Janusz Zaboklicki. Urodzony 6 sierpnia 1921 roku w Warszawie. Pseudonim „Wilson”. W Powstaniu [byłem] w stopniu plutonowego podchorążego, [jako] zastępca dowódcy plutonu w I Pułku Szwoleżerów, stacjonowaliśmy na ulicy Belgijskiej.
Krótko trwało życie przed wojną. Mieszkaliśmy w Grudziądzu. Ojciec mój był podpułkownikiem artylerii, był dowódcą 16. pułku, pięć lat chyba przed Powstaniem poszedł na emeryturę, a ja kończyłem gimnazjum w Grudziądzu. Potem wybuchła wojna.
Tak, miałem brata, brat zginął w czasie Powstania. Młodszy był pięć lat ode mnie.
Była bardzo dobra, ale to nie miało nic wspólnego, bo przecież nie zanosiło się na wojnę, więc była koleżeńska, młodzieżowa.
Z pamięcią moją jest w tej chwili słabiutko. Pamiętam, bo przecież były uroczystości, były święta nie tylko pułkowe, bo mój ojciec był dowódcą 16. pułku artylerii, zanim poszedł na emeryturę, tak że miałem trochę kontakt z armią, z wojskiem, uczyłem się jeździć konno u ojca w pułku. Przed wojną ojciec poszedł na emeryturę, troszkę się to skończyło.
Owszem, opowiadał, miał trochę przeżyć. Nawet miał takie historie, że chcieli ich Ruscy spalić, tylko nie zdążyli, bo ich zapakowali do jakiejś chałupy, obłożyli słomą, tylko nie zdążyli podpalić, bo nasi się tam pojawili i kota im popędzili. Potem był w służbie czynnej, doszedł do dowódcy 16. pułku artylerii polowej w Grudziądzu i tam poszedł na emeryturę.
Tak, i ojciec, i matka. Ale ponieważ ojciec był wojskowy, to ich po Polsce troszkę ciągnęło. Ojciec był w Toruniu, w Płocku i jeszcze gdzieś, tylko już zapomniałem, bo w tej chwili z pamięcią jest słabiutko.
Do Warszawy przyjechałem w 1939 roku, bo wybierałem się na studia na Politechnikę i przyjechałem na kurs przygotowawczy do egzaminu (to był chyba sierpień) i już tutaj zostałem. Co prawda po miesiącu ruszyłem w pochód razem ze wszystkimi na wschód.
Właśnie ruszyłem na wschód, bo wszystko towarzystwo z Warszawy jechało i nie tylko z Warszawy, wszyscy jechali na wschód. Ja się wybierałem do podchorążówki, na jesieni miałem iść, więc że jedziemy do wojska krew lać za ojczyznę i bronić. W Warszawie, jak się zaczął ten cały galimatias, to też się zmobilizowałem i poszedłem na wschód do wojska, cały czas szedłem do wojska, bo i tak miałem iść na jesieni do podchorążówki. Do wojska nie doszedłem, natomiast pod Lwowem chyba już, to niedaleko Lwowa było, jak wojska rosyjskie przyszły nam na pomoc, to żeśmy się zawrócili w tył zwrot i wróciłem do Warszawy. I tu, w Warszawie, całą okupację przetrwałem.
Tak, brat był jeszcze, bo brat zginął później. Ojciec był podpułkownikiem artylerii i był internowany na Węgrzech, a matka była dentystką i pracowała w Warszawie, bo przedtem żeśmy w Grudziądzu mieszkali i tam pracowała, a jak się wojna zaczęła, to przyjechała do Warszawy. Tutaj ciotkę mieliśmy, u ciotki na Bielanach żeśmy mieszkali i mama pracowała i nas utrzymywała.
Nie, pracowała u kogoś.
Dosyć ponuro było, ale dało się jakoś żyć. Pracowałem w Zakładach Ostrowieckich, niedaleko dworca są te zakłady ostrowieckie, stoją jeszcze.
Kolejowe, duże zakłady, parowozy tam budowaliśmy Niemcom. Dosyć to opornie szło i wolno, dopiero pod koniec okupacji pierwszy parowóz opuścił zakłady.
Tak. Chodziłem do Wawelberga. Wawelberga skrócili, bo to była trzyletnia szkoła. Niemcy po dwóch latach zlikwidowali tę szkołę, tak że dopiero po powrocie po wojnie kończyłem trzeci rok, tak że dyplom mam.
Jakoś się to [pogodziło], jeździło się do pracy. Początkowo zacząłem Wawelberga i robiłem pierwszy rok, a pracowałem na Chmielnej w sklepie elektrotechnicznym, lampy sprzedawałem, żarówki i tak jakoś się przebidowało.
Zacząłem na przełomie 1941/42. Skończyłem szkołę podchorążych rezerwy...
Do konspiracji wprowadził mnie późniejszy mój dowódca, Tyszkiewicz. On był już wtedy podchorążym i to był chyba 1942 rok, od 1942 roku.
Tak, naturalnie, to był I Pułk Szwoleżerów, bo wykładowcy-oficerowie to była rezerwa właśnie z I Pułku Szwoleżerów, tak że myśmy się nawet nazywali potem I Pułk Szwoleżerów dla tradycji.
Wykłady były prowadzone w niedużych grupach, po pięć, sześć osób. W różnych miejscach Warszawy żeśmy się spotykali. Po roku odbył się egzamin, było dwóch czy trzech – też konspiracyjnych – dowódców, tak że było bardzo oficjalnie. Nawet ukończyłem ten kurs jako prymus, tak mi się jakoś powiodło. Potem już do Powstania tośmy się spotykali tylko od czasu do czasu, żeby kontakt był i ręka na pulsie, co się gdzie dzieje i tak dalej.
Pracowałem w Zakładach Ostrowieckich, byłem hartownikiem, hartowałem wszystko, co się dało, a jeżeli chodzi o [konspirację], były kontakty, gdzie starsi oficerowie i podchorążowie udzielali nam informacji, szkolili nas po prostu, były zajęcia odnośnie składu armii, organizacji, broni, uczyliśmy się o broni, o pistolecie, o karabinie, tak że byliśmy na bieżąco.
Nie, przed Powstaniem nie.
Po internowaniu wrócił do Polski. Ojciec był podpułkownikiem, był dowódcą 16. pułku artylerii w Grudziądzu.
Nie, był na Węgrzech, był internowany, tak że dopiero po wojnie wrócił do Grudziądza.
Myśmy się spotkali na stadionie Wojska Polskiego, to znaczy na jakieś poprzedniej ulicy było zgrupowanie, a na stadion to żeśmy wystąpili jako już zgrana grupa, z kilkoma pistoletami na cały pluton ruszyliśmy na stadion Wojska Polskiego i tam naokoło żeśmy oblecieli, bo tutaj był obstrzał. Potem się zaczął zresztą jeszcze obstrzał ze szkoły stojącej na rogu [...]. Myśmy startowali na stadion przez taki dwumetrowy płot. Ja, który w życiu nie mogłem przeskoczyć metra dziesięć na gimnastyce, przez ten płot sam nie wiem, kiedy przeleciałem na drugą stronę, bo z Domu Harcerza zaczęli strzelać do nas, więc trzeba było się spieszyć. Po zajęciu stadionu wieczorem żeśmy się wycofali, bo nie bardzo się można było pokazywać na stadionie, bo był ogień z Domu Harcerza tu, na rogu i od tam, strony koszar. Nie wiem, jaki tam pułk był, ale w każdym razie ogień był, tak że nie bardzo można się było kręcić. Ale wieczorem żeśmy się wycofali.
Mieliśmy zaatakować (tam chyba I Pułk Szwoleżerów stoi) właśnie ze stadionu, od tyłu atakować, bo tam stali Niemcy, był jakiś oddział niemiecki. Do tego ataku nie doszło, bo nas przygwoździli na samym placu na stadionie. Nie można się było bardzo dostać, dopiero wieczorem żeśmy się stamtąd wycofali i wzdłuż Wisły żeśmy się wycofywali dalej.
To był chyba trzeci albo drugi dzień, bo trochę nad Wisłą żeśmy się trochę pętali, a potem wieczorem żeśmy przeszli na ulicę Belgijską, tam byli już nasi, że się tak wyrażę, i tam żeśmy zostali. Tam właśnie był I Pułk Szwoleżerów. To znaczy tak się nazywało, ale to był raczej szwadron I Pułku. Ale w każdym razie tą Belgijską żeśmy trzymali do samego końca. Niemcy trochę nas usiłowali wypędzić, ale im się jakoś szczęśliwie nie udało i przetrwaliśmy.
Tak, miałem pistolet, bo uzbrojenie nasze było dosyć podłe. To był jakiś austriacki, zapomniałem w tej chwili nawet, jak się nazywał.
Nie, dostałem go po zajęciu ulicy Belgijskiej. Jak żeśmy tam się ulokowali, to był przydział, urzędowo dostał I Pułk parę sztuk i ja jako dowódca plutonu dostałem pistolet.
Trzymaliśmy tę Belgijską cały czas i stamtąd żeśmy wychodzili parę razy na dół, na Mokotów wychodziłem, byłem nawet pod Wilanowem, raz żeśmy wyszli w czwórkę żeśmy poszli na zwiady zobaczyć, co się dzieje, jak jest obstawiony Wilanów i jakoś nam się udało dojść, nie utłukli nas po drodze.
Tak. A tak to już wszystko było na Belgijskiej ulicy, trzymaliśmy się i stamtąd od czasu do czasu wychodziło się na dół, raz na zwiady, drugi raz po pomidory, bo tam działki były, żeby było coś przekąsić.
Słabo było, ale było, bo gdzieś dorwali jakieś magazyny czy z piekarni jakiejś... w każdym razie były kluski i była mąka. Z mąką to było niespecjalnie, bo makaron był gotowy, wygodniejszy do konsumpcji i łatwiejszy do przeróbki, w każdym razie jakoś się dało... Poza tym była bardzo cenna rzecz – to były ogródki działkowe. Na dół, jak się Belgijską schodzi tam były ogródki i myśmy tam podkradali, nie pytając się o pozwolenie działki, pomidory, ogórki, tak że trochę jedzenia było.
Pamiętam, ale nic nie spadło do nas.
Nie, nie miałem. Brat był tutaj, w Śródmieściu i tu zginął.
„Gustaw”.
Wojciech, Wojciech Zaboklicki.
Nie, nie miałem. Brat był w czasie Powstania, ojciec był internowany na Węgrzech, bo był w obozie jenieckim, a matka była dentystką i była na Bielanach.
To było bardzo pozytywne, nie mieliśmy absolutnie żadnych kłopotów, chętnie nam pomagali, jakieś jedzenie, nie-jedzenie, coś takiego kombinowali, tak że pod tym względem – każdym razie ci, z którymi ja się spotykałem – nie było żadnych kłopotów.
Nie.
Nie, myśmy nie brali.
Niemców pamiętam z czasów okupacji. [Kiedy] pracowałem w Zakładach Ostrowieckich, moim kierownikiem był spolszczony trochę Niemiec. Zresztą bardzo sympatyczny był i w każdym razie nie wyglądał na Niemca, aczkolwiek był z Berlina, ale był jak człowiek. Poza tym miałem już tylko kontakt, jak szedłem do niewoli.
Miałem sporo kolegów. Łatwiej byłoby wymienić tych, z którymi się specjalnie nie... Nie mogę powiedzieć. Była zgrana grupa, w każdym razie to wszystko byli mili i sympatyczni koledzy.
Jak to nazwać...? Myśmy na Belgijskiej siedzieli i czas wolny to był taki, że człowiek przyszedł i położył się na przykład na chwilę na łóżku, bo tak to była stale służba cały czas, trzeba było albo patrole..., albo siedzieć z lornetką i kapować, czy Szkopy gdzieś nie idą. No i od czasu do czasy wypady, wyjścia, aż do Wilanowa żeśmy chodzili po jakieś owoce, żeby czasem coś zdobyć.
Tak, jak coś było, to się czytało.
Specjalnie to nie. Nie było właściwie nic takiego konkretnego, żeby dyskutować, więc czytało się te wiadomości, dzieliło się swoimi uwagami jakimiś, ale jakichś takich naukowych dysput żeśmy nie prowadzili, nie było po prostu okazji.
Było tam radio, ale od czasu do czasu tylko żeśmy słuchali. Dowódca miał u siebie, ale u niego znowuż się nie przesiadywało.
Gdzieś było w piwnicy... W tej chwili nie mogę sobie przypomnieć, ale nie było tak tragicznie, że kieliszek wody na cały dzień czy coś takiego. Pod tym względem żeśmy byli w lepszej sytuacji niż ci, co byli w Śródmieściu albo na Starym Mieście, bo tamci to już byli zupełnie pozbawieni, w każdym razie w dużych ilościach nie mogli korzystać.
Myśmy kwaterowali – nasz oddział, I Pułk Szwoleżerów – na Belgijskiej 6, [tam] mieliśmy lokal. Ktoś wybył, nie wiem, z jakich powodów, w każdym razie lokal był i paru nas tam spało. Były porozrzucane lokale w różnych domach na Belgijskiej, bo właściciele głównie mieszkali w piwnicach na wszelki wypadek, tak że myśmy mieli do dyspozycji całe chaty, tak że tylko po prostu się uzgadniało z właścicielem, jeżeli był, że się będzie w jego mieszkaniu urzędowało, i się zgadzali.
Była kiedyś jaka msza, ale specjalnego w każdym razie w naszym oddziale nie było. Kiedyś (nie pamiętam w tej chwili, co to była za uroczystość) ksiądz jakiś pofatygował się do nas i jakąś mszę nam odprawił. Myśmy byli w o tyle szczęśliwych warunkach, że tutaj, na Mokotowie na początku było zupełnie kulturalnie, powiedziałbym, tak że można i do kościoła było chodzić, i zbierać z działek pomidory, bo właściciele specjalnie się nie kwapili, a myśmy naturalnie nie hurtem, ale na obiad parę pomidorów [wzięli] z jakiejś działki. Pod tym względem było kulturalnie, tylko tyle, że z pieczywem było gorzej. Już w tej chwili nie pamiętam, jak to się odbywało, ale z pieczywem było słabo.
Miałem kiedyś takie zacięcie. Szedłem z jednego budynku do drugiego i przez podwórze trzeba było przejść. Jak tylko wyskoczyłem na podwórko, to akurat zaczął się obstrzał z granatników z Belgijskiej ulicy, więc tylko cofnąłem się i przyznam się szczerze, że przestraszyłem się, aczkolwiek nie było takiego bezpośredniego powodu. [...] Nie mogłem się ruszyć dłuższy czas, stałem, czekałem, aż się skończy strzelanina, bo byliśmy pod obstrzałem przez jakąś godzinę, granatnik nas obstrzeliwał, ale był taki moment, że nie mogłem się ruszyć po prostu. A tak to jakoś się trzymałem, bo nie miałem jakichś specjalnych komplikacji.
Na początku (to chyba był 3 sierpnia) byłem awansowany na plutonowego podchorążego. I to wszystko, bo tak, to nie było jakichś atrakcyjnych historii poza tym, że się nieraz gadało z kolegami to tu, to tam, ale jakichś ekstra historii to nie było.
Skromnie się to odbyło. Była zbiórka i dowódca wyczytał paru takich bohaterów, którym jakieś wyróżnienia dawali, a ja dostałem stopień plutonowego. Uroczystości żadnych nie było, nie było czym oblać. Co prawda udało nam się potem kiedyś na Belgijskiej dorwać jakąś skrzynkę koniaku, bo Szkopy mieszkały trochę niżej i gdzieś żeśmy wypatrzyli skrzynkę, coś było dziesięć butelek chyba koniaku. Tośmy spożytkowali, bo trzeba było się wzmocnić duchowo i zabezpieczyć przed grypą czy jakimś innym świństwem. Ale oddział był duży, to nie wypiło się w paru.
Nie, nic takiego ekstra. Jeden to już panu mówiłem, że jak miałem przechodzić przez podwórze, a rozpoczął się ostrzał z granatnika, to mnie władzę w nogach odjęło i z trudem wróciłem do piwnicy, z której wyszedłem. Nie był to duży odcinek, jakieś ze trzy metry, i nie mogłem się przez jakiś czas ruszyć, tak mi się nogi trzęsły. Zupełnie nie wiem, czym to było spowodowane, bo bywały i inne gorsze sprawy, gorsze momenty i jakoś człowiek przetrzymywał, a tutaj taki głupi wypadek i...
Trudności nie było, bo nie było zbyt wytworne jedzenie, ale było, bośmy gdzieś tam zachachmęcili jakiś worek kaszy czy coś takiego, już nie pamiętam w tej chwili, w każdym razie była strawa. Nie pamiętam w tej chwili, jak z chlebem było, czy dostawało się gdzieś skądś chleb, czy...?
Kapitulacja wyglądała dosyć smutno. Byłem na Belgijskiej, jak mówiłem, i zostało nas paru, chyba jedna drużyna została z dowódcą naszego oddziału, bo reszta wychodziła nocą, wycofywali się kanałami, a myśmy zostali jako ubezpieczenie i po prostu nie zdążyliśmy już wyjść. To znaczy byśmy zdążyli, bośmy do kanału wskoczyli jeszcze, ale w kanale żeśmy siedzieli pół dnia. Już nie było możliwości przejścia, bo tam Niemcy zawalili i pilnowali. Zresztą przy tym także nie było można wyjść, a tu wycofać się nie mogliśmy w kierunku Mokotowa, bo było zawalone, kanał był zawalony. W związku z tym żeśmy się poddali. Już nie pamiętam, jak to było, ale chyba było ogłoszone, że jest koniec, likwidujemy się, no i Niemcy nas wyciągnęli, to znaczy sami żeśmy wyszli, tylko tyle, że pod obstawą, „prezentuj broń”...
Przeszliśmy Żwirki i Wigury chyba, na Mokotowie żeśmy przeszli do ulicy, gdzie żeśmy mieli pierwszy...
W kierunku Okęcia, tak, tylko nie pamiętam w tej chwili, jak z tego Okęcia żeśmy szli dalej. Pamięć ludzka zawodna jest.
W Ożarowie.
Nie, w Pruszkowie chyba nie byłem, myśmy chyba od razu do Ożarowa... A może i w Pruszkowie, a z Pruszkowa do Ożarowa.
Do Sandbostel. Wsiedliśmy w wytworny pociąg, dobrze resorowany, i pojechaliśmy przez Berlin do Sandbostel.
Prawie dobę żeśmy jechali i tam nas wyładowali.
W obozie były moim zdaniem nienajgorsze. Nie był to jakiś luksus, ale dało się jakoś przeżyć.
Tak. Stamtąd do Sandbostel przeszliśmy i w Sandbostel to dopiero była Kanada – wytworne baraki, prycze. Nie pamiętam tylko, czy na tych pryczach było coś do spania, czy tylko koc. Chyba nie było nic do spania.
Nie było chyba żadnych uroczystości. Przyjechali (to byli Anglicy), otworzyli obóz i ogłosili nam, że jesteśmy wolni i niepodlegli. Chyba jako uroczystość był obiad zdaje się, ale tak to nie było nic takiego. Z pamięcią słabo jestem, ale jakoś sobie nie mogę przypomnieć.
Miałem przyjemność walczyć na Mokotowie, gdzie były zupełnie kulturalne warunki, bo i nie było wielkiego bombardowania, i nie było jakichś większych ataków niemieckich, broni pancernej. Raczej taki kulturalny, że się tak wyrażę, przebieg tego Powstania. Było trochę nalotów, ale też nie były takie męczące, jak w Śródmieściu czy na Starym Mieście. Tak że można powiedzieć, że dobra Bozia opiekowała się powstańcami i jakoś dzięki temu udało nam się przetrwać.
Żałuję tych, co zginęli.