Nazywam się Teresa Łatyńska, z domu Potulicka. Jestem architektem krajobrazu po SGGW.[Walczyłam] w batalionie harcerskim „Wigry”. Byłam sanitariuszką na Starym Mieście, a potem w Śródmieściu na Królewskiej.
Mieszkałam w majątku moich rodziców – Obory pod Warszawą.
Chodziłam do szkoły. To znaczy, uczyłam się w domu, a w czasie okupacji chodziłam na komplety.
Miałam brata, siostrę i matkę. Mój ojciec umarł, jak miałam pięć lat.
Tak.
To był dosyć duży majątek ziemski. Życie codzienne… Trudno powiedzieć – tak jak to na wsi, dwadzieścia kilometrów od Warszawy. Później, [w] czasie wojny mieszkałam u mojej babki z siostrą i chodziłyśmy na komplety.
Na początku wojny jeszcze nawet nie bardzo. Mój brat na początku wojny miał piętnaście lat. Był taki pułkownik Umiastowski, który namawiał, żeby uciekać przed Niemcami na Wschód, więc moja matka zapakowała nas wszystkich do samochodu i uciekaliśmy na Wschód. Oparliśmy się aż na granicy rosyjskiej, ale wtedy oni wkroczyli, więc czym prędzej zawracaliśmy. Przyjechaliśmy do domu. Były różne eskapady. Zabrali nam samochód i tak dalej. Pełno było Niemców w domu, ale moja matka mówiła bardzo dobrze po niemiecku i się zaraz wyprowadzili. No i mieszkaliśmy w domu całą wojnę.
Tak, w Oborach.
Słychać było samoloty. Przez trzy ostatnie lata była u nas taka szkoła lotnicza na łąkach dla podoficerów. Wynajmowali po prostu jedną łąkę. Kiedyś jakiś samolot polski zabłąkał się na tereny niemieckie i zobaczył na mapie niemieckiej – już nie wiem, jakim cudem, nie pamiętam – że to lotnisko w Oborach jest oznaczone na ich mapach. Więc baliśmy się, że zaczną bombardować i dom przy okazji. Wtedy dom został pomalowany w kolory brązowo-zielone, tak jak wojskowe obiekty, ale na szczęście nic tam nie zbombardowali. Była jedna bomba w Konstancinie – tam był taki dom, który wynajmował od nas ambasador brytyjski. Rzucili bombę, ale nie trafili w dom, tylko obok, w las. No i taki był początek wojny.
Już nie bardzo pamiętam – trzy tygodnie chyba… Trzymaliśmy się chyba takiego oddziału wojskowego, żeby mieć benzynę. Potem część poszła na Wschód, część na Zachód. Wszyscy się bali Niemców bardziej niż Bolszewików.
Życie było prawie normalne – jeśli można to tak nazwać. Przyjechali nasi kuzyni, którzy mieszkali przy granicy rosyjskiej i zamieszkali u nas. Moja ciotka z pięciorgiem dzieci. Różni inni uciekinierzy też. Tam jest taka duża oficyna. Na początku mieszkali w domu, a później w tej oficynie. [...]
Jak każdy dom na wsi. Wszystkie domy na wsi – jeżeli zostali właściciele – to była pewna pomoc. [...]
W Konstancinie, który jest dwa kilometry od Obór. Tam była masa młodzieży. Taka młodzież, która normalnie wyjeżdżała do Zakopanego i nad morze. To było niemożliwe w czasie wojny. Do Zakopanego może część jeździła, ale nad morze przecież nie. Oni wszyscy przyjeżdżali do Konstancina i oni wszyscy właściwie byli w konspiracji. Jedna taka moja przyjaciółka spytała się mnie, czy i ja chcę się zapisać do konspiracji. No i załatwiła to. To było niecałe dwa lata przed Powstaniem.
Tak… lub początek 1943. W moim oddziale połowa młodych dziewczyn była z Konstancina.
Tak, oczywiście.
W mieszkaniach poszczególnych koleżanek. Było szkolenie sanitarne, szkolenie łączności, bo miałyśmy obsługiwać ewentualne telefony w razie czego. Nie widomo było, gdzie będzie to Powstanie – może gdzieś w lesie. Nawet jeździłyśmy na jakieś ćwiczenia pod Warszawą i czołgałyśmy się po krzakach.
Podoficerowie. Do szkolenia sanitarnego były dwie lekarki. Do szkolenia łącznościowego to taki oficer chyba przedwojenny. No i te czołgania po krzakach [były] gdzieś w Miłosnej, nie Miłosnej, to też oficer przedwojenny. To byli nasi koledzy z konspiracji.
Nie… no może z jakichś zebrań. Obchodzone było na przykład zakończenie roku w podchorążówce, to była wielka feta. Było to co prawda przed samym Powstaniem. To było takie duże mieszkanie na Małachowskiego. Jak zaczęliśmy śpiewać hymn narodowy, to trzeba było szybka zamknąć okna, bo to było naprzeciwko Politechniki, gdzie byli Niemcy. Były więc też takie trochę ryzykowne zebrania.
Nie. W Oborach nie. W Warszawie raz próbowałam. Wynajmowałyśmy pokój z moją siostrą i przyszli koledzy na jakieś szkolenie. Właściciel zorientował się i prosił, żeby więcej tego nie robić.
Tak. Mój brat był od 1939 roku w konspiracji.
W Warszawie to już przed samym Powstaniem. Rok przed. Wyprowadziłyśmy się od babki, bo tam było nam wygodniej.
Nie.
Tak.
Nie. Uczyłam się. Jeździłam na rowerze po Warszawie i rozwoziłam różne [rzeczy]. Czasem trzeba było zawieść jakieś rozkazy czy coś takiego.
Czasem też, oczywiście. No bo na szczęście sanitarnych nie potrzeba było w moim przypadku.
Na weekendy jeździłam do Obór i przepisywałam taki podręcznik podoficera dla kolegów... Tam było o broni. Jedna koleżanka rysowała, a ja przepisywałam to na maszynie. I potem trzeba to było zawieźć do Warszawy. Chowałam to w torebce. Czasem było tak, że Niemcy robili [rewizję], szukali w pociągu, którym się dojeżdżało do Warszawy. Ale oni szukali raczej jedzenia czy czegoś takiego. Także nigdy mi do torebki nie zaglądali. Na ulicy też mogli zatrzymać, też się nosiło różne rzeczy, ale jakoś miałam szczęście.
Miałam kenkartę, legitymację szkoły zawodowej – bo nie wolno było chodzić do innych szkół. Uczyłam się na kompletach, ale legitymację miałam szkoły zawodowej. To załatwiała szkoła.
Mieszkałam bardzo blisko naszego dowódcy kompanii. Na placu Zbawiciela. Ja po drugiej stronie placu Zbawiciela na Marszałkowskiej, a on na Mokotowskiej. Nie było telefonów, więc on przysłał po mnie kogoś, czy ja miałam się zgłosić – już nie pamiętam – i zawiadomić o Powstaniu paru kolegów. To było dwóch kolegów na Żoliborzu.
W dniu wybuchu Powstania, 1 sierpnia. Pojechałam na Żoliborz. Nie bardzo znam Żoliborz, ale znalazłam ich jakoś. Różnie to było przyjęte przez nich. Wracając tramwajem do Śródmieścia zobaczyłam na placu Inwalidów, że ktoś zaczął strzelać. Zobaczyłam żołnierzy niemieckich, ale jeszcze Polaków żadnych nie widziałam.
Tak. Wiadomo, że zamiast godziny piątej, zaczęło się we wczesnych godzinach popołudnia.
Tak. Jeszcze woziłam opaski gdzieś z placu Narutowicza.
Chyba tak. Nie pamiętam.
Potem czym prędzej się zapakowałam. Już wiedziałam, że mamy koncentrację na Starym Mieście – bo do ostatniej chwili nie wiedzieliśmy przecież, gdzie będziemy w czasie Powstania – więc zapakowałam jakieś tobołki, bo nie mogłam wziąć większej torby, bo to zwracało uwagę.
Po pierwsze: apteczkę podręczną, parę koniecznych do życia rzeczy. Nie pamiętam, czy jakieś jedzenie też. Złapałam rikszę. Ten rikszarz się chyba domyślał, że mam jakieś podejrzane tobołki. Zresztą, jak jechaliśmy na Stare Miasto, to takich młodych z tobołkami i w wysokich butach… Ale wtedy Niemcy już byli, wydawało się, w rozsypce. A jeszcze jak wracałam z Żoliborza, to na placu Krasińskich ktoś wylał farbę – nie wiadomo, dlaczego. Nagle cała jezdnia była zalana farbą niebieską, czerwoną. Myślę, że niszczyli coś. Ale nie Niemcy. Podejrzewam, że Polacy. Nie wiem, to bardzo dziwnie wyglądało.
Na Kanonii w mieszkaniu… [Mieszkał tam] stary pan, który oczywiście nic nie wiedział ani o Powstaniu, ani o konspiracji. Siedział w swoim pokoju, a jego gosposia była w konspiracji i ona nas wpuszczała, każąc cicho się zachowywać. Było nas pięć czy siedem i tam siedziałyśmy na tych swoich tobołkach. Od Wisły zaczęło się już rozstrzeliwania, tak że w pewnym momencie okna od Wisły – bo to było mieszkanie na Kanonii, gdzie okna wychodziły na Wisłę, a część na Kanonię. Akurat zaczęli strzelać tak, że nam okna poszły już. No i zaczęło się. Ten pan oczywiście nic nie wiedział, o co chodzi. My siedziałyśmy w przedpokoju jak trusie. Po pewnym czasie przyszła nasza koleżanka z naszego punktu na Podwalu i zabrała nas tam. Tam była reszta i dowództwo.
Właściwie dosyć smutno. Siedziałyśmy tam jeszcze do wieczora. Potem poszłyśmy spać do jakiegoś mieszkania na górze i w nocy przyszła ta lekarka, która prowadziła kursy i była naszym dowódcą sanitariatów. Powiedziała, że Powstanie się nie udało i mamy wracać do domu. Kto może, to do domu, kto nie, to żeby się zatrzymał u znajomych. A myśmy wyszły stamtąd o trzeciej czy czwartej nad ranem wraz z moją przyjaciółką i zaczęłyśmy wędrować do Śródmieścia, bo ona tam miała puste mieszkanie, skąd jej rodzice wyjechali, na Zgody.
[Tam spotkałyśmy się] z Niemcami.
Tak. Szłyśmy ulicą. Obydwie miałyśmy przewieszone nasze torby sanitarne, apteczki. I nagle widzimy jakiegoś żołnierza. Nie zorientowałyśmy się, czy to był Niemiec. I on się zapytał po polsku, czy tam dalej są żołnierze. A my powiedziałyśmy,[że] nie wiemy. I on do drugiego, który się wychylił z okna, krzyknął po niemiecku to, co my mu powiedziałyśmy. Wtedy dopiero się zorientowałyśmy, że to Niemiec. On nas puścił i poszłyśmy na tę Zgodę.
Tam siedziałyśmy parę dni, nie bardzo mając co jeść. Zgłaszałyśmy się nawet jako ochotniczki, bo otworzyły się od razu różne punkty. Oczywiście Powstanie wcale nie upadło. Różnie to ludzie opisują. Zgłaszałyśmy się choćby do kuchni, ale nie chcieli nas przyjąć, bo mieli dosyć. No więc niewiele krążyłyśmy w pobliżu, bo już Aleje Jerozolimskie były bardzo szybko odcięte, druga strona Alei. Zdaje się, że siódmego zdecydowałyśmy, że trzeba wracać. Wtedy okazało się, że był to ostatni moment, żeby przejść górą na Stare Miasto. Już się paliło masę budynków po drodze. Wyszłyśmy wieczorem, szłyśmy nocą.
To jest opisane w wielu książkach. Nie bardzo się orientuję. Tamci chłopcy poszli na Wolę, jak się później okazało.
No okropne!
No właśnie. I dlatego postanowiłyśmy wracać. Bardzo byłyśmy zawiedzione.
Po powrocie zostałyśmy przydzielone na Barokową, gdzie był „Bór” Komorowski ze swoim sztabem w pewnej szkole. My byliśmy taką ochroną. Niecały oddział naszych kolegów i parę sanitariuszek.
Tak. Stamtąd posłali nas na Barokową. Ale zaczęli bombardować tę szkołę. Zresztą my byliśmy w piwnicy, gdzie spaliśmy rządkiem na jakiejś słomie. Okropne to było. A wody już było coraz mniej, więc z myciem też było gorzej. Po pewnym czasie „Bór” Komorowski przeszedł na Długą chyba, o ile pamiętam. My też się wtedy wycofaliśmy. Wtedy już zaczęli bombardować porządnie. Wrócili ci chłopcy z Woli. Kiku zginęło, byli ranni.
Nic nie było do roboty.
Tak, my byliśmy tak w razie czego. Więc na szczęście nic nie było do roboty. Chłopaki się nudziły i myśmy się nudziły. Ale tam byliśmy ze dwa dni chyba.
No oczywiście.
Wróciliśmy na Kilińskiego 1, róg Podwala. Tam mieliśmy swoją kwaterę, też oczywiście szalenie prymitywną. To było mieszkanie takiego znanego profesora. Oddał nam je i tam mieliśmy punkt opatrunkowy. Potem już były dyżury na barykadzie, bo ludzie wybudowali barykady wszędzie. My mieliśmy barykadę za katedrą. Zaraz tam był Zamek i w Zamku byli Niemcy oczywiście.
Tak.
Nie pamiętam dokładnie. Gdzieś połowa. Później był ten wybuch czołgu. To było 13 sierpnia, niedziela.
Tak. Byliśmy na Kilińskiego. Wielu ludzi to opisało. Wjechał taki malutki czołg, na nim był oficer. Wziął jakieś dziecko. Tłum wiwatował, że czołg został zdobyty. Nie wiem, czy oni nie zauważyli, że za tym czołgiem się ciągnęły jakieś druty, kable. Staliśmy na balkonie, na pierwszym piętrze.
Tak. Akurat nie mieliśmy dyżuru na barykadzie. Nagle, jak to wybuchło, to my nie wiedzieliśmy, co. Myślałam, że to bomba spadła z samolotu, ale niebo było czyste, była piękna pogoda. Rzuciło kawałek ciała tego oficera, który siedział na czołgu, na ścianę za tym balkonem i na balkon. Ja miałam całe plecy bluzki we krwi. On był nagi, bo taki wybuch zdziera ubranie. Oberwane miał chyba ręce i nogi. Okropne – sam korpus. To był taki podmuch, że – ja miałam taką spódnicę w zaszewki – te wszystkie zaszewki puściły. To jest najlepszy dowód. Nie byłam ranna, miałam jakieś zadrapania na nodze. Było parę dziewczyn, które dostały małe odłamki. Cofnęliśmy się do pokoju i nie wiedzieliśmy, co robić dalej. Zaczęli znosić rannych, których było masa. Tam zresztą zginął mój cioteczny brat. Dostał maleńki odłamek w żyłę. Zginął na miejscu oczywiście. Potem się okazało, że on stacjonował w sąsiednim budynku. Zaczęły się jęki, ten zapach… proch zmieszany z kurzem, potem z krwią. To było coś niesamowitego. Stosy, cała ulica zasłana trupami i rannymi. Jęk. Pamiętam takie kadzie z wodą stały na podwórzu. Zbiegłam tam i jakiś chłopak wołał, że on nic nie widzi. Wzięłam wodę z tej kadzi i obmywałam mu oczy. Nie pamiętam, czy to pomogło, czy nie. Zaczęłyśmy zakładać opatrunki. To był taki pierwszy szok. Chrzest bojowy można powiedzieć.
Chodziłyśmy tam na… już w tej chwili nie pamiętam, czy na dwanaście, czy na dwadzieścia cztery godziny. Chyba na dwadzieścia cztery. Na barykadzie byli chłopcy z naszego oddziału. A my, sanitariat, czekałyśmy w bramie. Ja przeważnie z Basią Piotrowską-Gancarczyk. We dwie, a po drugiej stronie ulicy była pierwsza kompania naszego batalionu. To była taka zbieranina trochę ze Starego Miasta. Powiedziałabym, że taki element nie bardzo ideowy. Dużo było picia.
Tak. Wtedy na Starym Mieście była specyficzna ludność. Przeważnie bardzo biedna.
Nie. Oni wzięli się głównie za katedrę. Wjechał czołg po drugiej stronie katedry w bramę i się zaklinował. Dzięki temu ci Niemcy uciekli. Ta brama była zatkana i już nie mogli tam wpuścić żadnego oddziału. I zaczęli potem bombardować i podpalać katedrę. Spalił się dach. Było dużo rannych po drugiej stronie katedry. Tam była inna barykada, inny oddział. Pamiętam, wypatrywałam umierających. Tutaj bardzo pomagali, bo trudno było nosić z Kilińskiego do katedry jedzenie, bo trzeba było przejść przez Rynek, który był ostrzeliwany i był już częściowo zbombardowany, było masa gruzu. Tam nas karmili, tam był kościół… karmelitów. Święty Marcin chyba. Była taka gospodyni, która nam przynosiła gar zupy. A oprócz tego było jedzenie, przynosili jakoś piwnicami.
Do końca sierpnia właściwie.
Prawie. W te dni, co byliśmy wolni, chodziliśmy na Długą, gdzie był nasz szpital. Długa 7. Ministerstwo Sprawiedliwości tam było wtedy. Tam w piwnicach leżeli ranni, więc szło się im pomagać. Były momenty, że były masy rannych. Potem ich Niemcy wszystkich zabili. Poza tym chodziłyśmy po domach, prosić czy ktoś ma jakieś opatrunki, prześcieradła. Wszystko było potrzebne
Bardzo chętnie dawali.
Różne stare baby wygadywały różne rzeczy. Pamiętam, jak byłam na Długiej, jeden robotnik powiedział: „Powstanie przecież upadnie, wyrżną nas tu wszystkich.” No tak właściwie było…Szalenie pesymistycznie. Mnie to w ogóle nie przyszło do głowy. Wszyscy byliśmy tak ideowo zaangażowani, że wierzyliśmy, że Powstanie dobrze się skończy.
Nie, oczywiście, że nie. Chodziłyśmy jeszcze z tą naszą lekarką po aptekach. Ale akurat na Starym Mieście tak dużo tych aptek nie było, albo były małe. Niektóre były rozwalone, nie było właścicieli. Więc brałyśmy, co potrzebne. Ale masa lekarstw było niepotrzebnych, więc brałyśmy te podstawowe – opatrunki, lekarstwa dla rannych.
Później nie. Później, już pod koniec sierpnia było trochę jeńców. Byli jeszcze greccy Żydzi, których Polacy uwolnili z Pawiaka czy Gęsiówki, więc myśmy ich przytulili. Trzeba było ich karmić, ale część z nich miała jakieś rany lub byli na coś chorzy, więc my im pomagałyśmy wieczorem przy świeczkach w tym Ministerstwie. Pomagałyśmy, jak mogłyśmy.
Nie. To byli przeważnie starsi ludzie, wystraszeni. Oni nie.
Jeszcze był taki okropny wypadek. Czasami bywały wieczornice, dla tych, co nie byli na barykadach. Rodzaj ogniska, ponieważ to był batalion harcerski, więc w jednym pokoju – to był pokój z papierami, bo była drukarnia przy Ministerstwie – zbieraliśmy się. Były śpiewy patriotyczne. W pewnym momencie przybiegła nasza Bela, dowódczyni, że zawalił się strop nad piwnicą, w której byli ukryci mieszkańcy jakiegoś domu, cała rodzina, dzieci, kilkanaście osób. Ja pobiegłam z nią. Zanieśli ich na piętro. Na piętrze nie było chorych wtedy, bo bombardowali. Nie było łóżek, więc tylko papiery z tej papierni rozłożyliśmy na podłodze. Oni byli okropnie poparzeni. Chyba w ogóle byli nieprzytomni. Ona dawała im tylko zastrzyki z morfiny. Trudno właściwie było znaleźć miejsce, gdzie zrobić zastrzyk, tak byli poparzeni. Okropnie! Jeden jęk i płacz. Okropne! I oni właściwie wszyscy umarli.
Nie pamiętam. Nie wiem, czy to nie było przy Rynku. W każdym razie oni niepotrzebnie się schowali do piwnicy, bo to było jak pułapka na myszy. Musieli ich dopiero odkopać, bo zawalił się na nich strop z płonącego domu. Dziwne, że oni wytrzymali tak długo zamiast wyjść wcześniej. A potem był jeszcze okropny wypadek, który też opisuję. Byłam wtedy na barykadzie. Ktoś zawołał, że w bramie jest ranna. Pobiegłam. Nie pamiętam w tej chwili, jaka to była ulica. Zobaczyłam dziewczynę. Ona była w Powstaniu. Jej matka klęczała i trzymała ją na kolanach. Miała obydwie nogi urwane. W kałuży krwi oczywiście. Nie wiadomo było, co robić. Ja zupełnie straciłam głowę, bo czegoś takiego jeszcze nie widziałam. Założyłam jej opatrunki na te nogi urwane. Ona tylko krzyczała do matki: „Mamusiu, ja nie chcę umierać!” Zresztą umarła tej nocy z upływu krwi. Zrobiłam jeszcze zastrzyk z morfiny. Już po chwili przyszli ze szpitala z noszami i zabrali ją.
Jeńców zobaczyłam dopiero, jak wchodziliśmy do kanału. Zajmowała się nimi żandarmeria wojskowa. Używało się ich do odgruzowywania. Gdy wchodziliśmy do kanału, to zbombardowano taki budynek, chyba sąd na placu Krasińskich. W podwórzu była grupka Niemców, młode chłopaki. Paru zabiło od razu, jak zbombardowali, bo Niemcy się zorientowali, że tam stoi ogonek do kanału. Pamiętam, jak jeden był przypalony tak do pasa. Nie było możliwości go odkopać. Tylko wrzeszczał, żeby go zabić, bo nie może wytrzymać. Miał obie nogi urwane. Ale umarł. Nie można było nic mu zrobić. Trzeba byłoby jakieś maszyny, żeby go odwalić. Przywalony był jakimiś belkami.
Najpierw było przebicie do Śródmieścia. Nasz dowódca był na czele tej grupy. Nie byłam wtedy, bo byłam oddelegowana na Rybaki. Na Rybakach też była barykada, na samym dole. Niemcy od Wisły strzelali do nas. Byłam tam z inną koleżanką jako sanitariat. Było też trochę chłopaków. Gotowaliśmy jakąś okropną zupę z jęczmienia. Była noc i w pewnym momencie przybiegł podoficer z innego oddziału, bo to była inna kompania, i zaczął krzyczeć: „My tu zostajemy, a tam oni wszyscy już poszli do Śródmieścia” – że niby nas zostawili. My na niego strasznie nakrzyczałyśmy, że panikarz, a my, kobiety – krzyczałyśmy na niego. Okazało się, że to była ta noc, kiedy przebijali się do Śródmieścia. No ale to się nie udało. Byli zabici, ranni. U nas też. Oni zawrócili. Część przebiegła, a reszta zawróciła. Z ogromnymi stratami.
Najpierw były rozważania. Mówiono, że kanał jest tam tak niski, że rozdano nam takie kije. To był taki stary kanał. Trzeba było być cały czas schylonym. Te kije były do podpierania się, bo kto by wytrzymał w takiej pozycji tyle kilometrów. Siedzieliśmy w pewnym domu niedaleko kanału, ale w końcu nic z tego nie wyszło. Wycofaliśmy się. Niemcy się już zbliżali. Niektórych rzeczy już dobrze nie pamiętam, więc mogę trochę mylić. Później już była kompletna ewakuacja ze Starego Miasta. Ja byłam w ostatniej grupie. Wtedy właśnie tych Niemców zbombardowali. A my czekaliśmy w bramie. Latały samoloty i ostrzeliwały ten kanał. Była tam barykada z worków. Wybiegało się po parę osób, ale nie ciurkiem. Ktoś tam stał przy kanale, żeby można było wbiegać. Nigdy przedtem nie byłam w kanale. Pamiętam, że wołali z góry: „Prędzej, prędzej!”, a jak się schodziło po tych klamrach, to człowiek patrzył, żeby nie nadepnąć na ręce tego poprzedniego. Były takie sznury wzdłuż kanału, żeby dobry kierunek trzymać. I w razie czego, bo tam ślisko było. Wody było niedużo, ale śmierdziało.
Przede mną trafił się jakiś facet, który dźwigał na plecach swojego znajomego cywila. Cywile, [którzy] tam byli zachowywali się okropnie. Pchali się do kanału, a pierwszeństwo niby my mieliśmy, więc on stale tamował ruch, bo trudno mu było z facetem na plecach. Za mną szli znowu żołnierze z naszego oddziału. Nie było żadnej dziewczyny koło mnie.
Tam w kanale przeżyłam okropną rzecz. Po bokach był taki murek wysokości około siedemdziesięciu centymetrów i czasem na tym murku leżeli ci, co umarli w kanale, albo byli ranni, nie wytrzymali i leżeli tam na tym murku. A poza tym na dnie kanału po jakimś czasie zaczęły nam się plątać pod nogami różne sznury, które przedtem założyli. To łączniczki, które biegały, zakładały je. Zresztą jakieś łączniczki mijały nas. Było bardzo ciasno w tym kanale. Kładło się nogę przed nogą, stopę przed stopą. One biegły do tyłu. My krzyczeliśmy im, że tam nie ma po co już biec, a one, że mają meldunek i że muszą. Takie młodziutkie dziewczyny. Ten sznur, którego się trzymaliśmy, ciągnęli szalenie z tyłu. W pewnym momencie inni poszli szybciej a ja zostałam z początkiem sznura. Doszliśmy do rozwidlenia kanału i stanęłam, bo nie wiedziałam, w które rozwidlenie iść. Nasłuchiwałam tylko, gdzie ten chlupot słychać. Jak stanęłam, to ci z tyłu zaczęli zaraz krzyczeć: „Kto tam stoi?!”. To wszystko półgłosem, bo echo się niosło po kanale. Jakoś wydawało mi się, że idę dobrą drogą z tym sznurem na przedzie. Ale musiałam ciągnąć to towarzystwo, bo wszyscy strasznie ciągnęli ten sznur do tyłu. Więc, broń Boże, żeby im nie powiedzieć, bo jeszcze wpadliby w panikę, że ja ich prowadzę, nie wiedząc dokąd. No ale jakoś dobiliśmy do tych na przedzie. Udało się to. Ale był moment paniki.
Róg Wareckiej i Nowego Światu. Kazano nam założyć cokolwiek na głowę. Więc jakąś chustkę do nosa w cztery rogi zawiązaną założyłam. Strasznie brudno przecież było. Kanał niby wysoki, ale co pewien czas dotykało się sufitu czy coś kapało. Wyciągnęli nas i zobaczyłam, że stoi tam nasza lekarka, więc rzuciłyśmy się sobie w ramiona. Ale ja śmierdząca, brudna, okropne… Jak doszliśmy na ten Nowy Świat, to tam były szyby w oknach, wszyscy taki eleganccy. Oficerowie chodzą, żołnierze, nie widać po nich śladu. Potem już się zmieniło.
Grupami, po parę osób. Bali się, bo Niemcy strzelali z karabinów. I już zbliżali się do Placu Krasińskich od Żoliborza. Już słychać było strzały.
To były same gruzy. Wszystkie te gruzy wypalały się. Wieczorem, jak się spojrzało na ulicę, to było czerwono. Moja matka była przez cały czas w Oborach i wychodziła na taką łąkę, z której normalnie nie było widać Warszawy, bo to było dwadzieścia kilometrów. Ale łuna była. Myślała, że nikt żywy z tego nie wyjdzie. A my wszyscy troje byliśmy w Powstaniu.
Nie tak długo. Chyba trzy godziny, może mniej. To był najkrótszy kanał i stosunkowo wygodny. Ale co pewien czas ktoś krzyczał: „Cicho!”, bo przechodziliśmy pod włazami, a tam – między innymi pod placem Piłsudskiego – wrzucali granaty. Akurat nam nie, ale stali przecież Niemcy. Więc szło się w miarę cicho, starając się nie chlupotać.
Tak, oczywiście.
Mieliśmy kwaterę na Kopernika, bardzo blisko, więc poszliśmy tam, umyliśmy się w jakimś mieszkaniu.
Właścicielka tam była. No i tam zaczęliśmy zbierać się. Pamiętam, że poszłam do jakiegoś chłopaka, który był ranny, na ulicę Szczyglą. Leżał w jakimś mieszkaniu, nie wiem, na którym piętrze, był ranny i trzeba było mu zrobić zastrzyk. Taki pamiętam blondynek. Następnego dnia cały ten dom został zbombardowany. Więc on prawdopodobnie zginął też. Takie okropne wrażenie…
Potem mieliśmy taki mały szpitalik na Hożej, więc tam chodziłyśmy na dyżury.
Barykadę mieliśmy na Królewskiej, więc ja tam poszłam. Przydzielili mnie oczywiście. No i tam znowu były dyżury. Mało było rannych, ale stamtąd nosiło się jakieś meldunki do kwatery dowództwa, która była na Hożej, przy Marszałkowskiej. Przeważnie nocą trzeba było przejść przez aleje Jerozolimskie, gdzie był wykop.
Na Królewskiej byliśmy w ruinach domu. Wchodziłyśmy na wyższe piętra i gotowałyśmy tam nawet jęczmień, jakieś zupy dla żołnierzy. Więc było tam jakie takie życie.
Były prawie normalne mieszkania. Pamiętam, że tam się wykąpałam. Jeszcze była woda, to się napuszczało piętnaście centymetrów wody do wanny i wchodziłyśmy po dwie, żeby oszczędzać wodę, bo lada chwila mogło nie być.
Tak, nasza kwatera była na Jasnej i chodziłyśmy na Królewską. Czasem dyżur był dwadzieścia cztery godziny na dobę, noc się spędzało tam. Przeważnie były łóżka bez materaców, na których się spało.
Akurat na Królewskiej nie. Chodziliśmy jeszcze z Królewskiej na Mazowiecką, tam było gorzej. Bardziej strzelali. Na Królewskiej, z Ogrodu Saskiego nie było strzelania, nie było walk. A na Mazowieckiej było gorzej.
Jeszcze przedtem byłam w Banku Polskim gdzie poszłam ze Starego Miasta jeszcze i tam byliśmy w piwnicy. Był tam taki nieduży oddział. Nasz kolega z innej kompani, parę sanitariuszek. Pamiętam, że jak tam przyszliśmy, to była niedziela i ksiądz odprawiał mszę. Był taki ołtarz zaimprowizowany – bardzo często były różne msze w piwnicach, dawali komunię bez spowiedzi. I tam w czasie mszy bomba rąbnęła w ołtarz. Ksiądz był chyba ciężko ranny, ale chyba nie był zabity, nie pamiętam. My się już potem wycofaliśmy stamtąd, z Banku Polskiego.
Jeszcze na Starym Mieście, nasza przywódczyni, Bela, powiedziała, że trzeba iść do Wachnowskiego – Wachnowski był dowódcą odcinka. To był wysoki oficer, że on chce mieć swoją sekcję sanitarną. On siedział w jakimś archiwum w sądach. Pamiętam takie półki bez końca z aktami. Ja byłam na czele tej sekcji, ale dziewczyny były pozbierane z różnych kompani. Poszłam i zameldowałam się. On powiedział, że ja nie mam nic do roboty. Nie wiem, dlaczego chciał mieć ten oddział. Leżałyśmy na podłodze i czekałyśmy na rannych, których oczywiście nie było. No i te dziewczyny zaczęły mi uciekać. Mówiły, że pójdą do oddziału zjeść coś czy przynieść coś. Szły i już nie wracały. Ja zostałam z jedną tylko. Co ja mogłam zrobić? No nie mogłam ich zatrzymać.
To była sekcja. Było nas chyba pięć. Zostałam z jedną i czekałyśmy. W końcu nas odwołano na szczęście. To był jeden dzień. Stwierdził, że nie potrzeba sanitariuszek.
Nie, właściwie nie.
Oni siedzieli w piwnicach. To było okropne. Siedzieli, jęczeli, narzekali.
Jeżeli mogli, to pomagali. Nie dawali swoich zapasów. Ale były piwnice na Królewskiej pełne rzeczy, które oni poznosili z mieszkań. Niektórzy sobie coś brali. Było zimno w nocy, już był wrzesień. Ale niby tylko potrzebne rzeczy. Narzekali, ale takich ostentacyjnych sprzeciwów to raczej nie było. Chcieli nam pomagać…
Szłam do mojej babki, która mieszkała na Wiejskiej. Oczywiście musiałam się odmeldować. Właściwie trzeba było tylko przejść przez Aleje. Moja babka była już bardzo stara. Leżała w pokoju od tyłu. Ona nawet nie bardzo się orientowała, o co chodzi, chociaż była wielką patriotką. Dowiedziałam się, że mój brat zginął na Powiślu i w takim razie postanowiłam dać jego buty z cholewami jednemu z kolegów, który butów nie miał. I nie mogłam znaleźć tych butów. Wspinałam się na jakąś szafę, ale te buty tak były zapakowane, że ich nie znalazłam. Babka stale powtarzała: „Co ty tam tak szukasz?”. Ona się nie orientowała, że ja mogę czegoś potrzebować dla kogoś. I nie znalazłam. On poszedł do niewoli później w innych butach.
Tak, do babci. Raz czy dwa. A tak to chodziłam pomagać do tego szpitalika na Hożą. Ponieważ nasi koledzy, po wyjściu z kanału, byli na Czackiego pod bankiem znowu w piwnicach solidnych. Tam było paru rannych i nasza Bela powiedziała, żebym poszła przyprowadzić jednego z nich, który mógł chodzić. On miał masę odłamków w ciele, stracił oko. No i poszłam. To było okropne, bo jak szłam, to na Wareckiej zaczęli bombardować. To były szafy albo krowy – takie pociski. Jak się słyszało pierwszy odgłos, to się widziało, że będzie pięć, a potem – buch! – trafiały. Jak przechodziłam przez Warecką, to usłyszałam. Był taki strasznie marny domek. Wbiegłam tam, stanęłam przy ścianie. Od wybuchu czy podmuchu ten domek też zaczął się trochę walić na mnie. Więc też mnie trochę przysypało, ale niegroźnie. Czym prędzej wybiegłam i szłam dalej.
Przypomniało mi się jeszcze, jak szłyśmy z moją koleżanką wtedy z ulicy Zgoda na Stare Miasto, to chciałyśmy – nie wiem dlaczego – iść Nowym Światem. I tam jakiś gołębiarz nas dopadł w gruzach i jak zające uciekałyśmy przed nim po jakichś bramach. No i poszłyśmy inną drogą.
[Wracając do tematu] wtedy trochę mnie przysypało, poszłam dalej. Między Warecką i Świętokrzyską to były tylko gruzy. Gołębiarz siedział chyba na prewencjaku, a oni strzelali, jak tylko widzieli jakiś ruch, więc trzeba było jakoś bardzo nisko tam iść, żeby przejść.
Jakoś przeszłam, doszłam do Czackiego, ale później z tym moim kolegą, który był bardzo słaby, trzeba było z powrotem, więc co chwila stawaliśmy czy kucaliśmy za jakimiś gruzami. On co pewien czas mówił: „Ja już dalej nie mogę”. Trzeba było robić przystanki. Na szczęście na Górskiego mieszkała nasza koleżanka, której akurat tam nie było, bo byłam z nią w oddziale. Poszłam do jej ciotki, która tam mieszkała i ona dała jakieś jedzenie. On usiadł na ławeczce na podwórzu i mówił, że on już umrze, że już dalej nie może. Ja zataszczyłam go dalej. Było parę takich przystanków. Doszliśmy do Marszałkowskiej jakoś. Na Pięknej była moja szkoła Platerówny i tam w piwnicy był zrobiony szpital. Poszłam tam bo tam były moje koleżanki szkolne i tam mu coś dali do jedzenia, żeby nabrał sił, bo on nie miał siły. Potem poszliśmy przez Marszałkowską na tę Hożą (już nie pamiętam, ile było tych przystanków, ale dużo), poszliśmy do mojej szkolnej koleżanki, której mieszkanie było nie ruszone na Marszałkowskiej. Tam zjawił się jakiś lekarz – bo ten mój kolega już zupełnie osłabł – i powiedział, że trzeba mu zrobić transfuzje krwi. Trafił się jakiś taki żołnierz silny, nie zmęczony i zrobili mu transfuzję krwi. I już wtedy poszliśmy na Hożą. Jeszcze jakieś zupy były po drodze, które on jadł.
To na ogół byli harcerze.
Wszyscy byli wtedy młodzi. Nasz dowódca był najstarszy, ale to był dawny harcerz. Oni mieli obozy nad Wigrami i dlatego odział był pod nazwą „Wigry”. Oni mieli takie poczucie koleżeństwa. Dziewczyny nie wiem, czy były harcerkami.
Jeszcze nie powiedziałam, że tam na Starym Mieście zostały nasze trzy koleżanki z rannymi – tymi, którzy nie mogli się ruszyć. To były bohaterki, bo one przeszły gehennę. Tych chłopaków pozabijali z wyjątkiem paru. W tym szpitalu na Długiej. Tam ich wyprowadzali Niemcy z rannymi, którzy szli, opierając się na jakichś szczotkach, ale przecież niektórzy nawet nie mogli butów włożyć. Ale o tym dowiedziałam się później.
W oddziale... jeszcze na Śródmieściu nieźle. Bo nie bardzo wiedzieliśmy, co tam się stało na Starym Mieście, że oni tam wyrżnęli, kogo mogli, wrzucali granaty do piwnic z chorymi.
Chyba tak... Może ci starsi byli sceptycznie nastawieni, ale młodzi byli bardzo entuzjastyczni. Z tym, że właśnie potem przecież Mokotów padł i też przeżyli straszne rzeczy w kanałach. Ale mnie się zdaje – może byłam naiwna i ślepa – ale wierzyłam cały czas, że zwyciężymy.
Też. Tak byliśmy nastawieni.
Zdaje mi się, że minimalnie. Za rzeką mordowali nas coraz więcej, w Śródmieściu też, więc niby zbliżali się stale.
Tak, ale to były znajomości sprzed konspiracji albo stare znajomości z Konstancina. Ta moja przyjaciółka była łączniczką dowódcy, więc ona nie była z nami na barykadach. Zaprzyjaźniłyśmy się, jak to normalnie bywa, z tymi z konspiracji, ale z niektórymi znałyśmy się jeszcze dawniej.
Msze były właściwie przy każdej okazji. Wieczorne msze jeszcze na Długiej. Była tam taka sala, gdzie przychodził ksiądz i dawali komunię świętą. W kościołach to nie bardzo, gdyż były już zbombardowane przeważnie. Msze były też w piwnicach.
Trochę ludności cywilnej przychodziło, jeżeli byli w pobliżu, ale te msze były dla nas, dla powstańców. Oni byli wystraszeni, okropnie nieszczęśliwi, wszystko tracili przecież.
Nie, ale wiem, że brali śluby. Kiedyś taka młoda para – oboje byli ranni – brała ślub w katedrze. Oboje umarli potem. Wzięli ślub, nim zostali ranni. Były takie okropne tragedie: leżeli na noszach, trzymali się za ręce i nie chcieli się rozstać. Ale potem po kolei poumierali.
Śluby były stale, przy każdej okazji. U nas w oddziale akurat nie było żadnego, ale ciągle się o tym słyszało, widziało się jakieś pary idące. Przyczepiali sobie coś – bo kwiatków oczywiście nie było – żeby podkreślić, że to ślub. Były. Często później ginęli.
Tak, wszystkie podwórka były zasłane grobami. Już nie było gdzie grzebać. Na Starym Mieście, jak wynosiłam ten krzyż, właściwie tego Chrystusa cudownego, z katedry – był taki moment, że mieliśmy dyżur przy katedrze i przybiegł ksiądz, że katedra się pali i że trzeba wynieść tego Chrystusa cudownego (legenda mówiła, że miał prawdziwe włosy, które odrastały), żeby ktoś przyszedł pomóc. Więc poszłyśmy we dwie, z Basią Gancarczyk, Piotrowską z domu i jeszcze paru kolegów. Ksiądz wszedł na ołtarz i zdejmował tego Chrystusa. Trzeba go było przenieść przez piwnicę, a tam były wąskie przejścia, zawalone ludźmi – tam w piwnicach były narzekania straszne, bo ci ludzie siedzieli w okropnych warunkach i klęli na nas. Okazało się, że ręce ma na śruby, więc je odśrubowali i donieśliśmy go do wejścia do piwnicy, a dalej już nieśli go chłopaki. Może dzięki temu przeżyłam Powstanie, że pomagałam. Był strach, że kolejna bomba trafi w ten ołtarz, ale ten ołtarz rzeczywiście nie został zbombardowany ani spalony, tylko inna część. Tam były okropne walki w katedrze.
Tak, roznosili Biuletyn Informacyjny, taki, jak w czasie okupacji drukowali. Więc to się czytało. Ale my nie bardzo mieliśmy na to czas. Szalenie byliśmy wszyscy zajęci. W wielu oddziałach robili fotografie, filmy – u nas tego nie było. Był kolega, który zrobił nam fotografię: z koleżanką niosłyśmy jakiś wielki gar zupy. Ale on to zakopał, a potem nie mógł tego znaleźć. Nie było warunków do fotografowania czy do kręcenia filmów. Ale byli na szczęście tacy, co to robili na Starym Mieście.
Każdy z nas miał krewnych czy znajomych w innej dzielnicy, więc wszyscy byli zainteresowani, co się dzieje gdzieindziej.
Tak.
Nie pamiętam. Chyba nie.
To właśnie były te ogniska. Mieliśmy takiego jednego śpiewaka, który później był asystentem na SGGW, jak się okazało. I on śpiewał, ale śpiewał okropnie, więc wszyscy liczyli, że może on nie będzie śpiewał. No ale śpiewał. Były też jakieś chóralne śpiewy patriotycznych piosenek.
Tak, na Jasnej – tam mieliśmy kwaterę. Wiedzieliśmy, że był podpisany już rozejm, że poddaliśmy się. Nagle zaczęliśmy chodzić po mieście, nie pod barykadami, tylko normalnie po ulicach, które były zawalone gruzem.
Nie pamiętam. Na pewno dowódca nam powiedział, bo skąd mogliśmy wiedzieć, że toczą się rozmowy. To nie wpłynęło zbyt dobrze na nasze morale, ale nagle zaczął się normalny tryb życia, z tym że nie było prawie nic do jedzenia. Zbieraliśmy się i gadaliśmy, co będziemy robić po wojnie i jak się wydostaniemy z Warszawy. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje pod Warszawą.
Ten, kto miał jakichś krewnych, to szedł ich odwiedzić. Ja poszłam do mojej babki. Zjadłam cały słoik smalcu, tak byłam wygłodzona. Szykowali się wszyscy do ewakuacji. Zdobyłyśmy z ciotką jakieś nosze dla babki, bo przecież nie mogłaby iść. Jak wszyscy mieli wychodzić z Warszawy, to była taka odprawa. Każdy gromadził ciepłe rzeczy czy coś takiego, bo przecież to było lato, a jeśli wiadomo było, że idziemy do jakiegoś obozu... Pamiętam, jak staliśmy w szeregu na Jasnej, dowódca pytał się każdego, czy ma jakichś krewnych w mieście, z którymi mógłby wyjść. Nie chciał skazywać wszystkich na obóz, bo nie wiadomo było, jak to będzie. Spytał się mnie, a ja powiedziałam, że mam babkę i powinnam ją właściwie wynieść z Warszawy. On powiedział: „natychmiast idź do babci”.
Więc poszłam do babci, a oni poszli wszyscy do niewoli. Jeszcze u babki byłam dwa dni, a potem była ewakuacja. Babka była drobniutka, malutka, wydawało się, że lekka, ale same nosze były ciężkie. Niosłam je z taką gosposią. Mdlałyśmy. Trzeba to było nieść z Wiejskiej na Śniadeckich. Był tam taki punkt. Już nie pamiętam, ale tam babkę zabrali z tą gosposią. Była jeszcze moja ciotka, tez stara. W każdym razie babkę zabrali, ciotka poszła z babką. My szłyśmy jeszcze kawał drogi. Ja miałam jakiś plecak ze swoimi rzeczami. Po drodze stały jakieś podejrzane baby i mówiły: „daj ten plecak, ja ci poniosę”, ale tam były wszystkie moje „skarby”. Już wolałam nieść plecak i babkę, niż dać jakimś babom, które na pewno by go ukradły. Jakieś takie okropne baby. Doszliśmy do jakiegoś punktu zbornego, gdzie nas załadowali na pociąg do Pruszkowa. To pamiętam, że były takie lory otwarte, takie platformy. W Pruszkowie nas wyładowali. Poszliśmy tam, gdzie są te hale w Pruszkowie. Tam babka leżała na noszach, a my z ciotką byłyśmy razem czy się odszukałyśmy. Trochę miałyśmy jedzenia, ale niewiele, więc trzeba było zdobyć chociaż jakąś zupę. W Pruszkowie było okropnie, takie koczowisko.
Tak, znajomych, tak nagle, w dziwnych miejscach jak latryna na przykład. Coś potwornego. Na szczęście była tam moja ciotka, szalenie energiczna. Całą wojnę przyjmowała uciekinierów z obozów i zrzutków, Anglików. Szalenie była dzielna i odważna. Ona od razu wkręciła się do Czerwonego Krzyża, chodziła z opaską. Ona mnie znalazła i powiedziała: „tak dobrze wyglądasz!”. A ja po słoiku tego smalcu tak dobrze wyglądałam. Chciałam z siebie zrobić ranną, więc włożyły mi z jakąś pielęgniarką rękę na temblak. Stanęłam przed taką komisją. Lekarz był z Niemiec. Pytał, co to jest, a ciotka gadała za mnie, że byłam ranna. I puścił mnie jakoś. Ciotka zorganizowała taką całą grupę młodych ludzi. A babkę zabrali i wywieźli gdzieś pod Kraków z ciotką. Na szczęście. A tę gosposię wywieźli na roboty. Mnie jakoś wypuszczono z Pruszkowa z obozu i potem już Węgrzy nam pomagali. Wojskowi Węgrzy szalenie pomagali Polakom. Miałam jakimś cudem paczkę papierosów, bo nie paliłam. I za tę paczkę papierosów ci Węgrzy dowieźli nas do takiego pół-zakonu, to były chyba Magdalenki, niedaleko Pruszkowa. Jakieś upadłe dziewczyny, którymi zajmowały się zakonnice.
Tak, to było parę osób. Potem się wszyscy rozpierzchli. Chodziło o to, żeby wyjść z obozu, poza druty. Potem każdy sobie radził, jak mógł. Niektórzy wsiadali w pociągi, które kursowały do Milanówka, a ja pojechałam z Węgrami do tych magdalenek. Tam już było trochę rodziny. Przygarnęły mnie. No to już koniec Powstania…
Po drodze pojechaliśmy do innej ciotki, która mieszkała gdzieś koło Grójca, tak mi się zdaje. Cały czas ci Węgrzy nam pomagali, no bo iść takie kilometry… Tam u niej byłam jedną noc, a potem Węgrzy zawieźli mnie do Obór. To był dzień, 11 października, kiedy wyrzucali nas z Obór, bo przyjechał do mojej matki starosta w czasie Powstania i spytał: „Gdzie są pani dzieci?” A matka odpowiedziała: „W Warszawie.” W takim razie wyrzucili nas – nie komuniści, ale Niemcy, za to, że byliśmy w Powstaniu. Moja siostra zresztą trafiła do oddziału na Pradze, to tam Powstanie trwało dwa dni. I wywieźli ich do Pruszkowa też. Jakoś się stamtąd wydostała. Tak że jak ja przyjechałam do domu, to stały paki zapakowane, wszystko się wywoziło.
Niemcy nam dali taką, zresztą bardzo ładną, pożydowską willę w Konstancinie. To musieli być bogaci ludzie. Wszystkich Żydów wyrzucali. Tam się upchało to, co było można. Mama rozdała dużo rzeczy. Część sprzedawała, ale kto by tam kupował! I tam, w Konstancinie, siedziałyśmy do wyzwolenia. 16 stycznia poszłam z moją koleżanką w Konstancinie – bo tam wrócili ci mieszkańcy – szłyśmy ulicą i nagle jedzie jakiś człowieczek na takim małym koniku z długą sierścią. Żołnierz radziecki. Miał chyba na sznurku przez plecy przewieszony karabin, jakieś straszne buty, wywłokowe chyba. Przerażony, bo widzi takie domy, których pewno w życiu nie widział. I on jechał ulicą. To był pierwszy żołnierz – wyzwoliciel.
A skądże! Tam byli Niemcy. Później już nie wróciłyśmy. Przeniosłyśmy się do willi mego wuja, bardzo niedaleko tej poprzedniej. I tam zamieszkałyśmy. W Oborach było wojsko niemieckie. Przecież oni dopiero później się wycofali. Pewnego dnia – w styczniu może lub w lutym – zjawił się u nas jakiś urzędnik i powiedział, że w ramach reformy rolnej wszystko nam zabierają. A tam byli Niemcy. Jak przyszli komuniści, to założyli tam przedszkole. Dom zresztą był pusty, mama wszystko wywiozła.
Jak siedziałam w Konstancinie, to zaczęłam pisać pamiętnik, ale wystarczyło tylko na jeden miesiąc. Po 1945 roku ja i moja siostra też (mój brat zginął) chciałyśmy się dostać na jakieś studia. Ja chciałam na architekturę, a architektura była tylko w Lublinie. No to zrezygnowałam. Później dopiero przenieśli do Warszawy. Zapisałam się na SGGW. Wtedy nie było egzaminu wstępnego.
Nie, tam wszyscy byli albo z lasu, albo z Powstania. Prawie wszyscy, którzy studiowali leśnictwo, to byli chłopaki, którzy byli w oddziałach leśnych. Tak pokochali ten las, że już nie mogli bez niego żyć.
Była rewizja u nas w domu. Zresztą jest to napisane w moim pamiętniku.
Pisałam pamiętnik na jakimś zeszycie, który znalazłam w domu i dałam do przeczytania po wojnie mojemu koledze. On powiedział, że to dobre. [...]Potem w Warszawie mieliśmy jeszcze spotkania w grupach z naszym dowódcą, który później umarł, i kiedyś dowódca powiedział, że jest taki pisarz – Stanisław Podleski – który pisze książkę o Powstaniu, o Starym Mieście (później napisał też o innych dzielnicach), i że on zbiera pamiętniki i [inne wspomnienia]. I dowódca spytał mnie czy coś mam i jeżeli [tak] to żebym mu dała. Ale zdecydowałam, zresztą z moim kolegą, że to trzeba skrócić i poprawić. Skróciłam i zrobiłam wersję bardziej poprawną i dałam Podleskiemu. Dałam mu oczywiście rękopis. Później Podleski umarł, ale miał podobno ogromne archiwum, bo od wszystkich zbierał. Myślałam, że już nie ma tego [mojego rękopisu]... I przypadkiem jego żona po jego śmierci postanowiła zwrócić to archiwum jego autorom i stąd to się wzięło, że znalazły się moje [zapiski]. Moje koleżanki domyśliły się, że to moje, bo nie było podpisane, bo było pisane w czasie okupacji... Może po tym co opisuję, może po charakterze... [...]
Młodzież tupała w miejscu stopami, chcieli koniecznie bić się z Niemcami. Wydawało się, że Niemcy już przegrali wojnę, że już ich nie ma. To były wszystko złe wiadomości, nieprawdziwe.
Trudno mi powiedzieć... Ta wylana farba na placu Krasińskich. Tam były jakieś magazyny czy zrabowali to, nie wiem. Wydawało się, że z Niemcami już koniec, jeżeli rozbili magazyny z farbą i wylali na ulice. Taka ostentacja. Rzeczywiście Niemcy wychodzili. Czasem były całe ulice zajęte. Wydawało się, że się wycofują. Ale przyszli nowi. Ja też byłam entuzjastką. Cała moja rodzina była bardzo patriotyczna. Moich trzech wujów – bracia mojej matki – było w III Pułku Szwoleżerów. Jeden zginął, drugi został kontuzjowany, a trzeci dostał gruźlicy. Babka moja była matką pułku – to były panie, które miały dzieci w wojsku. W domu był więc szalenie patriotyczny nastrój. Powstanie wydawało się konieczne, nieuniknione. Takie jest moje zdanie.