Jan Wąsik „Rokita”
Moje nazwisko Wąsik Jan. Pseudonim „Rokita”. Urodzony 15 października 1926 roku. Piaseczno.
- Pański stopień i przynależność.
Jak była kapitulacja była, to dostałem stopień kaprala i Krzyż Walecznych.
- Przynależność do oddziału.
„Chrobry Dwa”, batalion drugi, piąta kompania, drugi pluton.
- Co pan robił przed pierwszym września, przed wybuchem wojny?
Byłem uczniem, chodziłem do szkoły.
Na Okęciu. Idzikowskiego 8. Był tam taki dom nie ogrodzony. Prawdopodobnie właściciel wyjechał do Ameryki, bo wiedział, że się wojna zbliża. Myśmy tam mieszkali.
- A do szkoły gdzie pan chodził?
Na Okęciu. Ze cztery przed wybuchem wojny dni ojciec dostał powołanie do wojska. Białą kartkę z czerwonym paskiem. Pierwszy pobór rezerwistów. Ojciec się stawił do Dęblina, a stamtąd do Zamościa. Potem był w niewoli. Wrócił dopiero w 1945 roku.
- Jak pamięta pan wybuch wojny?
Wojna wybuchła w piątek. Słuchaliśmy radia, mieliśmy takie kryształkowe, modne przed wojną i usłyszeliśmy, że wojna jest. O ósmej godzinie już lotnisko Okęcie bombardowali. Z bratem zacieraliśmy ręce, że teraz to dopiero będzie rozróba. Popatrzymy, jak ta wojna wygląda. Pociski się rwały, samoloty niemieckie bardzo wysoko latały, tylko się w słońcu świeciły. Było bezchmurne niebo. Nie wiem ile, ale długo trwało bombardowanie. Z godzinę na pewno. Zrzucili kilka bomb i odlecieli. Na Ulicy Idzikowskiego z bramy od Krakowskiej był wjazd. Widzieliśmy, jak bomby się rozrywają, ciemne takie. Matka została z nami. Szóstego września Niemcy już byli na Okęciu... Może piątego. Od strony Radomia szli, aleją Krakowską. Chowaliśmy się z matką. Wyobrażaliśmy sobie, że ci Niemcy, to czarni murzyni będą. Dopiero pierwsze mundury zobaczyliśmy w tych hełmach. Przyjechali na Okęcie około godziny dziewiątej. Po południu, z samochodu już przez głośnik ogłaszali, że kto ma radio, ma znieść na miejsce. Matka wzięła i zaniosła. Oni pewnie jakąś ciężarówką - mnie nie było przy tym to nie wiem - ale pewnie pojeździli po tych odbiornikach, bo to tak na kupie leżały na końcu ulicy. Potem Niemcy poszli na Ochotę.
- Czym zajmował się pan w czasach okupacji przed Powstaniem?
Należałem do harcerstwa. Pięćdziesiąte siódme warszawskie zgrupowanie Powiśle. Do wojny i w czasie żeśmy się spotykali, ale harcmistrz kazał się w czasie okupacji grupami nie zbierać. Po dwóch, trzech przychodzić. To było na Dobrej.
- Pamięta pan jego nazwisko?
Nie. To było za krótko. Jak ojciec się dostał do niewoli i była kapitulacja dwudziestego ósmego czy dwudziestego siódmego, była podpisana kapitulacja Warszawy. Matka nie pracowała i pieniądze się wyczerpały.
- Z czego się utrzymywała pana rodzina?
Matka brała dodatkowe zajęcia. A ja mając trzynaście, czternaście lat, kończyłem siódmą klasę na Królewskiej szesnaście. Była tam szkoła, teraz już nie istnieje nawet ten budynek. Matka załatwiła mi pracę w fabryce Drzewiecki – Niezierański. Tam gdzie dziś jest hotel Mariot, byłą tam ta firma. Drzwewiecki przed wojną produkował silniki RWD i robił też inne urządzenia. Ja tam poszedłem jako uczeń, dużo nie zarabiałem. Za to, co zarobiłem przez tydzień, to mogłem pół paryskiej kupić sobie. Nie w normalnym sklepie, bo pieczywa nie było. Tylko u pani w branie, co miała w zawiniętym koszyku. Dostawaliśmy też deputat, chyba piętnaście jajek, marmolada z buraków cukrowych, prawie rzadka, że się ją nalewało, margaryny kostka, i kartki na chleb.
Nie, na tydzień. Chleba od razu nie dawali, tylko kartki i trzeba było do sklepu iść. Obok były zakłady Prylińskiego. Nauka jazdy i zakład samochodowy. A przy Emilii Plater kurier poranny. Nazywali go różnie np. [gadzirówka?] - różne miał nazwy. Pracowałem do wybuchu Powstania. W 1943 roku zostałem wyzwolony, to znaczy skończyłem szkołę zawodową. Wyzwolenie polegało na tym, że dawali kawałek metalu i żeby z dokładnością do jednej dziesiątej zrobić sześciokąt. Obrobić na maszynie. Zdałem egzamin. Dostałem podwyżkę, chociaż młody byłem, ale miałem skończoną szkołę.
