Ryszard Górecki "Majtek", "Rysiek"
Nazywam się Ryszard Górecki, urodziłem się w Warszawie 26 lutego 1927 roku. W działaniach konspiracyjnych uczestniczyłem od 1941 roku. W tym czasie byłem w drużynie harcerskiej wywodzącej się z przedwojennej 23 WDH, tak zwanej Pomarańczarni. Oczywiście w czasie wojny mieliśmy inny kryptonim – to nie była już drużyna numer 23, tylko MG–430. MG to kryptonim hufca Mokotów Górny, 430 to numer zastępu. Brałem udział w małym sabotażu, w akcjach i szkoleniach do 1944 roku. W tym czasie przeszliśmy, jako już bardziej dojrzali harcerze, do harcerskiego Batalionu „Parasol”, który był jak gdyby uzbrojoną ręką Komendy Głównej Armii Krajowej, czyli Kedywu. Akcje zastępu MG–430 to między innymi „kotwice” w bramie koszar niemieckich przy ulicy Wysokiego, napisy na murze kirkutu przy ulicy Odrowąża, spuszczenie łodzi z przystani SS, dawniej WTW przy ulicy Wioślarskiej, przemianowanie Alej Jerozolimskich na Aleje Generała Władysława Sikorskiego, sprzedaż tajnego „Dodatku Nadzwyczajnego” do gadzinowego „Nowego Kuriera Warszawskiego” oraz druga akcja „megafonowa” z ewakuacją wzmacniacza.
- Jak pan pamięta swoje życie przed 1 września 1939 roku? Czym pan się zajmował? Co pan robił?
Zajmowałem się nauką. Chodziłem do Państwowej Publicznej Szkoły Powszechnej numer 192 na ulicy Otwockiej. Skończyłem sześć klas tej szkoły i w roku 1939 zdałem egzamin do gimnazjum imienia Władysława IV mieszącego się przy ulicy Zygmuntowskiej na Pradze. Dzięki czemu z wielką radością wyjechałem na wakacje, przy czym w te wakacje już sygnalizowane były odgłosy wojny. Wprawdzie pierwszą mobilizację ogłoszono w marcu 1939 roku, ale już w okresie wakacji czuło się, że wojna jest nieunikniona.
- Gdzie zastał pana wybuch wojny?
Wakacje spędzałem u stryja w Oszmianie. Wróciłem do Warszawy około 26–27 sierpnia i kilka dni przed wybuchem wojny poświęcałem na przygotowania do szkoły oraz uczestniczyłem na wypadek wybuchu, wojny w pracach OPL jako łącznik rowerowy.
- Czym zajmował się pan w czasie okupacji?
Pierwsze dwa lata spędziłem w domu; gimnazjum zostało zamknięte, jak zresztą wszystkie szkoły ogólnokształcące na poziomie gimnazjum i liceum. Oczywiście wyższe uczelnie Niemcy również zlikwidowali. Dla Polaków były dostępne tylko szkoły typu zawodowego. Chłopcy przeważnie zapisywali się do szkół mechanicznych, kursów samochodowych i tak dalej; były jeszcze handlowe gimnazja i licea oraz szkoły budowlane. Przez pierwsze dwa lata okupacji zostałem w domu, nie uczyłem się. Dopiero w 1941 roku musiałem się wreszcie zapisać do jakieś szkoły, bo groziło mi wywiezienie na roboty do Niemiec. Wstąpiłem do szkoły mechanicznej ślusarskiej. Było tam kowalstwo i inne zawody metalowe. Szkoła ta podlegała kolejnictwu, dawała niezwykle mocne dokumenty pracowników
Deutsche Ostbahn, chroniące przed codziennymi represjami. Jednocześnie w roku szkolnym 1942/43 zapisałem się na wieczorowe kursy przygotowawcze do Państwowej Szkoły Budownictwa na poziomie licealnym.
- Nie brał Pan udziału w tajnym nauczaniu?
Nie. Szkołę mechaniczną skończyłem w 1943 roku i następnie po ukończeniu kursów przygotowawczych zapisałem się do Państwowej Szkoły Budownictwa, która mieściła się przy ulicy Koszykowej 55, w gmachu Wydziału Architektury Politechniki Warszawskiej. Tam skończyłem przed Powstaniem pierwszą klasę liceum budowlanego.
- Kiedy zetknął się pan pierwszy raz z konspiracją?
Z konspiracją spotkałem się pierwszy raz w szkole mechanicznej. W pewnym momencie zauważyłem, że pod moją ławką znajduję jakąś małą gazetkę. Przeczytałem. Okazała się to podziemna prasa wydawana bardzo prowizorycznie na powielaczu, ale to były wiadomości – wiadomości spoza frontu, z Zachodu. Wówczas zapragnąłem i ja uczestniczyć w konspiracji. Gazetki oczywiście przekazywałem znajomym, którzy niecierpliwie czekali na następne, uznając mnie jednocześnie za tajnego kolportera. Nie wiedziałem, kto mi tę prasę podkłada. Szukając dojścia do podziemnej organizacji postanowiłem zadziałać sam, wykazać się czymś, żeby można mnie było zaangażować do poważniejszej działalności konspiracyjnej. Poszedłem na bardziej zaciemnione ulice Pragi rysować kredą znaki Polski Walczącej. Rysowałem żółwia, swastykę na szubienicy. Byłem z natury pacyfistą, ale przełamałem się właściwie w momencie, kiedy Niemcy przegrali swoją pierwszą wielką bitwę, a mianowicie bitwę o Wielką Brytanię w 1941 roku. I wówczas na miejsce mojej samorzutnej akcji zaprowadziłem Jurka Świderskiego, a on ujawnił się przede mną jako tajemniczy kolporter – był to kolega, z którym siedziałem w jednej ławce. On mnie wprowadził w działalność konspiracyjną na poziomie kolporterskim. Moim zadaniem było przenoszenie prasy w większych paczkach z jednego lokalu konspiracyjnego do poszczególnych lokali, gdzie później była rozdzielana już na pojedyncze egzemplarze i puszczana w obieg. Działałem dość długo w kolportażu, ale jednocześnie dostałem kontakt na drużynę harcerską i tak wstąpiłem do „Szarych Szeregów”, do tak zwanej BS, czyli Bojowej Szkoły. Przy gimnazjum i liceum imienia Stefana Batorego działała drużyna harcerska, która nosiła pomarańczowe chusty; wszyscy harcerze nazywali ją skrótem „Pomarańczarnia”. Wstąpiłem do tej drużyny w czasie okupacji, gdy 23 WDH przybrała kryptonim MG–400, a ludzie z tej drużyny działali już w konspiracji na poziomie „Szarych Szeregów”. Wstąpiłem do MG–400 dwa lata po takich postaciach, jak „Zośka”, „Rudy”, „Alek”, którzy już w początkach okupacji brali udział w akcjach małego sabotażu, można powiedzieć, że idąc ich śladami i tuż za nimi kontynuowałem działania „Pomarańczarni”.
- Gdzie zastał pana wybuch Powstania?
Byłem zorganizowany, jak wszyscy byli zorganizowani. Najpierw została ogłoszona koncentracja wszystkich oddziałów, które miały brać udział w Powstaniu. Koncentracja rozpoczęła się 27 lipca. Od tej daty nie wolno nam było nocować na prawym brzegu Wisły. Spotykaliśmy się co dwie godziny w umówionym miejscu. Koledzy, którzy nie mieli punktu zaczepienia na nocowanie po lewej stronie Wisły, byli skoncentrowani w lokalach konspiracyjnych. Moja drużyna była całkowicie skoncentrowana przy ulicy Hipotecznej, u koleżanek z „Parasola”, które zostały później naszymi łączniczkami w czasie walk powstańczych. Przy ulicy Hipotecznej mieszkały dwie siostry, pseudonimy „Kaja” i „Maja” – Kazimiera i Maria Chuchla; zginęły w czasie Powstania. Na ulicy Długiej przy zbiegu z ulicą Barokową „Kaja” ma tablicę upamiętniającą jej tragiczną śmierć, [gdzie poległa razem z „Radem" Kazimierzem Sochańskim]; „Maja” zginęła na Wybrzeżu Kościuszkowskim, ciało jej nie zostało odnalezione po działaniach wojennych.
- Gdzie dokładnie walczył pan w czasie Powstania?
Od 1 sierpnia zgodnie z rozkazem spotykaliśmy się w punkcie kontaktowym Koszykowa – Piusa XI co dwie godziny. O godzinie jedenastej przyjechał łącznik rowerowy na punkt naszego kontaktu, podał nam hasło: „Od pana Piotra do pana Mirskiego” – Waliców 11. Tam mieliśmy się zgłosić najpóźniej o godzinie czternastej. Podając hasło zostaliśmy wpuszczeni do budynku, który był jakąś fabryczką, krawiecką chyba, bo był wyposażony w stoły z maszynami do szycia. Tam czekaliśmy; o trzeciej dostałem polecenie, aby odwieźć broń na punkt wyznaczony dla mojego oddziału, czyli na róg Żytniej i Karolkowej, do domu starców. Wieźliśmy broń, zamaskowaną warzywami i innymi rzeczami, takim wózkiem dwukołowym, sami też uzbrojeni. Dotarliśmy na róg Żytniej i Karolkowej do domu starców. Przekazaliśmy broń i czekaliśmy na dalsze rozkazy, ale już niedługo, bo o godzinie szesnastej pierwsze strzały padły na Woli – to żołnierze z Batalionu „Zośka” mieli starcie z żandarmerią niemiecką. Nie czekając na ustaloną godzinę „W” zaczęliśmy budować pierwsze barykady; nosiliśmy z terenu domu starców na barykadę róg Żytniej z Karolkową kozłowe zasieki, aby było pierwsze zabezpieczenie. Następnie rozpoczęła się budowa barykady z przekopem pod ulicą Karolkową. Jeszcze wcześniej była tu barykada złożona z różnych mebli, gratów przyniesionych przez lokatorów, mieszkańców tej części Woli. To był pierwszy dzień i od razu z mojego batalionu pierwszy ranny. Ranny został w rękę Bronisław Kamler, pseudonim „Rudy Bronek”; to był pierwszy ranny w ogóle w Batalionie „Parasol”. Odprowadziliśmy go do punktu sanitarnego, a sami czekaliśmy na rozkazy. I te rozkazy przychodziły – zaraz po godzinie siedemnastej, mniej więcej o osiemnastej wysłano mnie i część mojej drużyny na patrol wzdłuż ulicy Żytniej, w kierunku do Młynarskiej. Tam zabarykadowali się jacyś Niemcy małym oddziałkiem; Niemców tych wzięliśmy do niewoli. To był pierwszy większy efekt, bo przynieśliśmy z tego patrolu mnóstwo broni. Niemcy się poddali po rzucie granatem i zostawili oczywiście broń; wróciliśmy dumni i uzbrojeni. Koledzy z naszej drużyny, którzy jeszcze nie dotarli do domu starców, a byli na Waliców, po przyjściu wieczorem tego dnia dostali od razu od nas karabiny, pistolety maszynowe. Od pierwszego dnia ta mała część, najmłodsza drużyna z „Parasola”, w której ja byłem, została uzbrojona, można powiedzieć, kompletnie. Mieliśmy pełne uzbrojenie broni krótkiej i długiej, jak również zapas amunicji i granatów.
- A później gdzie pan walczył?
Później była wielka euforia przez pierwsze trzy dni. Chociaż następnego dnia, 2 sierpnia, nastąpiło przebicie niemieckie przez zajętą Wolę do Śródmieścia, do Pałacu Blanka, gdzie urzędował gubernator Warszawy. To był szturm pancerny. Z tego szturmu odłączyły się dwa czołgi typu „Pantera” i z ulicy Wolskiej wjechały w ulicę Karolkową. Szły na naszą barykadę. Zdobyły pierwszą barykadę, przeszły gładko przez drugą, ale zostały przy ulicy Mireckiego zdobyte przez żołnierzy z Batalionu „Zośka”, tak że jako Zgrupowanie „Radosław” mieliśmy broń pancerną: dwa działające czołgi.
- Kiedy skończyło się to pasmo sukcesów?
Trzeciego dnia byliśmy już umundurowani, bo też w naszej dzielnicy na Stawkach znajdowały się magazyny SS, w których było kompletne wyposażenie dla tych oddziałów. Całe właściwie zgrupowanie dostało pełne umundurowanie, łącznie z hełmami, butami oraz panterkami, tak że niczym nie różniliśmy się w ubiorze od szturmowych oddziałów SS. To był 3 sierpnia. 4 sierpnia odbieraliśmy na Cmentarzu Żydowskim zrzuty – pierwsze zrzuty, które przysłali nam Anglicy.
Były pojemniki, w których znajdowała się amunicja, broń krótka, ale były również PIAT-y – granatniki przeciwczołgowe, czyli to, co było najbardziej potrzebne do zwalczania niemieckiej broni pancernej. 5 sierpnia Niemcy przypuścili szturm w zasadzie na całą Warszawę, ale Wola stanęła jako pierwsza dzielnica na przeszkodzie w zdobyciu przeprawy przez Wisłę, czyli przez most Kierbedzia. Na zlikwidowanie Woli Niemcy położyli najwyższy nacisk, bo musieli zachować łączność z prawostronną Warszawą, z Pragą. Most Poniatowskiego został zablokowany masywem Śródmieścia i odcinek zajęty całkowicie przez powstańców między Żelazną a Muzeum, i Nowym Światem, był nie do przebicia. Wprawdzie pozostały dotąd niezdobyte punkty niemieckie, które panowały ogniem nad Alejami Jerozolimskimi, ale ta część miasta była w rękach powstańców, tak więc pierwszy atak na zdobycie przepraw Niemcy skierowali na Wolę.
- Brał pan udział w tych wszystkich walkach?
Tak. Na Woli sama ulica Wolska była jeszcze broniona. Niemcy musieli zdobyć nie tylko samą przeprawę, ale musieli przejść od strony Powązek i od strony Woli przez cmentarze, zająć cmentarze i budynki do Placu Kercelego, do Okopowej, bo dalej były już tylko gruzy po byłym getcie. Czyli ta partia: Młynarska, Płocka, Działdowska – te ulice były już przez nas coraz mniej bronione, byliśmy spychani, natomiast Niemcy szli jeszcze bokiem przez cmentarze. Z Woli, z kwater, z domu starców na rogu ulicy Żytniej i Karolkowej wycofaliśmy się do obozu na Gęsiej, tak zwanej Gęsiówki, którą bodajże czwartego dnia powstania zdobyli „zośkowcy” przy udziale własnej broni pancernej, własnych czołgów. Wyzwolili około czterystu Żydów z różnych części Europy, z różnych państw. Do naszej drużyny wstąpił właśnie wyzwolony Żyd z Grecji pseudonim „Paweł” i warszawski Żyd pseudonim „Bystry”, który ukrywał się w kanałach – został złapany, w końcu jakoś znalazł się w getcie i został wyzwolony wraz z pozostałymi więźniami. On znał bardzo dobrze kanały i później, jak wycofywaliśmy się ze Starówki na Śródmieście został przewodnikiem kanałowym. Przeprowadził nas ze Starego Miasta do Śródmieścia jako ostatnią osłonę włazu. Zginął na Czerniakowi, w czasie szturmu „goliatów” w rejonie ulic Zagórna i Okrąg . Najcięższe walki na Woli, to akcje obrony cmentarzy. Pierwszy cmentarz kalwiński; bardzo nas tam Niemcy poharatali. Drugi Cmentarz Ewangelicki i wreszcie kirkut, czyli Cmentarz Żydowski. „Parasol” stracił wtedy około 30 procent stanu przy trzech szturmach niemieckich. 11 sierpnia nad ranem zostawiliśmy Wolę i wycofaliśmy się na Stare Miasto. Zajęliśmy kwatery w Pałacu Krasińskich. Jedną tylko noc spałem w naszej nowej kwaterze na Starym Mieście, bo tego samego dnia wyszliśmy do kontrnatarcia na gruzy getta i podczas naszych walk na terenach getta Niemcy spalili Pałac Krasińskich. Przeniesiono nas do sąsiedniego budynku sądu i tam zakwaterowano nas właściwie do końca walk na Starym Mieście; budynek sądu został zbombardowany ostatecznie 1 września około południa.
- Kiedy wycofywał się pan ze Starówki?
Broniliśmy Starego Miasta do 1 września – to był już ostatni dzień. W nocy z 1 na 2 września o godzinie 2 nad ranem weszliśmy do kanałów. Przyszedł po nas – po tę ostatnią garstkę ludzi, którzy osłaniali ewakuację Starówki – ten warszawski Żyd, żołnierz ochotnik mojej drużyny, o którym mówiłem. 2 września o godzinie 6 wyszedłem na ulicy Wareckiej włazem, który do dziś jeszcze istnieje, można go otworzyć i przejść z powrotem do naszego włazu na Placu Krasińskich róg Długiej. Kilka dni odpoczynku spędziliśmy w ambasadzie bułgarskiej w Alejach Ujazdowskich. Była to część naszego zgrupowania – tu już, muszę powiedzieć, nie jako batalion „Parasol”. Zgrupowanie „Radosław”, które składało się z batalionów „Parasol”, „Zośka”, „Miotła”, „Broda” – z tych batalionów w Śródmieściu uformowano jeden batalion żołnierzy zdolnych do walki, i takim właśnie batalionem „Zośka-Parasol” przerzucono nas do utrzymania Przyczółka Czerniakowskiego. Pozyskaliśmy informacje z wywiadu, że jeżeli tu założymy przyczółek, to wojska sowieckie przeprawią pomoc dla Powstania, i tak trzymaliśmy przyczółek w ustawicznej walce. Niemcy – nie powiem teraz dokładnie daty, to było chyba między 5 a 7 września – zajęli Powiśle, tak że aby uzyskać możliwość przeprawy dla ewentualnego desantu sowieckiego, została tylko część nabrzeża Wisły w partii Czerniakowa, od mostu Poniatowskiego w kierunku na port Czerniakowski, i dalej ulicą Zagórną. Tę część broniliśmy do momentu wysadzenia mostu Poniatowskiego, a w zasadzie wszystkich mostów. To były dość ciężkie walki, bo walki w otwartym terenie. Walki takie, jak na cmentarzach wolskich, gdzie walczyliśmy bronią krótką i długą, a Niemcy walczyli artylerią – moździerzami, granatnikami, czołgami i goliatami. Mogli kontrolować teren naszych natarć czy przeciwnatarć. Walki w obronie Przyczółka Czerniakowskiego były jeszcze bardziej niebezpieczne, niż na Woli. Ale tu byliśmy już zdecydowanie bardziej ostrzelani jako oddział, jako ludzie, jako żołnierze. Byliśmy już takimi wygami frontowymi, potrafiliśmy jakoś przewidzieć działanie nieprzyjaciela, jak zabezpieczyć się, jak walczyć po prostu. 17 września Niemcy zepchnęli nas z przyczółka, który trzymaliśmy przy ulicy Solec 18, 20 i 20A jako ostatni odcinek brzegu Wisły umożliwiający przeprawę desantu. Kiedy okazało się, że desantu nie będzie, gdyż teren broniony przez nas jest zbyt mały, wiele z oddziałów czerniakowskich po prostu się rozwiązało, zgodnie z rozkazem, kto nie chce już walczyć, może przejść do cywila.
Mieliśmy mnóstwo rannych kolegów w prowizorycznych szpitalikach, w piwnicach. Zostałem na osłonę szpitali z niektórymi kolegami. Część zgrupowania pułkownik „Radosław” kanałami przy włazie z Zagórnej wyprowadził na Mokotów. My zostaliśmy nad brzegiem Wisły bez możliwości dotarcia do Śródmieścia, połączenia się z naszymi oddziałami. Jeszcze chyba przez dwie noce Rosjanie przesyłali barki po rannych, więc kilkoro kolegów z oddziału dostało się na prawy, praski brzeg Wisły. Ostatni dzień obrony Czerniakowa to był 23 lub 24 września. Wobec u dowództwa, jak tez amunicji oraz nadziei na pomoc, przechodziliśmy do cywila, to znaczy zdjąłem mundur, został mi tylko pistolet, który za pasek kąpielówek włożyłem razem z legitymacją „Parasola” Armii Krajowej, i wskoczyłem do Wisły, aby przepłynąć na Pragę. Nie dopłynąłem. Woda była tak potwornie zimna, jak gdyby mnóstwo igieł wbito mi w każdy centymetr skóry. Wróciłem na brzeg. Ubrałem się w jakieś przypadkowe ubranie pozostawione na brzegu; gdzie leżało mnóstwo trupów i mnóstwo jakichś ubrań. Ubrałem się; nie wiem, jak. Musiałem dziwacznie wyglądać w znalezionych łachmanach. Wróciłem na Solec 53. Dwa budynki były jeszcze niezajęte i rano znalazł się wśród nas jakiś ksiądz, który zdecydował o poddaniu się, kapitulacji. W tych ostatnich budynkach na Czerniakowie było bardzo wielu cywilów i taką może około stuosobową kolumną wyszliśmy z białą flagą wyrażającą poddanie się. Ostatni pistolet, który miałem, gdzieś zginął – nawet nie wiem, gdzie. Nie miałem również koniecznych dokumentów. Przeszedłem przez Szucha, gdzie Niemcy urządzili pierwszą selekcję i przez Plac Narutowicza, gdzie była następna. Te selekcje polegały na tym, że Niemcy wyciągali z tłumu cywilów, wszystkich tych, których sami uznali za powstańców i likwidowali ich na miejscu strzałem z pistoletu w głowę lub seriami z broni maszynowej w miejscach odosobnionych (kościół na ulicy Wolskiej, dom akademicki na placu Starynkiewicza). Z Warszawy zostałem ewakuowany do przejściowego obozu w Pruszkowie.
- Czy przez cały okres Powstania udawało się panu kontaktować z rodziną?
Nie. Mieszkałem na Pradze i kontaktu z rodziną przebywającą za linią frontu nie miałem. Później, po wyjściu z Warszawy też nie miałem. Po upadku Powstania zostałem wywieziony do obozu w Pruszkowie i dopiero, jak wróciłem do Polski odnalazłem matkę i siostry. Nie wiedziałem, co się stało z moją rodziną i moja rodzina też do końca wojny nie wiedziała nic o mnie. W prawdzie kolega z drużyny, Mirosław Kijowicz, powiadomił moja matkę, że nie zginąłem na Starówce, gdzie razem walczyliśmy, ale on nie przeszedł na Czerniaków, gdzie mogłem wielokrotnie zginąć.
- Gdzie został pan wywieziony?
Wywieziony zostałem do Berlina. Następnie pod koniec wojny – właściwie wtedy, kiedy ruszył front, czyli pod koniec stycznia – przewieziono nas do Sudetów i tam zastał mnie koniec wojny. Te tereny zdobyli Rosjanie, tak że automatycznie musiałem wracać do Polski. W jaki sposób wyglądał pana powrót do Polski?
Przez długi odcinek drogi szliśmy pieszo, bo nie było żadnych możliwości komunikacyjnych. Szliśmy doliną Elby do Drezna i pieszo właściwie do Wrocławia. Dopiero od Wrocławia działała komunikacja kolejowa. We Wrocławiu wszedłem na dach pociągu, który jechał do Kalisza. Z Kalisza do Warszawy już w środku jakiegoś wagonu, ale w wielkim tłoku. Wylądowałem na Dworcu Głównym, który był wtedy przeniesiony, przy ulicy Towarowej, gdyż dawny dworzec Niemcy zburzyli. Komunikacja samochodami ciężarowymi, nie było autobusowej ani tramwajowej; tę rolę pełniły zwykłe ciężarówki dane przez miasto. Taką komunikacją dotarłem do Wisły i przez most pontonowy do domu, na Pragę. Wtedy dopiero dowiedziałem się, że nikt z mojej rodziny nie zginął – nawet rodzina się powiększyła, bo siostra wyszła za mąż. Rodzina mnie odzyskała.
- W jaki sposób wyglądało pana życie w obozie pierwszym i drugim?
Do obozu w Berlinie wywieziono mnie w szczególnych okolicznościach. Z obozu z Pruszkowa uciekłem; znalazłem kontakt przez RGO. Po opuszczeniu obozu szukałem dojścia do leśnych oddziałów i próbowałem przejść przez Wisłę w okolicach Magnuszewa, gdzie był już założony front, po tej stronie Wisły działał już przyczółek wojsk sowieckich i polskich. Miałem dość niecodzienne przeżycia. Nie udało mi się przeskoczyć przez linię frontu, zostałem ostrzelany przez Niemców. W kieleckim trafiłem przez przypadkowo spotkanego kolegę na oddział partyzantów, którzy po wylegitymowaniu– po tym, jak stwierdziłem, że byłem w Kedywie, w Kierownictwie Dywersji Komendy Głównej Armii Krajowej, w batalionie „Parasol” – przyjęli mnie do oddziału, a dla okazania jakiegoś wielkiego zaufania skierowali mnie do dowództwa, które mieściło się w Krakowie. Wyjeżdżałem ze Skarżyska-Kamiennej pociągiem. Z lasu doprowadziło mnie na dworzec dwóch konwojentów, partyzantów. Miałem dostarczyć jakieś pismo, które zaszyłem sobie w ubraniu. Na dworcu w Krakowie mieli się zgłosić po mnie łącznicy krakowskiego dowództwa tych oddziałów. Ale na dworcu nie było żadnych łączników, tylko dwóch Niemców w cywilu, którzy wzięli mnie pod ręce i zaprowadzili na ulicę Szlak, gdzie mieściło się krakowskie gestapo. Natychmiast zostałem skatowany. Po przesłuchaniu w gestapo wywieziono mnie do więzienia na ulicę Montelupich. Niemcy nazywali to więzienie „Montelupe”. Wyrok mój Auschwitz, nie wiedziałem wówczas, ze to Oświęcim. Udało mi się, też w bardzo niecodziennych okolicznościach uniknąć obozu koncentracyjnego. Niemcy opróżnili Montelupich. Celami wychodziliśmy na dziedziniec więzienia. Formowane są trójki. Otaczają nas esesmani z psami na smyczach. W tym czasie z bocznego wyjścia wyszła grupka kilkunastu osób, prowadzona przez trzech Niemców w cywilu. Po otwarciu bramy, grupka ta wychodzi na ulicę tuż przed moim transportem. Drogę zajeżdża motocykl żandarmerii polowej i wstrzymuje ruch. Grupa idąca przed nami staje, my dobijamy do niej. W tym momencie ludzie z mojego transportu uciekali każdy w inną stronę. Niemcy strzelali; mnie udało się przeskoczyć do transportu cywilów i z tym transportem bez żadnych dokumentów, bo moje dokumenty były w innym konwoju, następnego dnia obudziłem się w Berlinie. Ale to już inna historia.
- Czy po powrocie do kraju był pan poddawany jakimś represjom?
Dziwne, ale nie. Musiałem wrócić do domu, bo nie mogłem przekroczyć granicy między strefami okupacyjnymi. Wszyscy zajęci przez wojska sowieckie wracali do kraju. Francuzi szli z naszego obozu do siebie, Czesi tak samo, a my do Polski. Następnego dnia po powrocie musiałem się z kolei zameldować w RKU. Przypadkowo wszedłem do pokoju, w którym urzędnicy spisywali wszystkie dane i przy jednym ze stolików spotkałem kolegę, z którym siedziałem w jednej ławce przed wojną. Mówi: „Uciekaj! Broń Boże nie mów, że brałeś udział w Powstaniu”. Wyszedłem, posiedziałem chwilę na korytarzu i powiedziałem wszystko: że brałem udział w Powstaniu, że byłem w obozie, gdzie byłem. To jest zresztą zanotowane do dziś, bo sprawdzałem w RKU, a mimo to nie miałem żadnych represji, absolutnie. W roku 1949 1950, kiedy nastąy pierwsze aresztowania naszego środowiska, też nie skierowano do mnie żadnych zarzutów.
- Czym zajmował się pan po powrocie do kraju?
Po powrocie do kraju trzeba było kończyć naukę, pójść na studia. A później było takie życie – wegetacja. Okres stalinowski był ciężki do 1956 roku. Później to był taki Gomułkowy okres, przaśny…
- Jeśli w tej chwili myśli pan o Powstaniu, czy ma pan wrażenie, że o pewnych rzeczach myśli pan inaczej niż podczas Powstania?
Czy zachowałbym się inaczej? Czy podjąłbym inne decyzje? Mnie się wydaje, że trzeba brać pod uwagę czas, w którym to wszystko się działo. Wtedy nie było wyjścia, nie można było działać inaczej niż wszyscy. A jeśli chodzi o warszawiaków, to tu terror był największy w stosunku do wszystkich terenów Generalnej Guberni. Warszawiacy już nie mieli wyjścia, tylko musieli chwycić za broń. Czy ja bym się inaczej zachował? Może byłbym – jak by to określić, żeby nie przecenić siebie – nie tyle mniej odważnym, ile mniej naiwnym, szczeniakowatym. Nie pchałbym się może w takie akcje, które były bardzo groźne. Ale chyba postąpiłbym dokładnie tak samo.
- Czy pańscy rodzice wiedzieli o pana działalności w konspiracji? Jak reagowali na to?
Mój ojciec zginął na początku wojny, a ja mieszkałem z matką i trzema siostrami. Co miały robić? Przynosiłem broń do domu; jak szedłem spać, matka rewidowała mnie, wychodziła z pistoletem, chowała go gdzieś w piwnicy w jakiejś skrytce, i rano, jak szedłem do szkoły, broń była z powrotem w mojej teczce. Czyli miałem absolutne przyzwolenie na moją działalność. Zaczęło się przecież nie od akcji zbrojnych, tylko od prasy podziemnej, od malowania napisów propagandowych na murach, rozklejania plakatów i tak dalej. Cała moja rodzina wiedziała o mojej działalności i jakoś nigdy nie powiedziano mi „nie”. Owszem, „uważaj”, ale nic więcej.
Warszawa, 16 lutego 2005 roku
Rozmowę prowadziła Anna Piłat