Jerzy Zawadowski „Tytus”
Nazywam się Jerzy Zawadowski, urodzony 10 lipca 1928 roku.
- Czy mógłby opowiedzieć nam pan trochę o sobie sprzed wybuchu wojny, trochę o pana rodzinie?
Mój ojciec był lekarzem radiologiem, profesorem radiologii w Warszawie, moja mama skończyła Uniwersytet w Anglii, w Oxfordzie i była nauczycielką angielskiego. Przed Powstaniem byłem w organizacji tajnej, która się nazywała „Szare Szeregi”. To była organizacja harcerska i wtedy mieliśmy zbiórki tajne. Ja prowadziłem akcje rozklejania jakichś afiszów przeciwko Niemcom.
- Ale jeszcze powróćmy do czasów sprzed wojny. Czy mógłby pan powiedzieć coś na przykład o swoim rodzeństwie?
O moim rodzeństwie to tak. W czasie wojny straciłem trzech braci, bo nas było pięcioro braci. To był Witold, który zginął, miał wypadek, to znaczy niemiecki samochód go najechał i na śmierć go tam uderzył. Później straciłem brata, który się nazywał Andrzej i on brał udział w akcji zbrojnej pod Czarnocinem, mieli wysadzić jakiś most, w powrotnej drodze policja niemiecka ich złapała i on zginął tam w Czarnocinie. Jego grób był tam przez pewien czas, a teraz jest na Powązkach. Później trzeci brat Janusz Zawadowski, był też w Powstaniu i zginął od kuli niemieckiej. Trochę się o tym dowiedziałem przez kolegów, którzy mi przynieśli guzik od jego munduru i powiedzieli mi, że: „To jest pamiątka po twoim bracie, bo został zabity przez Niemców.” Moja rodzina o tym nic nie wiedziała. Później jak pojechałem, poszedłem do niewoli po kapitulacji, napisałem list z obozu jenieckiego, z Niemiec do mojego stryja i stryj dopiero zawiadomił moją rodzinę, że mój brat zginął też w Powstaniu, bo oni nie wiedzieli w ogóle o tym. Jeszcze straciłem brata stryjecznego, Romana Zawadowskiego, który miał około dwudziestu lat, bo już był starszy dużo ode mnie, ja w czasie Powstania miałem szesnaście lat tylko. On zginął gdzieś na Czerniakowie, czy na Mokotowie, więc tak by to było. Nasza rodzina dość sporo ucierpiała w czasie wojny.
- Jak pan wspomina sam wybuch wojny w 1939 roku? Czy pan wtedy chodził do szkoły?
Wtedy miałem chyba dziesięć lat, więc to było coś takiego bardzo okropnego, ale w końcu myśmy byli przestraszeni nalotami niemieckimi i alarmami i tymi komunikatami przez radio, które nadawały ciągle, że tam jakiś samolot się zbliża, podawano litery, że: „K.A., zbliża się samolot K.A.” Jakieś inne litery i to wiadomo było że, te komunikaty ostrzegały, że samoloty niemieckie nadlatują. Były oczywiście alarmy, syreny wyły i tak dalej, to było dosyć przerażające. Ale moja mama była bardzo przedsiębiorcza i jak Niemcy się zbliżali do Warszawy, to ona wynajęła wóz konny z parą koni i myśmy uciekli z Warszawy trochę na wschód i żeśmy wylądowali w Łucku. W czasie oblężenia Warszawy nas tu nie było, a wróciliśmy później, dopiero jak Niemcy zajęli Warszawę. Tam była cała historia, żeby wrócić z powrotem do Warszawy, dlatego że wtedy Rosjanie przyszli do Łucka i myśmy się bali, że nas wywiozą na Syberię. Nasza mama się jakoś postarała, że myśmy wrócili jakimś transportem, trafiliśmy do obozu pod Łodzią i później przyjechaliśmy do Warszawy z powrotem.