Mechanik. Pracowałem do samego prawie Powstania. Pierwszego lutego, jak był zamach na Kutscherę, myśmy jechali z inżynierem Biernackim. Zapamiętam te sytuację do śmierci. Jechaliśmy do Rembertowa po jakieś części. To był major, tylko zawód mechanika miał wyuczony. Jechaliśmy do Rembertowa. Wsiedliśmy w tramwaj dwadzieścia pięć, przy Chałubińskiego. Wjechaliśmy na most Poniatowskiego, nie przejeżdżając, tak jak jest Wisłostrada. Wszystko obstawione, nie wiadomo, co się dzieje. Wyrzucają wszystkich z tramwaju. My mamy dokument - specjalną imienną przepustkę, na mnie i na inżyniera, że udajemy się tego dnia i o tej godzinie po części. Żandarm przeczytał to - było i gestapo tam i żandarmi - schował sobie i mnie kopnął. Mały byłem, miałem 17 lat. Wsadzili nas do „budy” i nie wiadomo, gdzie nas zawiozą. Naładowali dwa samochody. Wiozą gdzieś, nie wiemy gdzie. Nawet nie miałem pojęcia gdzie Pawiak jest? Zawieźli nas tam i ja nie wiem gdzie jestem. Pytam się tego inżyniera: „Panie inżynierze, gdzie my jesteśmy?” On mówi:” Tylko mnie się słuchaj? Jesteśmy na Pawiaku” Byliśmy tam od 1 lutego, do drugiego, czwartego lub piątego kwietnia. Zwolnili nas, czemu? Przypuszczamy, że to ten nowy dyrektor załatwił. Nie Drzewiecki już, ale folksdojcz z Poznania, bez ręki.
Szmidt? Szmidkowski? Coś na „S”. On się podobno starał. O mnie to pewnie nie, ale o tego inżyniera. Na przesłuchaniu byliśmy na drugim piętrze. W sali sto dwadzieścia jeden. Z początku przesłuchiwali nas cztery, piec razy na dzień. Często w nocy. Budzili o godzinie dwunastej, drugiej, trzeciej nad ranem. „Ubierać się.” A z reszta, w co się ubierać? Spało się w ubraniu jedynym, jakie się miało. Inżynier zawsze mi mówił, że to, co on mówi na początku, żebym ja powtarzał końca i nic nie zmieniał. Gestapo w tym czasie, jak tam przebywaliśmy, było u rodziny, u znajomych, w fabryce. Pytali z kimś się koleguję. Matki pytali. Ja miałem legitymację szkolną, ausweis - miałem dobre dokumenty. Zwolnili nas potem.
- A czy był pan przez Niemców bity w czasie tych przesłuchań?
Nie. Tylko zapalił reflektor w oczy. Nie byłem bity. Pejcz tylko leżał koło niego na stole i przesłuchiwał.
Tak, ale w ogóle nie można było patrzeć.
- A jakie były warunki na Pawiaku?
Takie, że myśmy ani whiskey, ani miski nie mieli. Dają śniadanie to przyciągnęli kosz chleba. Kostki jedna ósma tego bochenka, marmoladą wymazany. Kto się pierwszy przepchał to jadł. Odpychali się. A ci pracownicy to byli Polacy, nie Niemcy. Miał taki kij dębowy i walił, jak ktoś się za dużo pchał. Poszliśmy raz, żeby coś dostać, to za godzinę znów przywieźli – ktoś uprzedził nas, że znów przywiozą - i dostaliśmy zupę. Jak ktoś zjadł na tej sali, dawał od razu miskę. Nikt nie mył, warunków nie było. Brało się i następny leciał. Te miski dawali aluminiowe. Wstrętne były.
To duży pokój był. Większy jak ten. Było nas dwudziestu dwóch. Chciałem tylko jeszcze powiedzieć: Wywoływali nas co chwila, co znaczyło, że się na odstrzał idzie. Pracownicy mówili, że jak kogoś brali pojedynczo, to znaczyło, że idzie. Bo jak oni brali zakładników na ulicę, co ich rozstrzeliwali, to nie brali z jednej sali. Tylko po jednym czy dwóch. Na podwórko i w samochód. Co się dalej działo to nie wiedzieliśmy. Można się było tylko domyślać i od tych, którzy więcej od nas siedzieli. Dowiadywać.
Nie. Prycze były. A kto nie miał, to się na podłodze leżało. Sienniki, to nawet nie sienniki. Słoma tak stara, jak trociny. Ilu już spało na tym. A do mycia warunki? No była ta łaźnia, ale tylko zimna woda. Mydła nie dawali, jakieś szmaty do wytarcia. Myśmy się co rano myli z inżynierem, żeby się chociaż trochę obmyć. Golić się nie można było. Bo ja nie miałem żadnych przyrządów, bo z ulicy mnie wzięli. Ja nie mogłem mieć tego. Jakbym miał pieniądze, to by pracownik któryś mi kupił, bo oni kupowali. W końcu nas zwolnili, puścili i pierwsze kroki skierowaliśmy do fabryki. Pan inżynier od razu się wszystkiego dowiedział. Był tam szefem produkcji. Powiedział tylko do mnie, żebym poszedł do dyrektora: „Janek –nie mówił mi na „pan”, bo byłem dla niego chłopaczkiem, miał ze czterdzieści lat – idź do dyrektora i ukłoń się i podziękuj za zwolnienie. Ja to uczyniłem, poszedłem na pierwsze piętro, zameldowałem się u sekretarki i powiedziałem, że dyrektor chce mnie widzieć. Inaczej by mnie nie wpuściła. Podziękowałem mu, a on powiedział: „Weź deputat, idź do domu i masz tydzień odpoczynku. Żeby się matka nie martwiła o ciebie’
- A czy uczestniczył pan w konspiracji?
W konspiracji byliśmy na Powiślu, ale harcmistrz powiedział, żeby nie przychodzić. Raz byliśmy z Kaziem, moim kolegą.
Saroczyński? Mam nawet zdjęcie. Nie mnie, ale jemu, dali ulotkę. On był dłużej, ja półtora roku, niecałe dwa lata, to się nie liczy. Harcmistrz dał mu ulotkę i mówi mi: „ Janek będziesz szedł pięćdziesiąt metrów naprzód. Jak będzie trójka, czyli wacha, to daj Kaziowi znak. Zdejmiesz czapkę i będzie wiadomo.” I on szedł, niósł jakieś ulotki. Nie wiem co, bo tego nam nie wolno było wiedzieć. Nie wiedzieliśmy, co przenosimy. Zanosiliśmy na Podchorążych. Ja nie mogłem wejść, tylko kolega. Zostałem na ulicy. On oddał przesyłkę. Na drugi raz przenieśliśmy na Kopernika. Teraz już nie ma tych domów. Mnie zawsze matka upominała, żeby broń borze się w coś angażować: „Bo cię wywiozą do obozu!”
- Gdzie pana zastał wybuch Powstania?
Na terenie fabryki. Tam był Borys Wiesław, pseudonim „Kula”. Bardzo się z nim kolegowałem. Przyszedł rano do pracy. Dyrektora już wtedy nie było. Wyjechał. Coś się z nim stało, nie wiem. Był tylko majster [Anciak?], który powiedział, że pracy dziś nie będzie i żeby każdy się porozchodził do domu. Tam było więcej starszych fachowców, mechaników, ślusarzy, tokarzy, to była fabryka mechaniczna, wszystkie branże tam były. On mówi do mnie tak: „ Janek dzisiaj będzie rozróba.” „A jaka?” „Będzie Powstanie” Ja nie kojarzyłem. Z książki wiedziałem, że było w 1863 roku Powstanie. Tyle rozumiałem. „Jak chcesz to ja cię zaprowadzę? Ja już jestem od trzech dni tam?” „ Gdzie?” „Na Twardą 40.” Wiedziałem gdzie jest Twarda, bo znam te ulice. Poszliśmy. To było wpół do dwunastej... Może po jedenastej. Nie miałem zegarka. Nie wiem dokładnie. Poszliśmy. Przedstawił mnie, na dole siedział starszy pan, drugi młodszy. Przedstawił się jako major „Rik”. Nazywał się Nowakoski. Pierwszy dowódca zgrupowania „Chrobry II”. Wieśka pyta, czy mnie zna? „Tak”. W fabryce pracowaliśmy, gwarantuję. Powiedział wtedy, żeby iść do porucznika Piotra. On był pierwszym, który wybierał spośród zgłaszających się. „Jaki pseudonim?” Ja wybrałem sobie pseudonim „Deska”, ale zaczęli się ze mnie śmiać. „Deska, deska, decha! Ty taki nie taki? Nie możesz zmienić?” Któryś powiedział „Rokita”. No niech będzie „Rokita”. Zostałem ochrzczony „Rokitą”. Potem zameldowali się temu Piotrowi i powiedział, żeby się nie oddalać. Kolega mówi, że blisko mieszka i pójdziemy we dwóch na obiad. Pozwolił nam. Matka jego zrobiła obiad. Zupę i nie pamiętam co jeszcze. Zjedliśmy i przyszli tam z powrotem. To był pierwszy dzień. Nocowaliśmy tam. Na Twardej.
Nic. Tylko się mnie pytał czy przechodziłem przeszkolenie? Ojciec miał przed wojną pistolet, ale był w gablocie, zamknięty i magazynek był wyjęty. Z bronią w ogóle nie byłem zapoznany. Pytał się ten porucznik Piotr, czy byłem przeszkolony z bronią? „Nie, nic.” No to nic nie dostałem. Na drugi dzień zaczęli na podwórku musztrę nam robić. Tam była restauracja, chyba Mikołajczyk – na pierwszym piętrze. A musztra, na podwórku, w rzędzie była: „Odliczyć! W prawo! W lewo! Podstawowe przeszkolenie. Niektórzy mieli już opaskę, to też dostaliśmy te opaski dostali biało czerwone.
- A zawiadomił pan mamę, że jest w Powstaniu?
Właśnie chcę o tym opowiedzieć. Drugiego mówię do porucznika Piotra: „Ja tylko dam znać przez kogoś, żeby się nie mama nie martwiła”. Dałem kartkę. Jeden szedł na Okęcie, ale nie mógł już się dostać, bo na Ochocie było całkiem zablokowane. Kartka została. Matka nic nie wiedziała. Miałem tylko obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej, który matka jakieś dwa, trzy miesiące przed Powstaniem mi dała. Miałem go przez całe Powstanie.
- Nie wiedział pan, co się dzieje ani z mamą ani z bratem?
Nic nie wiedziałem. Drugiego [dnia powstania] już nam zaczęli te opaski dawać. Przeszkolenie. Trzeciego dnia strzały były niesamowite. Terkot broni maszynowej. Zwłaszcza na Woli i Śródmieściu. Niemcy samochodami przyjeżdżali Żelazną i strzelali na oślep. Był bunkier jak on się nazywał... Na rogu Żelaznej i Chłodnej... Nordwacha, chyba. Trzeciego wyprowadzili nas. Około siedemdziesięciu nas było, może osiemdziesięciu. Ustawiliśmy się rzędem i wybierał. „Wystąp. Wystąp.” Wybrał dwudziestu pięciu, nas między innymi. Oświadczył, że jeden będzie dowódcą, taki po cywilnemu, bo przecież mundurów nie mieliśmy, Krutol nazwisko, pseudonim „Dąbrowa”. Przedwojenny chorąży, zapoznany już z walką. Tamci się rozeszli, kto zna kto nie zna. Trzeciego, po południu idziemy do Bormana na placówkę. Nie wiedziałem, co to za placówka. A to szkielet był. W 1939 roku była tam fabryka metalowa, a wtedy wypalone szkielety patrzę. Okienne oczodoły, wyjęte i wstawione. Przy samej ulicy Towarowej, tylko chodnik dzielił. Najpierw nas uzbroili. Dostarczyli broń, kto był z nią obeznany. Na dwudziestu pięciu było osiem karabinów. Reszta Filipinki i butelkę z benzyną.
Ja byłem butelkarzem. Dostałem najpierw dwie, a potem jeszcze dwie do kieszeni, bo zostały. Tylko ostrożnie trzeba było, bo przy każdym upadku następuje wybuch. One samoczynnie wybuchały. Ulokowaliśmy się na noc, w napięciu trzeszczącym. To pierwsze takie wrażenie wojenne. Na pierwszym piętrze. Czujki były nocą wystawione, połowa spała połowa czuwała, a potem zmiana, ale i tak bezsennie przeszła ta noc. Na drugi dzień przynieśli nam śniadanie, które składało się z czarnej kawy zbożowej, kromki chleba i marmolady. W dużym garnku. Każdy mógł sobie przekroić, czym tam miał. Posmarować marmoladą. To było śniadanie. Około godziny dwunastej, może wpół do, trudno powiedzieć, krzyczą, że od strony północnej, od Chłodnej Towarową jadą samochody. Może pancerauto. Jak się zbliżyły, okazało się, że to dwa czołgi, dwa samochodu pancerne, a za nimi ciężarowe z piechotą. Dowódca plutonu, zarządził, że bez jego rozkazu nie wolno jest strzelać ani rzucać. Niemcy nie wiedzieli, że myśmy byli na pierwszym piętrze. Jak rzucił: „ognia”, to się zaczęło. Ci co mieli butelki walili, ci co mieli karabin, czekali aż będą bliżej. Najpierw na czołgi rzucaliśmy butelki i te filipinki, ale to nic nie dawało, tylko huk. Benzyna się rozlewała i ten czołg się palił, ale to było palenie powierzchowne. Oni do placu Zawiszy przejechał. Jeden, drugi, potem piechota. Nasi mówią, że strzelali, że zabili, ale nie ma na to dowodu, ilu i czy zginęło czy nie zginęło. To był chrzest bojowy. Człowiek rzucał i trząsł się, tymi rękoma, że już podjeżdżają. To była pierwsza nerwówka. Oni przejechali i pojechali w stronę placu Zawiszy. Na tym się skończyło. Odpoczynek. Ale w pogotowiu byliśmy. Po drugiej przynieśli nam obiad. PŻ-tki, jeszcze nazywane wtedy normalnie sanitariuszki czy tam panienki młode. W kotle zupę zjedliśmy i siedliśmy. Myśleliśmy, że nasz zwolnią. Ale nie. Na razie nie. Będziemy jeszcze drugą noc. Koło czwartej, piątej przyszedł na inspekcję dowódca Jan Domański, stopień podporucznik - potem dostał porucznika. Sprawdził, kazał tu umocnić, tu piasku dosypać. Powiedział, że nas zluzują wieczorem, żeby Niemcom nie dać śladu, że tu się przebywa. Ale Niemcy już wiedzieli, bo Niemców obrzuciliśmy. Zostaliśmy, zmęczeni na druga noc. Przed ósmą przynieśli nam śniadanie. Każdy się posilił, chociaż to tylko kawa zbożowa, ale zawsze coś. Krzyczą, że samoloty lecą. Każdy wiedział, że będą zrzuty, to się cieszy, że będzie broń, jakaś żywność. Okazuje się, że to niemieckie. Od strony zachodniej, od woli nadlatują. Nad towarową obniżają lot. Widzimy, bo staliśmy na zewnątrz. Patrzymy jak się punkciki odrywają, a to bomby. Nie dużego kalibru, ale tu walnęła, tam walnęła. Ten mój dowódca Krutol, „Dąbrowa” powinienem mówić, bo Krutol miał na nazwisko. On został ranny, nie zdążył wskoczyć do środka. Gruz mu głowę poranił, zasypana cegłą głowa, zakrwawiona. Sanitariuszki chciały go zabrać, ale on nie chciał młodych chłopaków samych zostawić, to go opatrzyły. Przed obiadem może, dwunasta była, dali drugi pluton, a nasz odesłali na Ceglaną, na postój. Tam zjedliśmy obiad. To było piątego. Tam odpoczywaliśmy dobę. Odesłali nasz pluton Wronią i Grzybowską na barykadę. Składała się ona z tego, co tam przynieśli. Beczki, puste szafy, koła nie koła. Taka to była barykada. Żadna przeszkoda. Niemcy Towarową urzędowali, a już w piątego, doszły nas słuchy, że na placu Kiercelego odcięli Wolę od Śródmieścia. Ludzie się przedostawali, jak byliśmy na barykadzie piątego i szóstego, dostawali obłędu. Zawinięty w koc, co tam było potrzeba, to mieli koszyki, to na wózku dziecinnym, uciekali środkiem ulicy. My krzyczymy, żeby się kryli po bramach, pod murami, bo mogą być serie i ich pozabijają. W ogóle nie reagowali.
- Jak pan zapamiętał żołnierzy strony nieprzyjacielskiej? Spotkanych w walce lub wziętych do niewoli?
Myśmy nie mieli. Nas atakowali głównie Ukraińcy. Była żandarmeria, ale jeńców odsyłali do Komendy Głównej.
- Jak walkę przyjmowała ludność cywilna? Jakie relacje z ludnością cywilną?
Początek był spontaniczny. Wszyscy byli zadowoleni, pomagali. Chodniki zrywali barykady układali. Popsuło się po piętnastym sierpnia. Bo nasz pluton przeniesiony był z Wroniej i Grzybowskiej na Ciepłą. Tam byłą druga barykada. Niemcy zaatakowali piętnastego sierpnia, od samego rana. Nie wiem, o której, słońce właśnie wstało, zaatakowali hukiem, jaką broń tyko mieli, piekło było. Atakowali od strony Towarowej i od północnej jak jest Ogrodowa, Chłodna i od Hali Mirowskiej. Wdzierali się Grzybowską. Zostałem ranny pierwszy raz. Pocisk moździerzowy dużego kalibru spadł blisko mnie. Odrzuciło mnie ze cztery metry. To miałem wszywane, miałem to jest blacha (pokazuje nadgarstek). Z ucha krew mi poszła, nic nie słyszałem. Sanitariuszki, dwie młode dziewczyny, zaprowadziły mnie na Mariańską, do szpitala. Gdzie przebywałem do dwudziestego. Dwudziestego zaczęło się bombardowanie, odzyskiwałem już słuch na jedno ucho, krew już uchem nie szła. Zaczęło się bombardowanie szpitala w godzinach przedpołudniowych. Rannych wynosili na noszach, na siennikach, kładli na placu. A tych, co mogli o własnych siłach iść, odsyłali do plutonów i jednostek, żeby było ich jak najmniej. Dwudziestego wróciłem, ale już nie na pierwszą linię. Miałem nie zagojoną rękę, na ucho po prostu nie słyszałem i trudno. Poszedłem na Grzybowską. Od urzędował tam Lech Grzybowski. Przez tydzień byłem tam w kompanii wartowniczej. Później przesłali nas z do fabryki Jaruszkiewicza. Dwudziesty piąty... Może dziewiąty. Nie pamiętam numeru, w tej fabryce gdzie wytwarzane były łóżka i wszystko sanitarne. Tam byłem w swoim plutonie. Dąbrowa był dowódcą. Byliśmy tam chyba dwa lub trzy dni i powrotem nas wzięli. Stamtąd przenieśli nas na Ceglaną. Byliśmy w takiej rezerwie, że będą nas pobierać, jak będzie niebezpieczeństwo. Byliśmy tam dość długo. Ile dni? Nie wiem. Pięć czy siedem. Przed trzydziestym sierpnia dowiadujemy się od chłopaków i od sanitariuszek, że będziemy się przebijać na Stare Miasto. Termin ustalony na trzydziestego, trzydziestego pierwszego. Mieli się chętni zgłaszać. Ja się zgłosiłem do Grzybowskiego. Zdziwił się, że jeszcze rękę mam niesprawną. Ale ja się zgłosiłem. Mieliśmy się przebijać na Krochmalną. Pod trzynastym byliśmy, a za murem byli Niemcy. Atak miał ruszyć o dwunastej. Przenieśli na pierwszą, potem drugą. Potem zielona rakieta. Ruszyli. Niesamowite. Nieoświetlone wszystko, tylko Niemcy puszczali żyrandole i oświetlali. Oni mieli widno. Na tym podwórku zorientowali się, że była wyrwa w murze. Kto tylko wychodził głową w tej dziurze, żeby się przeprawić na południową stronę, to oni siekli. Dużo tam zginęło. Zaczęli okładać moździerzami. Na podwórku jesteśmy stłoczeni, piekło. Chłopaki palą się żywcem, latają. Nie ma ich czym ratować. Oblany benzyną, gehenna. Potem było hasło: „wycofywać się, na pozycje wyjściowe”. Wycofywaliśmy się na Krochmalną, na stronę południową. „Kierować się w stronę Grzybowskiej”. Tam byli nasi, północna strona należała do Niemców. Dużo zginęło. Na drugi dzień jeszcze. Ponad trzydziestu. Ja byłem ranny o tu , miałem odłamek (pokazuje nogę). Drugi raz w nogi dostałem. Potem Niemcy bez przerwy atakowali. Co zdobyli czy Ogrodową czy Chłodną czy jakiś dom. Ludzi ilu zamordowali to zamordowali a ilu uciekło to uciekło. Podpalali i burzyli.
- A pamięta pan może nazwiska swoich kolegów, którzy zginęli na Krochmalnej?
Nie pamiętam. Musiałbym posiedzieć.
- Jak wyglądało życie codzienne w Powstaniu? Żywność, ubrania.
Na ciepłej były koszary policji granatowej. Dwunastego zostały zdobyte i wtedy dostaliśmy ujednolicone drelichy, mundury Wehrmachtu - jasne i ciemne. Bardzo dużo mundurów policji granatowej. Płaszcze, koce, swetry. Ale kto myślał o kożuchu w sierpniu. Oni później odbili nam te magazyny. Ale to dostało się w nasz ręce. Ja też miałem mundur policji granatowej.
To, co PŻ nam gotowały. Poza tym nic nie było. Ja papierosów nie paliłem, bo niektórzy to i bułkę i kromkę chleba oddawali za papierosy. Ja nie paliłem w swoim życiu, więc ja nie.
Były pokoje, jakieś sienniki, słoma, jakiś materac stary. Co przynosili do tych domów. Na sienniku spało dwóch, a często gęsto, w poprzek się kładło i siedmiu, albo sześciu jak się przekręcało to na raz komenda była.
- Jaka atmosfera panowała w pana oddziale?
Ogólnie bardzo dobra. Później troszeczkę mniej. Każdy zniechęcony był. Miało być trzy, cztery dni a się przeciągało i nie było widoków żadnych. Każdy miał coraz bardziej nikłą nadzieję. Jak dwunastego września ruscy zaczęli atakować Pragę, to myśmy się ożywili trochę, że nareszcie będzie wyzwolenie, ale nie. No były te zrzuty, były i steny i czekolada i mundury. Ale ponad trzy czwarte dostawało się w ręce Niemców. To było za późno. Gdyby to było na początku. Były zrzuty i broni i granatów, angielskiej produkcji, a myśmy musieli oddawać do dowództwa. Oni rozdawali poszczególnym. Co z tego, że zasobnik spadł, ale musieliśmy go oddać, takie było zarządzenie komendanta czyli dowódcy.
- A z kim się pan przyjaźnił w czasie Powstania? Miał pan jakiegoś kolegę, przyjaciela?
No mam. Władek Chodecki, mieszka na Syreny 3. Do dziś utrzymujemy stosunki bardzo dobre. Ten mój kolega, co mnie wprowadził to już nie żyje.
Borys Wiesław, pseudonim „Kula”. On był kapralem, z konspiracji.
- Jeszcze jakiś kolegów? Pana kolega, sanitariuszki?
Tą „Zoję” pamiętam przecież.
- To była pana kuzynka, tak?
Tak.
Wąsik. „Zoja” miała pseudonim. Była sanitariuszką. Bardzo długo była przy dowództwie drugiego batalionu. Najczęściej w pobliżu Grzybowskiego przebywała. Opiekowała się.
- Czy podczas Powstania w pana otoczeniu uczestniczono w życiu religijnym?
No były. Oczywiście, że były. Był pułkownik Czajkowski, któremu przysięgę żeśmy składali. Był major Struś. On był też z konspiracji, należał do batalionu „Chrobry II”. Nabożeństwa były na podwórkach przeważnie, urządzane w stylu polowego, takie było życie. Myśmy o tyle byli w dobrej sytuacji, to znaczy Warszawa Śródmieście północ, bo tu były zaopatrzenie, były magazyny. Myśmy mieli masło, zboża, mąki. Młyn był na prostej, tej mąki było tyle, że pół dzielnicy zaopatrzyć się dało. Bo to był niemiecki młyn, a myśmy go przejęli. Tam wydawali, Grzybowski postawił wartę. Przychodzili z innych dzielnic po zaopatrzenie. Po mąkę, albo inne rzeczy.
- Czy podczas Powstania czytał pan podziemną prasę, albo słuchał radia?
Nie. Tam mieli ulotki, siedziało się, to coś tam człowiek przeczytał. Takie biuletyny informacyjne. Ale ja osobiście tego w ręku nie miałem.
- Najgorsze pańskie wspomnienie z Powstania?
To jak się patrzyło na ludność. Kobiety z małymi dziećmi. Nie ma pokarmu, dziecko płacze. Niewiadomo czy z głodu? Jakie były warunki sanitarne? Żadne. To się mówi, że się myło. Tylko się chlapało, bo nie było wody. Skończyła się, a ta co ją drążyli po podwórkach, to nie była czysta woda. Jakaś mydlana. Kolejki były za wodą. A oni bombardowali, sztukasy, mieli myszki tak zwane. Po dachach prawie leciał i walił z tego samolotu kilkanaście sztuk. One były i zapalające i burzące. Ile osób ginęło tylko za taką woda.
- A ma pan jakieś miłe wspomnienia z Powstania?
Miłe, było jak nastąpiła kapitulacja. Wszystko już się skończyło. Później już nie mieliśmy jedzenia przecież. My też nie. Wyjedzone były i psy i koty. Jak coś się trafiło, albo ktoś dla żartu mruczał albo szczekał, to wiadomo było że coś jest zmieszane. Tak było.
- Nie mówili oficjalnie czy to kot czy pies tylko warczał?
Mówi: „Spróbujesz, to zobaczysz, co to jest?” Ja też dostałem. Było mdłe, ale człowiek był głodny.
Prawdopodobnie kot, bo potem się wydało, że gdzieś tam dwa koty złapali. Ale trudno, żeby wierzyć w plotki.
- A co się działo z panem od zakończenia Powstania do maja 1945 roku.?
Piątego wychodziliśmy, drugiego podpisana została kapitulacja. Wychodziliśmy piątego października. Ci, co mieli broń – ja też potem miałem Mausera niemieckiego – to zamki zakopywali się. Do niewoli się szło z karabinem, ale bez części. Oni bardzo źle patrzyli na to, że części były pobrane. Marsz mieliśmy Grzybowską na plac Kiercelego. Tam był ustawiony cały szpaler. Niemcy robili zdjęcia kamerami. Tam na krótką broń były kosze. Długą na kupę zwalali. Pierwszy postój był, jak ruszyliśmy o dziewiątej piątego października w kościele świętego Wojciecha na Woli. Mieliśmy tam piętnaście, dwadzieścia minut postoju. Pędzili nas do Ożarowa. Przedtem wypłacali nam żołd, po dwadzieścia dolarów. Jak mieli dwudziestkę to dawali, a jak była studolarówka, to pięciu należało do tej jednej. Byli i tacy, że już nie będę mówił. (kaseta 2) Pędzili nas do Ożarowa, a ludność cywilną do Pruszkowa.
- A te dwadzieścia dolarów pan miał sam, czy z kimś na spółkę?
Nie. Ja miałem oddzielnie i kolega też miał oddzielnie. Tak żeśmy trzymali się razem. Następny postój był w Morach. To był dłuższy postój. Prowadził nas Wehrmacht, nie młodzi, ale starsi. Może ranni, może rezerwiści. Myśmy trzymali się razem z tym kolegą. On zaciągał trochę jak Ślązak, może Poznaniak. Mówi „Liź no trochę prędzej” Szliśmy powoli, bo każdy coś tam niósł. W Morach był postój. Jak żeśmy się zatrzymali, to ten kolega, pokazuje tym co nas prowadzili, że tu jest chałupa i że idzie za potrzebą.
- Kolega jak miał na nazwisko?
„Kula”. On mu pokazał, że w dwóch chcemy iść załatwić się, do toalety. Przysunął się, wsunął mu dwadzieścia dolarów, ja swoje jeszcze miałem. Do gospodarza poszliśmy. Daję mu te swoje dwadzieścia dolarów i mówię, żeby on nas wyprowadził gdzieś. On nas nie wyprowadza, ale od drugiej strony prowadzi. Miał wejście drugie. Nie od drogi. Zaprowadził nas, odwinął stół, na środku pokoju wycięte były w podłodze deski. Taka jakby piwnica, schron. Mówi: „Włazić” i położył ten niby dywan, coś takiego swojej roboty. Mówi, że do wieczora będziemy tu siedzieli. Oni poszli. Wziął nas na drugi dzień, konia założył. Mówi, że wie gdzie Niemcy stacjonują i że będzie nas prowadził. Wyprowadził nas tak daleko jak mógł, a potem szliśmy na własną rękę.
- A nazwisko pan jego pamięta?
Zieliński... Ziółkowski... Coś na „Z”. Potem szliśmy na własną rękę. Blisko lasu Sękockiego. Tam nas zatrzymali Niemcy. Ja tylko miałem Ausweis, wydany przez Kredytową trzy. Tylko ten dokument miałem. Kenkarty nie miałem. Kolega miał kenkartę. Zatrzymali nas i zrewidowali, czy nic nie mamy. Mieli samochód ciężarowy. Było ich pięciu, może sześciu i zawieźli nas na... Pamiątka? Nie Pamiątka... Przy lesie Sękockim taka miejscowość... Tam był jakiś postój jednostki. Ludzi już nałapali dużo. Młodych, bez dzieci. Z osiemdziesiąt osób, może sto. Trzymali nas tam dwa dni. Dali jedzenie i wywieźli pod Warkę. Nawet nie wiedziałem gdzie. Miejscowość Grabów czy Grabowo. Nie pamiętam dokładnie. Do majątku ludzie byli wysiedleni, nie było nikogo w ogóle. To był niby obóz. Kobiety, Polki nam gotowały jedzenie. Okopy przeciw czołgowe żeśmy kopali i bunkry dla nich. Bunkry to normalnie, domy się rozbierało jak był drewniany, kopało duł, wyjmowało się okna i wstawiało. Okopy przeciw czołgowe, to było ciężkie, pięć metrów na dole i cztery i pół metra w dół jeszcze, tak na skos.
- Ale państwo byli tam pilnowani?
Tak. Odprowadzali nas te dwa, trzy kilometry. Jak się kopało. Oni wyznaczali teren, którędy ma iść okop. Coraz dalej się posuwaliśmy i prawie podeszliśmy do Grójca. Później nie wiadomo, dlaczego do Skierniewic nas zabrali w samochody. Było nas tam może sześćset może siedemset osób. Dokładnie nie mogę powiedzieć, bo tego nikt nie liczył. Samochodami do Skierniewic na dworzec pojechaliśmy i stamtąd wywieźli. Teraz chyba jest to Szczecin Dębie. Wtedy [Aldam?], z tej strony Odry. Tam też w majątku nas ulokowali i też kopaliśmy. Wszystko nad Odrą wschodnie tereny. Tak było chyba do dziewiątego, dziesiątego stycznia. Był już niesamowity śnieg i mróz. Ubranie jak nam się podarło, to dawali drelichy pokrwawione, znaczy żołnierskie Wehrmachtu. Cywilne ciuchy też, niewiadomo skąd. Wywieźli nas na druga stronę Odry. Nie wiedzieliśmy, że ruszył już front Wschodni. Byliśmy we Frankfurcie nad Odrą. Już po drugiej stronie Odry. No i tam żeśmy cały czas byli pilnowani. Nie kopaliśmy nic, tylko nas trzymali. To też był duży majątek, obory długie. Ale zwierzyny nie było. Aż przyszli Ruskie.
- I co pan robił w tym majątku?
Nic. Pierwsze dni kopaliśmy te bunkry, na zachodniej stronie Odry. Jak się front zbliżył do Odry, to w ogóle nie angażowali nas do pracy, tylko pilnowali. Było powiedziane, kto się oddali poza teren tego majątku, będzie bez żadnego ostrzeżenia zastrzelony.
- I jak przyszło wyzwolenie?
Wyzwolenie przyszło. Wiedzieliśmy, że oni atakują.
- A skąd pan wiedział, że Rosjanie atakują?
No a przecież, jakie huki były, katiusze jak zaczęły grać to głowa puchła. Samoloty przelatywały tak, że pilota było widać. Gdzie były jednostki to siali. Jak mogłem nie wiedzieć? Nastąpiło to wyzwolenie. Nawet nie wiedzieliśmy, kiedy? Rano się budzimy. Spaliśmy w oborze murowanej, tam słoma była, jakiś koc, przykrycie. Budzimy się i Niemców nie ma, tylko Ruskie. Patrzymy: na wpół cywile, pół mundurowi. Mieli waciaki, pepesze, jakieś worki na plecach. Szedł z pepeszą, sznurkiem przewiązany albo paskiem. I to było pierwsze nasze spotkanie.
Wróciłem dopiero w czerwcu dwudziestego szóstego albo siódmego. Po co wracać? Jedni mówią, żeby iść na stronę amerykańską. Do Berlina blisko, można tam samochodami albo pieszo iść. Do Polski nie ma po co wracać
- A pan się zdecydował wrócić?
Tak. Bo moja mama chorowała.
- Miał pan kontakt? Wiedział pan, że mama przeżyła Powstanie?
No tak. Była wywieziona pod Radom. Brat dużo młodszy był ode mnie. Z 1930 roku. Wróciłem tam gdzie, mieszkaliśmy.
- Jak pan wrócił do Warszawy?
Powrót był taki, że się załadowaliśmy, powiedzieli, że podstawią pociąg i zawiozą nas do centralnej Polski. Nie mówili, że do Warszawy. Dowieźli nas ze Szczecina do Krzyża. To jest z osiemdziesiąt kilometrów. Tam znów wysiadać wszyscy mieli i już na peron. Tylko dwie rzeczy można było wyjąć. Tylko walizkę i plecak, a jak ktoś miał jeszcze coś, to nie wolno było. Ruskie zabierali. Ludzie się przepakowywali, kto co miał. Przecież można było ciuchów sobie znaleźć. Domy były opuszczone przez Niemców. Chodziło się nie w celach rabunkowych, tylko jak człowiek nie miał ubrania, to szukał. Całe szafy były bielizny. Ubrania, wszystko było. Tego nikt nie brał. Każdy sobie mógł wziąć. Ja też trzy pary spodni miałem. Jak chodziłem w podartych, to była okazja wreszcie, żeby mieć normalne. Dwa dni byliśmy na tym dworcu. Powiedzieli, że podstawią najbliższy pociąg, ale nie podstawiali. A jak podstawili, to znów dochodził tylko do Pruszkowa. Były postoje cztery, pięć godzin. Pociąg stał bo wojskowe transporty szły, ale dla tych, co wracali to nie było to istotne.
Tak. Stał. Nie był zniszczony. Okęcie też nie było. Z dala od lotniska była ta ulica Idzikowskiego. Długości Freta, może trochę dłuższa. Dom był własności, nie jakiś blok. Wszystkie były jedno, dwupiętrowe.
- Czy był pan represjonowany za to, że pan uczestniczył w Powstaniu Warszawskim?
A nie będę mówił, nie mogę mówić. Byłem w 1952 roku. Może jakoś się wysilę i powiem. Bezpieka dowiedziała się skądś. Ja pracowałem w Instytucie Naukowo Badawczym Wojsk Wschodnich. Byłem zastępcą kierownika warsztatu. Nie wiem skąd dowiedziała się bezpieka? Dowiedzieli się, że brałem udział w Powstaniu Warszawskim. Kiedy składałem podanie o przyjęcie nic nie napisałem. Miałem skierowanie do pracy. To było na Bemowie, na lotnisku. Samodzielny ogrodzony Instytut Badawczy Wojsk Wschodnich. Były tam bojowe jednostki wojskowe. To był 1952 rok. Informacja Wojskowa się dowiedziała. Wzywa mnie szef sztabu. On tu mieszka niedaleko. Ciągle z nim dobrze z nim żyję. Mówi mi: „Wie pan co, panie Wąsik? Mam dla pana niedobrą wiadomość.” Ja przecież ani nie ukradłem niczego, ani nie zabiłem. O co chodzi? Niedobra wiadomość? Informacja z nim rozmawiała, że brałem udział w Powstaniu Warszawskim. „Pan w życiorysie nie napisał.” On był w stopniu majora. „Wie pan panie majorze. Nie mogłem pisać. Wie pan jak to wygląda.” Ja z nim bardzo dobrze żyłem. On miał samochód Chevrolette amerykański z lat czterdziestych. Przyjeżdżał i mówił: „Panie Wąsik, daj pan jakiegoś mechanika. Niech hamulce poprawi albo coś innego.” A to coś przyspawać. Dla mnie był naprawdę łaskawy. Nie dlatego, że on jako pracownik wojskowy a ja jestem cywilny. Miałem propozycję na początku, żeby być na zawodowego. Jak bym podpisał te deklarację, to oni dadzą mi stopień podporucznika. Powiedziałem, że nie. „Ja bym chciał panu pomóc – mówi – bo jak oddadzą to do bezpieki, a pan jest przecież cywilny, to pan będzie miał kłopoty. Ja wiem dokładnie. Najlepiej niech pan składa podanie o natychmiastowe zwolnienie z pracy. Ja to podpiszę. Opinię dam o panu jak najlepszą.” W końcu dawali mi przodownika pracy i nagrody dostawałem. To nieważne. Tak zrobiłem. „Niech pan to napisze. Ja panu czas dam do jutra. Niech pan z żoną porozmawia. Zastanowi się.” Żona mówi mi: „Jakie masz wyjście inne?” Napisałem w raporcie, tak jak mi mówił, że ze względów rodzinnych i mieszkaniowych wyjeżdżam do innego miasta. On to podpisał. A obiegówkę, jaką ja miałem? Suwmiarkę, metrówkę i fartuch. Co więcej na warsztacie? Tam wojskowy podpułkownik był kierownikiem, a ja byłem zastępcą.
Tak. Oczywiście.
- Chce pan powiedzieć jego nazwisko?
Mam w notesie. Telefon mam do niego. Pułkownik Fidalski. Do rezerwy jak szedł dostał pułkownika. Przy mnie dostał podpułkownika, ale będę mówił pułkownik. On mi dał pierwszy ślad. Co się stało? Wzywali mnie jeszcze ze dwa razy z tą informacją i dali spokój. Myślałem, że będzie spokój. A oni dali sprawę do bezpieki. Przyjechali kiedyś do nas, mieszkaliśmy na Deotymy, na Kole, koło kościoła, kiedyś był tam Komisariat Policji, teraz nie wiem już. Dużo czasu minęła od 1952 roku. Przyjechali i mówią, że mam się ubierać. Pytam czy grubo? Nie. Zaraz przyjdzie, jutro a może za godzinę nawet. Guzik prawda! Zabrali mnie na Koszykową do Ministerstwa Bezpieczeństwa. No i siedziałem ponad dwa miesiące. Tylko dzięki dobrym ludziom wyszedłem. Żona miała znajomości z generałem Tychmajerem. Ona mi pomogła. Miała swoje znajomości. Później oni mnie zwolnili. Tu córka się już urodziła, żona nie pracowała. Nie było warunków do życia.
- A czy chciałby pan powiedzieć coś na temat Powstania? Coś, co uważa pan, że jeszcze nikt nigdy nie powiedział? Miał pan stopień strzelca, a potem dostał pan kaprala. To może pan powie, za co tego kaprala? Za co pan dostał tego kaprala?
I Krzyż Walecznych i stopień kaprala. Tak już zostałem.
Za to, że byłem ranny raz i na barykadzie drugi raz. To przez generała „Montera”. On był dowódcą okręgu Warszawskiego i jednocześnie komendantem. Ja „Montera” tylko raz widziałem. Przed przebiciem się na Stare Miasto, trzydziestego. Pan wysoki w skórze. Bez żadnych odznaczeń. Wcale nikt by nie powiedział, że jest jakimś pułkownikiem. Widziałem go tylko z daleko, jak przechodził sprawdzał stanowiska. Bardzo dokładnie się interesował.
To są bardzo przykre wspomnienia. To, co myśmy przeżyli, oby nikt tego nie przeżył.
Warszawa, 6 lutego 2005 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama