Leokadia Szczepańska „Loda”
- W którym roku się pani urodziła?
W 1924 roku w Warszawie.
- Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie i wychowaniu, które otrzymała pani jeszcze przed wybuchem wojny.
Mieszkaliśmy w Warszawie. Mam troje rodzeństwa: brata i dwie siostry bliźniaczki. Ojciec był wojskowym, sierżantem. Do 1939 roku, do wybuchu wojny skończyłam dwie klasy gimnazjum Kaniowczyków i Rzeźbowczyków, to było gimnazjum handlowe na ulicy Złotej. Siostry były małe, bo są ode mnie sześć lat młodsze. Brat chodził do gimnazjum na Pradze, słynne gimnazjum przy Dworcu Wileńskim, brat i mąż tam chodzili, tam poznałam męża, to bardzo słynne gimnazjum kiedyś było. Brat tam zrobił małą maturę, to znaczy cztery klasy gimnazjum. Ojciec pracował, mama nie pracowała. W 1939 roku zostaliśmy z Warszawy, jako rodzina wojskowa, ewakuowani. Przyjechały autokary, dotarliśmy aż na granicę, to się nazywało Kuty, na samą granicę na południe. Ojciec został oddelegowany, bo pracował jako wojskowy, w szpitalu wojskowym był felczerem, tak że my z ojcem nie mieliśmy kontaktu, [byliśmy] tylko ja, matka i rodzeństwo. W Kutach dali nam kwatery, pamiętam do dziś, przepiękne, z pokojami, z widokiem na góry. Ukraińcy witali nas, przywozili nam owoce, do czasu wkroczenia Rosjan. Jeszcze przed tym, jak słyszeliśmy, że mają wkroczyć Rosjanie, to wszystkie rodziny wojskowe, to znaczy matki zastanawiały się czy przekroczyć [granicę] do Rumunii, bo już wtedy przekraczało się granicę, do Rumunii się uciekało, bo wiadomo było, że Rosjanie wkroczą.
- Wybuch wojny został panią w Kutach?
Jak Rosjanie wkraczali to byłam w Kutach.
- Gdzie panią zastał 1 września?
W Warszawie, bo my dopiero 3 września [wyjechaliśmy], już zaczęło się bombardowanie, jak wyjechaliśmy.
Och pamiętam, pamiętam bardzo dobrze. Na razie wszyscy mówili, że to są ćwiczenia, ale później radio już zaczęło nadawać słynne: „Uwaga! Uwaga!” Ojciec nie wrócił do domu, już wiedzieliśmy, że [Warszawa] się pali. Przez cały czas, jak jechaliśmy autokarami przeżyliśmy bombardowanie, już nie pamiętam dzisiaj w jakich miastach, ale wiem, że się po rowach chowaliśmy, że jak jechaliśmy to samoloty nad nami [latały], że do lasów uciekaliśmy. Autokary przed nami bomby trafiały, bo drogi były ciągle bombardowane, ostrzeliwane.
- Dużo ludzi się wtedy ewakuowało?
Z nami, w tym autokarze, gdzie my [jechałyśmy], to nas było cały [autokar], nie mogę powiedzieć [dokładnie] ile to było osób. To były matki i dzieci, to były rodziny wojskowe. W Kutach brat się od nas odłączył, w 1939 roku miałam szesnaście, a brat miał osiemnaście lat. Brat przeszedł, młodzi chłopcy prawie wszyscy przeszli do Rumunii, niektóre panie z dziećmi przeszły, później miałyśmy od nich wiadomości, że w Anglii są. Mama nie chciała, mówi: „Nie! Wracamy do domu!” Parę nas zostało. Wtedy, jak już wkroczyli Rosjanie - może nie powinnam teraz tego mówić - Ukraińcy się zrobili, w każdym bądź razie, niesympatyczni bardzo dla nas, tylko Ukrainiec, u którego my mieszkałyśmy to akurat [był w porządku]. Skąd ja to tak bardzo pamiętam? Bo mama później opowiadała ojcu, bratu i to tak się w rodzinie opowiada. [Ten Ukrainiec] mówił: „Słuchajcie, jak wrócą Polacy to wy będziecie mnie bronić, a jak wejdą Rosjanie, to ja was pochowam.” Rzeczywiście schował nas do piwnicy, bo wtedy noce były okropne. Później pomału, pomału, każda już na własną rękę, jechałyśmy - jeszcze pociągi chodziły - przez Lwów. We Lwowie się zatrzymaliśmy, bo miałam wuja we Lwowie.