- Kiedy to było, kiedy pan wrócił do Warszawy?
To było gdzieś prawdopodobnie w 1940 roku, na początku 1940 roku […] Tak w styczniu 1940 roku żeśmy wrócili do Warszawy.
- W jaki sposób pan dostał się do konspiracji?
Moi bracia byli w konspiracji, na przykład Andrzej był w konspiracji, a poza tym byłem na kompletach tajnych i koledzy moi byli też w konspiracji, więc po prostu przez kolegów.
- Jak wyglądała pana działalność w czasie wojny, właśnie podczas konspiracji?
Były zbiórki, prawdopodobnie raz na tydzień i tam na zbiórkach żeśmy się uczyli na przykład jak trzeba się obchodzić z bronią, to znaczy musieliśmy rozkładać jakieś pistolety i później je składać. Od czasu do czasu były ćwiczenia, strzelania w lasku Palmiry, to było gdzieś pod Warszawą i tam żeśmy czasami chodzili na ćwiczenia w terenie.
- Czy brał pan udział w jakichś akcjach w czasie wojny, jeszcze przed Powstaniem?
Przed Powstaniem brałem udział przy rozklejaniu jakichś afiszy przeciwko Niemcom. Ale w akcjach, jakichś dużych zbrojnych nie brałem udziału, bo byłem po prostu zbyt smarkaty, za młody jeszcze.
- To mieszkanie, w którym teraz jesteśmy, czy pan mieszkał w tym mieszkaniu w czasie wojny?
Tak, mieszkałem tu.
- Czy odbywały się też tutaj jakieś spotkania?
Tak, odbywały się czasami jakieś spotkania tajne i też komplety tajne, nauczania się odbywały tutaj, w tym mieszkaniu. Ale często się zmieniało miejsce tych zebrań, żeby nie było ciągle w jednym miejscu, więc czasami się odbywało to u różnych kolegów tak samo.
- Jak pan wspomina sam wybuch Powstania? Pewnie czekał pan na nie, jak każdy młody człowiek w tamtych czasach?
Tak, to znaczy myśmy wiedzieli, że to Powstanie wybuchnie i czekaliśmy tylko na sygnał, żeby wiadomo było kiedy i to już od jakiegoś szeregu dni żeśmy czekali na ten sygnał. Wreszcie sygnał przyszedł, to znaczy w ten sposób, że kolega mnie zawiadomił, że to już jest Powstanie, o tej i o tej godzinie, mam się stawić tego dnia i w określonym miejscu, tam mieliśmy zacząć akcję zbrojną. Wtedy ja musiałem wyjść z domu, ale jak się dowiedziała moja rodzina, że mam iść na Powstanie, to zamknęli mnie na klucz i w ogóle nie mogłem się ruszyć. Ale to był dla mnie straszny wstyd, żebym nie mógł pójść i razem z kolegami zacząć akcję. Wtedy jakimś podstępem udało mi się otworzyć okno na parterze i po prostu wyskoczyłem przez okno, uciekłem z domu na Powstanie.
- Pana bracia też brali udział w Powstaniu?
Tak.
- Też musieli się wydostać tak z panem, czy wyszli wcześniej?
Nie wiem, bo Janusz, który zginął w Powstaniu, też brał udział w Powstaniu, wiem, ale nie wiem jak to się stało, że on… bo być może, że on był starszy ode mnie i moja rodzina wtedy się nie przeciwstawiała, że jakoś miał pozwolenie.
- Pana brat był w tym samym oddziale co pan?
Nie, byłem w zupełnie innym oddziale i między nami w czasie Powstania nie było żadnej łączności. Ale wiem, że mój brat Janusz brał udział w natarciu na Dworzec Gdański, które było bardzo krwawe i tam bardzo dużo powstańców zginęło, a później bronił jakiejś placówki koło tych Sadów Żoliborskich i tam zginął od kuli niemieckiej.
- Czy w czasie Powstania kontaktował się pan jakoś z rodziną?
To znaczy, ja po kilku dniach Powstania byłem ranny, dlatego że szedłem z meldunkiem koło ulicy Krechowieckiej i ze szkoły gazowej, jakiś ostry strzelec niemiecki mnie trafił w bark, byłem ranny i zaciągnęli mnie do piwnicy na ulicy Krechowieckiej i tam zostałem przez szereg dni. Później jak tam byłem, zawiadomili moją rodzinę, że jestem ranny i moja mama przychodziła, przynosiła mi coś do zjedzenia, a czasami jakieś konfitury, których owało.
- Ile czasu pan dochodził do siebie po tej ranie?
Myślę, że około dwóch tygodni. Wiem, że jak wyszedłem z tego szpitala, który był w piwnicy na Krechowieckiej, to miałem rękę prawą taką słabą, że żeby unieść pistolet, musiałem go wziąć w dwie ręce. Później przeszło wszystko.
- Proszę nam teraz opowiedzieć o swojej działalności w czasie Powstania.
W czasie Powstania myśmy byli zakwaterowani na ulicy Krasińskiego 20, tam był nasz pluton harcerski – 227 – i myśmy trzymali tam wartę w tym budynku, ja trzymałem wartę też przy wyjściu z kanałów, no i później jak Niemcy nacierali, to odpieraliśmy ataki czołgów niemieckich od strony Sadów Żoliborskich i od strony [...] Placu Henkla, tak. Jako uzbrojeni, mieliśmy rusznice przeciwpancerne, tam byłem z kolegą, on strzelał z tej rusznicy, ale jak się wystrzeliło raz, to trzeba było zabierać tą broń i uciekać do innego okna, bo jeżeli się zostawało w tym samym oknie przez kilka minut, to od razu czołgi strzelały pociskami w to miejsce i wtedy były różne straty. Byłem też przy obsłudze granatnika, to był taki moździerz, który strzelał pod ostrym kątem w stronę czołgów i piechoty niemieckiej. Tak było, że się ustawiało granatnik na podwórzu Krasińskiego 20, tam się wrzucało pocisk i ten pocisk wylatywał pod ostrym kątem, leciał w stronę czołgów. Wtedy obserwator, który siedział na dachu, mówił nam czy pocisk poleciał za daleko, czy za blisko, czy bardzo na prawo, czy bardzo na lewo i tak kierował tym ogniem, że w końcu się udało trafiać w czołg, albo w piechotę, która szła za czołgiem.
- Czy brał pan udział w jakiejś takiej ważniejszej czy ciekawszej akcji, o której mógłby pan opowiedzieć bardziej szczegółowo?
Z ciekawszych akcji mogę powiedzieć, że myśmy trzymali warty na barykadzie i oczywiście trzymałem wartę przy zejściu do kanałów, a w jakichś dużych akcjach chyba raczej nie brałem udziału, ale przypominam sobie, że mieliśmy natarcie na Dworzec Gdański. Nas tam gdzieś około trzeciej nad ranem zaprosili do okopów i było powiedziane, że na dany sygnał mamy wyskoczyć z okopów i lecieć w stronę torów na Dworcu Gdańskim. Ale powiedziane też było, że ponieważ pierwszy atak się nie udał, więc oni prosili o wspomogę artylerii z drugiej strony Wisły. Było powiedziane, że musimy czekać na to wsparcie artylerii i wtedy dosłownie myśmy czekali przez jakieś dwie godziny i dłużej. W końcu to wsparcie, to był tylko jeden pocisk, który wyleciał z Pragi, upadł gdzieś tam w stronę Dworca Gdańskiego, a później to się wszystko skończyło i nie było żadnego wsparcia. Wtedy ten atak się zanulowało i powiedzieli: „No to proszę wracać do kwater, nie ma ataku.” To była cała akcja. Była też inna akcja, to było jak się wychodziło do Kampinosu, to znaczy że tutaj w pierwszych dniach Powstania nas ewakuowano do Kampinosu, ale ja jakoś się zostałem gdzieś w okolicy Marymontu i byłem tam ostatni w całej kolumnie, długiej kolumnie, która przeskakiwała tam. To było bardzo niebezpieczne, bo Niemcy nas ścigali. Zostałem tam na jakiejś łące w krzakach na Marymoncie, zostałem tam w nocy. Później w nocy Niemcy przejeżdżali i szukali, słyszałem wyraźnie jak mówili:
Wo sind banditen?. Ja się schowałem w krzakach, no i przeleżałem tam całą noc, później jak się zrobiło jasno, to wtedy wróciłem do kwatery, tam gdzie mieliśmy kwatery, na Krasińskiego 20… chyba nie, mnie się zdaje, że wróciłem do domu na jeden dzień i później znowu do kwatery na Krasińskiego 20. Tak że nie byłem w Kampinosie, tylko zostałem tu na Żoliborzu, tak było.
- Jak pan wspomina stosunek ludności cywilnej do walk powstańców?
Raczej myślę że stosunek był bardzo przyjacielski do nas, bo myśmy tam zajmowali mieszkania różnych ludzi na ulicy Krasińskiego, a ci ludzie w ogóle się nie przeciwstawiali temu, tylko dawali nam mieszkanie do dyspozycji, a sami zdaje się uciekali do piwnicy i tak się jakoś układało, że czasami nam dawali coś do jedzenia i tak dalej, nam pomagali raczej. Tak że mi się wydaje, że ludność była przychylnie nastawiona do powstańców.
- Jak wyglądała sytuacja żywieniowa?
Żywieniowa? Muszę przyznać, że jakoś nie było dużo do jedzenia, a raczej przypominam sobie, że sanitariuszki robiły zupę. Tam roznoszono w kubkach, kubek gorącej zupy, a poza tym może jakiś chleb, ale nic innego nie było w ogóle. To było takie wyżywienie dosyć proste raczej.
- Czy uczestniczył pan w życiu religijnym, czy takie odbywało się w czasie Powstania, jakieś msze?
U nas na Krasińskiego chyba nie przypominam sobie żeby były jakieś Msze. Być może że były gdzieś indziej gdzie było spokojniej, ale tam były ciągle ataki na Krasińskiego 20, tak że tam zorganizowanie mszy to było dosyć uciążliwe, raczej chyba niemożliwe, bo nie można było się grupować tak. Tam nie było takiego spokoju, bo zawsze się obawiało, że jakiś pocisk z czołgu może upaść, albo były też ataki samolotów niemieckich, które nurkowały i rzucały ogromne bomby, ciągle byliśmy w stanie raczej podenerwowania, więc ciężko było zorganizować jakieś msze, takie jak było normalnie.
- Czy miał pan dostęp na przykład do prasy powstańczej?
Do prasy tak, od czasu do czasu dostawaliśmy gazetki, które były powielane na jakiejś drukarce dosyć prowizorycznej, no i żeśmy to z dużym zainteresowaniem czytali, to była taka dla nas dosyć duża pomoc moralna, że tam Warszawa walczy i tak dalej, to było bardzo przyjemne, te gazetki.
- Czy miał pan jakiś bezpośredni kontakt z żołnierzami nieprzyjaciela?
Raczej nie, bezpośredniego kontaktu żadnego nie miałem, to znaczy miałem kontakt, ale to w czasie kapitulacji, jak żeśmy składali broń. Byliśmy na Krasińskiego 20 i później musieliśmy… przyszedł rozkaz ewakuacji, więc przez jakieś dziury w murach, obciążeni mnóstwem różnych rodzajów broni, bo na początku Powstania miałem mały pistolet, kaliber siedem, czeską zbrojówkę, a jak żeśmy się ewakuowali, to miałem pistolet maszynowy, pepeszę rosyjską z dużym bębnem, musiałem jeszcze nosić rusznicę przeciwczołgową, miałem jeszcze parabellum pistolet, kilka granatów i amunicję do rusznicy przeciwpancernej, więc w ogóle byłem obładowany jak wielbłąd. Myśmy tam troszkę uciekali w stronę Żoliborza, gdzie były ogródki gdzieś koło ulicy Promyka, tam gdzieś w kierunku Wisły i wtedy widziałem po raz pierwszy oficerów niemieckich, którzy byli w towarzystwie oficerów naszych i coś tam rozmawiali, dokładnie nie było wiadomo co, ale w końcu nam powiedzieli, że to jest kapitulacja, no to myśmy się strasznie zdziwili, bo myśleliśmy że będziemy ewakuowani przez Wisłę na drugą stronę, a tu nagle kapitulacja, że musimy iść do niewoli. To było strasznie jakieś takie niesamowite, ale z drugiej strony to była też ulga, bo myśmy myśleli, że nas tam wykończą w końcu Niemcy, ale jednak była kapitulacja, no to się powiedziało: „No dobrze, to będzie niewola, ale przeżyjemy może jakoś.” Wtedy widziałem… wtedy żeśmy szli na Plac Wilsona, ten Plac Wilsona był otoczony przez czołgi i we wieżyczkach byli Niemcy w czarnych mundurach, a ci inni stali tam i nas pilnowali. Myśmy podchodzili tam z bronią i wtedy trzeba było tą broń rzucać na jakiś stos tam, później nas w szereg ustawiali żeby nas ewakuować i zdaje się ewakuowali nas do obozu przejściowego w Ożarowie pod Warszawą. Kolega miał wojskową kurtkę i zdaje się miał jakieś duże naboje do rusznicy przeciwpancernej, zapomniał o tych nabojach, Niemcy znaleźli w jego kieszeni i tam zaczęli się wściekać, ale w końcu wzięli to, on oddał to i jakoś się tam ułożyło.
- Jak pan wspomina czas spędzony w obozie? Czy miał wtedy wiadomości na temat swojej rodziny, która została w Warszawie, czy nie?
Nie miałem żadnych wiadomości, bo nas z obozu przejściowego zdaje się w Ożarowie, to nas załadowali w wagony bydlęce, takie dla… towarowe i byliśmy tam w bardzo dużo osób na stojąco w takim wagonie i nas wywieźli do Niemiec, gdzieś koło Berlina i później do Magdeburga. Zdaje się, że raz w czasie drogi pociąg się zatrzymał i dawali nam wodę, coś do picia, można było wyjść, pilnowali nas bardzo dobrze. Później pociąg się zatrzymał w Magdeburgu i zostałem tam wcielony do obozu, który się nazywał stalag XIA Altengrabow koło Magdeburga. Tam nam dali jakieś stare niemieckie mundury, wyszarzałe jakieś łachy i napisali na plecach K.Z., Kriegsgefangene, dali mi numer i miałem chyba 45608, to był mój numer jeniecki. Tam nas wysyłali na roboty do jakiegoś wieśniaka, tam coś trzeba było robić, roboty na polu. Później z Altengrabowa mnie wysłali na, to się nazywa komenderówka, w Gröningen. To były baraki we wiosce Greningen, koło Halberstadtu i tam chodziliśmy pracować w cukrowni. Tam, ponieważ trochę mówiłem po niemiecku, więc mnie do sali maszyn przydzielili i tam nie miałem takiej dużej roboty. Musiałem pilnować jakichś młynów, które mieliły cukier. To była robota nie za bardzo ciężka, ale pracowaliśmy na trzy zmiany. Czasami trzeba było iść do pracy o trzeciej nad ranem, albo przez noc. Później tak było, że do końca wojny byłem w tym obozie, na początku było bardzo źle, ale później dostaliśmy paczki z Czerwonego Krzyża i wtedy to już było lepiej, bo tam mieliśmy różne rzeczy do jedzenia, wtedy było lepiej. Dostaliśmy też mundury amerykańskie z Czerwonego Krzyża, więc było lepiej.
- Co dostawaliście do jedzenia w obozie, zanim dostaliście paczki z Czerwonego Krzyża?
Do jedzenia to bardzo słabo, bo dostawaliśmy kawałem jakiegoś czarnego chleba, czasami z margaryną albo z czymś do chleba, na obiad była zupa, zdaje się że na wieczór też kawałek chleba i to wszystko. Zupa była bardzo marna, bo jakaś brukiew, kawałki brukwi pływały w tej zupie i poza tym nic więcej nie było, to wszystko.
- Kiedy skończyła się wojna powrócił pan do Polski?
Nie, jak wojna się skończyła, to wtedy… myśmy byli wyzwoleni przez Trzecią Armię Amerykańską. Zaczęli nas ewakuować na wschód Niemiec, ale zdarzyło się tak, że ta ewakuacja z obozu jenieckiego trwała chyba tylko przez jeden dzień i później Amerykanie przyszli. Wtedy nam powiedzieli, że trzeba uciekać na zachód, bo za kilka dni Rosjanie przyjdą tutaj i wtedy będziemy pod władzą armii rosyjskiej. Myśmy tego nie chcieli, od razu jakieś środki lokomocji żeśmy znaleźli i uciekaliśmy na zachód. Tam, jak żeśmy uciekli na zachód, to zaciągnąłem się do kompanii wartowniczych przy III Armii Amerykańskiej. Tam za zadanie mieliśmy pilnowanie magazynów wojskowych amerykańskich, albo pilnowanie jeńców. Przypominam sobie, że pilnowałem jeńców niemieckich w Dachau i w Monachium żeśmy pilnowali magazynów amerykańskich wojskowych. Też byliśmy w jakiejś małej wiosce przydrożnej, niedaleko frontu, to była wioska niemiecka i tam były transporty amerykańskie, które przechodziły koło tej wioski. Myśmy mieli za zadanie patrolować tą drogę, którą jechały ciężarówki amerykańskie z zaopatrzeniem, z benzyną dla czołgów i z różnym zaopatrzeniem dla armii, która była już dalej w Niemczech. Przypominam sobie, że czasami te ciężarówki amerykańskie się psuły i wtedy mi dawali koszyk, miałem karabin na ramieniu i tam mi wkładali jakieś wiktuały, coś do jedzenia, coś do picia, musiałem iść i temu szoferowi amerykańskiemu dawałem do picia i do jedzenia. Czasami to było śmiesznie, bo oni nie wiedzieli co to jest, patrzył się na ten chleb, albo na jakąś flaszkę, bo tam czasami była jakaś wódka, czy coś takiego, on mówił: „Co to jest?” Ja też nosiłem koce, że jak ten szofer marzł, bo czasami oni godzinami stali żeby ktoś podjechał, żeby ich wziąć, albo zreperować, więc koce nosiłem i często ci szoferzy amerykańscy to byli czarni Amerykanie, którzy prowadzili te ciężarówki. To było bardzo dziwne dla mnie, bo widziałem tych Amerykanów, byli czarni, to było dosyć zadziwiające, ale dosyć przyjemnie się z nimi rozmawiało.
- Mówił pan, że pilnował pan jeńców niemieckich…
Tak, pilnowaliśmy jeńców niemieckich w Dachau, tam było jakieś lotnisko niedaleko i ci jeńcy pracowali na lotnisku. Myśmy tam byli jako kompania wartownicza, która była złożona włącznie z dawnych polskich jeńców. Niektórzy moi koledzy chcieli się tam mścić za różne okrucieństwa niemieckie i bili tych jeńców, ale ja osobiście tego nie robiłem i w końcu było to zabronione przez Amerykanów, bo trzeba było ich traktować normalnie, to znaczy bez jakichś brutalności. To był okres przejściowy jak byłem w kompaniach wartowniczych, a później po kilku miesiącach… w końcu ta służba nie była bardzo ciekawa, bo to były jakieś rutynowe zajęcia, więc postanowiłem wrócić do Polski. Wróciłem do Warszawy jakimś transportem też towarowym i wtedy przyjechałem do domu. Wszyscy się bardzo ucieszyli w domu, zapisałem się do szkoły, zrobiłem maturę, bo jeszcze nie miałem matury. Zrobiłem ją w gimnazjum na Placu Inwalidów, to się nazywało Gimnazjum imienia Poniatowskiego. Pamiętam, że to były kursy troszkę przyspieszone, że w ciągu jednego roku zrobiłem dwie klasy, zdałem maturę i zapisałem się na wydział lekarski Akademii Medycznej w Warszawie. Później już jak skończyłem medycynę, to pracowałem w szpitalu na Oczki, miałem różne dyżury i później byłem asystentem w Akademii Medycznej i uczyłem studentów zajęć praktycznych, na przykład jak trzeba było szyć jakieś rany, czy wiązać jakieś węzły chirurgiczne, sobie przypominam, że to myśmy robili. Praca była bardzo ciężka, bo często mieliśmy dyżury w nocy, w szpitalu, a rano trzeba było mieć zajęcia ze studentami, to była praca dosyć wycięczająca. Pewnego dnia jeden kolega mi powiedział: „Słuchaj Jurek, jak chcesz, to możemy wyjechać do Konga.” To był rok 1960 i tak się złożyło, że w Kongo ogłosili niepodległość, tam były różne zamieszki i wszyscy lekarze belgijscy uciekli ze szpitali, nie było w ogóle lekarzy. Międzynarodowy Czerwony Krzyż powołał polskich lekarzy żeby tam pojechać pracować w szpitalach gdzie owało bardzo lekarzy kwalifikowanych. Ponieważ pracowałem na chirurgii, byłem asystentem na chirurgii u profesora Zaorskiego, później profesora Raczyńskiego, więc bardzo mi się spodobała taka możliwość żeby pojechać do Konga i zobaczyć co to jest. Pojechaliśmy tam, zdaje się że to była pierwsza polska ekipa Czerwonego Krzyża. To byłem ja, doktor Sierpiński i jeszcze była pielęgniarka z nami, to była taka trójka i nas wysłali do Konga. Tam było ogromnie dużo roboty, żeśmy operowali ciągle i przypominam sobie, że jak robiłem pierwsze cesarskie cięcie, ponieważ tam nie znali mnie, to cała rodzina stała w drzwiach sali operacyjnej żeby uważać co ja robię, czy ta pacjentka przeżyje. Przeżyła doskonale i wszystko dobrze, więc wtedy powiedzieli: „No to dobrze, to znaczy, że ten lekarz to jest prawdziwy lekarz, to nie jest jakiś udany.”
- Został pan zaakceptowany?
Tak, wtedy mnie zaakceptowali tam.
- Ile czasu spędził pan w Kongo?
W Kongo spędziłem około dwudziestu lat. Mój ojciec, który był radiologiem, profesorem w Akademii Medycznej, odwiedził mnie w Kongo, kilka razy był i tam bardzo mu się podobało, bo klimat był dosyć gorący, a on doskonale znosił gorąco i bardzo był zaciekawiony tymi plantacjami różnymi, zwiedzał sobie różne rejony Konga i był też bardzo zadowolony. Tak się złożyło, że zostałem tam dwadzieścia lat i w końcu sobie znalazłem żonę Kongijkę, która tutaj jest ze mną.
- Potem jak wyjechaliście państwo z Kongo, to wróciliście do Polski czy…
Nie, jak wyjechałem z Kongo, to pojechaliśmy do Brukseli i tam pracowałem w szpitalu, w służbie nagłych wypadków, pracowałem w szpitalu koło dużego miasta, które się nazywało [niezrozumiałe]. Tam byłem przez rok czy dwa, a później tak się zdarzyło, że tam taka praca była dosyć uciążliwa, bo to trzeba było pracować czasem w dzień, czasem w nocy i ciągle coś, były różne historie dosyć dramatyczne, ktoś umiera, albo jakieś rany, duże jakieś przypadki. W końcu się tak złożyło, że ja opuściłem tą służbę i zaciągnąłem się na statku marynarki handlowej belgijskiej, jako lekarz. Pływałem od Antwerpii do Konga, do Matalii, czasami się zatrzymywało we Francji, w [niezrozumiałe], albo w Portugalii, w Lizbonie, albo też czasami się jeździło do [niezrozumiałe], albo do Senegalu, w Dakarze też byłem szereg razy, albo w Kongo Brazaville i później się jechało do Matalii, tam był postój, rozładowywało się statek, pasażerowie się zmieniali. Później wracałem do Belgii, do Brukseli i po kilku dniach w Brukseli znowu musiałem na ten statek i jechać dalej w podróż. Taka była praca, że byłem na statku przez więcej niż miesiąc, a w domu trzy, cztery dni tylko, to się tak układało. Później tak się złożyło, że też ta praca się skończyła na statku i wtedy pracowałem na lądzie, też dla tego towarzystwa belgijskiego. Tam pracowałem przez rok na brzegu morza w Kongo, w Muandzie, to było towarzystwo naftowe, które się nazywało ZAIREB. Byłem tam przez jakiś rok, byłem lekarzem tego towarzystwa. Później tak się to wszystko zmieniało, to dosyć było ciekawe. Teraz mieszkamy w Belgii, mam tam mały gabinet lekarski w Brukseli, przyjmuję tam trochę chorych, ale nie mam już takiej dużej praktyki lekarskiej, raczej małą.
- Często bywa pan w Polsce teraz?
Co roku przyjeżdżam do Polski z dużą przyjemnością, czasami nawet dwa razu na rok, bo na Święta Bożego Narodzenia, no i w lecie na wakacje. Zawsze z przyjemnością wracam do Polski i jak tutaj jestem, to się czuję, tak jak u siebie w domu, a w Belgi trochę się czuję tak jak bym był jednak na obczyźnie, mimo wszystko, że tam mamy dosyć dobre warunki w Belgii, to raczej wolę pobyt w Polsce niż w Belgii.
- Czy teraz z perspektywy czasu kiedy myśli pan o Powstaniu, to wziąłby pan udział raz jeszcze w tych walkach, czy może już nie?
Mnie się zdaje, że gdyby taka sytuacja jeszcze się zdarzyła, to jeżeli mój wiek i moje siły pozwolą, no to od razu będę brał udział, mimo wszystko.
- Czy chciałby pan jeszcze coś dodać na koniec, może jakieś swoje przemyślenia na temat Powstania, czy może jakieś zdarzenie, o którym pan jeszcze nie powiedział?
W ogóle uważam, że Powstanie było konieczne, mnie się wydaje, że było konieczne i mnie się wydaje, że nawet jeżeli Powstanie myśmy przegrali, żeśmy poszli do niewoli, to jednak to był dowód, że jesteśmy patriotami i nie chcemy jakiejś obcej władzy, żeby nami tu rządziła. Myślę że, to że Powstanie miało miejsce, to może też zaważyło na tym, że powstała Solidarność i w końcu ta Solidarność doprowadziła do tego, że mamy teraz wolną Polskę, niepodległą. To jest bardzo duża rzecz, to jest naprawdę coś takiego, że… nie wiem czy ci młodzi ludzie to rozumieją, ale my którzyśmy przeszli okupację niemiecką strasznie doceniamy teraz tą wolność, wolną Polskę. Nie można tego zaprzeczyć.
Warszawa, 11 sierpnia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Bogumiła Burzyńska