Bohdan Marian Krzyżanowski „Pantera”
Nazywam się Bohdan Marian Krzyżanowski. Urodzony 30 lipca 1927 roku w Tczewie. W czasie Powstania mój pseudonim to była „Pantera”. Chciałem mieć „Czarną Panterę”, ale dowódca powiedział: „Jak zasłużysz”. Nie było okazji specjalnej.
- Pan walczył w batalionie „Miłosz”...
W kompanii „Ziuka”. To był rejon ulica Piękna i Wiejska, Aleje Ujazdowskie, Plac Trzech Krzyży.
- Na początku niech pan nam powie troszkę o swojej rodzinie.
Moi rodzice urodzili się na Ukrainie, z tym że to byli Polacy. Krzyżanowscy tam mieszkali od jakiegoś czasu, Berezowscy też, rodzice matki. Jako dalecy krewni się znali i pobrali się w Kijowie w 1918 roku, już po wybuchu rewolucji i po przejęciu władzy przez bolszewików. Stamtąd uciekli na początku 1919 roku, bo ostatnimi pociągami wojska niemieckie wycofywały się z Ukrainy i przejmowali bolszewicy. Ojciec jako kolejarz pociągiem wojskowym z żoną uciekł do Warszawy. W Warszawie się urodził pierwszy syn.
- Jak to wyglądało, jak zaczęła się wojna w 1939 roku?
W sierpniu myśmy przeważnie wyjeżdżali na wakacje na wielką wieś Chelerowo, czyli u nasady Półwyspu Helskiego. Wtenczas myśmy tego jeszcze nie odczuwali, ale ojciec wiedział dokładnie, że jest zaogniona sytuacja i w związku z tym cały sierpień żeśmy mieszkali pod Warszawą, bo ojciec był delegowany do Warszawy, a myśmy na wakacjach byli pod Warszawą w Aninie. Tam nas zastała wojna, pierwsze bombardowania. Ojciec później został delegowany z Ministerstwa Kolei, bo pracował w Ministerstwie Kolei, na Wschód. Później cała gehenna. Pociągiem od 5 września do połowy września żeśmy jechali do Równego i tam żeśmy się zatrzymali. Tam przeżyliśmy bombardowanie niemieckie. Potem jeszcze podróż furmanką, bo pociąg był bombardowany, to żeśmy pojechali na Polesie do miejscowości... Tam nas zastało wkroczenie wojsk sowieckich 17 września. Stamtąd wróciliśmy do Równego i do Lwowa. We Lwowie ojciec, ponieważ znał rewolucję i stosunki panujące za bolszewików, przeżywał w Petersburgu przejęcie władzy przez bolszewików w listopadzie 1917 roku, więc doskonale znał te realia i chciał się przedostać do strefy okupacji niemieckiej. I takie ciekawe przeżycie było, bo w ostatniej chwili dowiedział się, że w Przemyślu jest otwarta granica. To była granica stref okupacyjnych sowiecka i niemiecka, szczelnie zamknięta w zasadzie, ale Niemcy i Rosjanie doszli do porozumienia, otworzyli tę granicę dla przejęcia komunistów do Związku Sowieckiego, a znowuż Niemców i ludzi, którzy mieszkali na zachodzie Polski, znowu do Guberni. Już była w tym czasie Gubernia Generalna niemiecka. I przepuszczali tam. Myśmy tam pojechali, ojciec szybko wziął autobus, dojechaliśmy i tam przez tydzień czasu... Tam dosłownie setki tysięcy ludzi byli, którzy się chcieli przedostać na zachód, do okupacji niemieckiej. Dla kogoś to dzisiaj się wydaje trochę nierealne, ale tak było. Na stronę sowiecką może przechodziły jednostki, ale myśmy nie widzieli nikogo. Tam dosłownie codziennie rano ustawiały się wielotysięczne kolejki, żeby przejść na stronę niemiecką. Bo zresztą po stronie sowieckiej nic nie można było dostać praktycznie, w strefach nic nie było. Jakiś zakon franciszkanów nas żywił trochę. Tylko jedno pamiętam. Jak żeśmy przeszli przez most w Przemyślu na Zasanie, to ludzie z płaczem do tych Niemców (tam podobno Austriacy stali, ale nieważne, byli w niemieckich mundurach), dziękowali, że się dostali tam. Jak żeśmy poszli na Zasanie, to tam u rolnika-Polaka żeśmy od razu sobie zamówili sześćdziesiąt jaj, kiełbasa... Można jeszcze wtenczas było dostać za okupacji niemieckiej. Takie było przeżycie traumatyczne przejścia z okupacji sowieckiej do niemieckiej. Oczywiście, później to trochę inaczej wyglądało.
- Kiedy państwo trafili do Warszawy?
Później Niemcy podstawili pociąg towarowy i tym pociągiem towarowym żeśmy wracali przez Częstochowę i przyjechaliśmy 11 listopada, akurat w dzień Święta Niepodległości, do Warszawy, w nocy. Później były tragedie, jak znaleźć jakieś pomieszczenie, ale wreszcie ojciec dostał pokoik przy Związku Inżynierów Mechaników, w którym był członkiem i tam żeśmy przeżyli w jednym, później w dwóch pokojach przez całą okupację aż do Powstania.
- Był pan w harcerstwie w czasie okupacji?
Tak. W 1942 roku rodzicom było bardzo ciężko [i] oddali mnie do bursy RGO. To była Rada Główna Opiekuńcza, która organizowała dla sierot, półsierot, ale i dla bardzo biednych ludzi ośrodki. Był opiekun i myśmy normalnie chodzili do szkoły i mieszkaliśmy. Tam mnie zwerbowano do harcerstwa. Piękna uroczystość była. To było na ulicy Senatorskiej, blisko Placu Teatralnego. Tam było mnóstwo Niemców, garnizony niemieckie, Fischer mieszkał przecież w Ratuszu, zarządca Warszawy, czyli tam bardzo często Niemcy przyjeżdżali. I myśmy tam urządzili piękną uroczystość. To było niebezpieczne, ale biały orzeł, flaga, ślubowanie harcerskie. Przyjęty zostałem do tajnego harcerstwa, do Szarych Szeregów. Przez półtora roku tam byłem. Wielkich akcji nie było, ale jednak były zbiórki, a to ochrona jakiegoś zebrania starszych harcerzy w getcie, pamiętam, i takie różne jakieś akcje, niewielkie na razie.
- Pan się też równolegle uczył.
Tak, chodziłem do Gimnazjum Rejtana, kończyłem czwartą klasę gimnazjum. To znaczy wtenczas nie było gimnazjum, w czasie okupacji były tylko szkoły zawodowe. Niemcy absolutnie nie... Chcieli nas uczynić...
- Pan się jakiego zawodu uczył?
To była szkoła ogrodnicza, ale myśmy przynosili książki z historii Polski i z polskiego, tak że to była taka nauka. Później, po wojnie dostałem [świadectwo], że skończyłem czwartą klasę gimnazjum ogólnokształcącego.
- Jak pan zapamiętał wybuch Powstania? Czy pan wiedział wcześniej? Czy pan szedł wtedy na jakąś zbiórkę?
Na Polu Mokotowskim były działki. Teraz tam jest piękny park, ale kiedyś były działki dla biedniejszych ludzi, którzy dostawali pięćset metrów i sadzili sobie kartofle, kapustę, wszystko, żeby sobie jakoś poradzić. Myśmy pojechali z bratem 1 sierpnia, gdzieś koło dwunastej, żeby zebrać trochę fasoli, trochę ukopać ziemniaków, kapustki wziąć. Nagle na brzegu spotykamy starszego brata, który był już na działce. Wracamy i mówi, że chodził pan, żeby iść do domu, bo niebezpiecznie teraz poruszać się po mieście. No to żeśmy wrócili. Róg Kruczej i Wilczej mieszkaliśmy. Nie wiedzieliśmy, co to może być. Później zobaczyliśmy pierwszych powstańców z opaskami na rękach i strzały (raczej dalsze, bo w naszej dzielnicy było mało niemieckich sił), tak że dowiedzieliśmy się, że wybuchło Powstanie. Później w nocy budowanie barykad. Następnego dnia zainstalował się porucznik „Topór” Falkowski, który, później się okazało, był przyjacielem mojego wujka, zbieg okoliczności. On mnie przyjął. Powiedziałem, że to nie wypada, żeby Polacy siedzieli. Zgłosiliśmy się do tego porucznika, on przyjął nas na ochotników, mnie i moich braci, a siostra pracowała później w szpitalu powstańczym. I tak się zaczęła nasza przygoda.
- Pana rodzice wiedzieli, że wszystkie dzieci idą do Powstania?
Tak. Drugiego dnia, jak żeśmy pomagali powstańcom, trochę żywność dawaliśmy i tak dalej, mówię do ojca: „Tato, idę do wojska”. Ojciec się tylko trochę uśmiechnął (tak jak na tym zdjęciu, zawsze był taki uśmiechnięty) i nic nie powiedział. W każdym razie nie pamiętam, żeby coś powiedział. I poszedłem do wojska.
- Czyli pan poszedł ze swoimi dwoma braćmi.
Tak, zgłosiliśmy się do tego porucznika, przyjął nas i od razu do oddziału. Tam była duża sala, siedzieliśmy, potem spaliśmy, później już normalna służba. Oczywiście, broni nie dostaliśmy, bo niby skąd? Tamci, którzy zaczynali Powstanie, też nie zawsze mieli broń. Mój kolega na przykład, z którym koresponduję jeszcze do dziś, też nie miał broni, ale był bardziej przedsiębiorczy. Z kolegami się przyłączył do jakiejś grupy, która atakowała, wpadł tam, zobaczył karabiny, złapał za karabiny i już miał broń. Niestety, ja akurat nie miałem takiej okazji.
- Jak się ludność cywilna do państwa odnosiła?
Ludność cywilna to wszyscy byli rozanieleni. Całą noc żeśmy budowali barykady, nawet małe dzieci znosiły. Nosiło się drewna, łóżka, wszystko co się dało, żeby tylko zbudować barykady, żeby czołgi niemieckie nie przejechały. Może potem trochę było, już po miesiącu, po półtora... Ale nigdy nie było agresji ludności cywilnej, nigdy. Była ludność, owszem, przegrana później, ale z początku był entuzjazm.
- Pamięta pan jakieś życie religijne? Państwo mieliście swojego kapelana?
Tam był jakiś kapelan, ale kapelanów akurat u nas bezpośrednio, przy naszym oddziale nie pamiętam. Chociaż byliśmy na mszach kilkakrotnie urządzanych w niedzielę czy w święto 15 sierpnia, pogrzeby z kapelanem były.
- Gazetki jakieś państwo dostawali na pewno.
Trochę kombinowałem, miałem cały plik gazetek od „Robotnika” i komunistycznych nawet gazetek po „Rzeczpospolitą” i inne, tylko niestety musiałem zostawić w Powstaniu.
- Czy pan na przykład rozmawiał ze swoimi kolegami, czy to wszystko ma sens?
Siedemnastoletni chłopak z harcerstwa, który walczy przeciwko Niemcom... Pierwsze dni to nie było o czym gadać. Myśmy czekali na pomoc. Później może były jakieś... Ale specjalnie dyskusji politycznych nie było. W każdym razie wszyscy byli jednego zdania, w moim oddziale w każdym bądź razie. Czekaliśmy na pomoc ze wschodu. [...]Był specjalny punkt, na który często chodziłem, byłem wysyłany. Jest jeden z budynków, który do dziś istnieje w Alejach Ujazdowskich, pięciopiętrowy, na górze była kopułka i z tej kopułki żeśmy obserwowali, było widać przez lornetki dokładnie, co się dzieje w Alei Szucha. Tam już byli Niemcy. Często patrzyliśmy też na wschód, za Wisłę. Czekaliśmy jakiejś pomocy. Raz tylko widziałem, jak sowieckie samoloty atakowały jakieś zgrupowanie chyba na Mokotowie, ale tylko raz. W każdym razie to widziałem. A tak to przeważnie niemieckie samoloty latały nad nami bezkarnie. Cała kopuła była posiana pociskami i jak przelatywał samolot, to człowiek tylko się krył, [były] barykady z worków z piaskiem, to się za tym krył, bo mógł być trafiony. To tak wyglądało.
- Jakie zdarzenie pan najbardziej zapamiętał z Powstania?
Najbardziej to może dwa moje przeżycia. Jedno jak był bombardowany budynek, tam były składy, które płonęły ze smołą czy coś i myśmy poszli ratować. W międzyczasie był nalot. Stałem przy przybudówce parterowej, przy paropiętrowym budynku i akurat nadleciał samolot niemiecki, zrzucił bombę dosłownie parę metrów ode mnie, w środek podwórza. Podmuch mnie wyrzucił do małego domku, takiej przybudówki i nagle, jak to trochę zaczęło opadać czuję, że coś mam za [kołnierzem], kawałek cegły wpadł mi za kołnierz. Później była tragedia. Wpadło takie rodzeństwo, któremu zginął ojciec i chodziło im, jak powiadomić matkę. Taki refleks był, później wyszedłem, ten puch opada. Okazuje się, że o mały włos nie wpadłem do leja po bombie. Później koledzy wołają: „Pantera, chodź na górę, trzeba ratować ludzi!”, bo budynek został zniszczony zaraz za tą przybudówką. Polecieliśmy po schodach kuchennych drewnianych na drugie piętro, trzecie piętro było zniszczone, cała więźba dachowa, wszystko. Zaglądamy do tego byłego pomieszczenia, tam tylko deski z więźby dachowej i patrzymy, a po pas zasypana w tej więźbie staruszka w chusteczce. I trzyma chleb. Nie wiem, na pewno była obita, ale chyba nic się jej nie połamało jakimś cudem. Żeśmy ją sprowadzili. To było jedno. A drugie to było, kiedy o mały włos nie zostałem zastrzelony przez strzelca wyborowego. Ale to był znowuż budynek na samym rogu Wiejskiej i Pięknej, był opuszczony i przez powstańców, i przez Niemców. Po drugiej stronie, w budynkach sejmowych byli Niemcy, a myśmy tu byli, ale ten budynek był pusty. Myśmy tam chodzili czasami, bo były składy z Trójwąsa, czyli był tam cukier żółty, galaretki w proszku i tak dalej. Niemcy się zorientowali i posadzili w hotelu sejmowym strzelca wyborowego. Budynek nie sąsiadował z innymi bezpośrednio i była luka. I jak który [szedł], to on strzelał, tam były ciągle ofiary. Nasz posterunek, który stał przy wybitej w murze dziurze, przeniósł się w inne miejsce, ale nie ostrzegli nas, że tędy nie wolno, ja przez tę dziurę wylazłem, szedłem sobie spokojnie i nagle słyszę takie pssst!, a to koledzy. Ja sobie [idę] spacerkiem, a oni mówią: „Zwariowałeś? Przecież tutaj strzelec wyborowy już ukatrupił parę osób”. Zresztą mój kolega został zabity, a koleżanka ciężko ranna. Tak jakoś mnie uniknęło to. Poza tym to wielkich jakichś [zdarzeń] nie było. Raz przeżyłem tylko na samym początku atak niemiecki Ogrodu Saskiego i myśmy się wycofali. Przyszedł batalion szturmowy, który odparł ten niemiecki atak. To mniej więcej byłoby wszystko z tego okresu, oczywiście.
- A zrzuty pan pamięta może jakieś?
Zrzut do nas żaden nie dotarł w naszym rejonie, tylko pamiętam przylot kilkuset samolotów chyba dwustu... myśliwców amerykańskich. Gdzieś koło dziesiątej-jedenastej było rano i myśmy się cieszyli, ale, niestety, nic nam się nie dostało.
- A jakie najprzyjemniejsze wspomnienie pan ma z Powstania?
Pod koniec sierpnia chyba dostałem przepustkę i z Wiejskiej szedłem przeważnie podwórkami, bo ulicą nie zawsze można było przejść, bo byli strzelcy wyborowi, tak zwani „gołębiarze” i trzeba było uważać. A tu były przejścia. Dostałem przepustkę i poszedłem do domu, żeby się zobaczyć z rodzicami. Akurat przy ulicy Kruczej przechodziłem koło barykady i ktoś [...] wywiesił flagę, wystawił patefon i oczywiście „Jeszcze Polska nie zginęła...”, Mazurek Dąbrowskiego. Była przyjemna aura. Ludzie też tak jakoś spontanicznie [reagowali]... No i oczywiście budowanie barykady. Chociaż deszcz siąpił, wszyscy, wszyscy dosłownie budowali barykady. Zresztą pierwszym powstańcom, którzy przyszli z bronią, to specjalnie stołówkę urządzili. W ogóle była pomoc wielka dla wojska.
- Cywile sami stołówkę urządzili, tak?
Tak, wszyscy mieszkańcy. Właściwie to wszystko mniej więcej.
- Czy pan może się spotkał w czasie Powstania z ludźmi innej narodowości w swoim oddziale? Czasem było tak, że byli Słowacy, że byli Węgrzy...
Nie, u nas nie. Tylko raz spotkałem AL-owców. Byli uzbrojeni, mieli pepesze i pilnowali ujęcia wody. Zresztą alowców u nas praktycznie nie było. Na Starym Mieście było ich trochę więcej, którzy walczyli, a tak to nie.
- A AL-owcy jak się zachowywali wobec powstańców? Z tą wodą na przykład?
To był mały oddziałek, więc jest mi trudno generalizować. U nas w ogóle było mało AL-owców. Tylko to jedno spotkanie, że oni pilnowali ujęcia wody, a nie walczyli, chociaż byli uzbrojeni.
- A jak się pan dowiedział o kapitulacji, to jak państwo wszyscy zareagowali?
Szczegółowo tego nie pamiętam. Wiem, że trzydziestego chyba już się zaczęły rozmowy. Pamiętam, jakimś cudem wtenczas na posterunek dostałem nawet pistolet maszynowy, Bergmana, niemiecki. Widocznie już niektórzy zdawali to i zaczęły się już rokowania. Później, pierwszego-drugiego podobno Niemcy wychodzili. Ja nie wychodziłem do Niemców. Ale już pierwszego czy drugiego nawet nasi się spotkali z Niemcami, z wermachtowcami, oczywiście, z Ogrodu Saskiego. Potem, jak trzeciego była kapitulacja, to nasze legitymacje zostały... Przydzielony zostałem do oddziału, który pilnował porządku ze strony powstańców, wypełniania warunków kapitulacji i spokoju. Były czujki, które chodziły z bronią i miały legitymacje akowskie, przestemplowane niemiecką „gapą”, jakby szły czaty niemieckie, żeby pokazywać, że jesteśmy w porządku.
- Czyli czaty to były patrole, które pilnowały porządku.
Patrole, tak. Oni mieli swoje patrole, myśmy mieli swoje. Myśmy pilnowali porządku, jak oddziały polskie wychodziły i ludność cywilna wychodziła. Chyba trzy czy dwa były bataliony, kompanie wartownicze, które wyszły ostatnie jako wojsko, 9 października. Czyli akurat równe siedemdziesiąt dni wtenczas mijało.
- I później co się z panem stało?
Żeśmy szli normalnie, czwórkami. Dobrą broń tośmy przeważnie niszczyli i palili na stosach, pamiętam, a najgorsze, wyowane tośmy brali i szliśmy czwórkami, elegancko, żeby Niemcy nie pomyśleli, że może jakaś hołota. Zresztą byli trochę zdziwieni, że tacy młodzi chłopcy. I rzucaliśmy broń do kosza, przemaszerowaliśmy i do niewoli żeśmy poszli.
- Gdzie pan trafił, do jakiego obozu?
Stamtąd piechotą żeśmy szli do Ożarowa. W Ożarowie około dwóch dni czekaliśmy na załadowanie do wagonów towarowych. Oczywiście, byliśmy zamykani, pieczętowani i tylko dwa razy nas otwierali i wypuszczali. Ale potrzeby na przykład takie... to papierek i przez okno zadrutowane, aż wreszcie kolega wydłubał dziurkę i tak się... A jak trzeba było się położyć spać, jak wyciągnąłem nogi, to jak się budziłem, to miałem pięć-sześć par nóg na moich. Bo w kucki można było. Pięćdziesiąt-sześćdziesiąt osób w taki wagon, toż tłok był straszny. Trzy dni tak żeśmy [jechali]. Raz nam pomagała ludność polska w Toruniu. Specjalnie zorganizowali się Polacy i dali nam cebulę, zupę. Otworzyli nam Niemcy i dali nam. Po trzech dniach żeśmy wylądowali w Niemczech, niedaleko Łaby. Zapomniałem w tej chwili [nazwy], szkoda, że nie przypomniałem sobie tego. W każdym razie obóz był jeniecki i tam żeśmy ze stacji szli ze trzy kilometry. I takie ciekawe spostrzeżenie, bo dochodzimy do obozu za drutami, jeńcy wychodzą, biedni tacy, byle jak. Ale patrzymy – biała koszulka, elegancki, odprasowany mundur. I to nie mundur niemiecki. Angielski. Potem się przekonaliśmy, że [to] na przykład Holendrzy, Polacy... Polacy nawet z 1939 roku bardzo schludni, chociaż też nie zawsze otrzymywali z początku pomoc, ale jednak bardzo schludnie byli ubrani. Anglicy, Holendrzy byli bardzo ładnie ubrani. Natomiast Amerykanie to już nie, nie dbali o to. Znaczy oni dostawali co miesiąc cały mundur z Genewy, bluzę i spodnie i stąd myśmy kupowali od nich. A Włosi to, niestety, brudasy byli. I Francuzi też. Później siedzieliśmy w obozie do 11 listopada, czyli miesiąc czasu mniej więcej. W obozie jenieckim (w każdym razie w tym okresie) nie było tak najgorzej. Nawet był teatr, kupiłem sobie bilet do teatru francuskiego. Po francuskiego niespecjalnie umiałem, ale myślę sobie – zobaczę jakąś komedię czy coś. Ale niestety, już 11 listopada nas wydzielili i zesłali na komenderówkę pracy. Bo my byliśmy w stalagu. W oflagu byli oficerowie i oni nie pracowali, natomiast podoficerowie i zwykli szeregowi byli wysyłani do pracy w różnych zakładach. Myśmy na komenderówkę pracy zostali wysłani pod Drezno i pracowaliśmy w hucie zbrojeniowej. Wytwarzali lufy armatnie, karabiny maszynowe. To było trzydzieści tysięcy ludzi, to był olbrzymi [zakład]. Tam żeśmy pracowali, a mieszkaliśmy pod strażą Wehrmachtu w specjalnych budynkach strzeżonych i stamtąd szliśmy pod strażą do zakładu pracy. Trzeba byłoby opowiedzieć całą historię, jak bywało w tych zakładach pracy, w każdym razie tak ja to wiem. Obserwowałem bombardowanie Drezna, to słynne bombardowanie. Zresztą potem zarzucano i rzeczywiście słusznie... bo zbombardowali miasto, które wcale nie było obiektem wojskowym, wojska tam nie było wiele. Mój kolega zresztą przeżył w szpitalu. Straszne rzeczy się działy. Myśmy obserwowali. Przelatywały cztery fale – w dzień, w nocy, jeszcze dzień i następną noc. W nocy to nas wypędzili specjalnie Niemcy, chcieli zobaczyć (to było w lutym), co mamy... to musimy zdjąć, w koszulach stać. Ale żeśmy obserwowali, to cała łuna była, jeden wielki ogień. Odległość była około dwudziestu kilometrów od samego Drezna. Strasznie to wyglądało, makabrycznie. A huta, w której żeśmy pracowali, to na nią ani jedna bomba nie spadła. Co prawda szczęście dla nas, ale mimo wszystko... I myśmy obserwowali w dzień, dzienny nalot. Niemcy zaganiali do sztolni takich specjalnych, bo tam góry były, i do schronu. Ale myśmy nie poszli do schronu i w kilku naszych kolegów zostaliśmy na złomowisku i żeśmy obserwowali. W dzień były amerykańskie, a w nocy były brytyjskie naloty. Obserwowaliśmy kilkaset samolotów, leciały na wysokości kilku tysięcy metrów, pięknie błyszczały, potem były bombardowania, ale tam ani jedna bomba nie spadła. Właściwie więc został uratowany dla Niemców zakład pracy, a co reszta, to można się domyśleć.
- Jak pan wrócił do Polski?
Wyzwoliła nas Armia Sowiecka. Niedaleko był front amerykański i żeśmy słyszeli nawet huki dział, ale ten front, jak później dowiedziałem się, został zatrzymany. Zresztą myśmy się domyślali już, bo huki są, huki są, wojsk niemieckich nie ma i nagle potem cisza. Nas ewakuowali na granicę Sudetów, tam żeśmy siedzieli tydzień czasu i później wkroczyła Armia Sowiecka z południa i z północy od Drezna. Później się dowiedziałem, że zostali celowo tam zatrzymani, wojska słynnego Pattona. [...]Później, jak wrócili Rosjanie, to jedna rzecz – szeregowy Rosjanin nie chciał z nami rozmawiać w ogóle. Oni mieli zakaz chyba. Jak tylko wjechali na czołgach, siedzieli na czołgach, to ja do nich:
Zdrastwujtie!, ale oni w ogóle tak jakby nie do niego to było. Można było rozmawiać albo z oficerami, albo... W pierwszym momencie latał taki z niemieckim otokiem, czyli NKWD, i tylko z nimi można było rozmawiać. Myśmy zajęli mieszkanie u jakiejś Niemki. Nie miała męża, to znaczy mąż był w wojsku prawdopodobnie i myśmy tam się usadowili, coś żeśmy przygotowali do jedzenia. Akurat zainstalował się oficer radziecki, kapitan, i on tam razem z nami przenocował, a całą noc po prostu pozwolili pohulać żołnierzom. Była cisza i jak się zaczęło ściemniać, to dali im wódki, oni przy ogniskach sobie pili, jedli i nawet do nas się dobijali, chcieli jakieś dziewczyny albo coś, ale ten dowódca sowiecki odgonił ich. Następnego dnia znowuż jeżeli można było rozmawiać, to tylko z sowieckimi... Jak kapitulacja po drodze była, przyszedł do nas porucznik, lejtnant, to żeśmy wypili sobie za zwycięstwo, bo kapitulacja była ósmego. Wtenczas wypiłem pierwszą większą wódkę w wieku siedemnastu lat. [...] Tyle mniej więcej miałem w kubku spirytus [...] i już nie dotrwałem do obiadu. Ale się zbudziłem zupełnie trzeźwy. Później szperałem, bo Niemcy poukrywali różne ciekawe rzeczy, w lodówce naczynia, a w wannie, w wodzie trzymali jedzenie, żebyśmy nie ukradli. Potem stamtąd wróciliśmy do kraju całą grupą, było nas siedmiu.
- Czy miał pan później jakieś problemy z tego powodu, że był pan w AK, na przykład jak pan pracy szukał?
Pierwsza rzecz, to żeśmy wrócili z kolegami wozem i dojechaliśmy do Grodziska. W Grodzisku żeśmy zostawili wóz i konie i stamtąd [było] blisko do mojej ciotki, która mieszkała w Radonicach pod Błoniem. Jak przyszedłem tam, po drodze zobaczyłem afisze: „Zapluty karzeł reakcji”. Alowiec piękny, a z AK karzełek taki. Więc już wiedziałem, że nie wolno mi mówić, że jestem z AK, bo mnie od razu wsadzą albo wywiozą. I powiedziałem: „Mam tylko zaświadczenie, że wróciłem z robót z Niemczech” i u ciotki przesiedziałem dwa dni. Poszedłem do repatriacyjnego punktu i tam mi dali zaświadczenie, że repatriant i tak dalej, bezpłatny przejazd koleją. Dowiedziałem się tam, że moi rodzice są w Bydgoszczy, gdzie ojciec już pracuje i cała rodzina jest. Znaczy cała rodzina nie, bo starszy brat jeszcze był w Zachodnich Niemczech. Stamtąd pociągiem razem z repatriantami z Wilna przeturlaliśmy się do Bydgoszczy. Z Warszawy do Bydgoszczy dwa i pół dnia jechaliśmy razem z krowami towarowymi wagonami. Niestety, nie zachowało mi się zaświadczenie, [które] mój ojciec dał mi, że pracuję na kolei, po polsku i po rosyjsku, bo po prostu NKWD latało i młodych ludzi chwytało i aresztowało albo wysyłało gdzieś tam. W każdym razie takie miałem. To było wszystko po cichu, bo tak oficjalnie wszystko nie było takie wulgarne, jak za czasów niemieckich. Szedł taki Niemiec, zwykły żołnierz z karabinem, w hełmie, te blachy... Po prostu oni uważali, że jesteśmy bydło i koniec. Natomiast za czasów sowieckich nie, to wszystko było pięknie, wszystko było ładnie, tylko że po cichu. Przecież oni nieraz aresztowali... Obok nas były koszary, gdzie stacjonował pułk sowiecki przez półtora roku prawie w centrum Bydgoszczy. Później się wycofywali, były specjalnie budowane koszary poza miastami, ale z początku to normalnie w koszarach sowieckie wojska stacjonowały.
- Czy chciałby pan coś powiedzieć z perspektywy czasu o Powstaniu, jakieś przemyślenia? Jak pan to wszystko zapamiętał?
Były różne wypowiedzi różnych osób, oczywiście, począwszy od „Bora” Komorowskiego, naczelnego dowódcy. Zresztą miałem zaszczyt go spotkać, bo przyszedł do nas pod koniec Powstania. W pokoju cztery razy większym niż ten mój, taka niewielka sala, staliśmy wszyscy razem żołnierze. Nie było jakichś tam baczność... Po prostu krąg żołnierzy przemierzanych i „Bór” Komorowski szedł i zaczęliśmy rozmawiać z nim, że to Powstanie, dlaczego... Już nie pamiętam szczegółów, w każdym bądź razie to było takie spotkanie. Widziałem go na odległość sięgnięcia ręką. Zresztą później wypowiedzi jego w prasie... Oczywiście, z początku to trudno było, najwyżej przez Wolną Europę można było się dowiedzieć, ale myśmy wiedzieli mniej więcej. Chociaż nie, pierwsze dni to jeszcze była prasa trochę niezależna, później zlikwidowano w ciągu roku. Jeszcze pisma katolickie były, które pisały prawdę i tam były wypowiedzi. Tak, że byłem przekonany, że Powstanie Warszawskie było potrzebne. Dlaczego? Dlatego, że pierwsze oddziały AK, które walczyły na Wileńszczyźnie i Podolu, były rozbijane, aresztowane przez wojska sowieckie. Dowódców do więzienia, żołnierzy, jeżeli nie chcieli wstąpić do wojska sowiecko-polskiego, to wysyłani byli i kilkadziesiąt tysięcy wysłano na roboty. Później wracali, oczywiście. Myśmy to wszystko wiedzieli, coraz więcej się wiedziało na ten temat. Tak że byłem przekonany, że Powstanie było po prostu potrzebne jako taki wykrzyknik. Zwłaszcza że to się działo wszystko dosłownie w przeciągu niecałego półtora miesiąca. Wiele wieści nie dochodziło nawet do Londynu do polskich władz, już nie mówiąc o angielskich. I dopiero z czasów sierpnia-września się dowiadywali, że całe polskie oddziały były rozformowane, aresztowane, dowódcy aresztowani i do więzienia, nawet rozstrzeliwani przez Sowiety. No jak to? To my sojusznicy i rozstrzeliwani? To było wszystko jasne dla nas. I to narastało. W związku z tym ten album mój właśnie pokazuje, jak to moje doświadczenie narastało, żeby dać świadectwo temu, że myśmy byli przez Zachód oszukani, sprzedani. Jeżeli został rząd jedności narodowej zaaprobowany, a odmówiono rządowi polskiemu w Londynie, to już wszystko stało się jasne, że oni dla świętego spokoju opuścili nas. Nawet Churchill, który za rok później zaczął grozić inwazją sowiecką. A co on nie wiedział tego? Wiedział, doskonale wiedział.
Warszawa, 23 czerwca 2006 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Czoch