To był chyba już październik, dokładnie nie pamiętam, kiedy wkroczyli Rosjanie, ale tam bardzo niedługo byliśmy, i pojechaliśmy przez Lwów, przez Hodorów. W Hodorowie, pamiętam, zatrzymywaliśmy się. Tam gdzieś była granica rosyjsko-niemiecka i tych, co chcieli przekroczyć [granicę] do [Generalnej] Guberni - to jeszcze nie była właściwie [Generalna] Gubernia, ale już Niemcy zajęli - Niemcy zatrzymywali a tych, co tam mieszkali, to puszczali. Pamiętam pociągi podjeżdżały, a ponieważ już byłam duża panienka - moje siostry to były jeszcze małe, miały po dziewięć lat wtedy - to mama ciągle się o mnie bała, że mnie zabiorą, bo Niemcy zabierali młodzież, już gdzieś wywozili. Pamiętam, jak wsiadałyśmy, worki miałyśmy, przeważnie tam był suchy chleb, miałyśmy wodę do picia. Niemcy szli peronem, to mama mi opowiadała: „Na siłę cię wciągnęłam do wagonu.” W każdym razie przyjechaliśmy do Warszawy, wysiedliśmy na Dworcu Wschodnim, to pamiętam doskonale – naszą podróż przez zniszczoną Warszawę, bo mieszkaliśmy na ulicy Zamenhofa, tam był dom wojskowy, to było tak jak [jest ulica] Karmelicka. Musieliśmy przez mosty, przez całą Pragę przejść, Warszawa była zniszczona, więc [szliśmy] na piechotę, z nami jeszcze pani sąsiadka też z dwojgiem dzieci i mama, która na serce już zaczęła chorować, my ją tak ciągnęłyśmy. Patrzymy - dom nasz stoi, Bogu dzięki. Byłyśmy szczęśliwe, natomiast pokradzione było dużo, ale Niemcy wyrzucili nas stamtąd, bo tam getto się zrobiło. Przydzielili nam mieszkanie, to znaczy wujek znalazł nam mieszkanie na ulicy Furmańskiej na Powiślu, dlatego do Krybara później mnie przyłączyło Powiśle.
- W którym roku wróciła pani do Warszawy?
To był 1939 rok, jeszcze przed Bożym Narodzeniem, to był październik. Byłyśmy szczęśliwe, bo mój tata był szalenie zapobiegliwy, był bardzo dobrym gospodarzem i w komórkach znalazłyśmy: a to mydła, a to mąka pochowana pod węglem. Mama się cieszyła, bo to wtedy głód się już zaczynał. Później [przeniosłyśmy] się z mamą na ulicę Furmańską do pożydowskiego, zniszczonego mieszkania, bo wtedy Żydów wyrzucali do getta, a nas tam przesiedlali.
- Co się działo w tym czasie z pani ojcem?
Ojciec był w Rumuni i tam cały czas nas poszukiwał. Spotkał się z moim bratem. Mój brat był z ojcem w Rumunii w Tarbudżu, taki był obóz dla wojskowych. Oni tam czekali, organizowali im przeżuty do Francji, uciekali żeby się nie dostać [do obozu]. Ojciec, tak się mu nieszczęśliwie złożyło, że już miał chyba za dwa tygodnie [wyjechać], tata opowiadał, że był w kolejce, miał być przerzucony do Francji, i Niemcy zajęli Rumunię i ojca wzięli. Sześć lat siedział w stalagu, w obozie. Mój brat tam studiował, to znaczy zrobił polską maturę w Rumunii. Ojciec go pilnował, żeby się uczył, ale zrobił maturę i brata odesłali do Warszawy. Młodych chłopców zabierali później do pracy, ale bratu się jakoś udało. Na dworcu w Warszawie czekaliśmy. Przyjechał Rumun w kapeluszu, wielki, on był czarny jak ja, był podobny do mnie wtedy, nie żyje już biedny. Wrócił, przeżył z nami i był też w Powstaniu razem z nami, Stefan był w „Rafałkach”.
- Czym zajmowała się pani do przeprowadzce na Powiśle?
Na Powiślu zaczęłam chodzić znów do szkoły. Moje gimnazjum przeistoczyło się w gimnazjum prywatne handlowe, od nazwiska mojej dyrektorki pani profesor Jadwigi, mieści się na ulicy Złotej 14, tak jak przedtem. Tam doszłam do pierwszej klasy licealnej, matury tam nie zrobiłam niestety, bo musiałam już zacząć pracować. Pracowałam najpierw na ulicy Smolikowskiego u pana, który zbierał znaczki, miał klasery znaczków, ja je segregowałam, też nie powiem nazwiska, długi czas [minął]. Później pracowałam jako sprzedawczyni na Placu Kercelego w budce, gdzie się sprzedawało bieliznę, pończochy, długi czas tam pracowałam. Zaręczyłam się. Mój brat i mój mąż chodzili razem do gimnazjum Władysława IV, później zaczęli razem studia, na kompletach zaczęli studiować pierwszy rok prawa, u nas były komplety.
- Kiedy pani wyszła za mąż?
Właśnie wtedy byłam narzeczoną. Tata pisał z obozu: „Czekajcie na mnie, kiedy wrócę.” Pobraliśmy się 30 stycznia 1944 roku. Przeniosłam się do męża, on mieszkał na ulicy Kapucyńskiej 5, tam mieli olbrzymie mieszkanie, a mama z siostrami została tu. Brat pracował, dlatego jakoś przetrwaliśmy, bo [do tej pory] mama pracowała, sprzedawała ubrania, suknie, a później brat zaczął pracować. Wuj Stefan Naptowski prowadził rozlewnię wód gazowych na ulicy Mireckiego, tam właśnie u wuja pracowałam, butelki myłam, mój brat rozwoził. Oni tam pracowali, a jednocześnie cała trójką byliśmy w Narodowej Organizacji Wojskowej.
- W którym roku przystąpiła pani do organizacji?
W 1942 roku.
Przypadek, że się tam znaleźliśmy, bo ojczym mojego narzeczonego był kapitanem Wojska Polskiego, to znaczy przed wojną, był sędzią w sądzie najwyższym. On należał do organizacji, on nas wciągnął. Aresztowali go i zginał w Fraserburgu. W organizacji przeszłam szkolenie sanitarne, chłopaki przeszli szkolenie bronią, podchorążówkę zrobili jeden i drugi. Przede wszystkim wtedy miałam szkolenie na ulicy Kopernika. Byłam kolporterką, przenosiłam pisemka, tak do Powstania. Wszyscy wiedzieliśmy, że Powstanie ma być. Byliśmy już wtedy na ulicy Furmańskiej, przenieśliśmy się z Kapucyńskiej na Furmańską, chciałam być z mamą i z siostrami, bo wiedziałam, że coś będzie. Mieliśmy się zgłosić, już nie pamiętam czy na ulicę Mińską czy na Filtrową, mieliśmy tam być 1 sierpnia. Chłopcy już byli 31 lipca, a ja byłam 1 sierpnia. Oni dostali broń, wrócili do domu i powiedzieli: „Ty nie chodź, bo my musimy czekać w domu.” Powstanie w zasadzie nas zastało 1 sierpnia na ulicy Furmańskiej, już zaczął się obstrzał od Karowej. Tak, jak jest Krakowskie Przedmieście, Karowa, Bristol, to tu już się zaczął obstrzał na Furmańską, a my zaraz przy Karowej mieszkaliśmy. Wrócił jeszcze kolega Janek Czaplicki z nimi, który też tam siedział, nie dostali broni. Przez Karową nie można było przeskoczyć przez Browarną, bo już tam Niemcy strzelali bardzo. Zaczęliśmy kombinować, bo mama mówi: „Nie możecie zostać w domu, musicie tam iść, bo tam się już zaczyna.” Moja matka, to była bardzo dzielna patriotka, taka że daj Boże dzisiaj wszystkim kobietom. Poza tym [powiedziała]: „Nie chcę, żebyście byli w domu. Jak Niemcy wkroczą, to was już w ogóle nie ma.” Nas się zebrało chyba osiem osób wtedy z Furmańskiej 25, tak mi się wydaje. Przedostaliśmy się - był przeskok - przez Krajkową, trzeba było zaczekać, kiedy ustanie [obstrzał], później piwnicami dom przeszliśmy, przez elektrownię i wyszliśmy na ulicę Dobrą. To jest moje najpiękniejsze wspomnienie z tamtych okropnych czasów, że wychodzimy z tuneli podziemnych, a tu „Warszawiankę” grają, chłopaki nasze w hełmach, to było, Boże! Po sześciu latach upokorzeń, strasznych, okropnych rzeczy - bo strasznie przeszliśmy przez okupację, mój mąż był przez gestapo poszukiwany, ukrywał się - chwila ta była warta wszystkiego, co później było, ta chwila zachłyśnięcia się. Wtedy na Tamce porozdzielali nas do dowództwa, mój brat został przydzieleny do „Rafałków” przy obsłudze piata, mój mąż został dowódcą plutonu IV Kompanii na Browarnej, a ja zostałam dołączona do patrolu sanitarnego u porucznika „Poboga” na Topiel, on był dowódcą IV Kompani. Tam było już całe nasze życie w Powstaniu. Nas było pięć w patrolu, chodziłyśmy, jak gdzieś się coś działo, to nam mówili, a to z mostu średnicowego chłopcy zostali postrzeleni, na ulicy Browarnej chodziłyśmy wszystkie trzy, jak wypady były na Uniwersytet, to brałyśmy [udział]. Najbardziej krwawy, najbardziej okropny był drugi [atak], jak brat z Kubusiem wjeżdżali od Krakowskiego Przedmieścia na Uniwersytet. To była masakra chłopaków okropna, nie do przeżycia!
Tak, mieliśmy lekarzy naturalnie, na Drewnianej był nasz szpital, gdzie nas bardzo dobrzy lekarze leczyli. Lekarz był w Teatrze Polskim, jak już później byliśmy na Oboźnej. My to tylko opatrywałyśmy, ale jak coś innego to nie dawałyśmy rady. Tak było do 2 września.
- Przez miesiąc znajdowała się pani tylko w jednym punkcie?
Tylko byliśmy tam, ja to byłam tylko jeden miesiąc. Jeszcze wyciągałyśmy z kanałów, to było też straszne, na Wareckiej. Pamiętam jak wychodzili ludzie, strzępy człowieka, przerażone, nie widzące na oczy, brudne, rozdygotane, to było coś przerażającego, czego człowiek na prawdę nie zapomni, bo to każdy widział - i dziewczyny i starsi ranni nieraz - jak dziewczyny ciągnęły rannych ze Starówki. To było straszne. Później już się zaczęło Powiśle, nalot, i atak zmasowany, samoloty, czołgi, bo był ciągle obstrzał, bo były kanonierki z Wisły, z Uniwersytetu. Bez przerwy był obstrzał, a poza tym strasznie było dużo Niemców, co się ukrywali gdzieś – nazywaliśmy ich gołębiarzami – że czasem się szło przekopem na raz i można było [dostać]. Ulica Browarna, tam gdzie był mój mąż, gdzie były przyczółki naszych, była bez przerwy ostrzeliwana, okropnie, tam było najbardziej okropnie. Wtedy mój mąż został ranny na Browarnej.
- Opatrywała pani również swego męża?
Tak, przynieśli go, my byłyśmy wtedy na Topiel, chyba wróciłyśmy z akcji, nie pamiętam, ale wiem, że przybiegłam i moje koleżanki [mówią]: „Nie, nie! Ty nie wchodź tam do naszego punktu, zostaw, ty idź gdzieś.” Mówię: „Co one? Dlaczego mi nie dają wejść?” Wtedy przynieśli mojego męża. Mój mąż dostał, całe szczęście, tylko odłamkami granatu. Jego kolega - on i koleżanka moja brali ślub u świętej Teresy podczas Powstania - dostał zapalnikiem, a mąż został obsypany wszystkimi odłamkami, tak że miał palec na połowie [rozerwany], cały krew, krew, krew... Już wiedziałam, że z mężem się coś dzieje, jak one mnie nie chciały dopuścić. Prowizorycznie go opatrzyłyśmy, ale mówimy: „Trzeba go zabrać do szpitala, bo to jest jednak tutaj rana, tu trzeba zeszyć, tu palec”, już sobie nie dawałyśmy rady. W tym czasie wszędzie było pełno rannych, my już miałyśmy rannych na Drewnianej myśmy i ciągle tam siedziały. Siostry tam nam pomagały i bardzo dużo rannych na noszach odnosiłyśmy do szpitala na Konopczyńskiego.
- Skąd państwo brali żywność?
Były punkty, kuchnie, tak że wiedziałyśmy, że tam mamy iść na obiad, każda zorganizowana [grupa] to wiedziała, że w tej kuchni czy w tej kuchni. My na Smulikowskiego akurat miałyśmy, suchy prowiant dostawałyśmy, dostawałyśmy papierosy, których nie paliłam wtedy, więc zbierałam i bratu [dawałam] - brat palił, mój mąż nie palił - cukierki że dostawaliśmy. Chodziłyśmy na koncerty do konserwatorium, były przepiękne koncerty, nawet moja koleżanka grała – Krystyna Kobylańska, ślicznie grała, była uczennicą profesora Egerta.
- Pamięta pani jaki to był okres Powstania?
To był raczej początek sierpnia. Pamiętam, Barbara Kostrzewska, też słynna [śpiewaczka], śpiewała, pamiętam ją z tych czasów. Jak mogliśmy się wyrwać to tam [chodziliśmy].
- Kiedy miał miejsce ostatni koncert?
Trudno mi jest powiedzieć kiedy, wiem że byłam chyba ze dwa razy na recytacjach przeróżnych, były przepiękne. Wtedy, streszczając, bo to można by masę szczegółów opowiadać, zaniosłyśmy męża na Konopczyńskiego, to był olbrzymi szpital, olbrzymi gmach, gdzie były żelazo – betonowe stropy. Spotkałam tam moje koleżanki z Narodowej Organizacji, [ze] studium, z którymi razem się szkoliłam, bo tutaj właściwie z jedną się spotkałam z moich kursów, a tam spotkałam te, z którymi w szpitalu byłam. Była Iga, mówię: „Męża przyniosłam.” Ona mówi: „Tam go umieśćcie bardzo wysoko” Mój brat, ostatni raz wtedy brata widziałam, mówi: „Słyszałam, że Jurek został ranny”, mówię, że [mąż] już jest na Konopczyńskiego, że się pożegnaliśmy, bo [powiedział]: „My na pewno idziemy dalej, już się nie zobaczymy.” Rzeczywiście później dopiero w Londynie się z nim zobaczyłam w 1980 roku chyba. Ponieważ ludność cywilna zaczęła już uciekać, poszłam do kapitana Poboga i mówię, że mój mąż jest na Konopczyńskiego, czy mogę przenieść się na Konopczyńskiego? „Tak”, pozwolił mi. Zabrałam moje rzeczy. Koleżanki zostały. Przeniosłam się na Konopczyńskiego, tam zostałam przydzielona i już wtedy było takie bombardowanie, że jak ja ze swoimi torbami doszłam do Konopczyńskiego, to szpital był już do trzeciego piętra. Iga mi opowiadała, że jak zaczęło się bombardowanie, to jej się przypomniało, że tam na siódmym piętrze jeszcze trzech chłopców od nas leży. One zniosły chłopaków do piwnic, bo piwnice jeszcze były, [inaczej] by ich nie było, bo to wszystko już było tak zrównane. W piwnicach byliśmy trzy dni. Tam było chyba osiemdziesiąt, czy dziewięćdziesiąt osób na podłodze, to znaczy ranni. To były chwile, które pamiętam: jak przyszedł ksiądz, dawał nam ostanie namaszczenie. Najpierw przyszedł dyrektor szpitala, to był doktor Żeligowski i mówi: „Słuchajcie, ponieważ musimy się wycofywać, kto może, jest w sile przeskoczyć - bo trzeba było przeskoczyć przez Aleje z Nowego Światu, tak jak jest BGK bank - tam jest przekop zrobiony, ale kto jest na siłach, to niech się ponosi i ucieka, a jeżeli nie, no to zostajemy, ja z wami zostaje.” Mój mąż dostał bardzo wysokiej temperatury - czterdzieści stopni, to wszystko mu obrzmiewało, więc mówię, że zostaję. Wszedł ksiądz, to właśnie pamiętam bardzo dobrze, ksiądz Przydacki, do dziś go pamiętam, to był mój prefekt z gimnazjum. Jak on mnie zobaczył mówi: „Loda! Co ty tu robisz?”, a ja zapłakana siedziałam, bo mój mąż był nieprzytomny, ale ostanie namaszczenie wszyscy dostaliśmy, bo mówi: „No ja się wycofuję”, on był kapelanem. Jeszcze pamiętam, przyszedł kasjer, rozdawał nam pieniądze i słyszeliśmy walkę, walkę, walkę... Dowódca szpitala powiedział nam tak: „Słuchajcie, wszyscy niszczymy opaski, wszystkie beretki, orzełki, legitymacje, wszystko, tu jest szpital cywilny, nie ma żadnych Powstańców, jak Niemcy wkroczą, to tu są sami cywilni ludzie!” My wszystko poniszczyłyśmy, poodpruwałyśmy beretki, orzełki, legitymacje pocięłyśmy, już nie pamiętam, gdzie to chowałyśmy. Mnie Iga dała biały fartuch z opaską Czerwonego Krzyża, że my wszystkie jesteśmy siostry Czerwonego Krzyża. Czekaliśmy trzy dni, słyszeliśmy tylko walkę, jak jeszcze chłopcy nasi walczyli, później cisza, cisza, bo każdy już wiedział, że to koniec.
- W ciągu tych trzech dni była pani wśród ludności cywilnej, jakie tam nastroje panowały?
Okropne, czekaliśmy na śmierć wszyscy, przecież było wiadomo, że Niemcy jak wchodzą to rzucają granaty najpierw, więc każdy był przygotowany na śmierć. Nie to, że była tam rozpacz, tylko to było, tak mi się wydaje, zobojętnienie, każdy siedział i wiedział, no albo, albo…
- Czy spotkała się pani z wrogim stosunkiem ludności cywilnej do powstańców?
Nie, ani razu, naprawdę. Tam było dużo cywili. Zawsze to z mężem opowiadaliśmy, że cisza nastała i po paru godzinach czekaliśmy, kiedy [wejdą] ci pierwsi, a wiedzieliśmy, że pierwsi to wkraczali najgorsi własowcy, ich się strasznie baliśmy. Pamiętam: wkraczają Niemcy, czarni z dymu, z walki, w hełmach, każda z nas siedzi przy swoim chorym, a tu się odzywa głos:
Ich bin Deutsch. To był ranny z obandażowaną głową. My wszyscy zamarliśmy. Iga mi później powiedziała, że się bardzo przyzwoicie [zachował], powiedział, że miał bardzo dobrą opiekę, że tu są ludzie cywilni. Ten Niemiec w cywilu został ranny na ulicy w głowę, nasz doktor bardzo ciężką operację głowy mu przeprowadził, on leżał już tydzień. Chwila trwogi – to do dziś to pamiętam, przynieśli nosze, zabrali Niemca.
Niemcy, nie wiem, ktoś go zabrał, czy sanitariusze niemieccy, już tego nie pamiętam. Tylko pamiętam jedno, jak siedziałam przy mężu zapłakana, bo jeszcze nasz dowódca szpitala wyszedł z flagą Czerwonego Krzyża, świetnie mówił po niemiecku, pracował gdzieś w szpitalu i powiedział, że to jest szpital cywilny. Okazało się, że to nie wkroczyli własowcy, których my się tak baliśmy, tylko to byli albo Rumuni albo Węgrzy. Mój mąż zawsze mówił, że to byli Rumuni, ale nie jestem pewna. Wtedy mówiłam po niemiecku, w szkole się uczyłam niemieckiego sześć lat. [Jeden] pyta się mnie dlaczego płaczę, mówię, że to jest mój mąż, pamiętam on mnie pogłaskał po głowie, daję słowo, nie kłamię, i rzucił na koc papierosy, to pamiętam do dziś, byłam zaskoczona. Wtedy oni wyszli. W każdym razie spędzili ludność cywilną i kazali rannych wynosić z piwnic. Na siennikach ich nieśli, przez ogrody uniwersyteckie, tam była olbrzymia sala, podobno to była kiedyś stajnia, rzeczywiście tam odchody jeszcze były. Rzucało się [rannych] pod strachem, bo Niemcy z karabinami [stali]. Ranni krzyczeli, bo przecież bez nóg i bez rąk [niektórzy byli]. Nasz lekarz był cudowny, w stajni robił operacje, wtedy opiekowały się [nami] siostry Wizytki, przynosiły nam jedzenie, zupę. Wtedy tam nam powiedział nasz lekarz, żeby wszyscy Powstańcy byli razem w jednym miejscu, bo będziemy wywiezieni. Rzeczywiście przyjechały samochody i zaczęli wywozić rannych w dwóch samochodach, nas było czternaście sanitariuszek, później nas wywieźli, [razem] może koło czterdziestu osób. Wywieźli nas na Dworzec Zachodni, też straszne to było, bo oni nie patrzyli, rzucali nas jak worki i do pociągu. Pociągi były podstawione. Nie wiedzieliśmy, czy wywiozą nas do Niemiec czy do Milanówka - bo podobno był w Milanówku obóz dla rannych - czy nie wiadomo gdzie, do dziś to nie jest nigdzie opisane. Dopiero teraz się spotykam z ludźmi, którzy tam byli, spotkałam koleżankę, która była tam razem ze mną. Później powiem, dlaczego tak późno zaczęłam się tym interesować, bo do 1980 roku zapomniałam, że w ogóle byłam w Powstaniu, takie miałam życie po prostu. Dojechaliśmy do Brwinowa, w Brwinowie nasz wagon został odłączony, przyjechały podwody – konie z wozami - i prędko rannych na podwody, my - nas było czternaście, pamiętam, bo długi czas byłyśmy tam - pojechałyśmy do majątku Biskupice. Nie pamiętam, ani koleżanka, z którą się spotkałam teraz - Marysia, która była tam ranna, też nie pamięta, jak się dziedzic nazywał. Oddali nam swój olbrzymi salon z wyjściem na ogród, wszystkim sanitariuszkom dano domek jak gdyby, my wszystkie tam mieszkałyśmy, tam miałyśmy łóżka, dostałyśmy nowe sienniki napakowane świeżą słomą, tak się to układało. Pamiętam olbrzymie drzwi na ogród, pogoda piękna. Ludzie z Brwinowa nas utrzymywali po prostu, przynosili jedzenie. Dziedzic bardzo dużo zrobił, musimy gdzieś się dowiedzieć, jak się nazywał.
- Ilu rannych się tam dostało?
Koło czterdzieści osób.
- Czy to byli wszyscy powstańcy, czy cywile?
Nie, to byli wszystko powstańcy. Wtedy ze mną wśród sanitariuszek była księżniczka Teresa Czartoryska, była hrabianka Jadwiga, ale też nie pamiętamy z Marysią jak się nazywała, była moja koleżanka Zofia Czaplicka, którą z Narodowej Organizacji Wojskowej [znałam], później sobie odebrała życie, już nie żyje, był mój mąż – zrobili mu operację, zaszyli mu, nastawili palec, podleczyli rany. Mąż już kuśtykając zaczął po ogrodzie chodzić, ja zaczęłam chodzić po okolicznych RGO. Były biura, gdzie się pisało, gdzie się szuka rodziny, tam wszędzie pisałam, że jesteśmy tu. Moja teściowa nas tam odnalazła. Jeszcze wracając do czasów Powstania, moja matka i siostry były na ulicy Furmańskiej, tak że wyszliśmy z domu 2 sierpnia, a moją matkę i moje siostry Niemcy wywieźli do obozu, od razu 3 sierpnia pędzili ich przez Warszawę. Najpierw ich ustawili pod domem - to moja mama opowiadała i siostry opowiadały - wszystkich młodych ludzi zabrali, tak jak mama to dobrze wyczuła, ale myślała, że ich rozstrzelają. Moja matka, bo one miały po dziewięć lat, zaczęły płakać, mówi: „Nie płaczcie, bo to będzie moment, że zaboli, jeden moment i nie będziemy nic czuły, a nie pokazujcie im, że się boicie!” Tak, daję słowo, tyle lat to powtarzamy. Wywieźli ich, były w Mallmitz aż do wyzwolenia, matka ciężko chora przyjechała. W każdym razie tam znalazła nas moja teściowa, byliśmy tam przez cały październik. Na początku listopada już nam zaczęto mówić, że kto może, niech się na własną rękę wydostaje, bo Niemcy się zaczęli bardzo interesować, wiedzieli, że to młodzi ludzie, że to nie szpital. Pomału, pomału rodziny się znajdowały, ludzie wychodzili. Teściowa nas zabrała, pamiętam, pojechaliśmy do Żyrardowa, kolejarz nas przyjął. Mojemu mężowi zdobyłam spodnie, teściowa mu uszyła z koca pelerynę, tak że on wyglądał jak typowy Powstaniec, tu zabandażowany, tu z peleryną. My nic nie mieliśmy, ja w jednej sukience, nic. Tam w Żyrardowie byliśmy aż przyjechała po nas przez zieloną granice siostra teściowej z Będzina, żadnej rodziny tam nie mieliśmy. Będzin to już nie była Generalna Gubernia, tylko należał do Reichu. Już nie wiem jak to było, w każdym razie nasze kenkarty absolutnie by tam [nie przeszły]. Przez zieloną granicę [przechodziłyśmy] w Poraju, koło Częstochowy, [ktoś] nas przeprowadzał. Nawoływaliśmy się tam, nie wiedząc o tym, że tam chodzą patrole, żandarmi, dopiero przemytnicy mówią: „Czego wy ludzie tak krzyczycie? Tu są patrole.” My sobie, jak gdyby, wycieczkę zrobiliśmy przez mostek, jeszcze babcię, która miała osiemdziesiąt lat ciągnęliśmy, to się wszyscy śmieli, ale jakoś nam się udało przejść. W Poraju ciotka nas wsadziła do pociągu, żeby nas Niemcy nie zgarnęli. Baliśmy się, że ich zainteresuje mój mąż, typowy Powstaniec. Później ukrywaliśmy się w Będzinie cały czas. Pamiętałam ojca numer jeniecki do obozu i pamiętałam adres. Ojciec miał rodzinę pod Poznańskim, bo ojciec mój był Poznaniakiem, był też zresztą powstańcem wielkopolskim, tak że to u nas jest z pokolenia na pokolenie. Napisałam do sióstr ojca, a ojciec do nich pisał z obozu, bo one mu chleb wysyłały. Mój brat też dostał się do niewoli, bo on był do końca w Powstaniu. Był w Fallingbostel w obozie niemieckim i też napisał do ojca, on z ojcem korespondował. Tata przesyłał paczki dla chłopaków do Fallingbostel, dla mojego brata, dla Horacego, tam gdzie nasi koledzy byli. On tam ich trochę dożywiał, bo jako stary jeniec był bardziej zagospodarowany, a tych z AK to strasznie traktowali, mój brat miał z nerkami do końca życia kłopoty. Przez ojca wszyscy się odnaleźliśmy, dopiero dostałam wiadomości o mamie, o moich siostrach, że są w obozie, że brat jest w Fallingbostel. Będąc w Będzinie, doczekałam [momentu], jak weszli Rosjanie. Niemców nie było i zaczęliśmy się starać o mieszkanie w Sosnowcu, tam dostaliśmy poniemieckie dwa pokoje z kuchnią. Nie wracaliśmy do Warszawy, bo wiedzieliśmy, że w Warszawie nie mamy nic, nie mamy się gdzie schronić. Zostaliśmy w Sosnowcu. Do Sosnowca wróciły siostry, moja mama, tata wrócił już jak urodziłam, w 1946 roku, bo tata z obozu do Francji pojechał, tam się z bratem spotkał, brata wysłał do Anglii. Mój brat pojechał do Anglii, tam skończył podchorążówkę, już nie wrócił do Polski, tam się ożenił z Angielką, później dopiero przyjeżdżał do Polski, ale do mnie - już zagospodarowanej, jako że miałam [swój] kąt - wracali wszyscy. Tata wrócił w 1946 roku, akurat jak się urodził mój syn, syn miał dwa dni jak przyjechał tata z Francji. Później córka się urodziła. Dzieci skończyły szkołę, mąż zaczął już pracować w Warszawie, [ja] troszkę w ministerstwie kultury i sztuki pracowałam, w dziale rewizji pracowałam, on był księgowym.
- Kiedy pani wróciła do Warszawy?
Do Warszawy dopiero [wróciliśmy] jak on dostał mieszkanie - do tej pory mieszkał na ulicy Czerniakowskiej - w 1967 roku dopiero, jak syn był rok przed maturą, bo rodzice tam dostali mieszkanie, tam moje siostry powychodziły za mąż. Moja siostra skończyła stomatologię, zaczęła pracować, oni zostali, a my wróciliśmy z córką, syna jeszcze zostawiłam, żeby [do innej] szkoły nie przenosić, bo rok do matury [został]. Syn dopiero do nas później przyjechał, przyjechał i zdał na politechnikę. Skończył politechnikę, córka wyszła za mąż. Mąż zostawił mnie z dziećmi, zostałam sama, ale jakoś sobie dałam radę, zaczęłam pracować.
- Ujawniała pani swoją przeszłość?
Nie, to znaczy zawsze mówiłam, że byłam w AK. Nie mówiłam o Powstaniu, tylko jak pisałam życiorys w pracy, to pisałam, że byłam w AK. Byłam później w „Solidarności”, bo pracowałam w Instytucie Organizacji Zarządzania i Doskonalenia, to jak się „Solidarność’ zaczęła, to się zapisałam od razu do związków. Było pięć czy sześć osób, pięć osób wyrzucili, mnie jedną zostawili, bo byłam kierownikiem stołówki, ponieważ za dobrze ją prowadziłam, tak to sobie tłumaczyłam, bo mnie jakoś zostawili. Moją przewodniczącą była nawet znana pani, w tej chwili nie pamiętam [jej nazwiska]. Jak był rząd Buzka, to ona bardzo dużo działała w „Solidarności”. Dotrwałam do emerytury, przeszłam na emeryturę, później przyjechała do mnie mama, tata. U mnie umierali, chorowali, na tamten świat pomagałam im przejść.
- Czy władza nie stwarzała pani żadnych trudności?
Mojemu mężowi stwarzała. Mój mąż, jeszcze jak w Sosnowcu był, to na rewizje jeździł do teatrów, do zespołu „Śląsk”, do muzeów, sprawdzał księgowość. Mówił, że w Lubińcu, czy w Lubinie, poszedł do kina wieczorem i weszli do kina i mówią: „Czy jest pan Jerzy Szczepański na sali?” On powstał i mówi: „Owszem, jestem” - patrzy, że dwóch milicjantów stoi. „To proszę z nami.” - „Ale dlaczego?” Wtedy go zamknęli na sześć dni, gdzieś go wozili, każdego dnia musiał ileś życiorysów pisać, zamykali go i znów go gdzieś wieźli. W Sosnowcu, pamiętam, że przychodzili do nas, bo mąż się ujawnił - wtedy to był czas, gdy powiedzieli, że Akowcy mogą się ujawniać. Zrobił przez to wielki błąd, jak był 3 maja, to przychodzili do nas na rewizje, to były drobne [rewizje]. Mnie nigdy się nikt nie czepiał, tylko jak mnie namawiali, żebym się do partii zapisała, powiedziałam, że nie, w życiu się nie zapiszę do partii. Pierwsza rzecz – mój mąż by mnie z piątego piętra wyrzucił, jakby wiedział, że się zapisałam, a poza tym – mówiłam -pamiętajcie, że Akowców do partii nie przyjmują, nie zapisują i dali mi spokój naprawdę. Nigdy nie miałam kłopotów, później w „Solidarności” tak samo nie. Jak były pochody pierwszomajowe - w życiu nie byłam na żadnym pochodzie. Powiedziałam: „Owszem będę - bo prowadziłam na dwieście osób stołówkę - będę tutaj, zrobię kompoty, jak będziecie wracać, to będzie moja praca, praca którą musze wykonać, ale na pochód na pewno nie pójdę”. Dziewczyny moje wszystkie szły, ja nigdy, i tak jakoś przeżyłam.
Brat nie żyje, umarł osiem lat temu. Skończył w Anglii politechnikę, najpierw skończył podchorążówkę marynarki wojennej, pływał długi czas na statkach, był pierwszym oficerem, później jak skończył politechnikę to zaczął pracować. Bardzo wybił się w Anglii, był dyrektorem handlowym, nie wiem, jak to się tam nazywa, ekonomicznym kolei państwowych. On tam zmieniał [prace], bardzo dobrze mu się powodziło. Pojechałam tam w 1970 roku, bo jego obydwie córki wychodziły za mąż. Pamiętam, on wysłał zaproszenie, dostałam paszport. Pociągiem jechałam, to była moja pierwsza wizyta w Anglii, a później to dosyć często [jeździłam], bo mój syn przed stanem wojennym wyjechał do Anglii i został tam szesnaście lat, niedawno wrócił, dopiero w 1992 roku. Teraz jest nauczycielem, uczy angielskiego, chociaż skończył chemię, ale już nie wrócił do swojego zawodu.
- Gdy spotykała się pani ze swoim bratem, rozmawiali państwo o Powstaniu?
Tak, tylko on się zmienił, on tak przeszedł angielskim, i mało [się] z Polakami spotykał. Miałam do niego wielki żal, dopiero później, jak zaczął przyjeżdżać, on mnie dopiero zdopingował żebym do Krybara [wstąpiła]. Dopiero w 1980 roku zaczęłam szukać dojścia, żebym mogła należeć, jakoś się spotkać, do tej pory nic. On spotkał tu w Warszawie kolegów - Horacego, Mączkę - oni przy piatach [razem] byli i go zaczepili: „Stefan my mamy wszyscy krzyże, przecież tobie się należy”.
- Czy państwa spojrzenie na Powstanie też się różniło?
Nie, nigdy, zresztą w Anglii ludzie są dumni z Powstania, tam co z Polakami się spotykałam to są naprawdę dumni z chłopców, z dziewcząt, tam bardzo dużo spotkałam znajomych z Polski. Jak słyszę, że ktoś mówi: „Po co tą Warszawę zniszczyli?”, to jestem oburzona wprost, jak można tak mówić? Przepraszam, może za dużo mówię. Do tej pory milczałam, na stare lata się rozgadałam za bardzo. Najgorsze wspomnienia jakie mam, poza strachem… nie ukrywam, nigdy nie byłam [odważna], każdy człowiek się boi, człowiek, który się nie boi to nie czuje, nie wierzę, jak ktoś mi powie, że nic nie czuje, bo ja się bałam niestety. Dla mnie najgorsze wrażenie, to jak zobaczyłam kolegę, któremu obcięli nogę i musiałam jemu opatrunki robić, a w ranie glisty po tym wszystkim łaziły. Tego nie mogłam znieść, on z uciętą nogą jeszcze kawał przeleciał, to brat mi opowiadał. [Zakładałam] opatrunki, nauczyłam się naturalnie, ale to było niesamowite. Jak dostałam wszy, a koło mnie leżała Teresa Czartoryska i wszystkie miałyśmy wszy, to śmiałyśmy się, że książęce wszy to też jest coś. Później nam naftę kupili, bo to już było w Biskupicach, to sobie wyczyściłyśmy głowę. To w zasadzie już wszystko, teraz się bardzo ucieszyłam, że znalazłam koleżanki z Krybara: Danusia Wojciechowska, później jeszcze jedna, która umarła, nazwiska mi uciekają strasznie. Ona przeszła całe Powstanie i dostała się do obozu kobiecego, jak się nazywał ten obóz... też zapomniałam, niedaleko mnie mieszkała, tyle przeszłyśmy razem. Niestety guza mózgu miała, młodsza o dwa lata była ode mnie, umarła trzy lata temu, nie miała jeszcze osiemdziesiątki. My jesteśmy stare pokolenie, to dla nas osiemdziesiąt to nie jest żaden wiek. My mówimy, że jesteśmy z przedwojennego materiału, śmiejemy się, jak się tam spotkamy, chociaż w Krybarze my się bardzo wykruszamy, prowadzę sekcję socjalną, to widzę jak bardzo dużo kolegów, koleżanek odchodzi.
- Ile osób jeszcze teraz należy?
U nas zostało dziewięćdziesiąt osób, a było sto siedemdziesiąt, ale pomału [odchodzą]. W domach opieki dużo jest, jak kolega zostanie sam, to najgorzej sobie panowie radzą, bo panie to jednak sobie jakoś radzą, a chłopaki to jednak gorzej nie dają sobie rady z codziennym życiem. Jakoś żyję, mam wnuki cudowne, bo syn przeniósł się, tutaj mieszka pod Warszawą, ma troje dzieci, jeden jest już na studiach, drugi Tomek robi teraz maturę, teraz się stara na studia> Mamy jedna dziewczynkę Zuleńkę, która jest w drugiej licealnej, a u córki mam dwóch wnuków, którzy już zrobili studia, magisteria już mają, jeden jest lotnikiem, to znaczy ojciec jakoś pomógł im, że sobie kupili „Cesne” taki samolot, że mogą latać, mają na Bemowie samolot i jeden i drugi lata. Nawet mnie przewieźli daleko, pojechałam z nimi nad Warszawą> W ogóle są kochani, mam bardzo kochane dzieci i kochanych wnuków i wszyscy się kochamy bardzo. Moje siostry też wróciły, mówią: „Idziemy z tobą, bo my też swoje obozowe [historie mamy]”. Ja mówię: „Tu nie o obozowe historie chodzi”. Złe były na mnie, że nie chciałam ,żeby do domu państwo przyszli.
Warszawa, 13 lipca 2006 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk