Zofia Skorupska „Bogusia”, „Bogumiła”
Zofia Skorupska urodzona 12 maja 1925 roku w Warszawie, pseudonim „Bogusia”, „Bogumiła”. Byłam tylko sanitariuszką i pracowałam w szpitalu, w pułku „Baszta”.
- Proszę powiedzieć coś o swojej rodzinie, co pani robiła przed wojną? Gdzie pani mieszkała? Gdzie chodziła do szkoły?
Mieszkałam na Chopina. Chodziłam do szkoły na Pięknej, to była prywatna pensja Zofii Wołowskiej. Rodzina była niepodległościowa, ojciec był w legionach, mama też brała udział w walkach. Uciekła z domu mając osiemnaście lat do Lwowa. W domu ciągle były jakieś takie… Zresztą szkoła też wychowywała nas bardzo patriotycznie. Ojciec był głównym księgowym i prokurentem w fabryce Majola – Warszawskie Laboratorium Chemiczne, była tak jak „Puls”, fabryka, perfum mydeł. Mama nie pracowała, pochodziła z rodziny ziemiańskiej zubożałej.
Stanisław Bodytko, a dziadkowie czyli rodzice mojego ojca, mieli cukiernię na Starym Mieście, jedyny dom, który ocalał na Starym Mieście, to ten właśnie na Długiej pod szóstym przy Freta, zresztą zabrany, walczymy już dwadzieścia lat, żeby nam oddali, ale trudności są. Brat stryjeczny też brał udział w Powstaniu, umarł później.
Wiesław Bodytko.
On był też w „Baszcie”, tylko „Odwet”. Jego ojciec, Józef Bodytko, był oficerem rezerwy, został powołany w 1939 roku i zginął w Katyniu.
- Jak pani wspomina przedwojenną Warszawę?
Wspaniale.
Tak, zresztą nasza rodzina była niebogata, ale zamożni byli. Wszyscy mieli ładne mieszkanie i wakacje się spędzało nad morzem czy pod Warszawą. Bardzo dobrze wspominam dzieciństwo i Warszawę, była ładna.
Zofia z domu Świda. Świdowie byli zresztą z dawnej ziemiańskiej rodziny, oni później majtek stracili czy sprzedali, nie wiadomo.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny 1939 rok 1 września?
Ponieważ piszę dziennik od kilkunastu lat i teraz 1 września wspominałam, chyba też był piątek, pamiętam dobrze na Chopina wybuchy, nie wiadomo co. Później w radio ogłosili, że jest wojna. Siedzieliśmy w wielkim przedpokoju parę godzin, dopiero się okazało, co to jest. Później 3 [września] z ojcem poszliśmy pod ambasadę, na rogu Smolnej i Nowego Światu była ambasada angielska. Anglia i Francja wypowiedziały wojnę wtedy. Była wielka radość, zresztą tata mnie zawsze oprowadzał wszędzie na uroczystości, defilady, pochody. Później ojciec wyszedł tak jak wszyscy mężczyźni, wrócił po kilku dniach. Ciekawe, bo miał jeszcze dwóch młodszych braci, ojciec też był oficerem rezerwy i ich nie powołali, tylko najstarszego stryja, który zginął, zresztą chyba w Ostaszkowie on był, później się okazało, że w Katyniu umarł.
- Jak pani wspomina lata okupacji?
Jak wojna wybuchła miałam czternaście lat. Doktor Bitnerowa, która była matką mojej koleżanki, z którą później razem byłyśmy w czasie Powstania, zorganizowała kurs sanitarny dla nas, to był rok 1942. Na komplety chodziłam, uczyłam się, jeszcze byłam w gimnazjum. Naokoło było wiadomo, że coś ktoś robi. To gazetki przenosiłam, to… Okupacja straszna była, ale byłam młoda.
Łapanki widziałam, zresztą uciekałam. Jeszcze mieszkaliśmy na Chopina i niosłam od babci z Długiej, czy tam szłam, ulotki. Torba była z jedzeniem, ponieważ cukiernia była, to od babci dostawaliśmy zapasy żywnościowe i to niosłam i miałam gazetki. To było na rogu Kruczej i Alej Jerozolimskich, jakoś tak się znalazłam, patrzę tu idą Niemcy, tu idą Niemcy, nie wiedziałam co robić, bo ze wszystkich stron. Poszłam, nic mi nie zrobili. Byłam świadkiem egzekucji ulicznej na rogu Senatorskiej przy Miodowej, tam jest tablica, nie pamiętam, w którym to roku [było], właśnie też idąc na Stare Miasto, bo dawniej ciągle się nie jeździło tramwajem, tylko ze Śródmieścia na Stare Miasto piechotą się szło. Idąc do babci Niemcy wszystkich zatrzymali, kazali stać. Przywieźli ciężarówkę mężczyzn, nie wiem czy oni mieli oczy zawiązane, bo zamknęłam oczy. Pod murem ich rozstrzelali, to byłam świadkiem. Drugi raz to znów moja ciocia, żona stryja, który zginął w Katyniu, zaprowadziła mnie na Leszno, naprzeciwko mniej więcej sądów i tam na balkonie wisiało trzynastu powieszonych. Zawsze pamiętam [jak ciotka mówiła:] „Patrz, patrz, żebyś zapamiętała to.”
- Z Chopina musieli się państwo wyprowadzić?
Tak.
- Przyszli Niemcy, powiedzieli, że…
Nie, to było inaczej. Jak Niemcy weszli, myśmy mieszkali pod szóstym, a pod piętnastym przed wojną była ambasada Czechosłowacji. Jak przyjeżdżał Frank z Karkowa, to się tam zatrzymywał. Wtedy wszystkich mężczyzn z całego Chopina zabierali jako zakładników. Mój ojciec co raz to musiał uciekać na Stare Miasto do babci i tam nocować parę nocy. Później była już mowa o tym, że będzie dzielnica niemiecka. Ojciec się postarał, żeby się stąd wyprowadzić i mieszkaliśmy później na Kopernika pod dziesiątym na rogu Szczyglej. Właścicielem był Żyd, późnej do getta zabrany. Tutaj do Powstania mieszkaliśmy. 1 sierpnia wyszłam i już nie wróciłam.
- Należała pani do konspiracji?
Tak. Przysięgę składałyśmy, okazało się to było NOW – Narodowa Organizacja Wojskowa. Szefem sanitarnym była doktor Bitnerowa. Oni mieszkali w tym samym domu co my. Jednocześnie była lekarką w szkole u Wołowskiej tak że ją znałam jeszcze. Jej mąż był adwokatem broniącym przed wojną chłopów. Wyjechał, całą wojnę był w Anglii, nawet był członkiem rządu jakiś czas, później w Ameryce. Ona była z córką i z drugim synem. Ona wciągnęła nas do organizacji, jest książka „Służba zdrowia w konspiracji” o niej też jest. Później została chyba zastępcą szefa służby zdrowia ogólnej na Warszawę.
- Przyszedł łącznik czy łączniczka, że 1 sierpnia macie się zgłosić?
Najpierw byłyśmy skoszarowane dwa czy trzy dni przed Powstaniem na Noakowskiego. Była doktor Bratkowska, która nas szkoliła i u niej w mieszkaniu była nasza sekcja, pięć było nas dziewczyn. Tam nocowałyśmy jedną noc, później nas rozpuścili. 1 sierpnia rano do mnie ktoś przyszedł, ale nie pamiętam kto i dostałam ileś karteczek, które musiałam poroznosić po Warszawie na Mokotów właśnie, zresztą nie znałam Mokotowa, bo przed wojną samodzielna nie byłam, a w czasie wojny tak się po Warszawie nie wędrowało. Z tym że o piątej miałam się zgłosić na róg Pankiewicza i Nowogrodzkiej, tam szkoła była. Tam miałyśmy punkt zbiorczy i tak jak mówili, to miał być punkt sanitarny w „Romie” tak zwany dworcowy, ale tam niestety Niemcy byli cały czas, a myśmy były naprzeciwko. Byłam z Zosią Bitnerówną, była Hanka Bukowska, jej ojciec miał aptekę na Marszałkowskiej i jeszcze dwie dziewczyny, tamtych nie pamiętam czy jedna nawet nie dotarła. Tam nas trzymano w szkole, później weszli Niemcy i wszystkich zagonili do piwnic, a mężczyzn, tak jak pamiętam i słyszałam, że na podwórzu rozstrzelali. Myśmy siedziały w piwnicy, to było straszne właśnie, bo piwnica była mała, wszyscy nie mogli spać naraz, tylko na zmianę się spało, po dwóch czy trzech godzinach część spała, część stała, nie wiem dokładnie ile dni. Okna od piwnicy były zabite, worki z piaskiem, wychodziły na Aleje Jerozolimskie, tam było słychać strzały. Po paru dniach Niemcy nas z piwnic powypędzali i ulicami pędzili na dworzec, chyba to był zachodni i kolejką wieźli. Tłum to był, całe kolumny szły, prawdopodobnie to było 10 sierpnia, tak jak czytałam później, że były ulotki, że Powstanie upadło już, żeby ludność wychodziła, dzieci, kobiety. Nas wypędzili, później ktoś powiedział w kolejce, że w Pruszkowie jest obóz. Myśmy we trzy uciekły. Nie pamiętam tego momentu czy z kolejki czy już tam w Pruszkowie. W Pruszkowie miałam znajomych, to byli przyjaciele moich rodziców, państwo Jurczakowie, pan pracował w fabryce ołówków Majewskich, zresztą mój ojciec zaczynał pracę u Majewskiego w fabryce ołówków, a później tu w Warszawie to byli bracia Karol Majewski, a tamten Stanisław Majewski. Były znane ołówki, mieli znaczek firmowy księżyc z gwiazdką. To byli państwo w wieku moich rodziców, teraz jak się myśli, to rodzice byli jeszcze bardzo młodzi z 1900 roku, to mieli po czterdzieści cztery, trzy lata. Tam byłyśmy jakiś czas, ale się okazało, że Powstanie jest ciągle w Warszawie, a my siedzimy, nie bierzemy udziału w Powstaniu. Ponieważ pan był samochodziarz, miał mapę samochodową, to myśmy mapę wykradły, we trzy rano uciekłyśmy do Warszawy. Szłyśmy polami, ciągle się mówiło, że Niemcy strzelają do wszystkich wokół Warszawy, że Ukraińcy, a my głupie byłyśmy, ja miałam dziewiętnaście lat, Hanka chyba też tyle czy trochę mniej, a Zosia miała szesnaście lat. Doszłyśmy do Chylic czy Chyliczek, znów do znajomych Hanki Bukowskiej, jako etap bliżej Warszawy, żeby dostać się do Warszawy. Tam przenocowałyśmy. Miałyśmy czekać na grupę z Lasów Kabackich czy Chojnowskich, która szła na pomoc, ale tam nam się źle spało i rano też uciekłyśmy. Wsiadłyśmy do kolejki wąskotorowej, która dojeżdżała do Warszawy. W ogóle jak teraz rozmawiamy z moją koleżanką, to trzy idiotki jechały kolejką, która dowoziła mleko dla Niemców w Wilanowie. Wsiadłyśmy, [mówiłyśmy], że jedziemy do Warszawy, bo tam są rodzice, a myśmy tu zostały, zaczęłyśmy płakać. Nie wiem jak się dogadywałyśmy, czy po polsku… Niemiecki niewiele znałam, ze szkoły tylko. Później jechałyśmy „Tylko uważajcie, bo tu bandyci są, strzelają już przy Wilanowie.” A to byli już nasi. W Wilanowie nas wysadzili, myśmy szły ulicą Wilanowską do Sadyby do Fortu Czerniakowskiego we trzy. Przyszłyśmy do fortu, tam nas od razu aresztowali, że skąd się wzięły, że jesteśmy prawdopodobnie szpiegami.
Tak, to był Fort Czerniakowski i dopiero Zosia Bitnerówna sobie przypomniała, że tam ma wujka, który mieszka na Czerniakowie, powiedziała. Wujek przyszedł, on był oficerem w oddziale i nas wypuścili. Myśmy chciały do Śródmieścia dojść, do naszych rodziców i rodzin, do naszego punktu. Po dwóch czy trzech dniach też stamtąd się wyniosłyśmy i szłyśmy na Mokotów [...] Zresztą miałyśmy szczęście, bo żadna z nas nie była raniona w czasie Powstania, był ostrzał jak szłyśmy. Doszłyśmy na Mokotów, nie znałam Mokotowa, chyba ulica Pilicka tam była, najpierw też: „Skąd się wzięłyśmy? Podejrzane trzy dziewuchy przyszły. Jak mogłyście się dostać do Warszawy?” Musiałyśmy znów przysięgę składać, wszystko opowiedziałyśmy, znowu któraś miała znajomą lekarkę, też Zosia, jej mamy znajoma lekarka zaświadczyła. Najpierw nas wzięli do kuchni, obierałyśmy kartofle aż odcisków podostawałam, ale się można było najeść chociaż. Po dwóch czy trzech dniach przydzielili nas do szpitala i miałyśmy być u Elżbietanek, nie byłam tam, moja towarzyszka Zosia tam była, ale szpital został zbombardowany i zrobili pomocniczy szpital na Puławskiej 140. Tam nas przydzielili, tam byłam cały czas, później Zosia, a Hanka gdzieś indziej, już jej więcej nie spotkałyśmy, ona się oddzieliła. Zresztą ona miała przeżycia, była zamknięta w sobie.
Przeżyła Powstanie, ale później ją spotkałyśmy… Ona z głodu umarła. To matka jej umarła, to brat zginął w Powstaniu, ona była sama, samotna, bo nie miała nigdy męża, farmacje skończyła. Później się spotkałyśmy, przychodziła, nawet chciałyśmy jej pomóc, to nie chciała ani żadnej pomocy społecznej, ani żadnej renty. W końcu umarła w szpitalu zagłodzona, bo nie miała z czego żyć.
- Jaki ona miała pseudonim?
Tego nie pamiętam. Pracowałyśmy w szpitalu, tam była sławna fabryka miodu sztucznego. Ten szpital, dom, jest w tej chwili, to jest prawie że naprzeciwko Królikarni, to jest 140, a nas zakwaterowano pierwszy raz na Pilickiej, później tamten dom został zbombardowany i później na Puławskiej 107. Teraz poszłam obejrzeć, okazało się, że to rzeczywiście te domy, po architekturze poznawałam przedwojenne domy. Weszłam nawet do jakiejś pani do mieszkania. Ona mówi, że przed wojną były dwa domy wykończone, późnej dopiero reszta. Później przeszłam drogą pod pomnik na Dworkowej.
Oj tak, nocne. Pierwszy dyżur miałam okropny, bo sala była na dole duża… To był szpital dla cywilów, to straszne było, bo ludzie poparzeni, całe rodziny. Wody nie było, była operacja, akurat pocisk uderzył i operację trzeba było skończyć. Nie było wody i to wszystko na operowanego spadło. Miałyśmy dyżury i noce i w dzień do 27, 26 to już zaczęli atakować Niemcy tak, że myśmy nie mogły już iść na naszą kwaterę, tylko w szpitalu [byłyśmy]. Kazali nam uciekać. Rannych materacami poobkładałyśmy. Później już nie można było wrócić, nie wiem co się stało z rannymi, bo nas stamtąd wypędzili nie Niemcy, tylko nasi, też nie wiem dokładnie gdzie. Gdzieś w jakimś domu siedziałyśmy, czołg podjechał. Później kanałami do Śródmieścia możemy się dostać.
- Ktoś wam przekazał informację, że kanałami możecie się dostać do Śródmieścia, przecież wszyscy chcieli do kanałów?
Nie, tutaj nasz dowódca czy [ze] szpitala doktor „Radwan”, to kazali najpierw nam uciekać, a to będzie punkt sanitarny… Zresztą po drodze byli ranni, to opatrywałyśmy. Później zrobiła się panika, dziki tłum i żołnierze i sanitariuszki i my do kanałów.
- Gdzie pani weszła do kanału?
Chyba w parku Dreszera, pamiętam, że noc była, wieczór, było widać rakiety. W kanałach szło się zresztą w szoku, jak była wiadomość, że Niemcy idą, atakują, czołgi już wjeżdżały, to się uciekało. W kanałach nie wiedziałyśmy już ile godzin jesteśmy, bo ciemno przecież, a to właz, a to gaz, a to coś. Spałyśmy na stojąco. Kanały miejscami były tak małe, że nie można się było wyprostować. Późnej był burzowiec, to woda waliła, to było wysokie, trzeba było przechodzić, nie wiem. Zresztą czy to było wszystko naprawdę czy były przewidzenia też. Nareszcie po iluś godzinach [wyszłyśmy]. Jak chwilę można było stanąć, nie można było rozmawiać, to się siadało w błocie i spałyśmy. Późnej widać, że jest właz wychodzimy. Wyszłam, to tylko kopniaka dostałam od Niemca, przewróciłam się, miałam wiatrówkę…
Na Dworkowej. Ponieważ myślałyśmy, że idziemy do Śródmieścia, do rodziców i wiedziałyśmy, że tam jest głód, tu a na Mokotowie jeszcze było coś niecoś i cebulę niosłam dla rodziców za pazuchą w kurtce, która była przerobiona z bluzy wojskowej mego ojca, całe Powstanie w tym byłam. Niemiec mnie przewrócił, kopnął i to wywalił, cebula się wysypała.
- Jak pani wyszła to było jeszcze przed egzekucją?
Po.
- Jak pani wyszła, zobaczyła…
Zobaczyłyśmy – to co pamiętam – to pełno trupów, naokoło leżeli i płot z drutu kolczastego, tam wisiały zwłoki. Oni byli w kombinezonach, bo na Mokotowie były niebieskie kombinezony. Było widno, to był już 27 [wrzesień], dzień kapitulacji. Myśmy leżały twarzami do ziemi i były karabiny maszynowe, to pamiętam, w nas wycelowane. Miałam świadomość, że to jest koniec, bo nie ma innego wyjścia. Po jakimś czasie szwargotanie, wyszedł ktoś i powiedział, że podpisana została kapitulacja i oni uznają nas za jeńców, idziemy do niewoli, to już się ciemni robiło. Przypuszczam jakaś była szósta godzina, był 27 wrzesień. Przez Puławską [szliśmy], Puławska strasznie wyglądała, porozwalane rzeczy, walizki, firanki, okropnie. Nas zaprowadzono – później się dowiedziałam – do Fortu Mokotowskiego, już noc była. Później nas załadowano, nie wiem ile osób, ile trupów leżało, leżało kilkadziesiąt albo więcej…
Tak, ci co z kanałów wychodzili, a Dworkowa to był ciągle postrach dla Mokotowa. Oni ciągle ostrzeliwali nas i zawsze się mówiło: „Dworkowa, Dworkowa…” Nie wiem jakie tam oddziały niemieckie były. Aha, rannych z fortu na furmanki ładowali, z koniem normalne i gdzieś wieźli. Tam słychać było: „Można uciekać.” Ale nawet do głowy nam nie przyszło uciekać, bo myśmy po kanałach w mokrych ubraniach, które zaczęły chrzęścić, bo przymrozek się robił. Trafiłyśmy do Pruszkowa do obozu. Tam byłyśmy ze dwa dni i zawieźli nas do Skierniewic do obozu, to był jeniecki obóz przejściowy. Tam przyjechałyśmy przed wieczorem, pierwsza noc była w ziemiankach. Pamiętam, że tam byli mężczyźni, Francuzi, różnych narodowości byli żołnierze. Później przeniesione zostałyśmy, same kobiety, do baraku. Tam było chyba nas trzydzieści parę, jakoby to była pierwsza grupa kobiet jeńców, nie wiedzieli co z nami zrobić. Tam byłyśmy przez miesiąc w baraku, zresztą bardzo dobrze nam tam się powodziło, bo skierniewicka AK nas zaczęła dożywiać, niby RGO. Tak jak słyszałam, później czytałam zresztą, że tam był właściciel browaru pan Strakacz, znana osobistość i on nam dostarczał jedzenie. Miałyśmy świniaka, a to smalec, chleb. Później nawet nie jadłyśmy tego chleba, który Niemcy nam dawali, całe stery leżały tego. Miałyśmy przydzielonego ordynansa, Rosjanin to był, Pafnucy nie wiem czy to było jego [nazwisko] czy myśmy [go tak] nazwały. Zawsze było słychać za ścianą siedział, śpiewał po rosyjsku. Nie miałyśmy ani przesłuchań ani nic. Raz do łaźni nas tylko zaprowadzili, później byłyśmy wzywane do komendanta. Podobno kiedyś w nocy – to wszyscy pamiętają – oficer z psem i jeszcze ktoś chodził w nocy i patrzył, [podobno] to był von dem Bach, nie wiem czy to było naprawdę, czy nie. Później nas wzywali do komendanta i pytali kto ma rodzinę w Generalnej Guberni, jeżeli ma, to może do rodziny jechać, to zwolnią. Nie miałam nikogo, tylko w Warszawie miałam rodzinę i miałam w Ostrowcu Świętokrzyskim i pod Ostrowcem. Tam majątek miało moje wujostwo, ale byłam pewna, że tam są już Rosjanie. Byłam akurat na wakacjach, ostatnie wakacje tam byłam i wiem, że tam front dochodził, a okazało się, że nie, że to było jeszcze w Guberni. Moja Zosia przyjaciółka miała ciotkę w Częstochowie, ona podała adres ciotki, ja też, że to też ciotka. Dostałyśmy przepustki i nas wypuścili chyba po miesiącu. Pojechałyśmy. Tam była ciotka Zosi i okazało się, była moja dyrektorka z gimnazjum pani Alchimowicz, tam przenocowałyśmy jedną noc i na drugi dzień zjawili się moi rodzice w ogóle w cudowny sposób. Okazało się, że rodzice byli też wywiezieni, tylko nie przez Pruszków, a przez Ursus, bo tam też zrobili później obóz po 4 października, po kapitulacji. Rodzice i ciocia z Kruczej, pojechali razem, byli w Radomsku, bo tam osiedli. Nie wolno było warszawiakom wynajmować, później myśmy mieszkali na strychu. Rodzice do Częstochowy pojechali pomodlić się o moje odnalezienie. Na dworcu przeczytali ogłoszenie, że doktor Bitnerowa poszukuje córki i syna i adres. Przyszli i mnie znaleźli. To naprawdę cudowne. Zresztą później poszliśmy w Częstochowie pod obraz Matki Boskiej. Moja mama była ewangeliczką, Matki Boskiej u nich nie ma, ale się też modliła. Później rodzina, ciocia się śmiała, że Zosia się modliła do Matki Boskiej. Później cała rodzina się odnalazła, to w Piotrkowie, to w Radomsku.
- Gdzie panią spotkała wolność, wyzwolenie?
Wolność mnie spotkała w Radomsku. Było tak, że byli Niemcy, jeszcze było ich widać, chodzili gdzieś, za godzinę już Rosjanie. Rosjanie weszli do nas, do naszej izby. Pół roku to żyliśmy z tego, że piekliśmy bułki, maślane bułeczki, chociaż nikt tego nie potrafił robić, a ja sprzedawałam to, bo wyszliśmy bez niczego. Mieszkaliśmy właściwie na strychu, wchodziło się po drabinie, w nocy to woda zamarzała nawet, bo nie było ogrzewania. Wyzwolenie, przyszedł oficer z ordynansem i całą noc z moim ojcem rozmawiali. Ojciec znał rosyjski. Przyszliśmy was oswobodzić. Ojciec opowiadał jak przed wojną było, ile zarabiał, że za pensję mógł sobie ileś sto par butów czy czegoś kupić, a ten się dziwił jak mógł kupić, kartek nie było?
- Kiedy pani wróciła do Warszawy?
Dopiero po iluś latach. Przyjechałam zobaczyć, naszego domu na Kopernika nie było, był wypalony, nie było gdzie [mieszkać]. Ojciec był w takim stanie, że nie chciał tu i pojechaliśmy na Ziemie Odzyskane do Złotowa. Tam mój tata dostał dobra posadę i mieszkanie było. Tam pobyliśmy parę lat, wyszłam za mąż, później wyjechaliśmy stamtąd, byliśmy w Poznaniu. Do Warszawy wróciłam dopiero w 1949 roku.
- Czy była pani represjonowana za przynależność do Armii Krajowej, za udział w Powstaniu?
Nie byłam, ale w pracy się nie przyznawałam do tego, zresztą tak jak mój ojciec, jak szukał pracy, to miał życiorys już napisany, później przepisywał. Nie był z inteligenckiej rodziny tylko z rzemieślniczej i inne takie rzeczy, że był oficerem, że był w legionach, to naturalnie nie [pisał], czy moja mama, że w obronie Lwowa brała udział, nie. Nie byliśmy [represjonowani], ale cały czas wierzyło się, że to nie może trwać. W Radomsku na ulicy zobaczyliśmy czołgi radzieckie i mój tata mówi „A może Józio [wróci], w Rosji był.” Aha, bo raz od stryja, który był w Katyniu, był list, tylko raz, że jest w obozie w Związku Radzieckim, a się okazało, że stryj już dawno nie żyje.
- Dlaczego pani przyjęła pseudonim „Bogusia”, „Bogumiła”?
To nie ja przyjęłam, tylko mi taki narzucili pseudonim już na Mokotowie. Chciałam jakiś inny, już nie pamiętam jaki, to miał być Kinga. „A to już jest Kinga.” Tak nam narzucono.
- Czy jakby pani znowu miała dziewiętnaście lat, poszłaby pani drugi raz do Powstania?
Chyba tak, to są pytania… To wszyscy wiedzieli od pierwszego dnia, że się z Niemcami walczy, że się nienawidzi, że kiedyś dojdzie do tego. Poza tym jak mówią: „A po co? A niepotrzebnie.” – To niemożliwe było. Parę dni przed Powstaniem, to Niemcy uciekali dosłownie na krowach, na wozach. Mieliśmy pana znajomego, który zawsze mówił: „Niemcy tu już zostaną [na] zawsze.” Później chodził na dworzec patrzeć jak to jest. To by samo wybuchło. Poza tym była taka rzecz, że Niemcy mieli plany, żeby zniszczyć Warszawę. Wtedy kazano rowy kopać i nikt się nie zgłosił. Nikt się nie zastanawiał. Zresztą tak jak się śmiejemy, że nas tak uczono, że największym honorem i zaszczytem, to umrzeć za ojczyznę i w domu ciągle to było. Były imieniny czy mamy mojej czy ojca, to przychodzili do ojca dawni znajomi, koledzy, czy nawet stryjowie, śpiewało się piosenki legionowe, były dwa karabiny, z którymi ja i mój brat… To jedyny mój brat stryjeczny, nie miałam rodzeństwa, on też, o dwa lata starszy. Tym się żyło. U nas w domu obchodziło się 11 listopada czy 3 maja, rocznice, tak byłam wychowywana i szkoła też [uczyła patriotyzmu]. To była prywatna szkoła katolicka Wołowskiej, były dwie: jedna to była Platerówny na Pięknej 26, a nasza szkoła 28, obok. Zresztą tak samo później, po Powstaniu, po wejściu, cały czas się też czekało.
Warszawa, 4 września 2006 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama