu. Podeszli, puścili serię do środka i obu zabili. Tak że tragiczna sytuacja, w ostatniej sekundzie wojny giną ludzie, tyle że przez swoją niecierpliwość. Natomiast za jakiś moment przyszło do tego gospodarstwa dwóch radzieckich żołnierzy, wtedy to myśmy mówili rosyjskich, bo myśmy tam nie rozróżniali jeszcze, że [jest ] jakiś Związek Radziecki. Dla nas to była Rosja.
Pierwsze co, to zapytali, czy ten gospodarz był w porządku w stosunku do nas. Nie mogliśmy powiedzieć, że był nie w porządku, bo był w porządku. Co kazali mu dać, to dał. Nie mieliśmy od niego żadnych nieprzyjemności. Wobec tego, co powiedzieli tylko, zawołali gospodarza i powiedzieli mu, że ma nam dać jeść. Co prawda myśmy pierwsze co [wzięli] do jedzenia, to ziemniaki, to najprostsze. Tam był wielki kocioł, żeśmy ziemniaków nasypali ze dwadzieścia kilo, może trzydzieści, żeby ugotować w mundurach ziemniaki, żeby zjeść pierwsze, to ziemniaki. Ale ponieważ już Rosjanie przyszli, z tym, że myśmy zauważyli, to był pagórkowaty teren, to myśmy widzieli, że patrole rosyjskie, które się zbliżały do wsi, to były rozrzucone, to nie tak, że wielka [grupa], tylko najpierw piesze patrole przeszły, a dopiero później więcej już, jeżeli chodzi o inne oddziały czy już nawet zmotoryzowane. W tym momencie już koledzy zaczęli schodzić na dół i zaczęli znosić, co się dało tylko wyciągnąć z dołu, od gospodarzy. Wszyscy już zapomnieli o kotle, już się kartofle nie dogotowały, już ognia nie podrzucano, bo już było inne jedzenie. Najgorsze było to, że wygłodzony żołądek i tak, dla zobrazowania lepszego – surowe mięso i maślanka, i bieda. Trzeba było za stodołę co chwila biegać. Trudno, tak to już było.
Myśmy w związku z tym, że zostaliśmy wyswobodzeni, coś trzeba robić, coś trzeba zdecydować. Po pierwsze, powiedzieliśmy, że idziemy w kierunku Wetzlar, bo to miasto było, gdzie była fabryka, że tam musimy znaleźć „Łapkę” i się z nim rozprawić, ale „Łapka” dawno zniknął stamtąd. Natomiast po drodze, to jak byliśmy piesi, to do Wetzlaru przyjechaliśmy zmotoryzowani. Każdy z nas miał rower – na prostej zasadzie – Niemcy zabierali nam, a my zabieraliśmy im. Po drodze, co spotkaliśmy któregoś z rowerem, to rower nasz i tak cała grupa nasza, było nas chyba ze czterdzieści osób i żeśmy razem [szli]. Pomału zaczęła się grupa rozrzedzać, niektórzy zaczęli iść w odwrotnym kierunku, w kierunku wschodu. Na terenie Niemiec zaczęły powstawać obozy, gdzie były zarówno obozy dla cywilów, jak i obozy dla byłych wojskowych, byłych jeńców wojennych. Myśmy też właśnie w obozie dla jeńców wojennych się znaleźli.
Żeby zanadto nie przedłużać, to tylko powiem jedną rzecz. Równocześnie myśleliśmy, żeby coś z sobą zrobić, natomiast raczej nie było nastawienia, żeby wracać do Polski. Nastawienie było raczej w ten sposób, żeby gdzieś na Zachodzie się ulokować. Tyle że jeszcze nie mieliśmy sprecyzowanych pomysłów. Natomiast w tym czasie Amerykanie, ponieważ wojna już była zakończona, i musieli ściągać od siebie ludzi, a potrzebowali służby wartowniczej, to znaczy do pilnowania magazynów, pewnych miejsc, w których oni kwaterowali czy inne [potrzeby były]. Potrzebowali ochotników i zaczęli werbować ochotników spośród właśnie byłych jeńców wojennych polskich, to oczywiście było najłatwiej wśród byłych Powstańców warszawskich, bo to wszystko młodzi, w większości młodzi. W związku z tym i ja, nie z „Francuzem”, bo z „Francuzem” to już żeśmy się dawno rozstali, nim się dostałem do batalionu „Kilińskiego”, to on, się potem okazało, że wyszedł po prostu z cywilami. Natomiast kolega, który został w Anglii, Zbigniew Dyl [...], i on, i jeszcze dwóch, trzech jeszcze innych, to razem nas było pięciu, postanowiliśmy, że zapisujemy się na służbę wartowniczą. Ale w międzyczasie zaczęliśmy się zastanawiać, jeżeli możemy do Amerykanów iść na służbę wartowniczą do wojska, to dlaczego nie możemy iść do Andersa, który był na miejscu, bo był bliżej, bo był w Italii.
W związku z tym tego dnia rano, co miały po nas przyjechać transporty i zabrać, to my żeśmy się parę dni przed tym, wszystko, co mieliśmy do wymiany na żywność, zamieniliśmy na żywność i powiedzieliśmy: „Idziemy, jak się da, czym się da jedziemy, nie, to będziemy piechotą [szli]”. Też pomysł, mówiąc między nami. W tamtych latach, kiedy było się młodym, to wszystko było możliwe, tak jak mówiłem, [jak płynęliśmy] przez Wisłę. W związku z tym wyszliśmy inną bramą. Jedną bramą przyjechały samochody amerykańskie, a my drugą wyszliśmy na dworzec i czym się dało – węglarki, cysterny, jakieś inne wagony, cokolwiek. Tam ani nie było pasażerskich pociągów. Pociągi pasażerskie jeszcze właściwie nie chodziły, więc czym się dało dojechaliśmy do Garmisch-Partenkirchen. Przypomniałem sobie tę miejscowość, bo przed wojną była tam olimpiada zimowa. W związku z tym mnie zostało w pamięci, nazwa się z tym kojarzyła.
Raniutko, jak tam przyjechaliśmy, przenocowaliśmy w wagonie na bocznicy, rano żeśmy się w strumieniu rześkim, zimnym umyli, plecaki na siebie, na szosę i idziemy w kierunku gór, idziemy na piechotę zdobywać Italię. Oczywiście, pomysł nie z tej ziemi. Mieliśmy szczęście, tego szczęścia mieliśmy dużo, bo nasza podróż była najpierw do Langwasser. To był pierwszy [przystanek]. W Langwasser wiedzieliśmy, że przyjeżdżają transporty od Andersa i zabierają ochotników do wojska. W związku z tym myśmy pojechali najpierw do Langwasser. To jest koło Norymbergii. [Tam] obóz był, ale tam nas nie przyjęli, bo powiedzieli, że musimy wracać do Wetzlaru, gdzie żeśmy byli w obozie, tam się wymeldować i dopiero u nich się można zameldować i wtedy będziemy mogli czekać na ewentualny transport. To nam się wcale nie chciało wracać z powrotem i potem jeszcze raz zrobić tę samą drogę, więc powiedzieliśmy, że idziemy na własną rękę. Nie wiedzieliśmy, bo gdybyśmy wiedzieli, to byśmy może tak daleko aż do [Garmisch-]Partenkirchen nie dojechali. Mianowicie, okazało się, że jak wyjeżdżał transport z Langwasser, mogli zabrać, tyle ile przepisy mówiły, że dany samochód może mieć pasażerów, a na drodze czekali tacy, jak my, zatrzymywali transport i się dosiadali, już nielegalnie. Natomiast ich wszystkich zabierali.
My jesteśmy tak na szosie i w pewnym momencie widzimy, że zbliża się kolumna samochodów i tak mignął samochód, widzimy, że ktoś w mundurze i [napis] „Poland” miał. A to Polacy! To my zaczynamy machać ręką, pozdrawiamy. Nie przyszło nam na myśl co innego, tylko jak Polacy, to trzeba się pozdrowić, a transport się zatrzymał, bo nas było pięciu. Transport się zatrzymał, byłem najbliżej czoła i widzę, że wysiadł z łazika na początku oficer i patrzy w naszą stronę. To trochę podbiegłem, to on się pyta, kto my jesteśmy, po polsku. To mówię: „Polacy”. „A gdzie wy idziecie?” Mówimy: „Do wojska polskiego, do Andersa”. „Na piechotę?”. Mówi: „No, a jak?”. To on tak popatrzył, mówi: „To siadajcie na samochody, gdzie będzie wolne miejsce, tam idźcie”. Od tego momentu przestaliśmy być samodzielną grupą, staliśmy się oddziałem, jeszcze nie formalnym, ale już oddziałem 2. Korpusu. Dojechaliśmy do… Pierwszy większy postój był w Predappio. Utkwiło mi to miasto w pamięci dlatego, że ktoś nam powiedział, że w Predappio urodził się Mussolini. Ponieważ mam pamięć punktową trochę, to było coś, co rozszerzało informację o nazwie tej miejscowości. Ponieważ myśmy byli grupą, która w sposób niezupełnie legalny została zapisana, to nas jak najszybciej zabrali stamtąd i zawieźli do pierwszego obozu, w którym takich, jak my przyjmowano. Oczywiście zorganizowano z nas kompanię rekrucką. Kompania rekrucka to chyba była dwa miesiące, gdzie trzeba było przejść odpowiednie ćwiczenia, żeby stać się formalnym żołnierzem, a nie tylko partyzantem.
W ten sposób dostałem się po zakończeniu ćwiczeń w kompanii rekruckiej, zaczęło się rozdzielanie po różnych stałych oddziałach kandydatów do armii. Dostałem się do kompanii wsparcia, właśnie 64. Batalionu Piechoty, 16. Pomorskiej Brygady. Mój kolega, zdaje mi się, dostał się do 65. [Batalionu], bo były trzy bataliony piechoty, mianowicie w Pomorskiej Brygadzie, 64. [batalion], w którym byłem, 65. i 66. To było wszystko tradycje pułków z Pomorza. 16. Pomorska Brygada Piechoty wchodziła w skład II Warszawskiej Dywizji Pancernej. Dobrze, że warszawskiej. Stąd, tu, co pokazywałem syrenkę, że niezależnie od tego miecza pancernego, ramienia pancernego, który wskazywał, że to jest dywizja pancerna, a niżej syrenka, że to jest warszawska. Na beretach oprócz orzełka mieliśmy czerwonego orła z koroną jako grudziądzki pułk. Dlaczego tak szybko odnalazłem w Grudziądzu, to znaczy, skojarzyłem w Grudziądzu tablicę z pułkiem, bo równocześnie, jak byłem w Grudziądzu, ktoś mi powiedział, że w muzeum w Grudziądzu tam można kupić wydawnictwo na temat dawnych pułków naszej polskiej armii. I rzeczywiście.
- Pan tam do 1947 roku został u Andersa?
Tak, tyle że w międzyczasie z Italii żeśmy zostali przetransportowani do Anglii, dlatego że w ogóle była decyzja, że wszystkie wojska polskie, które stacjonowały na terenie Włoch, zbierają się w Anglii i tam przekształcono nas w Korpus Przysposobienia i Rozmieszczenia, żeby przygotować nas do cywilnej pracy. Zacząłem, najpierw zgłosiłem się, bo organizowano różne kursy. Te kursy przeważnie były usytuowane na terenie Szkocji, niedaleko, to znaczy w miejscowości Inverary. W związku z tym zgłosiłem się na kurs stolarski, ale ponieważ długo nie przychodziła decyzja, bo w wojsku to tak nie można, zapisałem się, ale musi przyjść rozkaz, że takim rozkazem zostaję przeniesiony z tego obozu do innego, do obozu, który się nazywa Szkołą Rzemiosł.
W międzyczasie wobec tego zapisałem się na kurs handlowy. Na kursie handlowym, kurs handlowy się zaczął wcześniej jak stolarski, więc pojechałem na handlowy, ale to było w tej samej miejscowości, w tej samej szkole, na terenie [obozu]. Ta szkoła to był wielki obóz, tyle że to wszystko odbywało się w „beczkach śmiechu”, jak myśmy nazywali, czyli w barakach półokrągłych, blaszanych, to tradycyjnie, jeżeli chodzi o Anglików, montowanych specjalnie dla wojska. W związku z tym zapisałem się na taki kurs, ale przedtem przez pewien czas mieszkaliśmy tylko bez celu, to znaczy jeszcze nie wiadomo, co z nami będzie, mieszkaliśmy w miejscowości Woodhall Spa. To równocześnie myśmy tam mieli możliwość uczenia się trochę języka angielskiego i trochę tam żeśmy się pouczyli, tyle że nauczycielami byli oficerowie, którzy znali język angielski i w jakiś sposób mieli umiejętności pedagogiczne, żeby przekazać [wiedzę], bo nie każdy, kto mówi danym językiem, będzie umiał uczyć tego języka.
Jak pojechałem na kurs handlowy, to się okazało, że jakieś perspektywy dla mnie, jeżeli bym pozostał na terenie Anglii czy nawet gdybym gdzieś indziej wyjechał, to w handlu właściwie nie będzie, bo po pierwsze trzeba by dobrze opanować język, a po drugie miałem tylko szkołę powszechną, siedem klas szkoły powszechnej wtedy, więc to nie było tak wiele.
W międzyczasie, po dwóch tygodniach pobytu tam przychodzi zawiadomienie, że mogę iść na kurs stolarski. Wobec tego zdecydowałem się, że przerywam [kurs] handlowy, idę na stolarski, chociaż stolarski już około dwóch miesięcy [minęło] chyba, czy półtora miesiąca, jak się rozpoczął. Tam była grupa, która miała dwóch majstrów. Jeden to był mistrzem, drugi miał uprawnienia czeladnicze, to jeszcze jak zdałem kurs, to on zdawał na mistrza. Wobec tego mieliśmy dwóch fachowców, a niezależnie dowódcą był porucznik, porucznik Łopata, tak się nazywał, który był jako kierownik kursu. Okazało się, że on robił rysunki techniczne, które myśmy później realizowali. Jako zawsze wścibski trochę, wszędzie nie zawsze gdzie trzeba, ale tu akurat się udało, że dobrze byłem wścibski, zacząłem trochę krytycznie mówić, patrzeć na rysunek, który był zrobiony i linia, która powinna być linią przerywaną, była linią pełną, więc jako już mądry chciałem pokazać, mówię, że tu jest źle. A za mną stał pan porucznik, kierownik kursu. Jak już odchodziłem, to on mówi: „Grzesikiewicz, jak się skończą zajęcia, to przyjdź do mnie!”. Ale to nie było ani mocno powiedziane, po prostu informacja. Koledzy mówią: „Ooo, to głowę ci zmyje, bo żeś skrytykował jego rysunek”.
A pan porucznik, zapytał mnie, czy pracowałem u stolarza w Polsce. Mówię, że nie pracowałem, zgodnie z prawdą. Mówi: „A ciebie rysunki techniczne interesują?”. „Panie poruczniku, uczę się przecież po to, żebym coś tu wiedział więcej, więc rysunek jest jedną z lekcji, którą przerabiamy”. „To słuchaj, ja ci naszkicuję przyszłe obiekty i podam ci wymiary, a podejmiesz się, żeby zrobić taki rysunek techniczny?”. Mówię: „Spróbuję, myślę, że może mi się i uda”. Więc oczywiście po zajęciach robiłem rysunki i bardzo dobrze. Uczyłem się i równocześnie przez to, że się uczyłem, to za każdym razem dostawałem inną sztukę do zrobienia, czyli znowu się uczyłem praktycznie. Od czasu do czasu ktoś przynosił z innych oddziałów jakieś elementy do dorobienia, a do zegara, a to do ramki, to porucznik mnie to dawał, żebym to robił, to ciągle się uczyłem i było dobrze.
W związku z tym skończyłem tę szkołę, a w międzyczasie doszły do nas informacje z konsulatu w Glasgow, polskiego, gdzie nas namawiali do powrotu do kraju. Byłem już po kontakcie z moją ciotką, miałem już namiary na moją mamę, już miałem korespondencję. Co prawda, jak byliśmy na terenie Italii, to oficer informacyjny, jak matka dostała adres mojej poczty polowej od ciotki, to napisała do mnie na adres poczty polowej i jak list przyszedł, to może i miało to swoje uzasadnienie, co prawda potem w rzeczywistości ze mną tak nie było, bo oficer informacyjny mówi: „Słuchaj, ty naraziłeś swoją rodzinę na to, że mogą ich nawet wywieźć na Syberię”. To były takie czasy, ale w tym czasie, to był już rok 1947, to już było trochę dalej, bo w grudniu wróciłem dopiero. Kurs się też odbywał w 1947 [roku]. Więc zdecydowałem się, że jednak wrócę do kraju i w związku z tym zapisałem się na powrót.
Wylądowałem w Polsce 17 grudnia 1947 roku. Tak zapisano w mojej książeczce wojskowej jako zakończenie służby wojskowej, to znaczy w tym momencie, kiedy znalazłem się w kraju. Dostałem bilet bezpłatny na przejazd do Warszawy. W Anglii dostaliśmy odprawę mobilizacyjną, z tym, że wszystko żeśmy robili na zasadzie, że coś się dowiedzieliśmy od kogoś. Podobno odprawę moglibyśmy dostać dopiero w Polsce po jakichś przeliczeniach, natomiast mogliśmy zrobić co innego – nasze uprawnienia do odprawy pieniężnej odsprzedać w Anglii, tyle że musieliśmy robić to przez notariusza. Dostawaliśmy oczywiście mniejsze pieniądze, ale niektórzy mówili, że to i tak więcej, niż to, co byśmy dostali w Polsce po przeliczeniu.
- Na warunki polskie to było dużo pieniędzy, tak żeby coś zacząć?
To nie było tak dużo pieniędzy, bo za to kupiłem kilo pieprzu, dziwne, ale poradzono nam, że czarny pieprz w Polsce może być jako waluta wymienna, bo to jest zagraniczne, i coś jeszcze, pościel czy coś takiego jeszcze kupiłem. To nie były wielkie pieniądze. Natomiast dali nam jeszcze cywilne ubrania, z tym, że zatrzymywaliśmy swoje mundury, to co mieliśmy, natomiast ubrania cywilne niezależnie od tego, ileś tam papierosów. To wielkie pieniądze nie były, ale zawsze, jak to się mówi – „lepszy wróbel w kieszeni, jak gołąb na dachu”. Jego już mam, a gołębia mogę nie złapać. Tak zresztą wszyscy robili, żeśmy szli całą grupą do notariusza, podpisywaliśmy, nic nawet nie wiedzieliśmy, co podpisujemy, bo to wszystko po angielsku, ale trzeba było komuś wierzyć. Zawsze ktoś był, kto to organizował.
- A jak pan zobaczył, jak to wszystko w Polsce wygląda, to pan troszkę nie żałował?
Przyznam się, że dość szybko wpadłem w wir życia, ponieważ już zaraz, jak tylko wróciłem, to po kilkunastu dniach, już mnie mój kuzyn namówił, żeby się zgłosił na studia, to znaczy do gimnazjum wieczorowego, gdzie się chodziło na wieczorowe [zajęcia], z tym, że robiło się wtedy dwa lata w ciągu jednego roku, czyli to nie były dwa semestry w ciągu roku, tylko dwa lata w ciągu roku. To były gimnazja i licea samorządowe i od razu się zapisałem. Pamiętam, że dla mnie to z jednej strony było coś nowego, bo to był inny sposób uczenia. Przed wojną to byłem przez ojca przygotowywany, że pójdę do szkoły zawodowej i będę się uczył na ślusarza, natomiast ponieważ pochodzę z rodziny robotniczej i raczej nie bogatej, nie mogę powiedzieć biednej, bo w szkole, dostawałem do szkoły bułkę albo z salcesonem albo z serem szwajcarskim, co prawda teraz ser szwajcarski to kosztuje prawie tyle, co szynka. [A byli tacy co tego nie mieli]. Natomiast to, że przeszedłem już życie, że byłem w Italii, że byłem w Anglii, że byłem w wojsku, że byłem na jednym kursie, na drugim kursie, że się coś uczyłem, to okazało się [ważnym]. Poza tym moja chęć, chciałem, dążyłem do tego, żeby się uczyć, bo niektórzy to chodzili dlatego, że mama kazała, że rodzice kazali.
- Nie miał pan kłopotów z tego powodu, że był pan u Andersa?
Nie, za wyjątkiem jednego, że w pracy, którą dostałem, właśnie na początku w rzemiośle, przez pewien czas nie awansowałem. Mój kierownik mi powiedział: „Wiesz, oni cię nie awansują, już trzy razy występowałem, boś ty był zagranicą”. Ale potem przeszło pomału to wszystko, troszkę luźniej zaczęło się w pewnym sensie robić. Poza tym zostałem członkiem Związku Młodzieży Polskiej, bo to był, już właściwie został tylko jeden związek, bo przedtem był jeszcze Związek Młodzieży Demokratycznej i jeszcze coś było, a potem to wszystko się zrobiło jako ZMP. Zacząłem myśleć nowymi kategoriami, bo biorąc pod uwagę tak: moje pochodzenie społeczne, moje warunki, w których bytowałem, hasła, jakie rzucano, mówiąc o tym, że dostęp [do szkoły], teraz wszyscy równi. Fakt jest, że rozpocząłem naukę w szkole, w gimnazjum, gdzie przedtem w ogóle nie marzyłem o takim kierunku, więc to wszystko [wpłynęło na moje decyzje]. Z tym, że to, co robiłem, to robiłem zawsze w przekonaniu, że to jest dobrze, że tak jest, nie dlatego, że się oszukiwałem, że tak tu muszę. Ja się nie oszukiwałem, robiłem to z własnej nieprzymuszonej woli. Jeżeli pracowałem społecznie, to dlatego, że chciałem pracować społecznie. Zresztą całe życie pracuję społecznie, nie mogę bez tego żyć, bo wydaje mi się, że jeżeli można dać więcej, niż żądają, to chyba tak powinno być.
- Wróćmy jeszcze do Powstania. Jak pan był na Pradze, to był pan ranny w rękę?
Tak.
- To niech pan może to opowie jeszcze.
Wtedy kiedy wyszła decyzja, że nic, nie było wystąpienie, bo nie było co zdobywać, co organizować, bo ani nie było warunków do tego. Kiedy nam powiedzieli, żeby się rozejść po różnych miejscach zakwaterowania i wtedy przyszła decyzja od mojego kierownika, który zaproponował, żebyśmy przeszli z Grochowa na Pragę, na Stalową. On tam miał znajomego, który nawiasem mówiąc, z tego co mogłem z jego informacji wysnuć, to był jakoś dobrze, to znaczy nie to, że dobrze, tylko wysoko ustawiony w hierarchii administracji cywilnej państwa podziemnego. On miał [władzę] odnośnie dzielnicy czy powiatu. Myśmy mieli się u niego zatrzymać i w związku z tym zapadła decyzja, że z jego synem i moim kolegą, Mietkiem Perą, my pójdziemy pierwsi, a godzinę później, bo grupa, która była więcej niż dwie osoby, to już była grupa. Wobec tego w czwórkę nie, natomiast kierownik i jeszcze jeden kolega kierownika mieli godzinę później po nas wyjść tą samą drogą. Myśmy poszli Grochowską potem i doszliśmy do wiaduktu mostu kolejowego na Targowej przy Kijowskiej, tam niedaleko, zaraz za wiaduktem była ulica Kijowska, w prawo. Jak myśmy doszli z kolegą, przeszliśmy wiadukt i naprzeciwko nas od strony Dworca Wileńskiego, od tamtej strony, w naszym kierunku szło też dwóch młodych ludzi, naprzeciwko nas. Przy nas się zatrzymali, myśmy też i oni pytają, czy mamy zapałki, bo chcieli zapalić papierosa.
Mój kolega Mietek rękę do kieszeni po zapalniczkę. W tym momencie, a nie zwróciliśmy uwagi, że po drugiej stronie Targowej, bo z tej samej strony wiaduktu był dom, w którym kwaterowała żandarmeria niemiecka i przed tym domem było ustawione w półkole ileś samochodów, więc tam coś się musiało dziać. Myśmy tego w pierwszej chwili nie zauważyli, a zauważyliśmy w tym momencie, jak kolega rękę do kieszeni po zapalniczkę [włożył], a z tamtej strony [padły] strzały w kierunku nas. Wobec tego, po pierwsze zdębieliśmy, bo ni stąd, ni zowąd, a z drugiej strony nie było gdzie nawet się schować. Wobec tego przeskoczyliśmy, bo byliśmy już przy rogu Kijowskiej, przekroczyliśmy Kijowską i w dalszym ciągu do domu najbliższego jest kawałek drogi. Nie było wyjścia, padliśmy na ziemię, ustawiliśmy się, nie wiem, to jakiś instynkt samozachowawczy, teraz to wiem, że zrobiliśmy dobrze, że ustawiliśmy się tak do Niemców, żeby było jak najmniejsze pole rażenia, żeby nie dawać dużej możliwości [trafienia]. Jak leżałem, zakryłem się tak rękoma, zakryłem tu głowę i w pewnym momencie poczułem tępe uderzenie w rękę.
Okazało się, że tu przez lewą rękę przeszedł mi pocisk karabinowy. Biorąc pod uwagę długość przekątnej od jednej strony Targowej do drugiej, gdzie stali Niemcy, to był długi odcinek, to był ułamek milimetra, żeby pocisk, tam przesunięty karabin o ułamek milimetra, trafił mnie w głowę. Czyli zostałem. Oni jak wystrzelali, prawdopodobnie to, co mieli w karabinach zwykłych, zaczęli machać w naszą stronę ręką w ten sposób, jakby nas zapraszali, żebyśmy do nich podeszli. Nie było wyjścia – wstaniemy i zaczniemy uciekać, to zaczną strzelać za nami, trafią i zabiją. Wobec tego, nie wiemy co, żeśmy doszli do nich z rękoma, oczywiście, do góry podniesionymi. Oni zaczęli nas najpierw wypytywać, kto, co, żeśmy zaczęli głupotki opowiadać, tu się znaleźliśmy po jedzenie dla dziecka, bo my wszyscy mieszkaliśmy, co prawda tych dwóch obcych, to oni chyba na Grochowie mieszkali, ale ja z kolegą, myśmy mieszkali po drugiej stronie Wisły.
- To wtedy panu znaleźli książeczkę do nabożeństwa?
Tak, właśnie. W pewnym momencie zaczęli rewidować. Jak szedłem do Powstania, wziąłem ze sobą książeczkę do nabożeństwa. Jak wyciągnął książeczkę, to zaczął do mnie, że jestem
Jude, że jestem Żyd. Chodzi o co, o to, że oni byli przyzwyczajeni, że Żydzi wszystko robili, żeby pokazać, że nie jest Żydem. Między innymi, jak ma książeczkę od nabożeństwa, to jest katolikiem. Tłumacz mu. To, że jakoś dał spokój, to całe szczęście, ale jak mu wytłumaczyć, że nie jestem Żydem. Był jakiś sposób, ale nie wymagali tego, żeby rozpinał spodnie, bo z Żydami to jeszcze i taka możliwość była. Oni w pewnym momencie powiedzieli, żebyśmy poszli pod ścianę, ale oni tak jakoś to powiedzieli bez nerwowego rozkazu. Jak żeśmy doszli do ściany, to kazali nam położyć się na chodniku. To ja, też mnie głupia myśl przebiegła, pewnie nie chcą w nas patrzeć, jak się przewrócimy, jak nas zastrzelą, ale to nie o to chodziło. Oni się tym nie patyczkowali. Położyliśmy się, leżymy. Ja wiem, ile to mogło być? W każdym razie chyba więcej niż godzinę tak leżeliśmy, w międzyczasie czuliśmy, słyszeliśmy jakiś ruch. W pewnym momencie zaczynają się liczenia:
Eins, zwei. Już pewny jestem, że jak będzie
drei, to już nas nie ma, ale było:
vier, fünf. I tak dalej. Oni prawdopodobnie coś liczyli. Ponieważ to samochody ciężarowe stały, to pewnie coś tam pakowali i liczyli.
Za jakiś czas słyszę głos mojego kierownika, bo [był] tak jak żeśmy się umawiali, tylko że oni szli nie po drugiej stronie, tylko wprost na nich, czyli od razu weszli na Niemców. Ponieważ kierownik miał dobrze opanowany język niemiecki, a był kierownikiem hotelu, w którym Niemcy część pokoi zarekwirowali dla swoich oficerów, wobec tego on miał kontakty z komendanturą niemiecką, gdzie chodził po pieniądze za noclegi. Oczywiście, pieniądze były mniejsze, niż normalnie się brało od innych klientów, ale on w związku z tym, mówiło się wtedy u nas, miał „dobre dokumenty”, bo miał dokumenty takie, że mógł gdzieś właśnie do urzędu niemieckiego wchodzić, miał przepustkę. Wobec tego ich nie zatrzymali, natomiast jak leżałem, to z postrzałowej rany leciało trochę krwi, a równocześnie w międzyczasie trochę padał deszcz. Zaczęła się robić malutka różowa kałuża przy mnie, więc wrażenie, że pewnie zabity. W związku z tym mój kierownik, zrozumiałem tylko, to co po niemiecku powiedział, czy on może zabrać tych trupów. Mówił o mnie i o swoim synu. Oni powiedzieli, że nie, mają tu leżeć. I oni dwaj poszli, my zostaliśmy dalej.
Po jakimś czasie cisza, motory słychać, że zaczynają działać i potem zupełna cisza, samochody prawdopodobnie zupełnie odjechały. Odwracamy się pomalutku, patrzymy, Niemców rzeczywiście nie ma, ale pod wiaduktem stoi patrol niemiecki z ręcznym karabinem maszynowym i patrzą w naszą stronę. Przypuszczam, że oni mieli takiego samego pietra, jak i my, my widząc Niemców, a oni widząc nas tutaj leżących, nie wiadomo, co i jak, co było. Podeszli bliżej do nas, myśmy w międzyczasie wstali i zaczynamy im pomału tłumaczyć. Nie wiem, czy zrozumieli coś czy nie zrozumieli, machnęli ręką, myśmy odeszli. Poszliśmy kawałek, przypomniałem sobie, że trzeba by rękę choćby zawinąć chusteczką. Kolega mówi: „Chodź, przejdziemy na drugą stronę”. Wobec tego, że po stronie, po której myśmy szli, była niska zabudowa czy przerwa, plac, a na drugiej stronie były duże domy, przeszliśmy tam i tam stanęliśmy przez bramą. Zawijamy rękę, a otwiera się furtka i mężczyzna mówi: „Panowie, schowajcie się do bramy, bo tu od czasu do czasu strzelają”. Tak jakby wywołał. Myśmy tylko weszli do bramy, jakieś strzały wzdłuż Targowej. Mieszkańcy tego domu nas zatrzymali, poradzili, żebyśmy dalej nie szli, a równocześnie się spotkałem z wielką solidarności i współpracą ludzi w sytuacji bardzo trudnej dla nich. Mianowicie, co kto miał, to dawał, żeby wzajemnie się wyżywić, bo w tym czasie nawet wyjść nie można było. Pierwszy raz jadłem coś takiego, potem ktoś mi mówił, że to się nazywa prażucha, to znaczy mąka, ciasto lepkie zrobione i na ogniu tak gotowane, to nie było ciasto, to nie było upieczono, to było coś, trudno powiedzieć, gęste, ale nie surowa mąka, tylko ugotowana mąka na gęsto.
Później troszkę było już jakby możliwości innych, bo mogliśmy dostać [jedzenie] z kuchni RGO. To była organizacja, która w takich sytuacjach organizowała posiłki, które wydawała posiłki tym ludziom, którzy nie mogli ich sami dla siebie uzyskać. Po kilku dniach zaczęli ludzie wychodzić już, poruszać się pomału po ulicach, wobec tego myśmy się z kolegą zdecydowali, że nie idziemy dalej na Stalową, nie wiem, co tam jest, czy ojciec doszedł czy nie i wróciliśmy z powrotem na Grochów do swojego oddziału. Zameldowaliśmy się na naszą kwaterę. Tam już mieli wiadomość, że my podobno zostaliśmy zabici, ktoś widział, jak Niemcy tam nas zatrzymali. Po paru dniach wrócił także i mojego kolegi ojciec, mój kierownik i on też był przeświadczony, że my nie żyjemy. Zaczęliśmy w dalszym ciągu już pobyt razem na Grochowie, przedtem właśnie już opowiadałem, że w międzyczasie stamtąd ruszyliśmy na przeprawę przez Wisłę, a na Czerniakowie zginął na patrolu mój kierownik i został tam pochowany przy ulicy Chełmskiej.
Warszawa, 19 lipca 2006
Rozmowę prowadziła Magdalena Czoch