Irena Piotrowska „Ewa”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Irena Piotrowska, nazywałam się Ostrowska. Powstanie przebiegało dla mnie w Śródmieściu, w batalionie „Ruczaj”, to była trzecia kompania „Lodecki”. Najpierw był Tadeusz „Czarny”, albo „Czarnecki”, to był syn prezydenta Warszawy poprzedniego przed Starzyńskim, pan Słomiński był taki prezydent, dobry prezydent Warszawy.

  • Jaki pseudonim pani nosiła w czasie Powstania?

„Ewa”. To nie ja sobie wymyśliłam, te właśnie „Sarny”, jakieś strasznie górnolotne, mnie to raziło, i pani Nina mówi: „A ty?”. Mówię: „Nie wiem, właściwie nie wiem.” „Wiesz, to ty bądź Ewa, bo ty taka kobieta jesteś.” Miałam siedemnaście lat wtedy, no i tak „Ewa” było, zostało „Ewa” do końca.

  • Zacznijmy od 1939 roku. Czym pani się wtedy zajmowała?

Byłam w szkole. Miałam pójść do Urszulanek, bo ojciec pracował w Ministerstwie Spraw Wojskowych i mógł wybrać szkołę, jaka mu pasowała, dla pracowników ministerstwa było bezpłatne gimnazjum. Miałam pójść właśnie do Urszulanek, ale wybuchła wojna i to wszystko brało w łeb, poszłam do siódmej klasy, nie było wyjścia, a później do trzyklasowej szkoły handlowej.

  • Gdzie państwo mieszkaliście na początku wojny i z kim?

Na Chocimskiej 37, to jest przy Placu Unii, cicha, ładna ulica i przechodni dom na [ulicę] Płaską 3, to ten sam właściciel, ciekawostka – to był Niemiec pan Rackam Jan, nie podpisał Folklisty i zabrali mu radio, znaczy musiał zdać radio. Z ojcem taką rozmowę mieli: ojciec mówi: „Przecież pan jest rodowitym Niemcem.”, oni w domu mówili po niemiecku z żoną, a on mówi: „Tak, ja jestem Niemcem, ale nie jestem świnią.” Tego Niemca rozstrzelali róg Puławskiej i Rakowieckiej w koszarach, wszystkich mężczyzn, nawet syn sąsiadów miał czternaście lat i też go tam rozstrzelali. Tylko małe dzieci zostawiali przy matkach, a matki wzięli do gestapo. Moją mamę między innymi, ale przed pójściem do gestapo, przed zabraniem do gestapo, Własowcy przyszli, plądrowali, co leżało, to było ich. Mój zegarek z szafirkiem w pokrętle, złoty, ładny zegareczek, to jakiś tam zgarnął, to mamie się żal zrobiło, bo to była cenna rzecz. Kolczyki wyjmowali paniom, jak nie mogły zdjąć, bo przyrosło, to zrywali, a tutaj się krew lała – to Ukraińcy. Mamie chciał zdjąć pierścionek zaręczynowy, matki pierścionek z obrączką i nie schodziło, bo to nabrzmiałe palce, w każdym razie miała trudności ze zdjęciem, to on wyjął bagnet, matka się przestraszyła, że jej obetnie palec, bo w jakim celu wyjmuje bagnet, bo nie może zdjąć obrączki, no i zerwała go razem ze skórą. Była w letnim szlafroczku z curry, leciutka tkanina i w rannych kapciach, w tym stroju była zabrana do gestapo. Tam trzymali ją kilka dni, w tym tak zwanym „tramwaju”, jedno za drugim, po dwie osoby, tak jak w tramwaju siedzenia, tak tam właśnie było. Niemcom strasznie zależało na dostaniu się do Małej PAST-y na Pięknej, tam byłą Mała PAST-a, bo tam byli Niemcy, oni byli świetnie zaopatrzeni, mieli kupę jedzenia i kupę broni, ale Niemcy chcieli mieć kontakt, bo oni byli cywile odcięci, pod polskim władaniem, to przed czołgami puścili te kobiety i moją mamę też. Dostałam wiadomości, przychodziły z różnych stron, że ojca wzięli na rozstrzał i faktycznie całą tą grupę wzięli do rozstrzeliwania, a matka wzięta do gestapo. Myślę sobie, [że] jak do gestapo, to już po niej i zrobiło mi się coś takiego, jakby mi podcięto, pod kolanami nogi, po prostu usiadłam, na ziemi, kucnęłam, to niezależne od człowieka jest, kucnęłam, po prostu to chyba nerwy. Wbrew logice szukałam ich, ciągle wszędzie, gdzie wiedziałam, że jakaś grupa Polaków z niemieckiej strony przeszła, to ciągle ich szukałam. Matkę znalazłam, ojca nie. Matkę znalazłam w kinie, na Marszałkowskiej było kino, później „Polonia” się nazywało, a wtedy nie wiem czy „Imperial”, już nie pamiętam, tam cała widownia, były zdjęte fotele i kobiety na podłodze, kucnięte, a mama wzięła przygarnęła do siebie siedem pań, zanim Własowcy wpadli zabierać je. Panie, które przechodziły i nie doszły do domu, no i coś z nimi trzeba było zrobić przecież, jakieś jedzenie, spanie gdziekolwiek, chociaż na siedząco. Mama tymi siedmioma paniami się zajęła, każdy tam z mieszkańców pobrał, te panie też razem przeszły przez gestapo, przed czołgami. To była tragiczna rzecz, bo z jednej strony Niemcy, czołgi, młodzi Niemcy poprzebierani za kobiety lazły tam, Niemcy są straszni, ja nie wierzę w te przyjaźnie, nie wierzę, bo ich pamiętam, a tutaj polska barykada, no broni, przecież, jak wlezą, to już koniec, będą tak kąsać po kawałeczku i wszystkich nas tu powbijają. Tak się stało, że ta partia kobiet przedostała się, mama w ogólnie nie chciała o tym mówić. Mówi: „Wiesz, niektóre tak strasznie krzyczały, niektóre zalane łzami.” Mówię: „A coś ty robiła?” „Ja się modliłam, chociaż w cichości”. Jak to nie można wierzyć... Z ojcem było w ten sposób, że [była] prowadzona do rozstrzału grupa mężczyzn i szła Niemka z dwiema walizami, zwraca się do konwojenta niemieckiego, żeby dał jej kogoś do dźwigania waliz, on tak pierwszego z brzegu mężczyznę zgarnął z tego [szeregu], akurat to był mój ojciec. Cud. Ojciec wziął walizy i zaczął targać, ale miał astmę, to był chory człowiek, jedna waliza się roztworzyła, wysypały się niemieckie majętności, kradzione oczywiście, ojciec dostał ataku i taki pożytek miała Niemka, ale ojciec był wyratowany, wzięli go później do obozu, ojciec nas znalazł dopiero w Krakowie, w szpitalach, wszędzie szukał też.

  • Proszę powiedzieć, jak wyglądało życie przed Powstaniem, w latach okupacyjnych. Miała pani rodzeństwo?

Nie, byłam jedynaczką.

  • Z czego się państwo utrzymywaliście?

W ogromnej ilości pracownicy Ministerstwa Spraw Wojskowych w Halach Mirowskich otwierali sobie sklepiki i mój ojciec, ponieważ myśmy nie mieli takich zasobów pieniężnych, żeby sfinansować ekstra wyposażenie sklepu, do spółki z państwem Bardyńskich, pan Bardyński z ojcem razem pracował w Ministerstwie Spraw Wojskowych, w dowództwie saperów, to był kartograf, a później już skończyłam swoją szkółkę. Chodziło o to, że ta szkoła zabezpieczała przed wywiezieniem do Niemiec. Był taki major Wierzbicki, i punkt mydlarsko – kosmetyczny, niby spółka była, ja z nim tam pracowałam, to dosyć krótko trwało z panem majorem. Pani majorowa przychodziła często, bo lubiła mnie, pogadywałyśmy razem, i to było do Powstania. Ojca tam przy Hali Mirowskiej złapali i na ostrzał prowadzili, właśnie stamtąd, a ja byłam umówiona na piątą na Plac Teatralny, bo miałam dostać paczkę, którą miałam zanieść na [ulicę] Grażyny. Spóźniła się dostarczycielka. Stałam na przystanku, na wysepce na Placu Teatralnym. Wreszcie ktoś mi daje, już się nie oglądałam kto, złapałam tą paczkę i prędko bo [do] „Grażyny” z Placu Teatralnego tramwaje już przestały chodzić, bo to piąta godzina, to już trzeba było liczyć na własne nogi. Doszłam do Placu Zbawiciela, wydaje mi się, że to był duży wyczyn, że jakoś tak bohatersko mi się przeszło, tam do Rodeckiego, właściwie Tadeusz „Czarny” „Czarnecki” znaczy Słomiński [był], tam do końca już byłam z nimi.

  • Kiedy spotkała się pani po raz pierwszy z konspiracją?

Na rok przed [Powstaniem], we wrześniu, początek września 1943 roku.

  • W jaki sposób znalazła się pani w konspiracji?

Koleżanka mi [powiedziała], starsza, kuzynka ojca kolegi, spytała się mnie, czy bym chciała, bo to nie było tak, że gdzie chcesz, u kogo chcesz, kiedy chcesz, tylko trzeba [było] złapać kontakt, nie było tak, że wybór, w każdym razie udało mi się.

  • Czy miała pani świadomość w tym czasie, że jest jakaś konspiracja? Szukała pani sama kontaktów, żeby dostać się do konspiracji?

Chciałam bardzo, ale inna sprawa, że byłam zalatana też, zapracowana, byłam smarkula jeszcze. Nie było młodych ludzi, którzy by byli obojętni, wszyscy strasznie chcieli, żeby była Polska, tak strasznie się chciało, żeby była Polska, tak że to trochę niewłaściwe pytanie czy miałam świadomość, to po prostu było w nas, tak bardzo myśmy chcieli, żeby to polskie było wszystko, żeby sobie poszli w cholerę.

  • Powiedziała już pani, że Powstanie zastało panią na Placu Teatralnym. Gdzie pani poszła?

Do Placu Zbawiciela.

  • Do swojego oddziału. Jak dalej wyglądało pani uczestnictwo w Powstaniu?

Byłam łączniczką w dowództwie kompani. Przez cały czas, jak „Czarniecki” odchodził, a następował „Lodecki”, zmiana, „Czarnecki” objął pierwszą kompanię, „Lodecki” miał trzecią, to ciągle byłam, nie za tym, czy tamtym oficerem, tylko ciągle przy kompanii. Byłam skierowana od dowódcy do dowódcy. Tutaj jest napisane: „Kompania << Lodecki>>, podobnie jak inne oddziały, starała się na własną rękę uzupełniać wyżywienie otrzymywane z kuchni żołnierskiej. Już był głód, rozmawiało się o wielkich frykasach, a śniły się kartofle i chleb.” Naprawdę, to aż dziwne, bo się rozmawiało: „A mamusia to takie wspaniałe robiła, a to takie było dobre.” Jakieś takie nadzwyczajności, człowiek zasypiał głodny i chleb – gryzło się i czuło się smak i zapach chleba, i kartofle, dwa rarytasy, a dostawało się „pluj-zupkę”, gnieciony jęczmień. Jak był człowiek zdrowy, to w porządku, to wypluł ości i koniec, ale już jak był ranny, to była straszna rzecz, bo ości się cedziło przez zęby, ale one się dostawały do wewnątrz, powodowały uporczywy kaszel, bo ostki trudno było odkasłać, a wszelki ruch bardzo boli przy ranieniu, te wszystkie rany bardzo bolą, i co łyk, to kaszel i te bolące rany. Ja miałam tego draństwa, bo to odłamkami byłam w ręku, w piersi, w boku, przy stawie biodrowym, w jednej nodze, druga noga jest przestrzelona, tu w lot, ale wylot – tu można było pięść włożyć pod kolanem, to cholernie bolało. Matko Boska, ile bólu przeszłam.

  • Gdzie pani została ranna?

Na [ulicy] Mokotowskiej. Wracałam do dowództwa, już z meldunkiem, jeden z poruczników mnie wysłał, w każdym razie jak tam zaczęli ostrzeliwać, to nie było bardzo chętnych, tylko podobno się szum zrobił, że „Ewa” ranna, leżę na jezdni. Był porucznik Borowski, on zorganizował [wszystko], ściągnęli mnie z jezdni we dwóch, był kapral, pseudonim „Stary”. Dla dziewczyny, która ma osiemnasty rok, to wszyscy są starzy, po dwudziestu latach to już stary człowiek, pan Borowski, to tutaj taką opinię mi wystawił, w każdym razie ściągnęli mnie z jezdni i usadowili w szpitalu. Doktor Zamecki, było dwóch Zameckich: tata i syn. Tata był już lekarzem w starszym wieku, a syn właściwie jeszcze nie skończył medycyny, medyk, ale praktyki miał potąd, żaden z dzisiejszych lekarzy tym się nie może szczycić, ile on zrobił operacji. Stasio Zamecki. Później Zamecki ojciec był dyrektorem ZUS-u przez pewien czas, już po Powstaniu, po wyzwoleniu, a starszy Zamecki był ordynatorem, jest moim świadkiem, bo starałam się.... to w ogóle splot przeróżny, [starałam się] o inwalidztwo wojenne, tak mnie mój szef [namówił], pracowałam w „Pollenie”, wtedy i szef inwalidztwo wojenne miał, a okazuję się, że przyjaźnił się z „Babiczem”, zastępcą naszego batalionu „Ruczaja”. Mam nawet jego list, karteczkę jeszcze, jak mnie zaprasza tam. Mówię: „Panie Tadeuszu”, Ornoch był zastępcą dowódcy batalionu Grudzińskiego, „Ruczaja”, „Nawicz” miał pseudonim. Mówię: „Wie pan, mam jeszcze liścik od niego.” Zaprasza mnie tam do siebie na Plac Teatralny, na któreś piętro, tam było chyba ministerstwo, w każdym razie oni się kosmetykami zajmowali, ja później, jak trafiłam do pracy, do „Polleny”, do Przedsiębiorstwa Obrotu Wyrobami Chemii Gospodarczej, to właśnie szefa miałam pana Kszysztaowskiego, który był przyjacielem Ornocha. Przyniosłam do pracy kartkę pana Ornocha, pokazuję mu, „To jest mój przyjaciel” – mówi. „On miał sfingowany pogrzeb w czasie okupacji, żona nawet nie wiedziała, trzeba było, żeby zniknął i przestali mu tak deptać po piętach.” Później piękną zrobiło PRL. Oni mieszkali na Saskiej Kępie, on miał pamiętniki, relacje, a działalność miał przeogromną, on na dworcu umarł, wyjeżdżali na wczasy, a on na dworcu umarł. Miałam coś do niego do załatwienia i polazłam tam na Saską Kępę i mówię: „Proszę pani czy zastałam pana Ornocha?”, ona wybucha płaczem, mi się głupio zrobiło, myślę sobie – alem wlazła, jak Piłat w credo, coś tu nie tak, coś zrobiłam złego, okazuję się, że ona już po śmierci męża, wyjeżdżają na wczasy, a on jej na dworcu umiera. Fajna przygoda, prawda? Później co było: ona miała relacje jego z różnych akcji, to trudno nazwać pamiętnikami, ale jakąś dokumentację działalności. Przyszła pani, młoda, bardzo uprzejma, przedstawiła się, jako studentka historii uniwersytetu i wie, że pan Ornoch miał duże materiały z okupacji spisane, ona bardzo by chciała, ponieważ ona robi pracę magisterską, ona bardzo prosi o wypożyczenie tego. I ta kobiecina (nie było takich tych łachudrów chodzących pęczakami przed wojną, [przed wojną] to byli raczej wszyscy przyzwoici ludzie, tacy którym można była zaufać, nie podejrzewając nic), pani Konstancja zebrała wszystkie materiały i tej dziewczynie dała. Po dziewczynie śladu nie było nic, nikt nie wie, co to za dziewczyna, gdzie się podziała, skąd przyszła, ani tych materiałów, po prostu wykradziono jej to i tak się skończyła ta zabawa.

  • Wrócimy jeszcze do dnia, kiedy została pani ranna. Pamięta pani, kiedy to się wydarzyło?

12 września. Po południu.

  • Jak wyglądała pani praca od początku sierpnia do tego wydarzenia?

Była akcja na Politechnice, to nie doszło, tylko całą noc byliśmy tam w dalszym pogotowiu na [ulicy] Polnej, przez ulicę Politechnika była i jakoś nie doszło do akcji. Pamiętam, że myśmy byli strasznie zmęczeni i było ciepło, ale ciepłota to jest rzecz względna, co innego, jak się spaceruje, a co innego, jak się położy na kamienie, to już się chłodno wtedy zaczyna czuć. Sklepy miały progi – stopień jeden, nie tak, że prosto z chodnika, tylko stopień, to myśmy głowy kładli na tych stopniach i tak się przysypiało. Ta noc to pamiętam, pamiętam, że chłopaczek, on nie żyje już, pseudonim „Hrabia”, na Bródnie jest pochowany, to on koło mnie był, myśmy się tak przytulili do siebie, bo tak było cieplej, młodszy ode mnie, dzieciak. Na [ulicy] Polnej mieszkała Mira Zimińska i dawała koncerty dla nas. Byłam na takim koncercie, to cudowna artystka była, naprawdę, to była wielka artystka, może niedoceniana wtedy, kiedy jeszcze żyła, bo ona była w kabaretach, ona miała tak ogromny talent, deklamacje, to robiło wstrząsające wrażenie, w każdym razie człowiek czuł się jakby oczyszczony z brudów, które go otaczały, jakoś tak wznioślej się czuł. Fogg śpiewał.

  • Takie wydarzenia pozwalały się oderwać od rzeczywistości wojennej?

Tak. Bardzo byłam wdzięczna jej za to. Na Koszykowej akcja była, na Ambasadę Czeską na Kruczej, tak zmieniali nam miejsce, dowódcy batalionu na Kruczej zwalili dom, to przenieśli chyba pod 9, już nie pamiętam dobrze, tam się nosiło meldunki, naprzeciw była wytwórnia granatów. Na [ulicy] 6 sierpnia, przy Placu Zbawiciela był bunkier zajęty przez Niemców, a myśmy mieli dom Metodystów, był nasz. U nas był taki cudowny chłopak, nazywał się „Żubr”, Dodatkowo nazwisko, i ponieważ to było wielkie chłopisko, silne, to jego na wieżyczkę wydelegowali, bo on miał rzut odpowiedni, taki silny chłopaczysko, jak rzucił to przynajmniej wiadomo, że może doleci do tego bunkra, ja mu tam nosiłam granaty z Kruczej, to były w workach granaty, w workach szaro – zielone płótno, nie wiem jak one wyglądały w środku, były takie jak czekoladka, granaty. Zanosiłam mu tam na górę, on mi opowiadał różne rzeczy, bardzo miły chłopak, parę minut, bo przecież człowiek był na dyżurze, to nie miał czasu usiąść i pogawędzić. Było zabawnie z tym, że myśmy miały kwaterę na [ulicy] Mokotowskiej, to była Mokotowska 29, okna wychodziły na stronę, gdzie była [ulica] Natolińska. Myśmy sobie tam po dyżurze [odpoczywały], był tapczan, to tam, która się dorwała, położyła się, jakąś książkę do czytania, takie odprężenie. Koleżance raz strzelili nad głową, a później mnie, ale to milimetry między głową, a tym wlotem, no i myśmy powiedziały dowódcy, że nam się wstrzeliwują Niemcy z Natolińskiej, tylko jedna strona Natolińska była niemiecka, a druga polska, tam była steralnia, tam jak zaczęło się palić, to fajnie, bo tam tych wiórów było od groma, ale to później dopiero. W każdym razie zwinęli nas stamtąd i dali nam kwaterę w podwórku, taka dobudóweczka była. Tam były dwa pokoje z kuchnią, to też wszystkie dziewczyny razem, były straszne kłopoty z wodą. Jedna rzecz to taka, że weszłam do dowództwa i ten, który mnie ściągnął, porucznik „Lis”, strasznie odważny człowiek, później go pytam: „Panie poruczniku, pan taki strasznie odważny, skąd się panu brało tyle odwagi, pan się nic nie bał.” On mówi: „Ja się bałem, tylko nie mogłem pokazać.” To był już człowiek żonaty, dwoje dzieci, to tylko idiota się może nie bać, idiota po prostu nie ceni życia, bo nie zdaje sobie sprawy z wartości życia, a on już wiedział, że życie to jest coś bardzo ważnego. No ale w każdym razie weszłam do dowództwa i on zaczyna mnie strasznie obtańcowywać, że: „Co się u was tam wyprawia, co się u was dzieje na kwaterze, chłopaki do was tam przychodzą!” Mówię: „Skąd?!” Ale to się tak zaparzyłam, gotowa byłam mu oczy drapać. W każdym razie on nadęty, ja też odęta, idę na kwaterę, patrzę, chłopak leży na tapczanie, ja myślałam, że eksploduję, że mnie szlag trafi, tutaj się zaklinam, że nic podobnego, a tu leży chłop na tapczanie. Okazało się, że była taka dziewczyna, której później cegła spadła na głowę, i dwa dni była bez przytomności i umarła. Iga, tego Zbyszka Sobtowicza, to był przedobry chłopak, użaliła się nad nim, bo on miał zapalenie oskrzeli, a ponieważ tutaj był głód, to on się czuł w obowiązku tyle co mógł, chociażby ostatkiem sił, bo tu koledzy głodni, gdzieś tam na dół, na Tamkę, schodzili po worki jęczmienia i on przyniósł worek, słaniał się na nogach, nie spał ileś tam czasu i Iga się zlitowała i mówi: „Chodź, tutaj na razie żadna nie schodzi z dyżuru, wolny tapczan jest, to się chociaż dwie godziny prześpisz.” No i właśnie ja na to wlazłam tam, ale okazuje się, że jakiś chłopak, nie wiem, który, mieszkał tam na tej klatce schodowej, i widział to i chciał być taki prawomyślny, poleciał i poskarżył, że do nas chłopaki się na kwaterę meldują, no niemiło.

  • Jak wyglądał pani dyżur? Wspomniała pani o tym, że nosiła meldunki i amunicję.

Dyżur, wchodziło się do dowództwa i oni czy meldunki dawali, czy kazali przenieść, czy broń, czy po butelki z benzyną, co tam kazali, przeważnie meldunki były w tych miejscach, gdzie były akcje, dowiedzieć się jaka tam jest sytuacja i przenosiło się to do dowództwa, mieli jakiś obraz.

  • Kiedy po raz pierwszy w trakcie Powstania zetknęła się pani z Niemcami?

Gołębiarzy to było pełno. Folksdojcze to [bardziej] święci od papieża musieli być, musieli wykazać, że on jest rzeczywiście Niemcem, Boże, młodzi ludzie, mieszkali w Polsce, żyli w Polsce i nagle na folkslistę się zapisywali. Natknęła się pani osobiście na gołębiarzy w trakcie Powstania?

  • Czy w innych sytuacjach zetknęła się pani z jeńcami niemieckimi?

Nie.

  • To była jedyna sytuacja?

Strzelali do nas, no ale ja ich nie widziałam.

  • Zetknęła się pani w trakcie Powstania z Żydami?

Był Żyd u nas, w naszej kompani, miał narzeczoną, jedną z łączniczek, nazywała się Wina, bardzo ładnie śpiewała, ona się uczyła śpiewu, śpiewała profesjonalnie. Żyd był, był, po pewnym czasie wybył na Hożą, bo tam się tworzyło dowództwo AL-u, nie wiem czy z cwaniactwa, mało tego, oskarżył u Michnika, oskarżył, że do niego strzelali, to jest bzdura wierutna, chłopak na barykadzie, kolega do kolegi strzela, jeden z naszych kolegów był akustykiem po Politechnice, sprostowanie wypisał obszerne sprostowanie fachowe, że to kupy się nie trzyma, to co on oskarża. Zaniósł do Michnika, to Michnik uniki robił. To też Żyd jest. Długi czas nie było, później w kąciku umieszczone to sprostowanie.

  • Spotkała pani ludność innej narodowości?

Jak byłam ranna, to Gruzin przychodził do nas. Położyli nas na pierwszym piętrze, upadła tam „krowa”, wygrzebali nas stamtąd i na noszach, tylko mam przerwę w życiorysie wtedy, nie wiem, co się tam działo, w każdym razie ocknęłam się, kiedy nosami walnęli w róg, w mur, jak [mnie] do piwnicy wciągali, z bólem, to wszystko boli, nawet, jak ktoś przez pokój przechodzi, to rany bolą. Na początku, jak się jest rannym to ni cholery nie boli nic, dopiero później krew leci, jak krew ucieka, to człowiek umrze, no trzeba zabezpieczyć, to sobie ręką, krew tak leciała, leciała tak aż do rynsztoka w piwnicy. W piwnicy na węglu leżało dwoje drzwi, na jednych drzwiach byłam ja, a na drugich, młoda kobieta, przemiła pani, pani Okmińska, żona lekarza, ona była w ciąży, przestrzeloną miała szyję, ale mówiła, jakoś tak, że struny głosowe nie były ruszone, miała nogi – udo przestrzelone, lekarz do niej przychodził, młode małżeństwo, pierwsza ciąża, początek ciąży, a tu takie nieszczęście. Mnie tam w piwnicy operowano, bo tutaj zaczęły mi się robić kule, guzy wielkie. Poznałam Zameckiego, postanowili zrobić punkcje, więc wbijają igłę, taką dosyć grubawą, ale to nie ma znaczenia czy gruba i ściągają ropę, jak wbił igłę to mu zazgrzytała, to już mieli zlokalizowany odłamek, wiedzieli gdzie kroić, bo przecież nie było światła, nie było żadnych prześwietleń, nie było penicyliny na leczenie, ja tam dostawałam, jakbym kija połknęła, takie miałam uczucie, w każdym razie operowali nas tam, przy świeczce, pajęczyny zwisały, takie fajne. Przychodził do tych państwa (on później był profesorem ginekologii lekarz), mąż pani Okmińskiej, nie znałam jej nazwiska, dowiedziałam się od Zameckiego, powiedział mi: „No urodziła to dziecko” i chowało się, dała radę dzięki Bogu. Przychodził do nich, okazało się, że to jest Gruzin, on uciekł z Rosji, jak ci uszcześliwiacze przyszli, uciekł przed Kabodą tutaj, i on nam mówił, że przyjdą. On nam mówił, że jak przyjdą Rosjanie, to nam będą obiecywać złote góry, wszędzie zajrzą, co mogą to zabiorą, jednym słowem prawdziwy obraz Rosjan. Myśmy nie bardzo wierzyli nawet, później znowu nie wierzyłam koledze, który opowiadał (ze Lwowa był), opowiadał, jak to we Lwowie było, przepowiadał, że: „Nie będziecie gości zapraszać, że się stół ugina, jak [teraz] tydzień w tydzień goście, tego, tamtego nie będziecie.” Myślę sobie: „No tak, ja rozumiem, że on może nienawidzić, bo on musiał z Lwowa uciekać z bratem i z chorą na raka siostrą, na nieznane.” Kazik Jeż chodził do liceum z moim mężem, a Lelek Jeż do gimnazjum ze mną, dwóch rodzonych braci zaprzyjaźnionych, jeden i drugi już nie żyje. Myślę sobie: „Dlaczego tak z nienawiści aż się rozum miesza, że takie głupstwa opowiada?”. Okazuję się, że nie takie głupstwa, on wiedział co mówi.

  • Jak się potoczyły pani losy po operacji?

Wyjęli mi odłamek. Dali znieczulenie, czuje się jak krew leci, nie wiem, jak to wytłumaczyć, przecinanie ranki i otwieranie, to się czuje, nie widziałam, bo miałam nogę w szynie, obandażowaną, w każdym razie wyjął odłamek i mówi: „O jaki wielki”, no to wystawiałam łapę i myślę sobie: „Dadzą mi pecynę i będę miała na pamiątkę.”, a oni dają takie byle co wielkości bobu, bo mam takie rozeznanie na kartach mi Zamecki to napisał, że wyjęty odłamek wielkości bobu, no to dla mnie to była figa, wielki odłamek wielkości bobu. Mówię: „Taki malutki?” „Jakby był większy, to byś już nogi nie miała”. Później prosiłam, żeby mnie amputowali nogę, bo mnie to tak cholernie bolało, zapalenie nerwów, to był nieustający ból, żeby mi amputowali, może będzie mniej tego bólu, ale Zamecki mówi: „Tak, dopiero cię zacznie boleć, nerwy działają do końca, nie czują, gdzie jest zakończenie, w każdym razie czuje się amputowaną nogę, jej nie ma, a ona boli.”

  • Gdzie panią zastał koniec Powstania?

W tej piwnicy.

  • Jak to wyglądało?

Jak „Teresę” zabito, to chłopaki mnie wyciągnęli, na podwórku była chowana, wyciągnęli mnie z piwnicy, postawili na ziemi. Miała śliczny pogrzeb, bo miała z salwą honorową, a przecież już było bardzo ciężko o amunicję, więc to takie było usatysfakcjonowanie jej pracy, jej zaangażowania, to była nadzwyczajna dziewczyna, przedobra i już po pogrzebie, już chcą zabierać mnie, a jeden pęd ze czternaście lat, mówi: „Poczekajcie, niech popatrzy w niebo”, a takie było piękne, lazurowe, to niebo, taki smrodek malutki, ile w nim było wrażliwości, jak można było spodziewać się po takim dzieciaku, że on domyśli się, że dla mnie to jest wielkie szczęście, że ja mogę w niebo popatrzeć, bo on widział, że ta piwnica była bez okna, taka na dwie osoby, malutka piwniczka. Przyszedł kiedyś Zamecki, mówi: „Uważajcie, bo w męskich salach są wszy.” Jak mogłyśmy uważać? Przyprowadził nam wszy, miałyśmy. „Teresa”... Po Powstaniu, jak chciałam pójść tam pomodlić się na jej grobie, na trawniku była pochowana. No, nie ma grobu, zaczęłam pytać ludzi, co się stało, może wiedzą, ona była półsierotą, znaczy macochę miała, więc, jak musiała być dobra dziewczyna, kiedy na taką nędzę macocha odnalazła ją, ekshumowała i pochowała gdzieś, ale gdzie, nie wiedzieli i do dzisiaj nie wiem, ja tylko zaczęłam mówić o „Teresie”, gdzie ona jest umieszczona w katalogu. Helena Guzik się nazywała.

  • To była pani przyjaciółka?

Myśmy się zaprzyjaźniły w czasie Powstania. Przedobra dziewczyna. Jak byłam ranna, przynosiła mi sucharek, głód jak cholera, a ona z sucharami wpływa. Mówię: „Skąd ty to masz?”. A ja Irena, więc 18 września są Ireny, bo do 20 [września] nie dożyję, pewnie mnie utłuką, więc 18 [września] zaczęłam gromadzić suchary i kostki cukru na przyjęcie imieninowe, ale jak byłam ranna to to wszystko wybyło gdzieś, pas skórzany, latarka, buty nie, bo buty były okrwawione, sztywne, skorupa się zrobiła. Łachy miałam podziurawione odłamkami, [więc] to też było do wyrzucenia. Mówię: „Skąd ty to masz?”. „A wiesz dał kapitan dla ciebie.” Myślę sobie: „No porządny człowiek, pamiętał o rannej dziewczynie.” Okazało się, że wcale on nic nie wie o tych sucharach, jak mu dziękowałam, on mówi: „Ja nic o tym nie wiem.” Okazuję się, że „Teresa” za przynoszenie wody do szpitala, woda była pod ostrzałem przecież, na Śniadeckich, na Marszałkowską 40, do szpitala, w którym mnie umieszczono, to dostawała suchary, to ona przyniosła mnie suchary i tak sobie myślę: „Mój Boże, gdybym ja dostała, co bym zrobiła, gdybym była w tej sytuacji, pewnie bym sama pożarła, a może nie, może by mnie sumienie ruszyło, może bym sobie się podzieliła, a może szlachetniejsza jeszcze bym była, może bym dała i czekała tylko na podziękowania i zachwyty?” A ona nic, ona po prostu, to nie ona, ona tylko dostarczyła, ile w tej dziewczynie było skromności, nawet nie wiem jak nazwać tą szlachetność.

  • Jak dalej wyglądały pani losy? Jak wyglądała końcówka września?

Przenieśli nas. Marszałkowska była [w] zupełnych gruzach, już nie było domów, tylko zawalone gruzami, trudno było iść z noszami, przenieśli nas na Jaworzyńską 3. Strasznie chciałam pójść razem do obozu ze wszystkimi. Zamecki był, mówi: „Nie, dziecko, ty nie pójdziesz do obozu, bo w obozie możesz nogę stracić” Noga była taka spuchnięta, tu dwie kostki, to były dołeczki, sina, a nie było przecież antybiotyków, żeby leczyć, i gangrena się miała wdać. Mówię: „Niech mama weźmie jeszcze jakąś dziewczynkę, którą się zaopiekuje i jej ułatwi życie, i siebie ochroni się przed obozem.” No i faktycznie była dziewczyneczka, którą się mama zajęła, tak jak mną. Do października. W październiku nas przenieśli z Jaworzyńskiej na Dworzec Główny. Dworzec Główny był na Towarowej, tutaj to dopiero później. Ustawili nas na peronach, takie bagażownie właściwie były, cementowa podłoga. Noce były widne tak, że można było czytać, bo tak palili Warszawę, widno było, zupełnie widno, i nawet taka przyjemna poświata, bo różowawa. Ładnie to wyglądało, ładnie to było jak kaleczyli nam stolicę. Później powiem, jak Słomiński się przyszedł żegnać z nami, bo on był architektem. Nosze to są dwa patyki, a tutaj jest płótno, no i nas tak poukładali na betonie, tak, że całe plecy i wszystko było na betonie, tak do 22 października nas tam trzymali, więc sporo. Później myśmy nie wiedzieli, co się będzie z nami działo, to też tak, jak się wie, to jest co innego, jak się nie wie, to wszystko może być. Przystawili takie towarowe wagony, odsuwane na boki drzwi i słomy trochę, ale tak piórka słomy rozrzucone na podłodze i popakowali nas do tego, lekarz taki był młodziutki, który nosił, chłopaczki jakieś nosili rannych, a tutaj na sali wielkiej, to były ropiejące rany, jak strasznie śmierdzi człowiek ropiejący, to jest tak obrzydliwy smród, taki przylegający, że chciałoby się oddrapać, a nie można, taki słodkawy, wstrętny, ale to przecież, jak otwierał lekarz ranę, podnosił gazę, to ropa pryskała. Przecież nie było czym leczyć, a w wagonach to byli i mężczyźni i kobiety. W naszym wagonie była pani, cywil, która miała w czasie jakiegoś zabiegu przepaloną kiszkę stolcową, i zrobili jej sztuczny odbyt z boku. Na początku, to taki chory nie czuje, jak mu się to wydala, tylko smród, okładało się ligniną i bandażowano. Jak zmieniała opatrunek, to myśmy zatykały sobie buzie, to i tak było czuć, zatykałyśmy sobie buzie, żeby mniej wąchać, a ona płakała i myśmy też płakały, bo jej było przykro, że ona nas tak udręcza. Co ona miała zrobić?

  • Gdzie ten pociąg dojechał?

Po paru dniach, nie wiem trzy [czy] cztery dni jechaliśmy, i to do przodu, to do tyłu, do Krakowa. Tam do szpitali nas poumieszczali, do normalnych szpitali, najpierw na chirurgii, to ogromna sala, ogromna, czterdzieści parę łóżek i zakonnice Szarytki obsługiwały, no i ponieważ to chirurgia, wiadomo, muszą umierać na takich salach. Nieustające modlitwy za konających, caluteńkie noce, to były głośne modlitwy za konających, no można było spać? Po jednej stronie miałam z Warszawy staruszeczkę, która miała amputowaną nogę, jej się to wcale nie goiło, no bo to stary człowiek, pewnie miała tyle lat, co ja teraz, jak podnosiła kikuta, to tak jak kieszeń, to strasznie wyglądało, a z drugiej strony miałam panienkę, Krakowiankę, która wlazła pod tramwaj i nogę jej pokiereszowano, noga jej ropiała, nereczki podstawili, a ropa z niej wyciekała. Miała otwarte złamanie, więc kość na wierzchu była, na początku. Późnym wieczorem zmarła ta staruszeczka, szkoda tej babiny, była taka cichutka, cierpiąca. Bliżej rana umarła ta ropiejąca Krakowianka, ja byłam między tymi dwoma trupami, to nie było przyjemne, chociaż ja już się napatrzyłam trupów, już zaczęłam obojętnieć, na początku to robi straszne wrażenie, a później człowiek obojętnieje, no po prostu: żyje – nie żyje.

  • Lepiej było z lekami w Krakowie?

Różnie to było, na przykład postanowili, że trzeba na prześwietlenie lewą nogę i tą drugą, na przykład przyszły dwie salowe z noszami, postawiły nosze na podłodze, oparły się o łóżka i do siebie mówią: „Taka krowa i nie może iść? Tylko żeby ją nosić.” Myślę sobie: „Jaka krowa?” Tak się rozglądam, a to chodziło o mnie, że ja taka krowa byłam, że nie chciało mi się iść, tylko czekałam, aż mnie zaniosą, ale ja nie poczuwałam się do tego, że ja mogę iść. Wzięły mnie na nosze i zaniosły, tak mnie trząchnęły. To były Krakowianki takie. Jak uciekałam z jednego szpitala do drugiego, w sylwestrową noc... uciekałam, dlaczego? Dlatego, jak weszli Niemcy, to kazali siostrom spisać siedzące chore, bo mieli nas wysłać gdzieś za Sanok, była fabryka amunicji, żeby im amunicję robić, myśmy się dowiedziały z taką koleżanką, Jacqueline Prodo, Francuska. Jej matka była jakąś aktorką, nie chciała takiej żywej metryki mieć, no to [oddała ją] do ciotki i ciotka ją wychowywała. Ona chodziła o lasce, ona miała rzepkę wyrwaną, taką gwiazdę. Mnie Krakowianka pożyczyła swoje kule, tylko to strasznie trudno, to trzeba się nauczyć na kulach chodzić, to nie jest tak prosto, przede wszystkim boli pod pachami. Poza tym ten moment przerzucania strasznie ryzykowny jest, tam było pół piętra do przejścia, to jedna drugiej pomagała. W każdym razie uciekłyśmy ze szpitala świętego Łazarza, do, naprzeciw ulicy był szpital Jezuitów i tam był doktor Pyliński, Warszawiak, i wszyscy ci medycy byli Warszawiacy, zupełnie inna sprawa, inna atmosfera. Na początku to był pan Żubrzycki, on się zajmował elektrycznością, takie złote ręce, jakiś inżynier był i jeden z medyków, nie pamiętam nazwiska, mam jego fotografię. W każdym razie umieścili nas w takiej pakamerze, gdzie były prawie pod sufit koce, ukryli nas, byłyśmy na kocach [siedzieli], a oni swoim jedzeniem się podzielali i nam przynosili, po troszeczku, żeby coś mieć do zjedzenia. W każdym razie po dwóch dniach nas stamtąd wywlekli i zawlekli nas: najpierw na podłodze, a później takie wyro drewniane dostałam, Jacquelinka była na podłodze, widocznie ja miałam większe fory. [...]Weszli Rosjanie. Myśmy dostawały czarną kawę niesłodką i suchy chleb na śniadanie, na obiad były kartofle, przeważnie zimne, łyżka postnej kapusty, nie było jedzenia, ale tam byli i Krakowianie, gruźlicy, oni też dostawali, bo nie było jedzenia, ale jak ksiądz przychodził, to one wypitraszały tak, że jak ja na czworakach do ubikacji szłam, bo nie mogłam na basenie się załatwić, po prostu to było silniejsze ode mnie. Na czworakach zasuwałam przez ten długi korytarz, to tam takie zapachy były, że aż człowieka mdliło, jakieś tam przysmażane, widocznie jakieś racuszki, one się tak chciały się księdzu podlizać i wszystkie dla Jezusa się poświęcały. Tylko jedna taka młodziutka siostrzyczka była, która robiła, paliła jej się robota w rękach i wszystkich obsługiwała, wszystko było dobrze. Rosjanie przez dwie doby wywozili żarcie z magazynów, ciężarówka tyłem podjeżdżała i oni pakowali, nie było jedzenia, nawet dla tych gruźlików w Krakowie.

  • Długo pani była w Krakowie?

Do końca lutego.

  • Wspominała pani na początku, że ojciec odnalazł panie w Krakowie.

Tak. Ojciec, jak go wypuścili z obozu, już po wyzwoleniu, to, gdzie był, to szukał nas i w Krakowie znalazł, w jednym szpitalu mnie, a w drugim szpitalu matkę, ale nie zgadzała się data urodzenia. Chodziło o to, że matka sobie dodała lat, że w razie czego, jakby ją łapali na roboty, to ten wiek, by już nie pasował do jakiś tam robót, powiedzmy w fabryce amunicji. Miałam mieć operację na nogę, prymariusz – ordynator po krakowsku, to powiedział, że nie wiadomo, ale w każdym razie chodzić to ja nie będę, ale nie wiadomo, czy to nie trzeba będzie amputować. Jednym słowem, jak mnie wyznaczyli, że będzie operacja, to ja te pożyczone kule złapałam i do matki [poszłam], matka też w Jezuitach siedziała. Z matką to zupełnie inna sprawa, matka była po wyjściu z gestapo, po tych [przejściach] przed czołgami, to później na Kruczej była szwalnia dla żołnierzy, z takiej flaneli szyły panie koszule. Tam „krowa” uderzyła, to matka na drzwiach zjechała z pierwszego piętra na parter, i miała po biodrze, ale bez kości, tylko po ciele taka smużka i po kolanie, ale też tylko tyle, że sparzone było, no ale starsza kobieta. Tamci do tego szpitala wzięli matkę, ja do mamy na kulach dokuśtykałam, żeby powiedzieć, co z tą moją nogą. Patrzę, a ojciec tam siedzi, ale ojciec był czyściutki, zawsze zadbany, dbający o wygląd, był prezesem przez dwie kadencje, a [teraz] ojciec był w starym płaszczu, w starym łachu i sznurkiem był przywiązany, u sznurka wisiała puszka po konserwach, ta puszka to była miednica i miska i talerz i wszystko dla ojca... A na bosych nogach (a to był koniec stycznia), miał porwane kalosze, dziurawe już, gumowe kalosze, astmatyk chory, i nie miał ataku, widocznie tak nerwy trzymały. Jak zobaczyłam ojca, to wykrzyknęłam, Boże, ja się nie spodziewałam, że ja w ogóle kiedyś spotkam ojca, po tym jak go do rozstrzelania był brany, te kule poleciały gdzieś na bok, doskoczyłam na jednej nodze do ojca, beczałam, tam wszystkie baby beczały, cała sala, wszystkie beczały. Ale to tak było, bo mnie do szpitala jak jeszcze na internę nas przewieźli z chirurgii, to jak ktoś się znalazł, to też wszystkie beczałyśmy, bo to tak jak rodzina najbliższa się zrobiło.

  • Kiedy udało się państwu wrócić do Warszawy?

Później ojca wzięli ci moi koledzy, medycy, też umieścili w szpitalu. Dostałam pięćset złotych zapomogi z AK, ale jakim sposobem wiedzieli, nie mam pojęcia. Przyszła dziewczyna, żeby pokwitować na liście, dała mi pięćset złotych. Ojciec szczotkę do zębów, i łachów trochę dostał od medyków. Mama kupiła jakąś fasolę, upitrasiła, zaniosła, a ojciec wziął to jedzenie do ściany. Mama mówi: „Co ty robisz? Nie możesz normalnie jeść?”, „A ty wiesz, rzeczywiście, mnie się zdaje, że mi to zabiorą.” To po obozie było. Później, to tak na początku marca, myśmy zaczęli do Warszawy dostawać [się], to była gehenna, bo pociągi jechały, jak chciały, bez żadnego rozkładu, było strasznie dużo ludzi, jak winogrona wisiały na dachach, człowiek siedział tyłem, a jak coś metalowego było, w każdym razie pociąg dojechał do tego miejsca, a jemu głowa odpadła, bo nie wiedział, że tam nadjeżdża to, żeby się cofnąć. W każdym razie z przesiadkami, z cudeńkami, dobiliśmy do Warszawy. W Warszawie, na Puławskiej 1A, mieszkała dozorczyni z dwoma synkami małymi i z mężem. Męża jej utłukli Niemcy na Rakowieckiej, w koszarach, bo wszystkich tam zabierali, wszystkich z tego kwartału, wszystkich mężczyzn, nawet czternastoletnich, syn sąsiadki był czternastoletni, też go tam rozwalili, bo ona pilnowała tego budynku Puławska 1A, to był budynek Muranowskiego, który miał wytwórnię dźwigów osobowych. To jest piękny budynek, tam gdzie jubiler jest, Puławska 1A, na samym początku, przy Placu Unii, aż do [ulicy] Chocimskiej. Ona mówi: „Proszę pana, tam u państwa jest wszystko zbite, tam nie ma, tam jest kupa gruzów.” Faktycznie. Ona nas znała z widzenia, do sklepu, jak się chodziło i ona czasem tam była, w każdym razie mówi: „Proszę pana tutaj [co] lepsze, jest pozajmowane, ale nad drzwiami, nad bramą jest taki mały pokoik, to jak by państwo chcieli, to się zatrzymajcie tutaj.” Myśmy się tam zatrzymali, i ona miała jedną miskę i jedną łyżkę, i z tymi dzieciaczynami, jak coś upitrasiła, to się tak żywiła tą łyżką jedną. Ona przyniosła nam miskę zupy i tą jedną łyżkę, myśmy na podłodze usiedli i jedliśmy. Ale jaki dobry człowiek, przecież ona nie miała tego dużo, podzieliła się z nami, później się ojciec odwdzięczał.

  • Czy po wojnie spotkały panią jakieś represje w związku z tym, że należała pani do AK?

Miałam ciotecznego brata, którego Ubowcy rozstrzelali, przysłał list z więzienia. Miałam przechlapane, na uczelnie nie mogłam, ale to przez niego, bo on z Anglii tutaj wrócił, on pływał na „Błyskawicy”, tutaj do Białegostoku szedł do ciotki, a to było jakoś tak, że na drodze zaczepili go w polskich mundurach partyzanci – czy on chciałby, jak on się to zapatruje, bo tutaj walka jest, i on przystał tam do nich. UB robiło straszne rzeczy z ludźmi, kradli, zabierali wszystko, co tylko im do głowy przyszło, rower to rower, pianino to pianino, tam nie było rzeczy nie do wzięcia, jak tam jakiś pomagał. Jak przychodzili, raz partyzanci, raz Ubowcy, to kazali mu Ubowcy rozpalić ogień w kuchni i usiąść na tej rozżarzonej tafli. Człowiek umarł. Straszne rzeczy. Jego złapali, napisał list, a później dałam ciotce ten list. Taki ładny chłopak, to dobry dzieciak był, napisał, to mi utkwiło w pamięci: „Tak mi żal od was odchodzić.” Mówiłam, że pójdę starać się, pojechałam do Alei Niepodległości, do jakiejś instytucji wojskowej dowiedzieć się, żeby go jakoś może więzienie ale w każdym razie nie rozstrzelanie, to mnie tak naskoczyli, tak mi tam przywitali, że ja się popłakałam i wyszłam: „O bandytę pani?!”. Jak odchodzili do obozów, a myśmy ranni zostawali, to przychodził żegnać się Słomiński, Tadeusz „Czarny”, ja taka rozżalona, przychodzi, żegna się, ja mówię: „Panie poruczniku, co nam z Warszawy zostało?” On mówi: „Nie martw się dziecko, zrobimy, będzie jeszcze piękniejsza niż była.” On był architektem, on myślał, że tu będzie tak jak przed wojną, później już nie wrócił z Anglii, wyjechał, znalazł się w Anglii i tam został, już nie wracał. Do czego miał wrócić? Żeby rozprawili się z nim jak z większością? Lodecki też gdzieś we Włoszech się znalazł.

  • Na koniec ostanie pytanie, jak pani ocenia Powstanie? Czy ono musiało być?

Myśmy tak strasznie chcieli, tak przeogromnie, to było ważniejsze niż oddech, żeby była Polska, nie można było przetłumaczyć, a może by nie, tu nie było rozważań rozumowych u nas, ja nie wiem, jedni ludzie są za, drudzy są przeciw, ale nie młodzież. Młodzież tak strasznie chciała Polski. Przecież jak zaczął grać hymn, to rzucali się jedni drugiemu obcy ludzie i płakali i całowali się, to była euforia. Wiem, że miałam to uczucie, że jeżeli coś robię, na przykład niosłam butelki zapalające, dwie torby i tutaj miałam karabinek ciężki jak cholera, już człowiek był głodny, już wiatr zawiewał, to go tak znosiło, już siły nie było, to porucznik mówi tak: „Uważaj, tylko uważaj”, to się roześmiałam. Niech by jeden odłamek wpadł do takiej torby z butelkami... Ale to nie chodziło o to, że mnie zabiją, tylko jeżeli zabiją to będzie dla Polski, o jeden krok bliżej do Polski. A może i to, że byłam młoda, młody niedocenia życia, za głupi jest na to, żeby się bać, ale chyba nie, bo wszyscy moi koledzy tak myśleli. Chodziło o Polskę.
Warszawa, 19 sierpnia 2006 roku
Rozmowę prowadził Tomek Niemczura
Irena Piotrowska Pseudonim: „Ewa” Stopień: łączniczka Formacja: Batalion „Ruczaj” Dzielnica: Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter