Mieczysław Urbaniak „Różyc”
Mieczysław Urbaniak, [urodzony] 23 października 1919 [roku] w Konstancinie Jeziornie, pseudonim „Różyc”. Porucznik.
- Co pan robił przed 1 września 1939 roku?
Chodziłem do szkoły.
- Gdzie pan chodził do szkoły?
Do Przyszłości, na [ulicy] Śniadeckich siedemnaście.
- Jak wybuchła wojna, to, co się z panem stało?
Jeszcze przed wojną... Na terenie działał oddział „Strzelca”, a my byliśmy w [trakcie] przysposobienia wojskowego i pomagaliśmy trochę. Nauczyliśmy się strzelać tak, że byłem mistrzem w strzelaniu – na dwieście metrów to nie było cudów – musiałem trafić. Jak pojechaliśmy do Rembertowa na zawody strzeleckie, to zajęliśmy pierwsze, drugie i czwarte miejsce, bo trzecie, powiedzieli po cichu, że: „Damy gospodarzom”. [...] To nam się przydało potem.
- Gdzie pan mieszkał przed wojną?
W Jeziornie. Co robiłem jeszcze? Latałem. Byłem pilotem szybowcowym. Miałem kategorię „C”. Turystyką trochę się zabawiałem – przeprowadzałem kajaki na Polesie: Warszawa – Brześć, kanał Bieda, Niemen, Biebrza, Narew, jak się uda Prypeć-Choryń... Takie kółeczko – tysiąc pięćset kilometrów.
- Co się z panem stało jak wybuchła wojna?
Byłem w domu. Mój ojciec prowadził w Jeziornie restaurację, tak, że siedział w domu. Nie miałem ciężko finansowo, chociaż potem to było gorzej, pod koniec Powstania, ponieważ potem nam zabrali ten lokal.
- A jak pan zetknął się z konspiracją? Jak pan trafił do Powstania?
To była taka historia, że w 1939 roku uciekaliśmy za Wisłę. Potem kazali [nam uciekać], powiedzieli, dalej. [...] Trafiłem potem na oddział generała Kleeberga. Też pamiętam, było pod wieczór już, stoimy we wsi, a Kleeberg przychodzi, z oficerami stał, i pyta się [nas]: „Co to za wojsko?”, [A my na to]: „A, strzelcy”, „Co chłopcy tu robicie?” [Odpowiadamy]: „Czekamy”. Chcieliśmy do niego wstąpić, [pytamy]: „Weźmie nas generał do [swojego] wojska?”, A on mówi: „Nie, nie, za młodzi jesteście, ale...idźcie do domu, jeszcze się przydacie.”
- Pamięta pan, kiedy to było?
W 1935 roku. Ale potem powiedzieliśmy Kleebergowi, że trzy kilometry od miejsca postoju, stał pociąg ewakuacyjny pełen karabinów, amunicji – przede wszystkim amunicja lotnicza, wielkie pociski były, bomby, cukier był, mundury, benzyna była. I Niemcy podjeżdżali tam czołgami tankować benzynę. A on mówi: „Tak?”. Zawołał jakiegoś sierżanta i mówi: „Weźcie paru ludzi i idźcie tam. Niech oni was zaprowadzą. Krany odkręcić, podpalić i spalić ich.” I tak żeśmy zrobili. Dali nam paru żołnierzy, parę wiader, odkręcili zawory z cysterny, żeby się benzyna polała, ścieżkę zrobili z tej benzyny, żeby dalej odejść, no i [zapalili] zapałeczki i to poleciało z hukiem – bomby pięćset kilogramowe to latały po trzysta metrów. Nie wybuchały, bo nie było do nich zapalników, zapalniki były oddzielnie w drugim wagonie.
- Później pan wrócił do Warszawy?
Potem żeśmy wrócili do Warszawy.
- I co pan robił w Warszawie?
Nas było pięciu kolegów, chodziliśmy do gimnazjum. Każdy do innego. Jeden z kolegów złapał kontakt… To się nazywało wtedy Szare Szeregi...
- Pamięta pan nazwisko kolegi?
Pamiętam, Czarek Edmund. Nie żyje. I wciągnął nas [do Szarych Szeregów]. Cośmy robili? Prowadziliśmy wywiad, bo w Konstancinie mieścił się cały sztab na Rosję. To było jedno zbiorowisko sztabowców, samochodów niemieckich. Myśmy pisali, siedzieliśmy na szosie i spisywaliśmy z tabliczek rejestracyjnych znaki rozpoznawcze. Wtedy miałem pseudonim „Selar”. Potem zrobiło się z tego ZWZ. Byłem w Szkole Podchorążych. Tak się stało, że dwóch moich starszych kolegów miało wpadkę w Warszawie. „Grzegorz” był jednym z tych ludzi, „Grzegorz” to był dowódca batalionu, za co dostał „Virtuti Militari.” Oni mieli, prowadzili perfumiarnię i ktoś dał donos, że tam jest radio. I oni tam siedzą, ci trzej chłopcy, panowie, a [nagle] weszło trzech Niemców i zrobili rewizję. Oni wiedzieli, że mieli tam trochę może nielegalnych spraw... Dwaj koledzy uciekli, a „Grzegorz” rzucił się na nich, na tych Niemców sam. Rozpoczęła się strzelanina, chyba dostał parę kul, ale powierzchowne rany miał i ci Niemcy w końcu uciekli. Wystrzelali amunicję i uciekli. I tak ocalał. Ponieważ byłem z nimi blisko w kontakcie, to mnie wyłączyli z miejsca. Bali się, że będzie jeszcze jakaś wsypa, że [Niemcy] trafili na ten ślad, to mogli iść dalej. Jeden, ci koledzy...W każdym razie wyciszyli nas, zerwaliśmy kontakty. Zezłościłem się, bo [przez] parę miesięcy nie miałem żadnych kontaktów i przeszedłem do – koledzy mnie namówili – sił zbrojnych, których batalion był na terenie. Jak się zaczęło, ja mówię: „Co za różnica?..”, Poszedłem.Nie bardzo mi się tam podobało.
Kończyłem dalej „podchorążówkę”.
- A dlaczego się panu nie podobało? Chciał pan czynniej, bardziej aktywnie coś robić?
Wiele rzeczy mi się nie podobało. Na przykład dali mi lekturę… co to było… Konstytucja Trzeciego Maja. Oni byli przeciwni tej konstytucji. Za to ja się uczyłem cały czas, że to była chwała dla nas. Poza tym... Podczas jednej takiej lekcji przyszedł porucznik „Gryf” i zaproponował, no właśnie... Mówię, to było w formie propozycji, ale to był prawie rozkaz wzięcia udziału w napadzie rabunkowym na firmę włoską Salvatore [niezrozumiałe]. To było na Krakowskim Przedmieściu. Chodziło o zdobycie pieniędzy, bo mieli gdzieś broń, ale nie mieli pieniędzy, żeby ją kupić. Wszyscy, cała sekcja się zgodziła. Rozpracowali to – co, jak robić. W każdym razie trzy łączniczki nam doniosły broń na miejsce. Braliśmy…, zabraliśmy broń, zanim żeśmy doszli do tego sklepu, to chyba trzy razy żeśmy chowali się w bramie, bo patrole szły. To było przed Wielkanocą. Patroli [niemieckich] było od groma na Krakowskim [Przedmieściu]. Ja mówię: „Jak my z tego wyjdziemy?” No, ale nic... Weszliśmy do tego sklepu, pogadaliśmy, że chcemy płyty kupić, potem: „ Rączki do góry!” Jakaś pani krzyczy:
Ich bin Deutche! Ich bin Deutsche! . Przestała się chwalić, że jest landdojczką. Ja miałem za zadanie skoczyć do drugiego pokoju i odłączyć telefon. To był taki pokój, po schodkach się tam wchodziło. Parę schodków było. Ostatnie spojrzenie rzuciłem za siebie – zobaczyłem, że do sklepu wchodzi Niemiec. Jak zobaczył co jest, to się cofnął. Ja wtedy [...] [odzyskałem] przytomność umysłu – rzuciłem się za nim. Krzyknąłem: „Chłopcy! Pryskajmy!” Już mnie nie było i za tym Niemcem pobiegłem.[...] Krakowskie [Przedmieście] to nie jest szeroka ulica. Krakowskim [Przedmieściem] szedł. [Szła] kompania Niemców, śpiewali sobie to:
Heili, heilo… i ten Niemiec biegł do nich. Biegł do tych Niemców, żeby ich zawiadomić o tym [napadzie]. Zabiegłem mu drogę tak, że ta kompania szła, ocierała się plecami o mnie, a ja miałem w kieszeni pistolet i krzyknąłem do tego Niemca: „Gerade aus!” To nie było dobrze, [poprawnie], ale zrozumiał. Oczy mu się szerokie zrobiły. Stanął, odwrócił się i poszedł w kierunku Alei. Poszedłem za nim jeszcze parę kroków i potem do [ulicy] Książęcej, Czerniakowską wróciłem do domu. Wszyscy zdążyli. Nikt nie został aresztowany, zatrzymany, bo wszyscy zdążyli uciec. Ja się dziwię sam sobie, że...To nie było czasu bać się. Nie było tego. Nawet jedna myśl mi nie przeszła, żeby się bać. Musiałem tego Niemca zatrzymać i spowodować, żeby on Niemców nie zawiadomił, bo jakby wpadł na tę kompanię Niemców, to by nas wszystkich wygarnęli. A przecież ten Niemiec, to był tchórz, bo jak stałem tyłem do Niemców – a szła cała kompania – to wystarczyło, żeby mnie popchnął, ja bym nawet pistoletu nie zdążył wyjąć i by mnie za łeb złapali! Tak było. Szczęśliwie właśnie.
- Jak pan trafił do Powstania ?
Do Powstania... Otrzymałem w Batalionie „Łączyńskiego” sekcję, która składała się z pięciu ludzi. Ta sekcja się rozleciała, bo kolega prowadził to jakoś nieudolnie. Zrobiłem z tego w końcu pluton: zebrałem ludzi i to ludzi, którzy umieli strzelać. Pozbierałem właśnie tych strzelców z terenu.
Tak. [...]
Podlegałem bezpośrednio..., To zależy, kiedy. Tak, to podlegałem bezpośrednio „Szaremu”, dowódcy batalionu, ale jak już Powstanie wybuchło, to był dowódca plutonu, dowódca kompanii... Podlegałem dowódcy kompanii. Powstanie się zaczęło. Matka [była] u mnie, w moim domu. Na parę dni przed Powstaniem, jak kolejka [niezrozumiałe] podjechała, wysiadła kompania Niemców i od razu biegiem wskoczyli do mojego domu, zajęli cały dom. Oni wiedzieli, że coś będzie. Tak, że ja nie miałem jak wyjść. Matka mi wyniosła plecak na ulicę, pozbierałem się i poszedłem do Żbirkowa. Przyszedłem, zaalarmowałem, przede wszystkim mój pluton– wszyscy się stawili momentalnie. Wszedłem, tam było takie podwóreczko, piekarnia i tam siedzieliśmy. Tak sobie myślę: „Co to będzie?” Przecież ja wiedziałem, że jest mało broni, jak to będzie... A Niemcy byli w Żbirkowie. Trochę się zdenerwowałem, ale nic nie mówiłem. Nareszcie słychać strzały, za chwilę przybiega goniec: „Pluton na zbiórkę, po broń”. To ja dotknąłem. Okazało się, że ci Niemcy na krótko przed Powstaniem zrobili taką [akcję], dowódca zebrał ich wszystkich – swoje wojsko w jedno miejsce, ale że nic się nie działo, to ich rozpuścił z powrotem. Weszli w taką studnię, można powiedzieć, między budynkami. Wtedy [ich] zaatakowali chłopcy, stanęli za erkaemki na piętrze, oddali serię strzałów – Niemcy się poddali. Wołali do poddania. Nie mieli tam żadnej szansy.
Jeden oficer chciał zorganizować jakiś opór, to został zastrzelony tak, że Niemcy wiedzieli, że tu żartów nie ma. Poddali się wszyscy. Zdobyliśmy sto karabinów. Mnie to rozśmieszyło, jak ten erkaem – taki niemiecki piękny – jak go załadować? Myśmy go nie znali.
Tak. Niemców zapytaliśmy. Oni grzecznie w szereg ustawili się i nas instruowali, jak go obsługiwać. Grzecznie bardzo. My też żeśmy ładnie się z nimi obeszli, bo oni mieli kilku rannych, sanitariuszka ich wzięła do drugiego budynku, bo tam był punkt opatrunkowy. Choć Niemcy byli przerażeni, że my ich rozłupiemy. Przyszli i powiedzieli: „Wszyscy opatrzeni, no dobra.” Wzięli jednego z naszych ludzi i to z moich ludzi, psia krew, ustawili, żeby pilnował ich w tym budynku. Tam myśmy dalej… Tam się zaczęła cała tragedia – za lekko wszystko poszło... No i...[szliśmy] na Jeziorne i tu się podzieliliśmy. Jedni poszli jedną szosą, a myśmy poszli drugą szosą. Część poszła do Lasu Kabackiego z porucznikiem „Miłoszem”, a szosą szedł „Szary”. Mój pluton szedł z porucznikiem „Gryfem”. Idziemy na Jeziorne. Padły do nas strzały z działka przeciwlotniczego. Widziałem jak pociski wchodziły i się rozrywały, ale... niecelnie. Przyszliśmy do Jeziorny. Mówię: „Panie poruczniku, pójdę na zwiady. Gdzie są Niemcy zobaczę.” „No dobra.” Poszedłem, zobaczyłem, że w domu nie ma Niemców. Pytam się : „Gdzie są?”, a Niemcy zajęli [leżący] przy moście na rzece Jeziorce dom Kamińskiego, który był [niezrozumiałe] murowany. No, poszedłem [i] zameldowałem. Rozpoczęła się też awantura – trzeba było przepędzić Niemców z tego zajętego domu. I tu była tragedia. „Szary” się wdał w rozmowę z Niemcami – chciał ich zmusić do kapitulacji. To była noc. Rzucili granat – zginął on i „Stalowy”... Ja zająłem dom naprzeciwko domu Kamińskiego przez ulicę. Jeszcze przedtem zanim zaszedłem, tośmy obserwowali ten budynek zza figurki Matki Boskiej murowanej. Niemiec rzucił granat. Granat wybuchł i dostałem w nogę. Od razu mi noga zdrętwiała, idę do kolegów [i mówię]: „No, ja już dostałem w nogę.” No to wzięli mnie pod pachy, zaprowadzili na punkt opatrunkowy. W całych spodniach. Chcieli rozciąć. Mówię: „Zaraz”. Podciągnąłem spodnie, patrzę, a tam tylko przecięte jest, po prostu otarł się odłamek. Mówię: „Nic mi nie jest”. Zawiązali mnie, dobra. I poszedłem dalej dowodzić. Zająłem budynek naprzeciwko domu, gdzie Niemcy trzymali go i zaczęła się „pukanina”. Trwało to parę godzin. W końcu widzę, że z tego nic nie wychodzi. Zastanawiałem się. Mogłem już zdobyć ten budynek, ale tam byli ludzie – Polacy. Całe rodziny na dole w piwnicach. Mówię: „Nie pal Niemców. To ci wszyscy ludzie mają zginąć?” Bo wystarczyło podpalić. Miałem na to środki, żeby podpalić. Miałem pancerfausty, miałem butelki z benzyną – można było podpalić i zabić ich. Zawahałem się i mówię: „Idziemy. Odstąpimy od tego.” Wróciłem do tego drugiego plutonu, który prowadził porucznik „Gryf”, dowiedziałem się, że „Szary” nie żyje. I bałagan – nic się nie dzieje. Na polu tam gdzieś jakiś chłopiec jęczał. Ja pytam [żołnierza]: „Kto to jest?”, [mówi do mnie] „A, jeden podchorąży, Lisiewski”, mówię: „Chłopie, nie bierzecie go?” Cisza... Trzech strzelców.[Mówię do nich]: „Chodźcie za mną.” Poszliśmy do niego – ranny. I mówię: „Panowie, w brzuch dostał.” Nie przestali strzelać, bo słyszeli rozmowy, a ci chłopcy uciekli. Ja wróciłem wściekły z powrotem i pierwszy wziąłem innych. Powiedziałem: „Jak który się cofnie, to zastrzelę. Karabiny wziąć odłożyć” – bo ci rannego nieśli – „Dziś on [jest] ranny, a [następny] możesz ty leżeć i oczekiwać pomocy.” Chociaż [Niemcy] zaczęli strzelać do nas, przenieśliśmy tego rannego na miejsce. I potem, co robić? „Gryf” się pyta, czy nie idziemy do cywila, rozwiązać się. Ja mówię: „Co? Żeby nas potem z domu powybierali jak szczury? Nie. Idziemy do lasu chojnowskiego. To są duże lasy.” No, idziemy do tego lasu chojnowskiego...
- Pamięta pan mniej więcej datę, kiedy to było?
To był pierwszy dzień Powstania.
Idziemy do lasu chojnowskiego i w Skrybowie jest taki cmentarz... Poszliśmy dalej na Skrybów na las chojnowski. Prowadzę ubezpieczenie, zaczął się świt, deszcz zaczął padać i widzę jakiś domek i jakieś zielone postacie zaczęły latać, więc podniosłem rękę do góry, dałem znak, że nieprzyjaciel [w polu widzenia]. A „Gaj” na to: „Co? W tym domku są? Otoczyć domek!” I chłopcy tyralierą otaczają dom. To był straszny błąd – bez rozpoznania nie wolno rozpocząć żadnej akcji! Przecież jak ja bym poszedł i stwierdził, że, trzeba się dowiedzieć, ile tam jest Niemców, gdzie są... A oni mieli wykopany rów – stanowisko reflektorów. Było do nich [do] dwóch rzutów granatem. Tak, że granatem bym do nich nie mógł dorzucić. Próbowałem, ale na [niezrozumiałe] granat wybuchł. Okopani dobrze. Bardzo chytrze, bo hełmy poskładali poniżej okopu, żebyśmy strzelali do tych hełmów, nie do nich. Jeszcze szaro było. Zaczęła się strzelanina. Poległ porucznik „Wiktor”. Poległ mój przyjaciel, kolega Nejman. Kilku było rannych.. Cofamy się i idziemy dalej na lasy chojnowskie. Cofnęliśmy się, ominęliśmy Niemców łukiem i poszliśmy do lasu chojnowskiego, tam była zbiórka wszystkich oddziałów. Wkrótce w lesie chojnowskim było około pięciu tysięcy ludzi – chłopacy z Baszty. Pamiętam, to jeszcze później było. Oddziały przybywały, bo las dobry. Potem żeśmy przeszli do Piskórki (to taka wieś – Piskórka) i w Piskórce... Potem zmieniliśmy miejsce postoju. Ja poszedłem zająć kwatery dla wojska.
- Nie napotkaliście żadnych Niemców po drodze?
Nie.
No, napotkaliśmy. Był taki moment, że stoimy w lesie, a trzech chłopców do lasu poszło. Idą ścieżką, która się wije między drzewami, patrzą – idzie trzech Niemców. A kolega mówi: „Patrz, poubierani jak Niemcy, hełmy niosą. Przecież można się postrzelać.” – mówi- „Trzeba zabronić, żeby nosić niemieckie mundury i hełmy.” Wyszli [z lasu] łeb w łeb, [wszyscy] patrzą, a to Niemcy! A ci Niemcy zawołali: Komm, komm! Zabrali im karabiny. Jeden to był Ukrainiec, jeden Austriak i jeden folksdojcz. Wiadomo, co się z nimi stało... W Piskórce dostałem rozkaz, żeby zająć kwatery dla obu batalionów. Dla batalionu „Grzegorza” i [batalionu] Łączyńskiego, a tam została naszych już garstka. Zaczęła się pacyfikacja niemiecka. Strzelanina, jak sto diabłów, więc „Grzegorz” podarował swój batalion, [by] iść na pomoc. Przychodzimy tam, stanęliśmy na skraju lasu – nic nie widać. Tylko na filmach widać żołnierzy, a na wojnie to nie widać – każdy się kryje nisko…Posłuchałem porucznika „Antka” i zameldowałem, że za nami pięćset metrów jest „Grzegorz” ze swoim batalionem, który przyszedł nam na odsiecz – trochę urósł, bo już przycisnęli go Niemcy dobrze. Pamiętam, był taki stóg siana, do tego siana, do tego stogu – do nas, strzelali Niemcy z erkaemu. Myśmy mieli też amunicję świetlną, [Niemcy] dali rozkaz strzelania do stogu, a myśmy podpalili ten stóg i Niemcy musieli odejść od tego stogu. Wtedy dostali po krzyżu. Tam było dwóch zabitych, zdaje się i kilku rannych naszych ludzi, którzy po prostu… Niemcy naszli na nich jeszcze przed walką, a tak to Niemców trochę zostało.
- Co się dalej z panem działo?
Dostałem jeszcze rozkaz, ale głupi rozkaz – zobaczyliśmy, że Niemcy zaczęli się wycofywać – zabrać trzech strzelców i otaczać ich. Ja mówię: „Trzema strzelcami?”, Ale myślę sobie tak: będę szedł skrajem lasu, żeby Niemcy widzieli, że my idziemy. Biegiem. To było psychologiczne [zagranie], bo Niemcy zrozumieli, że my idziemy już do natarcia i że ich otaczamy i wycofali się szybko – załadowali się na samochody i zwiali. Potem był rozkaz wymarszu na Warszawę, więc... Tam, na tym terenie działał jeszcze oddział porucznika „Lancy”, który przyszedł aż z Biłgoraja – stary oddział partyzancki, dobrze uzbrojony. Zrobili odprawę, „Grzegorz” ze swoim batalionem poszedł na Powstanie, a nasza kompania została, bo była za słabo uzbrojona. Mieliśmy za mało amunicji, czekaliśmy na jakieś zrzuty.[...] Dostaliśmy za to, straszna awantura była, bo powiedzieli, że jest tchórzostwo, że my nie chcemy iść. Ale nasz dowódca powiedział, [że] „Bór” wydał rozkaz [dla] dobrze uzbrojonych, a my nie jesteśmy dobrze uzbrojeni, mamy mało amunicji. Właściwie ta [nasza] broń, to myśmy mieli tureckie [niezrozumiałe], które były tak rozkalibrowane, że jeden wziąłem i rozbiłem o drzewo, bo chciałem ostrzelać samochód niemiecki i ze zdumieniem zobaczyłem, że pociski z tego erkaemu padają sześć metrów przede mną. Spojrzałem na celownik, [żeby zobaczyć, czy jest] dobrze ustawiony. Zobaczyłem do lufy. Lufa była rozkalibrowana,. To było nawet gorsze od straszaka, bo nie ma nic gorszego jak niecelny ogień. Wystarczy dwóch dobrych strzelców, którzy prowadzą skuteczny ogień, żeby zatrzymać całe wojsko!
- I co? Czekaliście dalej, tak?
Potem ze sztabu była jeszcze msza polowa obydwu kompanii. Potem „Grzegorz” zabrał swoje wojsko i poszedł na Powstanie Warszawskie, ale sam nie poszedł – wysłał ludzi. Po wojnie wytknąłem mu to. On mówi: „Wy, tchórze, nie chcieliście iść.” A ja [mówię]: „A pan poszedł? Wojsko pan wysłał, ale sam pan nie poszedł.” Usprawiedliwiam go dlatego, że jego żona rodziła w tym czasie, miała rodzić, [więc] został w domu. Ale mu to powiedziałem. On powiedział: „Żona była w takim stanie...”, [odpowiedziałem]: „Ja wiem. Panie kapitanie, moja żona, jeszcze wtedy narzeczona [miała taką sytuację]: jej ojciec był lekarzem w Pierwszym Pułku Szwoleżerów – weterynarzem. Kiedy wybuchła wojna, to jego żona była w szpitalu na operacji, a córka miała szesnaście lat. I zostawił [je] i poszedł na wojnę. A pan nie poszedł.”
- Co się dalej z panem działo?
Dalej były Zimne Doły (taka miejscowość). Tam żeśmy stali za długo. Mówię: „Za długo tu stoimy.” Za dwa dni mieliśmy zmienić miejsce postoju. Nudziło mi się, to zameldowałem, że chcę iść na plac bojowy. Wziąłem drużynę i poszedłem na szosę. Mówię: „Poczekamy tu na tej szosie, może się coś zjawi...” Patrzę – jedzie furmanka, na furmance jadą Niemcy. Mówię: „Chłopcy...” – Leżeli w rowie. Patrzę przez lornetkę, to nie Niemcy, tylko Węgrzy. Zabroniłem im strzelać, mówię: „Nie strzelać. Chyba, żeby otworzyli do nas ogień.” [...] Mówię: „Wyskoczymy nagle, rączki do góry! i oni muszą się poddać.” I tak było. Szmajsera zdobyłem, dziewięć karabinów i trochę amunicji. Potem ich puściłem. Mówię: „Idźcie do domu.” A „Antek” też poszedł na plac bojowy pod Piasecznem i tam jechała bryczka z Niemcami z erkaemem. Zrobili zasadzkę na tą furmankę – na tą bryczkę, ale jeden ze strzelców nie wytrzymał i strzelił przedwcześnie. Ci Niemcy zaczęli uciekać, to trzech Niemców uciekło z erkaemem, dwóch zostało zabitych, dwóch rannych. Rannych to żeśmy wzięli, opatrzyli w stodole [...]. Tak to się wszystko potoczyło. Noc, spaliśmy na gajówce, to nie była gajówka, tylko stawy rybne – rybak tam mieszkał. Przychodzi łącznik i [mówi], żeby natychmiast iść do sztabu. Poszedłem, „Antek” mówi: „Panie podchorąży, zajmuje pan placówkę samodzielną. Uprzedzam, że Niemcy mogą przyjść.” Mówię: „Dobrze.” Była to placówka wzmocniona – wziąłem ze sobą erkaem, dziesięciu ludzi i idziemy tam. Po drodze, to jeszcze tak mi się z harcerstwa to przydało, że podświadomie oglądałem, po jakim idę terenie. Doszliśmy do stanowiska naszego erkaemu, który był za bardzo, moim zdaniem, wysunięty do przodu, stanowczo za daleko i mówię: „No jak tam, chłopcy? Nie boicie się spotkać z Niemcami? Jak będziecie wracać, to postrzelajcie raz.” I poszliśmy do przodu. Ja tak półgłosem mówię: „ No tu niewiele stanowisk słyszę”, przede mną rozmowy niemieckie. Dosłownie piętnaście, dwadzieścia metrów, albo i bliżej – Niemcy zajęli tę placówkę. Tak, że ja już nie miałem żadnej szansy, żeby tę placówkę zająć. Wstałem, mówię: „W takim razie zrobię rozpoznanie. Zmusimy ich do tego, żeby się odkryli.” Wstałem i z tego szmajsera otworzyłem ogień do [Niemców] przez zarośla. Niemcy odpowiedzieli. Rozpacz mnie wzięła. Wtedy erkaemista – młody chłopak… Oddałem krótką serię ognia. Ten mówi: „Panie podchorąży, ja nie mogę strzelać. Mnie serce boli.” Ja mówię: „Strzelaj, szczeniaku, bo cię zastrzelę!” Wstałem i z tego szmajsera, otworzyłem ogień i tak kątem oka spojrzałem – strzela. No dobrze. Lekko teren był zafalowany, zszedłem niżej, popatrzyłem i mówię: „No dobra, to postrzelajcie sobie teraz trochę.” Chodziło o to, żeby Niemcy zaczęli strzelać, żeby odkryli się ile ich tam jest. Na całej linii idzie ogień. Widziałem jak pociski przelatują nad miejscem, gdzie myśmy nocowali, powyżej domu, bo to teren zafalowany. A było ciemno. Jak Niemcy strzelili z górki, to ogień przenosili bardzo wysoko. Poszedłem, zameldowałem się „Antkowi”, powiedziałem, że moim zdaniem jest to duża pacyfikacja Niemców, bo ja oceniam, że cztery bataliony Niemców widziałem na przestrzeni kilometra – prowadzili do nas ogień. A jeszcze przedtem, to dwóch strzelców wysłałem na tej placówce z zadaniem podsłuchu. Jeszcze powtórzyłem: „ Słuchajcie – podsłuch. Nie strzelajcie, nie prowadźcie walki, nie rozmawiajcie, tylko zobaczycie, że tam są Niemcy. Przyjdziecie i zameldujcie mnie. Jak się ogień otworzy, nie idźcie na mnie, bo was rozstrzelam, tylko idźcie już na gajówkę, zameldujcie, co jest.” Tak było. Poszli, musieli gadać, cholera, bo Niemcy ich usłyszeli, rzucili granat, pirzgnęło w drzewa – nic się nie stało. Jednemu się rozbiła butelka z sokiem wiśniowym i narobił krzyku, że jest ranny. Lepi się, krew leci, sanitariusze się do tego zabierają, patrzą – co tu tak pachnie wiśniami? W końcu się okazało, że to jest sok wiśniowy! [...]
- W jakich miejscowościach jeszcze byliście?
W trójkącie pod Piasecznem, myśmy tam w tym lesie grasowali. Zaczęliśmy się wycofywać spod Piskórki. Wycofywaliśmy się do miejscowości Dolinki – tam, gdzie stał „Lanca” ze swoim oddziałem. Z „Lancą” żeśmy porozmawiali i postanowiliśmy, że idziemy pod jego rozkazy. W zasadzie, to kompania „Szarego” przestała już istnieć, bo poszli pod rozkazy tamtych. „Lanca” mówi tak: „ Tego lasu się boję, tego się boję – idziemy za Pilicę. Idziemy w Góry Świętokrzyskie, tu nie ma co.” [...]
- Zaczęliście się wycofywać w kierunku Gór Świętokrzyskich?
Tak, ale zanim żeśmy [do tego] przystąpili, to musieliśmy przejść linię kolejową Warszawa – Radom. Na tej linii stał pociąg pancerny. Klęliśmy: „ Nie możemy przejść, przecież po drodze nie pójdziemy!” A „Lanca” mówi tak (miał zwiad konny, pluton zwiadu konnego):” [Trzeba] odjechać jakiś kilometr, rzucić parę granatów, postrzelać i ściągnąć na siebie pociąg pancerny.” I tak było. Zrobił strzelaninę, pociąg pancerny ruszył z kopyta za zakrętem, a my wtedy [przeszliśmy] przez [tory]. Ale Niemcy wysadzili erkaemem dróżnika (była taka murowana budka dróżnika). Jak my przeskakiwaliśmy przez tor, to otworzyli ogień i zabili nam konia towarowego. Koń został z wozem. Otworzyliśmy ogień z granatów tak, że uciszyliśmy ich i... poszliśmy dalej, już za Pilicę. Tam nas łącznicy przeprowadzali od wsi do wsi.[...] Pytaliśmy się „Lancy”, czy „Lanca” idzie na Warszawę. On powiedział: „Chłopcy, był [taki] jeden od „Baszty”, szedł w jednym bucie – bez broni, głodny, obszarpany – wyrwał się z Powstania. Takie jest Powstanie” – mówi. „Bór” Komorowski po to wydał rozkaz prawdopodobnie, żeby podnieść powstańców na duchu. Bo wiele oddziałów było tak zablokowanych, że nie można było dojść – na przykład do Gór Świętokrzyskich – powiedział, że nie doszedł, Rosjanie go zagarnęli. Ale część z nas poszła do Mokotowa. Jeden z plutonów, który stracił z nami łączność, poszedł do Powstania. Był na Mokotowie, prowadził walkę, dowodził porucznik „Gryf”. Był dwukrotnie ranny...
- A pan udał się w Góry Świętokrzyskie i tam zaczął działać w partyzantce?
Tak. To była też taka przygoda... U „Lancy” żeśmy zrobili rebelię, bo „Lanca” to był wspaniały człowiek i naprawdę, bardzo zdolny. Ale bandzior naszym zdaniem!
Kiedyś był..., Nie pamiętam tego pułkownika, on przyprowadził cały pułk. „Lanca” się do niego zgłosił, zameldował się. Wydobył od niego pieniążki, bo powiedział, że musi żołnierzom wypłacić żołd. Potem rozpoczęła się mała utarczka, przyszedł łącznik, a „Lanca” zabrał swoje wojsko i odchodzi. Przyszedł łącznik od tego pułkownika [z pytaniem], gdzie my idziemy, a „Lanca” powiedział krótkie słowa: „Powiedz pułkownikowi, że jest dureń głupi. Rozpoczyna wojnę, to nie ma co się teraz kryć. Bo jest taka partyzancka zasada, że jeżeli my uderzamy, to my uderzamy, a jeżeli na nas uderzą, to trzeba uciekać. Wiadomo, że Niemcy są wtedy w przeważającej sile, mają opracowaną już strategię, [że] nas otoczą i nas zabiorą. Potem się okazało, że nasi koledzy szli na ubezpieczeniu z tyłu, usłyszeli strzelaninę, więc ruszyli się z powrotem – „Lanca” idzie. Trzyma się za pistolet, mówi: „To ja strzelałem. Ja.” Zobaczyli, że ma teczkę w ręku. A ten pułkownik wysłał swojego gońca prawdopodobnie do dowództwa, więc opisał, jaki ten „Lanca” jest. A „Lanca” zastrzelił tego łącznika, zabrał teczkę z papierami. Już nam to starczyło – postanowiliśmy iść w Góry Świętokrzyskie. [...] To się działo gdzieś koło Radomia. „Lanca” wykrył bunt. Zebrał wszystkich i tak [zrobił]: wszystkim tym, [którzy] nie chcieli iść kazał: „Wystąp!” Wystąpili i... – „Żegnamy się. Do widzenia!” Wyrzucił nas z oddziału. [Żołnierze] sami odeszli. Mnie „Lanca” chciał zatrzymać koniecznie, a ja mówię: „Nie, ja idę razem z kolegami. Nie chodzi o to… Po prostu zżyty jestem z kolegami i z nimi już pójdę razem.” Poszliśmy. Wiem, że miał wyjść po nas łącznik. Był las i koło lasu były cztery wsie. W trzech wsiach byli Niemcy, w jednej nie. I łącznik miał nas przeprowadzić przez tą wieś.Noc była. Czekamy – miał rano przyjść. Rano się budzę, chce mi się pić. Patrzę – strumyk płynie i [idę] do tego strumyka, a tam żaby [...] Takie wspaniałe były jeżyny. [Myślę]: „Pójdę sobie do tych jeżyn.” I zostawiłem [wszystko], wziąłem tylko automat, amunicję i poszedłem w las. Idę, [patrzę], taki mały krzaczek – to nie. Aż w końcu natrafiłem na taki krzak, że czarny był od jeżyn. Na wysokość trzech metrów był ten krzak. Jem sobie te jeżyny, a potem miałem narwać i koledze miałem przynieść. I czuję, że za mną ktoś stoi, to jest takie uczucie w karku... I tak za siebie spojrzałem, a za mną dwadzieścia metrów stał Niemiec i mnie trzymał na muszce. To ja od razu skoczyłem w ten krzak. Wpadłem tak, jak mucha w sieć, bo te gałązki nie puściły [...], Od razu utknąłem. Niemiec strzelił. Kula mi spodnie poszarpała, ale mnie nie drasnęła. Ja spod tego krzaka… na krzak i wyskoczyłem do tego Niemca ze szmajsera. Miałem tego szmajsera tak po myśliwsku – paskiem przez ramię i to był błąd. Oddałem tylko jeden strzał i... zacięcie. Wyrzuciłem magazynek, drugi założyłem, próbuję – pyk, nic nie idzie! Co miałem robić? Zacząłem uciekać. Niemiec zaczął mnie gonić i strzelając [wołać]:
Halt ! Hande hoch! A ja trzymam ten automat i [myślę]: „ Cholera, co tu w nim jest?” Zobaczyłem, że łuska brzęczy w zamku. Łuska się odbiła od pasa, [który] miałem na ramieniu i z powrotem [wpadła] do zamka. Wytrząsnąłem tą łuskę i ... jak się odwrócę, jak posunę serię, to Niemiec... padł. Były wysokie paprocie. Upadłem i łapałem oddech, wiem, że jakbym jeszcze dziesięć metrów przebiegł, to bym się chyba udusił. Już nie miałem siły. Tchu już nie miałem. To było coś strasznego – w uszach szum, łapałem powietrze, jak karp wyniesiony z wody. I patrzę na miejsce, gdzie ustrzeliłem tego Niemca. Słyszę, jęczy. Mówię tak: „Pójdę, zabiorę mu karabin. A jak on udaje?” Może tak to bym poszedł, ale byłem za bardzo przepłoszony. Bałem się już. Zabrałem się i poszedłem.
- Dalej kierowaliście się do Gór Świętokrzyskich, tak?
Tak. I... historia śmieszna, nie trafiłem już do kolegów.
Zgubiłem się, tak krętymi [ścieżkami] leciałem. Nie mogłem trafić. Czekałem do zachodu słońca, żeby wyjść do jakiejś wsi. Słyszę szczekanie [psów]. Wychodzę na skraj, dostaję od razu serię od Niemców. Cofnąłem się do lasu. Na drugi dzień to samo, znowu się powtórzyła historia. Żyłem tylko jeżynami. Tak sobie zakwasiłem żołądek, że dostawałem torsji. No ale mówię: „Teraz to już dość. Są Niemcy, nie ma – ja muszę iść, złapać coś do jedzenia, bo inaczej zdechnę z głodu.” Pod wieczór, była taka szarówka, psy szczekają, idę po takich podwórkach, przyglądam się – stoi trzech ludzi, rozmawiają, a ja słucham i nie mogę usłyszeć co oni, po polsku, czy po niemiecku, mówią. Ale pal diabli! Poszedłem do pierwszej chaty, wpadłem, [wołam]: „Ręce do góry!” [...] „Są tu Niemcy?” „Są.” „Gdzie są?”, „A we wsi. Na końcu wsi.” „A tutaj nie ma?” „Nie.” „No dobra, dajcie coś jeść.” Chyba z litr mleka wypiłem, zjadłem kawał chleba i pytam się jak tu jest. Mówią: „Niemcy tu chodzą, przychodzą do nas.” Taki był tam młody człowiek, ja mówię: „Poprowadzisz mnie do lasu tam, gdzie są powstańcy, partyzanci?” A on mówi: „ Jest tam takie siedlisko opuszczone, zaprowadzę pana tam. Tam [...] kogo pan chce, to pan znajdzie. Tam Niemcy przychodzą, partyzanci przychodzą...” [...]Był taki zwyczaj, żeby mieć czapkę strzelców europejskich. Miałem czapkę strzelców europejskich, mundur. Pół po polsku, pół po niemiecku poubierany. Szmajser też niemiecki. Ten chłopak też nie wiedział, czy to nie jest jakiś dywersant.[...] Nie bardzo się kwapił, [żeby] mnie tam prowadzić. Ja mówię: „No to ja tu zostanę, jak Niemcy przyjdą, to zrobimy wojnę. Chałupę spalą. Więc jak sobie chcecie.” Naradzili się, powiedzieli, że mnie zaprowadzi. Prowadzi mnie do lasu, taka była jakaś opuszczona gajówka. Pełno krzaków i kamień leżał. Położyłem się na tym kamieniu, automat obok siebie i czekam. Usnąłem. Ale tak spałem, jak zając – słyszałem każdy szmer. Po jakiejś godzinie słyszę: „ szur, szur „– idzie ktoś. Puściłem, żeby podszedł bliżej, [wołam]: „Stój, kto idzie?” „Podaj hasło.” Dają hasło. Dałem odzew. Wychodzę na spotkanie, krzyknąłem [niezrozumiałe], idzie, ja też. Spotkaliśmy się, patrzymy się na siebie, z bliska przyglądamy. Pytam się: „Ile was jest?” [On mi odpowiada]: „ No, patrol duży.” [Pyta mnie]: „Ile was?”, [a ja]: „Jeden.” A on mówi: „A, cholera [myślałem, że] cały batalion!” [...] Pyta się mnie, co, jak, bo mówię, że się zgubiłem. To był oddział „Wrzosa”. Poszedłem, powiedziałem, pytał się jak tam Powstanie. Ja mu powiedziałem jak wygląda Powstanie. Że tragedia. I zostałem u „Wrzosa”. Potem była koncentracja wszystkich oddziałów. Jak wstąpiłem do „Wrzosa”, była bitwa pod... Zaraz mi się przypomni… Z Kozakami, co byli w armii niemieckiej, cały szwadron. Ach, jakiż to piękny widok był! Żeśmy zrobili zasadzkę, otworzyliśmy ogień do tych [niezrozumiałe]. Nie było widać, wszystko się od razu [zakotłowało],. I konie zasłaniały siebie z boku. I wszystko: konie na dwóch nogach do tyłu i wszystko do tyłu. Chodu! [niezrozumiałe] przywitali ogniem z karabinu maszynowego, to z powrotem mi tak latały, w tą i z powrotem. W końcu zaczęli skakać z koni w las. Potyczka się skończyła i idziemy wyszukiwać tych kacapów z lasu. Był taki nieduży zagajnik, widzieliśmy, kilku tam skoczyło, wrzuciliśmy parę granatów – wyszli, [podnieśli] łapy do góry... Potem poszedłem do lasu i patrzę, a tu [stoi] przede mną taki chłopaczek, bo ja wiem, z siedemnaście lat. Patrzy, trzyma karabin w ręku i majstruje, ale widziałem, że nie może zarepetować, bo miał dłoń przestrzeloną. Śmiać mi się zachciało.[...] „Chodź tu, bracie.” Potem idę z „Wrzosem” razem. „Wrzos” prowadzi też jakiegoś rannego kacapa, Ukraińca i tak rozmawiamy, a „Wrzos” strzelił mu w łeb. No dobra, strzelił to strzelił. A i tak gdyby uciekł, to byłby ranny.
- Co było dalej po koncentracji?
Po tej koncentracji była koncentracja w lasach pod Iłżą. Tam był „Szary”, „Ponury”.
- I co dalej się z wami działo?
Mieliśmy tam trzydniową bitwę pod Iłżą. Ciężką bitwę. Artyleria biła. Pierwszy raz widziałem, jak pociski z ciężkich haubic..., jak taki pocisk się rozerwał w lesie, to ze trzy drzewa zwalił – te drzewa więcej szkody robiły, niż pocisk. Ciężko było, ale jakoś tam żeśmy przetrwali.
- Co po tej bitwie dalej robiliście? Gdzie się kierowaliście?
Przyszedł rozkaz „Bora” Komorowskiego, że rozwiązuje Armię Krajową, więc kto chce, niech wraca do domu.
- I co pan wtedy postanowił?
Postanowiłem szukać szczęścia gdzieś w innym oddziale. Trafiłem na oddział porucznika „Gryfa”. On miał radiostację dywizyjną i byłem u niego w ochronie tej radiostacji. Potem on zwinął tę radiostację. Śnieg zaczął walić, już robiło się zimno. Trzeba [było] gdzieś iść. Postanowiłem iść do Częstochowy. Z jednym kolegą, Ślązakiem, odmeldowałem się od „Gryfa” i poszedłem.[...] Było takie miasteczko Przyrów, koło Złotego Potoku. To było miasteczko meliniarskie – wszyscy partyzanci, którzy na zimę gdzieś...
... Tam się kierowali. Nadszedł fatalny wypadek. W sąsiedniej wsi stali własowcy i przyjechali kiedyś w dzień do tego Przyrowa. Poszli do takiego szewca. Popili się i jeden z tych Ukraińców się chwali: pokazywał złote pierścionki, jakie zdobył w Warszawie, w Powstaniu. Szewc go spił i zabił go. Pod lód...
Na drugi dzień rano patrzę przez okno, słyszę jakiś lament na podwórku, [a tam] wyciągają mężczyznę i strzelają, [rozstrzeliwują] go na progu domu. No i zaczęło się... Od świtu do ciemnej nocy cały Przyrów był otoczony. Wiem, że chciałem napić się herbaty, zagotować wody, zobaczyli, że leci dym z komina, to zaczęli strzelać z erkaemu po dachu. Znalazłem narzeczoną, która wróciła z Warszawy z ojcem. Najpierw [jej] ojca poznałem, a potem ją ściągnąłem. Kiedyś idziemy z tym kolegą, a tu widzę: „Uważaj!” [On do mnie]. Ja mówię: „Co jest?” [On na to]: „Jakiś gość się na ciebie patrzy”. A ja mówię: „Gdzie?”, [Kolega]: „Tu!” Ja patrzę, a to mój przyszły teść, lekarz z Pierwszego Pułku Szwoleżerów.
On walczył na Czerniakowskiej. Potem go wzięli do Pruszkowa, do obozu. Ale tam był lekarz, który pewnych ludzi wywlókł z tego obozu i kierował ich na...Świętokrzyski. Tych ludzi. I tam go wysłali.
- Gdzie pana zastało wyzwolenie?
To jeszcze chwileczkę...Co tam się działo w tym Przyrowie, to... straszne rzeczy. Stu mężczyzn zabrali do drewnianego domku, podpalili ten domek i spalili ich żywcem.
Polaków, tak. Kobiety gwałcili na kopach śniegu. Ja byłem dwa razy zabijany. Dwa razy do mnie strzelał, a potem machnął [ręką], [mówi]: „Czort z tobą! Nie mogę cię trafić, zostawię cię.”
- To była egzekucja? Strzelał do pana?
Tak... Jakoś ocalałem. Skończyła się pacyfikacja, jakoś to... Ale jeszcze był taki moment, jak byliśmy w Przyrowie. Jak mówiłem, było tam dużo partyzantów. Mieszkałem u pani Sikorskiej. Nie miałem pieniędzy, nie wypłacili żołdu. Później też bieda była – co dzień tylko zupka, zupka, zupka... (Kapuśniak). No wszyscy tam wszyscy byli. Zebraliśmy chłopców, [mówimy]: „Pojedziemy świniaka ze wsi zabrać.” A ja mówię: „Nie, ja na to nie pójdę.” Jeden, Spartałowicz, miał pseudonim… znał syropiarnie niemieckie, gdzie syrop robią. Mówię: „To możemy o tym pomyśleć. Ale gdzie go sprzedać?” [Znaleźliśmy] młynarza Kulawiaka– on się podjął, że kupi od nas ten syrop. Ja mówię: „Ale to będzie sporo – paręset kilogramów. Parę beczek.” [On mówi]: „Dobra, dam sobie radę.” Kazałem wywiad przeprowadzić. Przeprowadzili wywiad: co, jak tam jest. I w nocy poszliśmy do gospodarstwa – był taki dworek. Mieliśmy platformę na kołach i pojechaliśmy do syropiarni. W tej syropiarni był domek i mieszkał tam dyrektor. Poszedłem do dyrektora i mówię, że jesteśmy pochodem z Gór Świętokrzyskich i będziemy rekwirować syrop z syropiarni. On mówi: „No dobrze,” – popatrzył na nas, że my bez broni – „Tylko, że ja muszę być sterroryzowany. A panowie tak bez broni…” Ja mówię: „Niech pan się nie martwi… Cała fabryka jest otoczona.” „A to, co innego. Idziemy.” Wziął klucze. Idziemy. Mówię: „Stop! Poczekajcie!”. Taki krzak rósł z boku suchy. „Koledzy, teraz sprawdzę czy za nami nikogo nie ma. Kierunek ognia utrzymać tak, jak był rozkaz.” A on jeszcze: „To pan będzie walczył wręcz?” Ja mówię: „Tak, wręcz.” Nikogo nie było. Wchodzimy do syropiarni. Wchodzę na portiernię – miało nikogo nie być – a tam siedzi cały sztab ludzi. Chyba z dziesięć osób, starszych panów. Siedzą, popatrzyłem i pytam się: „Panowie, co tu robicie?” Cisza. Mówię: „Do cholery odezwać się! Co tu robicie?” Cisza. Mówię: „Jazda! Beczki nosić z syropem. Już!” Zrozumieli, podnieśli się wreszcie i poszli do magazynu nosić beczki. Ja taki zadowolony, że wszystko dobrze idzie... Słyszę taki niepokój na zewnątrz. Wyszedłem i... Od razu się nadziałem na pistolet. „Ponury” wpadł na ten sam pomysł. „Co pan tu robi?” Ja mówię: „Co? Syrop niemiecki biorę. Ludzie nie mają, co jeść. Trzeba z czegoś żyć.” „Panie podchorąży, ma pan mój pistolet. Pan mnie rozbroił… Bierz pan syrop. Ale uprzedzam was, że nasza żandarmeria będzie was ścigała. Jeżeli macie, gdzie zbyć go szybko i wiać z terenu, to zgoda. Bo będzie z wami źle!” Myślę sobie: „Co, cholera..., Czy się sprzeda ten syrop, czy się nie sprzeda...? Mamy dobrą kwaterę, co z sobą w końcu robić?” Mówię: „Dobra, to nie ma napadu.” Oddałem mu pistolet, a on: „Dobra, potem przyjdę do was, to pogadamy. Teraz nie ma czasu, bo Niemcy mogą nadejść. Tu chodzą patrole.”
- Wróćmy do pytania, gdzie zastało pana wyzwolenie?
W Przyrowie.
- Kiedy pan powrócił do Warszawy? Gdzieś jeszcze się pan błąkał po Polsce?
Wróciłem w styczniu.[...]
Chwileczkę jeszcze… Wracam z tego [niezrozumiałe] do domu. Na drugi dzień przychodzi „Ponury” i śmieje się. Zatacza się ze śmiechu. Mówi: „Wy wiecie, co wyście zrobili? Tam [była] odprawa wszystkich dowódców z Gór Świętokrzyskich. I żeście kazali im nosić beczki! Oni myśleli, że mieliście broń, a ja im mówię, że wy nic nie mieliście.” „Jak to, uzbrojeni byli.” Mówię: „Gdzie? Żaden nic nie miał, żadnego gnata.” Tam był kapitan „Krzyżak” , całe dowództwo było z Gór Świętokrzyskich.
- Kiedy pan wrócił do Warszawy? W styczniu?
Na piechotę z Przyrowa szedłem z narzeczoną do Warszawy.
Co robiłem...? Kląłem.
- Czy później był pan represjonowany za udział w Powstaniu?
Szybko się stamtąd wyniosłem, bo co wyszedłem z domu, to pod domem stał ubek – dzień i noc obserwował mój dom. Poszliśmy z moją żoną na spacer i... do Pruszkowa żeśmy poszli. W Pruszkowie miałem rodzinę i tam się zatrzymałem. Tam mi trochę pomogli...
- Tam już pana nie nachodzili?
Nie wiedzieli, gdzie się podziałem. W każdym bądź razie było źle. Niektórzy trafili nawet do..., Byli prześladowani.
- Jak pan z perspektywy czasu ocenia Powstanie?
[...] To jest ciężko powiedzieć, bo to Powstanie nie miało żadnych walorów wojskowych, ani politycznych. To był błąd, moim zdaniem. Oczywiście, trudno powiedzieć, co by było, gdyby nie było Powstania. Prawdopodobnie Niemcy zrobiliby z Warszawy
Festung (twierdzę) i tak, czy inaczej, Warszawa poszłaby w gruzy. Ale to wszystko są hipotezy... Ale szkoda tej ludności – na Woli, w przeciągu dwóch dni, wyrżnęli czterdzieści tysięcy ludzi. Tam była rzeź, tam krew płynęła rynsztokami! To straszne, co ludzie przeżyli...
- Gdyby miał pan wybór, wziąłby pan udział raz jeszcze w Powstaniu?
Odpowiem krótko: Jak jest rozkaz, to trzeba iść!Jeszcze dodam.. Jeżeli chodzi o batalion MSZ i „Grzegorza”, to było też nieporozumienie, bo batalion NSZ-u zgłosił akces do Armii Krajowej i podpisali porozumienie. Przed Powstaniem. Wstąpiliśmy do Armii Krajowej, ale trzeba było wybierać kto jest ważniejszy: czy „Grzegorz”, czy „Szary”. Był wybór. Batalion „Szarego” to był batalion samodzielny – nikomu nie podlegał i „Grzegorz” miał o to wielkie pretensje, bo chciał mieć władzę we wszystkim. Jeżeli chodzi o batalion Mączyńskiego, to NSZ-owy to tylko dowódcy tam byli, a reszta to była szara brać, która nie wiedziała, co to są Narodowe Siły Zbrojne. Dlatego wstąpiliśmy do Armii Krajowej pod presją tego. Pamiętam, w rozmowie z porucznikiem…, on mówi: „ Jak to jest, że oni tu, a my tu.” Ja mówię: „Panie poruczniku, żebyśmy przypadkiem, jak Rosjanie przyjdą, na jednym drzewie nie wisieli.” Tak to było…
Warszawa , 18 stycznia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Kinga Piotrowska