Zofia Haft-Szatyńska „Zosik”
Jestem Zofia Haft-Szatyńska, z domu Ratyńska. W czasie okupacji byłam drużynową Dwudziestej Piątej Drużyny Harcerstwa Żeńskiego Polskiego imienia Oleńki Małkowskiej, a w czasie Powstania dostałam przydział do składnicy „S” przy Aleje Jerozolimskie 17. Moją komendantką była Elżbieta Ostrowska. Mój pseudonim był „Zosik”.
- Co robiła pani przed 1 września 1939 roku?
Przed 1 września miałam trzynaście lat, dwanaście, więc po prostu chodziłam [do szkoły]. Zrobiłam pierwszą [klasę] gimnazjalną w szkole imienia Cecylii Zyber - Platerówny.
- Proszę powiedzieć o życiu podczas okupacji. Jak wyglądało pani życie rodzinne?
Przed wybuchem wojny mieszkałam pod Warszawą. Ojciec był dyrektorem cegielni Kawęczyn, ale zaraz we wrześniu przenieśliśmy się do Warszawy, bo cegielnia została unieruchomiona i wszystko zostało ukradzione, co tam było, cały dom, więc przenieśliśmy się do Warszawy. Tutaj zaczęłam uczęszczać na konspiracyjne komplety. Komplety były oparte o szkołę handlową, a później, jak się zaczęło liceum, to już była wyłącznie nauka na kompletach. Tak, że maturę zrobiłam już na kompletach, tuż przed wybuchem Powstania, w 1944 roku. Miałam siostrę pięć lat starszą od siebie, więc przez to miałam kontakt z chłopcami starszymi, którzy już mocno siedzieli w konspiracji i jak się z nimi spotykałam, to ciągle mówiłam: „Ja też chcę należeć do konspiracji! Je chcę koniecznie też. Dajcie mi jakiś przydział!” Ale oni mówili: „Nie, ty jesteś za młoda. Nie ma co, jeszcze poczekaj, poczekaj.” Oni nie chcieli mi ułatwić żadnego kontaktu z konspiracją. Wobec czego, przypadek sprawił, że kiedyś przypadkiem moja koleżanka szkolna powiedziała, że zna kogoś, kto jest zaangażowany, że on ewentualnie mógłby mi ułatwić dostanie się gdzieś do konspiracji. Umówiłam się z nim i co się okazało, jak poszłam na pierwsze spotkanie, pierwszy kontakt konspiracyjny, pierwszy mój szef, to właśnie był obecny mój mąż. Mój pierwszy szef, który wprowadził mnie w organizację, z początku młodzież, którą stworzyłyśmy z siostrą męża. Tworzyłyśmy część żeńską. To nie był zastęp jeszcze, tylko grupa żeńska dziewcząt. Ale bardzo szybko, to było chyba po paru miesiącach, oni wstąpili do Szarych Szeregów, a my wstąpiłyśmy z dziewczętami do żeńskiego harcerstwa. Tu trafiłam oczywiście do hufca „Mokotów”, bo mieszkałam na Łowickiej, więc do hufca „Mokotów” i zaczęłam przechodzić wszystkie stopnie harcerskie, bo stworzyłyśmy drużynę. To było bardzo ciekawe. Były właściwie tylko dwie takie drużyny w Warszawie, bo większość była oparta o licea inteligenckie. Natomiast nasza drużyna była oparta o szkołę zawodową i dziewczęta wszystkie były z rodzin robotniczych, z bardzo trudnych warunków, ale to były naprawdę wspaniałe dziewczęta, pełne oddania. Powoli tworzyłyśmy drużynę, która miała w końcu już dwa zastępy. Poszłam na kurs drużynowych potem, który prowadziła druhna Falkowska. W momencie, gdy siostra mego męża, która była drużynową, zostawiła drużynę i przeszła konkretnie do AK. Wtedy na jej miejsce zostałam drużynową tej drużyny. To było na rok przed wybuchem Powstania. Myśmy miały bardzo ważne zadania, bo tak: wszystkie przechodziłyśmy szkolenie sanitarne. Szkolenie sanitarne było też oparte o praktykę szpitalną, szczególnie w Szpitalu Maltańskim odbywały się praktyki, bo Szpital Maltański był cały w konspiracji. Personel prawie w całości był w konspiracji i zgadzał się na praktyki szpitalne. To było dla mnie wielkie przeżycie, bo asystowałam przy operacjach, ale mimo to mnie się nie podobał sanitariat jako taki. Chciałam koniecznie coś więcej, więc dlatego poszłam na kursy dla łączniczek, gdzie myśmy się tam uczyły, jak rozbierać broń, alfabetu Morse`a, uczyłyśmy się łączności, zasad łączności. Nauczyłyśmy się, miałyśmy też kursy przygotowujące na przyszłość, jak będzie po wojnie, Ziemie Odzyskane, żeby pójść. Przygotowywałyśmy się. Naturalnie z dziewczętami robiłyśmy wycieczki, miałyśmy nawet dwa obozy zorganizowane konspiracyjnie pod Warszawą. Tak żeśmy prowadziły życie naprawdę harcerskie, konspiracyjne, bardzo żywe. Obejmowałyśmy też pracą społeczną ogródki jordanowskie. Więc na przykład nasza drużyna miała pod swoją opieką ogródek jordanowski przy Poznańskiej. Był tam ogród jordanowski, gdzie prowadziłam grupę chłopców, którzy potem w dużej mierze przeszli do „Zawiszy”. Więc myśmy prowadziły również opiekę nad chorymi nieraz, nad starymi. Dziewczęta robiły stopnie harcerskie. Normalną pracę harcerską żeśmy prowadziły, konspiracyjną, niezależnie od tego, że wszystkie uczyły się i przygotowywały się do matury. Dziewczęta były raczej starsze, one wszystkie, jak wstąpiły do drużyny, miały szesnaście, siedemnaście, osiemnaście lat. One też szykowały się do matury zawodowej, więc przedpołudniem chodziłyśmy na komplety, wszystkie popołudnia robiłyśmy pracę harcerską, zbiórki i kursy sanitarne, łącznościowe. Byłyśmy tak strasznie zajęte, że jak była godzina policyjna, to w ostatniej minucie wbiegałam do domu, na minutę przed ósmą albo minutę po ósmej, bo tak była godzina policyjna. Po prostu dzień był wypełniony niesamowicie. Tyle rzeczy, które się robiło, to wprost wydaje się nieprawdopodobne, że w ciągu jednego dnia to wszystko zmieścić, że w ogóle sama się dziwię, jak to można było w ciągu jednego dnia zmieścić, tyle zajęć. Praca była naprawdę fantastyczna, ona nas rzeczywiście pochłaniała. Dlatego mówię, że my w czasie okupacji byliśmy w niewoli i odczuwało się bardzo tę niewolę, ale cały czas czułam, żyłam w pełni wolności, absolutnie, chociaż było to niebezpieczne, bo pewno, że każde wyjście mogło grozić łapanką i zdekonspirowaniem. Różne były sytuacje, ale naprawdę robiłyśmy to, co żeśmy chciały, żyłyśmy pełnią życia, cały czas pracowałyśmy wiedząc, że pracujemy dla Polski, dla przyszłości, że ani jednej chwili nie poświęcamy na głupoty. Po prostu było cały czas ogromne napięcie ideowe. Byłyśmy tak zajęte, że naprawdę nie miałyśmy chwili wolnej. Jak żeśmy wyjeżdżały pod Warszawę na szkoleniowe wycieczki i Pan Bóg tak strzegł i tak robił, że nie zostałyśmy złapane. Pewno, że jedna z naszych dziewcząt została złapana, ale poza tym nikt z naszej drużyny nie został złapany i przeszłyśmy okupację będąc tak zaangażowane po uszy. Udało nam się ominąć wszystkie łapanki. Nawet w jedną łapankę żeśmy wpadły, ale też jakoś cudem żeśmy z tego wyszły. Po prostu przeżyłyśmy okupację w sposób piękny.
- Jak wyglądały wyjazdy drużyny na szkolenia, jak były organizowane?
Miałyśmy punkt zborny. Wiedziałyśmy, że jedziemy do tego i do tego miejsca. Przeważnie gdzieś na Otwock, do tych lasów i tam miałyśmy szkolenia. Nie wszystkie razem, tylko tu dwie, tu dwie, w różnych przedziałach. Tak jechałyśmy pod Warszawę i tam robiłyśmy normalne harcerskie zbiórki, zapaliłyśmy ognisko i śpiewałyśmy, tam w lesie różne ćwiczenia, zapoznawałyśmy się z bronią. Ktoś tam wiózł pistolet, myśmy go rozbierały i uczyli nas, nie wiadomo, po co. Nigdy się nie mogłam nauczyć, jak się części nazywały, jak to złożyć. To wszystko było bardzo trudne, pistolet, nie wiadomo, po co to było. Nawet robiłyśmy kursy jazdy samochodem, teoretyczny, bo nie można było [jeździć] samochodem, tylko teoretyczny, jak samochód funkcjonuje. Żeśmy się tego uczyły, takie były szkolenia. Wojskowa musztra, naturalnie też, musiałyśmy musztrę [umieć]. Wszystkie nasze dziewczęta właściwie szły w kierunku sanitarnym, tak że one były bardzo mocno przeszkalane sanitarnie, na wypadek Powstania. Większość z nich została pielęgniarkami potem, po wojnie, natomiast ja i druga, myśmy poszły na łączność, bo nie chciałyśmy pracować w sanitariacie, nie bardzo nam to [odpowiadało], mimo żeśmy to szkolenie naturalnie odbyły, [byłyśmy] sanitarnie przeszkolone, zastrzyki i wszystko, opatrunki, jak robić itd. Raz miałyśmy zbiórkę, gdzie uczyłyśmy się bandażować, więc jedna z dziewcząt miała całą torbę pełną bandaży. Wychodzimy wbrew wszelki zasadom konspiracji, ponieważ to była taka maleńka uliczka na Powiślu, gdzie Niemcy nigdy [nie zachodzili]. Zamiast pojedynczo wyszłyśmy razem, co było wbrew wszelkim zasadom konspiracji. Wtedy nagle patrzymy, a tu idzie patrol niemiecki i otacza nas. Każe otwierać jej torbę, co ona tam ma. Ona ma tyle bandaży, po co jej tyle bandaży w ogóle? Ona znała akurat niemiecki, [mówi]: „Bo handluję bandażami! Przecież muszę z czegoś żyć.” W końcu Niemiec [mówi]: „A idźcie!” I przepuścił nas. Chociaż to było zupełnie wyjątkowe, bo powinien nas właściwie zaaresztować. Na czas Powstania dostałam przydział w Aleje Jerozolimskie. Najpiękniejszy dzień, który pamiętam z Powstania, to było rano 1 sierpnia, dostałam polecenie, bo byłam łączniczką na rowerze, więc dostałam polecenie zawiadamiać o godzinie „W”. Więc wsiadłam na rower, jechałam, miałam torbę przewieszoną, jechałam na rowerze, miałam poszczególne [miejsca wyznaczone], miałam szereg adresów, wiedziałam, gdzie mam iść, pukałam, hasło, odzew i mówiłam: „Siedemnasta, godzina W.” I dalej. „Siedemnasta.” Dalej, następny adres, hasło, odzew, „Siedemnasta, godzina W.” I dalej. Jechałam na rowerze i patrzyłam na Niemców trochę wystraszonych, ale już nie tak bardzo, jak parę dni wcześniej, co tak był exodus Niemców. „Jakie to szczęście! Nie wiecie nawet. Za parę godzin już was tu nie będzie. Za parę godzin zacznie się Powstanie. Zacznie się. Już koniec waszego panowania tutaj.” Więc to był dla mnie moment szczęśliwy, jak jechałam na rowerze i mogłam zawiadamiać, że o siedemnastej [jest] godzina „W”. Miałam zbiórkę, miałam się stawić, na punkcie w Alejach Jerozolimskich o godzinie dwunastej już, więc porozumiałam się z moją siostrą i to był ostatni raz, kiedy się z nią widziałam, z moją siostrą, która też była później w służbie ochotniczej tutaj na Mokotowie, ale ona była ze swoim narzeczonym, ona była właściwie sanitariuszką jego oddziału, ale nie dotarła tam. Została na Mokotowie. I on zginął pierwszego dnia, zaraz, od razu pierwszego dnia zginął, na szczęście ona nic o tym nie wiedziała, a ponieważ koniecznie chciała dowiedzieć się cokolwiek o nim, co się dzieje, ponieważ był rozkaz, żeby przechodzić z Mokotowa na Śródmieście, ona postanowiła kanałami dołączyć, przejść na Śródmieścia. Zresztą zrobiła to wbrew [ojcu], była nieposłuszna mojemu ojcu, bo mój ojciec był w służbie, był oficerem garnizonu Placu, żandarmerii na Mokotowie i mój ojciec chciał, żeby się przebrać za cywilów i przejść jako cywile z Powstania. Umówili się, że w tym miejscu się spotkają, wychodzą jako cywile. Tymczasem, jak mój ojciec przyszedł na to miejsce, dostał od niej karteczkę: „Nie. Ja zdecydowałam się iść do Śródmieścia i idę do Śródmieścia.” Ona weszła do kanałów i już nie wyszła stamtąd. Po prostu kanały były czymś tak koszmarnym, to było rzeczywiście przejście przez piekło, że ludzie o słabszych nerwach w ogóle tego nie wytrzymywali, dostawali wariacji, zostawali, bo nie byli w stanie po prostu tego przeżyć. To był prawdziwy przemarsz przez piekło, te kanały. Ona została. Wtedy, jak żegnałam się z nią 1 sierpnia, to było ostatni raz już, kiedy się z nią widziałam. Zameldowałam się w Alejach Jerozolimskich, u mojej dowódczyni na punkcie przy składnicy i tam po prostu czekałyśmy na godzinę siedemnastą. Ja byłam z rowerem naturalnie, tam przyjechałam na punkt i tam powoli wszystkie się [schodziłyśmy]. Było tam łączniczek, bo to był punkt zborny, chyba ze dwadzieścia, może nie tyle. Czekałyśmy co dalej, i wreszcie już o godzinie siedemnastej zaczęły się strzały, coś się zaczęło dziać, ale myśmy nie miały [rozkazów], wiedziałyśmy, że Powstanie się zaczyna, ale czekamy. W pewnym momencie, już jak robiła się godzina dziesiąta, wieczór, noc zapadała, tak deszcz zaczął padać, wtedy moja komendantka mówi: „No, teraz musimy nawiązać z Ochotą łączność i kto pójdzie?” I ona powiedziała, że to ja mam iść, kto ma pójść, że to pójdzie „Zosik”, to przedtem wiedziałam, że to będę ja. To takie przeczucie niesamowite. „Pójdzie ‹‹Zosik››.” No dobra. „Idziesz?” Mówię: „Idę”. Dostałam meldunek, idę. Idę, bo to Aleje Jerozolimskie, przechodzę przez Marszałkowską. Myślę sobie: „Jak dostać się na Ochotę?” Już wchodzę w Aleje Jerozolimskie, a tutaj słyszę głosy niemieckie przed sobą, to muszę [zmienić trasę]], może Nowogrodzką spróbuję. Szybko w Nowogrodzką. Idę Nowogrodzką, była kolejka, chodziła na Nowogrodzką i tam w bramie tłum ludzi, tam stał. Mówi, żeby tam nie szła dalej. Mówię: „Ja idę.” Naprzeciwko była poczta, do dzisiaj jest poczta, gmach wielki poczty, a to była wtedy forteca niemiecka. Jak tylko znalazłam się naprzeciwko poczty, zaczęła się taka straszna kanonada, więc przerażona chowam się w bramę. Patrzę, jestem ranna w nogę. Myślę sobie: „Co tu robić?” A tu brama zamknięta. Tylko wciśnięta w bramę, myślę sobie: „Co będzie dalej?” W nocy dobrze, a naprzeciwko słyszę głosy niemieckie, ale myślę sobie, oni tak latarką po bramie ciągle jeździli. Myślę sobie: „To fatalne. Co będzie, jak zacznie już świtać?” Jak tylko zaczęło świtać, to znowu walę w bramę. Usłyszałam, że ktoś tam się rusza w bramie. Wtedy oni, na szczęście ktoś tam był i wpuścili mnie do bramy. Wpuścili mnie do bramy i mówię: „Czy macie coś, bo patrzcie, jestem ranna, krew mi tu leci. Czy macie coś, żeby opatrunek [zrobić]?” Nie, nie mieli nic, ale dali mi szmatę, przywiązali. Mówią: „To jak będzie rano, to tu zaraz szpital Dzieciątka Jezus [...], to może Niemcy się zgodzą, że przepuszczą.” I rzeczywiście, wychodziła delegacja z [kamienicy] takich, którzy znali niemiecki, do Niemców pertraktować, żeby parę osób przepuścili, bo tu mieszkają. W końcu, po dłuższych pertraktacjach Niemiec zgodził się, że cztery osoby przepuści, żeby wyszli. Między tymi osobami ja się znalazłam. To myślę sobie: „Pójdę do tego szpitala, żeby zrobili mi opatrunek.” Żeśmy poszli. Idę dalej, prosto Nowogrodzką, a tam już na rogu stoi oficer AK. Już Polska, tu byli Niemcy, tu forteca, a tu dwie ulice dalej już Polska. Już był oficer. Mówię, że muszę iść do szpitala, bo jestem ranna. „Dobrze.” Poszłam do szpitala, tam zrobili mi opatrunek, wyjęli odłamki i oddałam meldunek innej dziewczynie, bo trzeba łączność nawiązać. Ta dziewczyna to wzięła i jak tylko wyszła, to zaczęła się taka straszna kanonada, że nie wiem, czy ona nie zginęła. Nie mam pojęcia. Później, jak mi założyli opatrunek, to mówię: „Muszę wracać na swój punkt w Aleje Jerozolimskie, tam mam przydział. Co będę robiła w tym szpitalu?” Tam szedł patrol polski, na Złotą, do tego szpitala przychodzili z rannymi, których zbierali po przeciwnej stronie Alej [Jerozolimskich] na Złotą. Mówią: „To chodź. Dołącz się do naszego patrolu i tamtędy przejdziesz w Aleje Jerozolimskie.” „Dobra.” Dali mi opaskę Czerwonego Krzyża, na wszelki wypadek. To będzie dobrze, to będzie lepiej, jak będę miała opaskę, co się okazało fatalne. Dochodzimy do Alej Jerozolimskich: „Proszę, Aleje Jerozolimskie są. To idź prosto Alejami Jerozolimskimi.” Co było absolutną głupotą, bo pusto zupełnie, Aleje Jerozolimskie wymarłe zupełnie, nikogo nie ma, żywego ducha nie ma, tylko szkło proozbijane. Idę Alejami Jerozolimskimi, dochodzę do Dworca (tam jest dworzec przecież) i oczywiście już w drzwiach dworca Niemcy mierzą, żeby do mnie strzelać. W tym momencie walę w bramę i to była sekunda, oni mnie tam wpuszczają, na szczęście, do [bramy]. Nim ci zaczęli strzelać, to ci wpuścili mnie do domu, do kamienicy, przed Omegą to było. I co się okazało, że w tej kamienicy mieścił się oddział AK, który przyszedł, miał tutaj swój punkt zborny, ale to byli chłopcy z lasu. Oni byli przekonani, że oni są tacy ważni, bo był cały oddział, że po nich [przyjadą], nawet mówią: „Nie martw się, tutaj dołączysz do nas. Po nas przyjedzie niedługo samochód pancerny i nas weźmie i będziemy [walczyć].” Dołączyłam do nich, oni stacjonowali na ostatnim piętrze i tam była też łączniczka i sanitariuszka. Tam siedzimy i czekamy, co dalej z tego wyniknie. Tam próbujemy się wydostać na wszelkie sposoby, chłopcy próbują dachami, może dachami przejść, piwnicami, żeby wydostać się z tego, ale nie było żadnej możliwości, tak było odcięte. Tak próbując i czekając na odsiecz, widzieliśmy z daleka, z okna, że tam są gdzieś powstańcy, że strzelają, widzieliśmy chłopców. A my tutaj, chłopcy gotowi do walki, ale uwięzieni, więc czekamy, co z tego wyniknie. Po jakimś [czasie], to było może więcej niż tydzień, czy może koło dziesięciu [dni] i nagle jest po prostu moment, jedna dosłownie sekunda, jak weszli Niemcy do całej kamienicy i wszędzie, moment wszystkich [zgarnęli], nie pozwolili niczego wziąć, nic, żadnej rzeczy, i wszystkich sprowadzili do piwnicy i mieszkańców pozamykali w piwnicach. Straż postawili, pozamykali w piwnicach. Czekamy, co dalej będzie i w pewnym momencie, właśnie jesteśmy w piwnicy, jestem razem z sanitariuszką, która tam była, bo chłopców oddzielnie, naturalnie mężczyzn oddzielnie, a kobiety oddzielnie wszystkie pozamykali w piwnicach. Do tej pory nie wiem, co się stało z chłopcami właśnie, do tej pory nie wiem, czy ich Niemcy rzeczywiście rozstrzelali, od razu, czy oni przeżyli. Nie mam pojęcia, bo w pewnym momencie wchodzi jakiś Niemiec i z całego [tłumu], bo przecież kobiet było całe mnóstwo i z całej gromady kobiet zamkniętych w piwnicy wyciąga tylko mnie i każe mi iść za sobą. Prowadzi mnie do sąsiedniej kamienicy, gdzie mieścił się szpital „Omega”, który był zajęty przez Niemców. Prowadzi mnie przed gestapowca, który wyglądał tak jak w filmie, jak z filmu, typowy gestapowiec. Do dziś to pamiętam, niesamowite to było. Wygląd miał, stuprocentowy gestapowiec. On łamaną polszczyzną mówi do mnie: „Ty się przyznaj, że ty jesteś [...] bandytą, że należysz do tych bandytów. Przyznaj się, bo wszystko wiemy o tobie, ty się nie wypieraj, bo wszystko o tobie powiedziała ta druga dziewczyna, która była przy oddziale.” Okazało się, dziewczyna, czy żeby ratować swoje życie, czy nie wiem, dlaczego, czy ona przedtem była szpiegiem, czy może chciała siebie ratować, doniosła Niemcom, że jest bandytka tutaj i oni mnie wyciągnęli. On mnie mówi, żebym się nie wypierała, bo i tak wszystko o mnie wiedzą. Zamknęli mnie oddzielnie w piwnicy i tutaj przeżyłam najgorszą noc w swoim życiu, bo myślałam, jak to gestapo, to przecież wezmą mnie na tortury i co będzie. Tego się najwięcej bałam. Zniszczyłam wszystko tylko poza opaską. Pomyślałam, że może uratuje mnie opaska Czerwonego Krzyża, którą miałam, a tak wszystko, co mogło się wydawać cokolwiek podejrzane, to poszłam do ubikacji, zniszczyłam. Rano przyszedł po mnie żołnierz niemiecki, w pierwszym rzucie to byli chyba właśnie żołnierze ze Śląska, bo oni, dużo z nich znało polski. On mnie prowadzi przez Aleje Jerozolimskie i mówi: „Teraz cię prowadzę, bo wiadomo, że ty jesteś bandytką, należysz do tych bandytów. Będziesz rozstrzelana.” Zostawia mnie, bo tam, dworzec to była forteca niemiecka, która na początku była łatwa do zdobycia, myśmy z okien obserwowali, jak powoli stawał się naprawdę twierdzą, ten dworzec. On mnie mówi, że: „Czekaj tutaj, idę po chusteczkę. Zawiążę ci oczy, będziesz rozstrzelana.” W tym momencie wyszedł kapitan z pomieszczenia jednego i pyta się, co tam robię, już po niemiecku. Więc każe mnie tam pójść, że będzie mnie przesłuchiwał. Rzeczywiście przez tłumacza mnie przesłuchuje i po prostu mam niesamowitą przytomność umysłu. W życiu później nie miałam takiej przytomności umysłu, jak wtedy, bo wiedziałam, że jak tylko mrugnę, inaczej coś powiem, zawaham się w jednym momencie, to koniec, mój koniec. W krzyżowy ogień pytań kapitan mnie bierze, dlaczego ja ranna, skąd ranna, dlaczego, dokąd idę, co robiłam, wszystko musiało się zgadzać, bo on też każe, rewizje robił w mojej torebce i tłumacz wyjmuje wszystko z mojej torebki, pokazuje wszystkie dowody, oczywiście fałszywa kenkarta, bo miałam fałszywą przecież, wszystko, dalej dowód pracy. Ale wszystko się zgadzało z tym, co mówiłam, ale opaski nie wyjmuje. Kapitan po całym przesłuchaniu, gdzie właściwie można powiedzieć, że na wszystko mu odpowiedziałam, że taka młoda, że idę, szłam, grałam rolę młodej dziewczyny, przerażonej, [mówiłam, że idę] do mamy. Potem on bierze mnie tak w cztery oczy i mówi: „Ale przyznaj się, do jakiej partii należysz?” Mruga do mnie i mówi: „Nie uwierzę ci.” Nie wiem, dlaczego, on chciał mnie uratować. Tłumaczowi kazał wziąć mnie i odprowadzić na dworzec i przydzielił mnie do oddziału Niemców. [...]Oddział chłopców, opisałam to do „Gazety Wyborczej”, świadectwo, że to był oddział niemiecki, który składał się, właśnie ciekawe, głównie z bardzo młodych chłopców, to byli wszystko osiemnastoletni, to był ostatni pobór po prostu. Głównie było dużo Ślązaków, większość. Zamknęli mnie w komórce, oni się ze mną dzielili. Przecież nie dostali żadnej racji żywności dla mnie oddzielnie, nic, więc jeden przyniósł mi swój chleb, drugi z menażki mi odlał swojej. Tak mnie prawie przez trzy tygodnie żywili i byli w stosunku do mnie naprawdę [życzliwi]. Kazali sobie tylko prać skarpetki, ale poza tym naprawdę byli przyzwoici. Może robili jakieś głupie dowcipy, ale nie znałam niemieckiego. Tak się przerazili, bo w pewnym momencie dostałam zakażenia, bo noga, opatrunek nie zmieniany, przecież byłam ranna, to sprowadzili mi lekarza i strasznie [się] mną przejmowali. Tak, że nie mam wątpliwości, że wszystko to było cudowne zrządzenie, że to Pan Bóg naprawdę mnie uratował, bo przecież dlaczego mnie nie rozstrzelał, że to wszystko, to było cudowne, był szereg cudownych wydarzeń. W pewnym momencie przyszedł rozkaz, bo widziałam kobiety z daleka, które były zaangażowane do tego, żeby sprzątać dworzec. Oczywiście Niemcy ciągle wychodzili na akcję, i jak wracali, to opowiadali, że Warszawa cała płonie, że wszyscy giną, że nie zostanie [kamień] na kamieniu z Warszawy. Więc przeżywałam straszne [chwile], widząc, że wszyscy giną, wszyscy walczą, ja tu jedna siedzę z Niemcami. Przyszedł rozkaz, że nie wolno, żeby jakikolwiek cywil był na dworcu i podstawili pociąg i wszystkich, bo inni jeszcze byli cywile, wsadzili nas do pociągi i zawieźli nas do Pruszkowa. Zawieźli do Pruszkowa, do obozu przejściowego, gdzie cała ludność Warszawy przechodziła. Później w obozie w Pruszkowie znalazłam dziewczęta, harcerki, które zajmowały się obsługą obozu – rozdzielały chleb, obsługa sanitarna, to wszystko było harcerstwo, to wszystko, harcerkami było objęte. Były takie, które mnie znały i mówię: „Ratujcie mnie!” One powiedziały: „Dobra. To ci napiszemy takie zaświadczenie.” Bo z obozu część szła na roboty albo na teren Generalnej Guberni czyli na wieś, a ewentualnie do obozów koncentracyjnych. Lekarz napisał zaświadczenie, że mam galopujące suchoty. To zaświadczenie musiał podpisać lekarz niemiecki, więc prowadzą mnie przed niemieckiego lekarza i on spojrzał, bo przecież oczywiście nie badał, i spojrzał tak na mnie i podpisał, że mam [galopujące suchoty]. Bo potem, jak szliśmy do transportów na teren GG [Generalna Gubernia], na wieś to były tylko albo staruszki, albo kobiety z małymi dziećmi. Młodych absolutnie nie. Wtedy Ukraińcy, jak zobaczyli kogoś młodego, to wyciągali jeszcze z transportu, żeby na roboty [wziąć] albo do obozu. Mnie dwa razy Ukraińcy wyciągali z [transportu], bo mimo że miałam chusteczkę na głowie, że robiłam się jeszcze mniejsza, ale dojrzeli, że jakaś młoda chce się przeszmuglować, wyciągali mnie stamtąd, a ja wołam:
Tuberkulosis! Oni tak strasznie się bali, że się zarażą. Trafiłam do transportu na wieś, pod Piotrków [Trybunalski]. Jeszcze muszę powiedzieć, bo to ważne, jak żeśmy jechali transportem, to ludność ustawiała się wzdłuż szyn i rzucali masowo jabłka, pomidory, chleb, rzucali tak po prostu do wagonów, dla ludności Warszawy... Ludność podwarszawska zachowała się tutaj nadzwyczajnie. Jak się znalazłam już na terenie [Generalnej Guberni], na wsi, to byłam jedna z nielicznych młodych, więc chłopi chcieli bardzo, każdy chciał, żeby mnie [dostać] do roboty, jedna młoda się znalazła, że będą mieli pomoc przy gospodarstwie, ale oczywiście żadnej nie mieli, bo byłam wykończona głodówką, tym wszystkim, ranna, więc nie miałam w ogóle siły, do żadnej roboty na wsi nie nadawałam się. Tylko obierałam kartofle i też mnie żywili na wsi. Później chciałam za wszelką cenę uciec stamtąd, ze wsi, gdzie się bardzo źle czułam i dotarłam do Skierniewic, gdzie znalazłam się przy szpitalu powstańczym, który w Skierniewicach stacjonował, Naprawdę chcę powiedzieć, że ludność Skierniewic była po prostu nadzwyczajna. Tak jak oni opiekowali się szpitalem, powstańcami, praktycznie wszyscy chłopcy, którzy nie byli niesamowicie ciężko ranni, wszyscy uciekli, [to] znaczy umożliwili im ucieczkę ze szpitala, wszyscy, nawet, jak tylko już naprawdę, absolutnie nie można było ich ruszyć, to tylko ci zostali w szpitalu, bo było wiadomo, że szpital będzie wywieziony do Niemiec. Przez ten czas chłopcom nie owało ptasiego mleka. Mną też się zajęli, że tam mogłam nocować u skierniewiczanki, potem też mi trochę pomogły skierniewiczanki. Tak, że Skierniewice wspominam zawsze z wielką wdzięcznością. Tak, że moja rola w Powstaniu była bardzo niewielka.
- Co się działo z panią później?
Później, jak z tego szpitala w Skierniewicach, gdzie właściwie powinnam sama leżeć, bo noga mi się nie goiła, ciągle mi się paskudziła, ale tam się zaangażowałam jako pielęgniarka i tam znalazła mnie moja przyszła teściowa, matka męża i spotkałam się z moją matką. Później miałyśmy znajomych w Skarżysku, tam żeśmy poszły i tam w końcu wylądowałam w szpitalu, niemieckim właściwie, bo nie było żadnego polskiego i tam odnalazł mnie mój przyszły mąż. Mąż uciekł z obozu w Niemczech i mnie odnalazł w szpitalu i przejechaliśmy do Krakowa i tak się skończyła ta [historia].
- Chciałaby pani jeszcze coś powiedzieć na temat Powstania?
Myśmy też wiedzieli od początku, że Powstanie właściwie to jest kwestia trzech dni, wszyscy żeśmy tak myśleli, że Powstanie, jeżeli będzie dłużej trwało niż trzy dni, to się nie uda. Więc jak już widziałam, że Powstanie się tak przedłuża, że w ogóle nie ma mowy, żeby się skończyło w trzy dni, to było bardzo trudne i widziałam, cierpiałam nad tym, że Dworzec Główny był tak łatwy, z początku, do opanowania, bo było bardzo mało Niemców, mało broni wtedy mieli Niemcy i dopiero każdy dzień oni coraz więcej sprowadzali tam żołnierzy, i coraz więcej fortyfikowali dworzec jak fortecę. Ale w pierwszym momencie chyba był łatwy do zdobycia, a przecież to był Centralny Dworzec i komunikacja. [Pociąg pancerny tamtędy jeździł, niemiecki - dopowiedzenie męża] Tak, właśnie. I najlepsze, że moja komendantka, która mnie wysłała właśnie, ona jak napisała książkę „Tygrysy chodzą ulicami Warszawy”, napisała w książce, że zginęłam. Nie wiedziała w ogóle, że przeżyłam. Dopiero jak książka wyszła, to do niej zadzwoniłam i mówię, że przecież żyję. Dopiero ona dowiedziała się, że nie zginęłam, tylko przeżyłam Powstanie.
- Jaka panowała atmosfera na samym początku Powstania w pani oddziale?
Fantastyczna! Po prostu atmosfera była fantastyczna. Wszyscy gotowi w każdej chwili iść wszędzie i robić wszystko. W ogóle nie było mowy o żadnym strachu. Wiem, że jak mnie [dowódczyni] wysłała, to bałam się straszliwie iść w straszną noc, ciemną, strzały, które było słychać. Bałam się strasznie, ale nie było mowy, żebym mogła powiedzieć, że nie idę, czy coś. Żadna z nas, nie było mowy nawet. Gdziekolwiek nam powiedzieli, że trzeba iść tam, to wszystkie dziewczęta szły bez żadnego oporu, pełne entuzjazmu i pewności, że to jest w ogóle po prostu konieczne. Zresztą naprawdę żyłyśmy tym, że wiedziałyśmy, że musi wybuchnąć Powstanie, że nie ma mowy. Całe te lata szykowaliśmy się wszyscy tylko do Powstania, wszystkie szkolenia, wszystko było skierowane na to, że będzie Powstanie. I to musiało wybuchnąć.
- Jak to wyglądały warunki aprowizacyjne, dostawy żywności w czasie Powstania?
W czasie Powstania, osobiście nic nie mogę powiedzieć na ten temat, bo przecież zaraz pierwszego dnia byłam wysłana i już skończyła się moja rola w Powstaniu.
- Nie otrzymywała pani żadnych informacji też, jak to wygląda?
Informacji takich, to nie. Jeżeli mi coś mówili tylko Niemcy, to same straszne wiadomości przynosili, że walki się toczą, że Warszawa ginie, że wkrótce nikogo już nie będzie. To tylko takie od Niemców [były wiadomości].
- Jakie jest pani najlepsze i najgorsze wspomnienie z Powstania?
Właśnie najgorsze, to jak stałam i wiedziałam, że za chwilę mam być rozstrzelana, to był najgorszy moment i jak wtedy modliłam się i Pan Bóg mnie uratował przysyłając tego kapitana. To był chyba najgorszy moment, albo przed gestapowcem. To był też straszny moment, najgorszy może.
Najlepszy to... [Zawiadamianie o godzinie „W” - dopowiedzenie męża]O, to naturalnie. To było najlepsze. To był naprawdę moment, kiedy byłam tak szczęśliwa, taka szczęśliwa, że już wybucha wreszcie to upragnione Powstanie. To był naprawdę najlepszy moment.
- Czy była pani po wojnie prześladowana w jakikolwiek sposób?
Nie, bo w ogóle nie ujawniałam się, a później zajęta byłam tylko rodziną i właściwie nie musiałam się nawet ujawniać, bo praktycznie do żadnej pracy [nie było to potrzebne]. Skończyłam tylko studia, skończyłam anglistykę na uniwerku, ale później, jeżeli pracowałam, to tylko w domu miałam [pracę], komplety języka angielskiego prowadziłam dla dzieci i młodzieży. Oficjalnie nie byłam nigdzie zatrudniona. Bóg cały czas obecny w naszej historii pozwolił nam wychować sześcioro dzieci, obecnie mamy czternaścioro wnuków i dwóch prawnuków.
Warszawa, 27 lipca 2006 roku
Rozmowę prowadził Maciek Bandurski