Nazywam się Regina Hintz. Urodziłam się w Nowonikołajewsku w Rosji, w 1922 roku.
Jak spędziła pani dzieciństwo, gdzie pani się wychowała?
Po przewrocie bolszewickim moi rodzice wrócili do Warszawy w ogromnej biedzie, z sześciorgiem dzieci – moim rodzeństwem. Byłam najmłodsza, szósta z kolei. Zamieszkaliśmy w okolicach Starego Miasta, na ulicy Przyrynek – uliczka z kościołem pod wezwaniem Marii Panny, o ile pamiętam. Ten kościół jest odbudowany.
Jak się nazywali pani rodzice, rodzeństwo? Czy miała pani siostry czy braci?
Mama – Leokadia Hintz, ojciec – Władysław Hintz, najstarszy brat – Julian Hintz, potem była Helena Hintz, Lidia Hintz, Walentyna Hintz i ja – Regina Hintz. Zamieszkaliśmy razem na ulicy Przyrynek.
Czym zajmowali się pani rodzice?
Ojciec był bardzo chory (i wkrótce zmarł) po pobycie na Syberii, gdzie był zesłany. Mama wtedy z dwojgiem dzieci pojechała za nim na Syberię, a wracali razem z tym właśnie dorobkiem. Mama zajmowała się dziećmi, przede wszystkim domem. Stworzyła spółkę z bratem ojca. Prowadzili jakiś duży sklep z rozmaitymi towarami. Mój stryj był specjalistą od rolnictwa i nasion. Przede wszystkim tym się zajmował. Umożliwił nam życie, wejście w to nowe życie.
Gdzie pani chodziła do szkoły?
Chodziłam do szkoły zboru ewangelickiego, bowiem jestem protestantką wyznania ewangelicko-augsburskiego, to inaczej nazwane luterańskie. Była to szkoła blisko kościoła Świętej Trójcy na Kredytowej. Skończyłam tam chyba trzy (wtedy się mówiło oddziały) klasy i przeszłam do następnej klasy Gimnazjum imienia Jana Kochanowskiego na ulicy Rozbrat, które skończyłam już z maturą wojenną.
W którym roku zdawała pani maturę?
W 1941.
Jak zapamiętała pani wybuch wojny? Miała pani wtedy siedemnaście lat.
Tak. Szłam ulicą na Powiślu. Nie wiem, może to był Rozbrat. Raptem zobaczyłam idące, maszerujące wojsko niemieckie. To było wstrząsające strasznie, taki obraz pamiętam. A potem już potoczyły się dzieje.
Jak pani pamięta okupację? Czy była pani świadkiem łapanek, rozstrzeliwań?
Może bezpośrednio nie, ale ciągle mnie otaczały takie sprawy. Bardzo przeżyłam śmierć Zbyszka Karnibada, który wyszedł na chwilę z domu. Był studentem tak jak ja, byliśmy już studentami wydziału lekarskiego, pierwszy tajny komplet właśnie był. Łapanka była, złapali go i rozstrzelali (wraz z grupą innych złapanych) na rogu Pięknej i Alej Ujazdowskich. To miejsce jest uwiecznione. Zginęli z zamurowanymi ustami. Przed tym zawsze wykrzykiwali: „Jeszcze Polska nie zginęła” i tak dalej. Żeby to uniemożliwić, cementowali im usta. Zbyszek właśnie tak zginął.
Gdzie odbywały się tajne komplety?
W różnych miejscach, w domach moich kolegów. Wspomagałam komplety w ten sposób, że przez różne powiązania (nie wiem, czy warto o tym wspominać) miałam wejście i możliwość prowadzenia kompletu tajnego (histologię przerabialiśmy) w domu, w „Kuchni Literatów” na dawnej ulicy Pierackiego. „Kuchnię Literatów” prowadziła pani Maria Goetlowa, żona pisarza [Ferdynanda] Goetla. Jego brat, który był rektorem Akademii Górniczej w Krakowie, to był, zdaje się, Walery, a zapomniałam imię tego pisarza. Był członkiem Polskiej Akademii Literatury. Ona prowadziła dla literatów w tym pomieszczeniu kuchnię, zresztą w asyście mojej siostry Lidii, która wtedy (właśnie tam) poznała mojego szwagra Stefana Kisielewskiego. Tam przechowywałam mikroskopy i ćwiczyliśmy histologię, jak się tylko dało. Poza tym [komplety prowadzone były] w różnych punktach miasta, u różnych kolegów. Już tak bardzo nie pamiętam nazwisk.
W okresie okupacji była pani bardzo młodą dziewczyną. Czy miała pani sympatię?
Tak, przyjaźniłam się z kolegą z mojego kursu. Wojna nas dokładnie rozdzieliła. O tym będę wspominała dalej, o moich dziejach.
Czy ktoś z pani rodziny brał udział w konspiracji?
Tak dokładnie o tym nie wiem. Byłam młoda. Nie mówiło się w ogóle o takich rzeczach.
Pani brała udział w konspiracji?
Nie. Nie wiem, jak traktować te komplety, ale to nie [konspiracja]. Właściwie moje losy nakreśliła choroba. Chyba na wiosnę 1944 roku zachorowałam na dur brzuszny, była wtedy epidemia w Warszawie. Szczególnie się koncentrowała na wybrzeżu Wisły. Wtedy mieszkałam na Czerniakowskiej z rodziną. Dur był nieleczony oczywiście. Wiadomo, że dur brzuszny trwa mniej więcej sześć tygodni. U mnie było tak, że po kilku dniach dur wrócił drugi raz i potem jeszcze trzeci raz, co było w ogóle ewenementem w medycynie. Byłam zupełnie izolowana, ponieważ Czerniakowska należała wtedy do dzielnicy niemieckiej i nie było już żadnych sąsiadów Polaków. Wokół mieszkali tylko wojskowi niemieccy. Wypisali wielkimi literami: „Uwaga, tyfus”. Nikt nie wiedział jaki, ale wszystko jedno, napisali: „Tyfus”. Tak że była zupełna izolacja. Wyszłam z tego bardzo wyniszczona, z powikłaniami, bardzo słaba. Rekonwalescencja trwała długo.
Kto się panią opiekował?
Moi bliscy, mama i siostry. Byliśmy zamknięci przez ten mój tyfus. Jednak wyzdrowiałam, wbrew bardzo złym prognozom lekarza, bo na początku nasz dawny znajomy lekarz przyszedł jednak i mówił o moim ciężkim stanie i złych perspektywach. Jednak po prostu wyzdrowiałam. Toteż nic nie wiedziałam, co się dzieje, jakie są ruchy Podziemia. W nic się nie wciągnęłam, nie miałam kontaktu z grupą, z kolegami czy koleżankami, z którymi studiowałam. Ale jak tylko byłam zdolna do samodzielnego życia, postanowiłam pójść do szpitala Przemienienia i tam się wszystkiego dowiedzieć. Dlaczego do szpitala Przemienienia Pańskiego? Bo tam uczyłam się zajęć z zakresu diagnostyki, przechodziłam na trzeci rok studiów. Tam właśnie zorientowałam się, co się w ogóle dzieje. Był stan ogólnego podniecenia, wszyscy biegali, robili jakieś zapasy, gromadzili, przewozili. Trudno było się zorientować właściwie, kiedy i co nastąpi. Doktor, który prowadził naszą grupę, powiedział, że zostawia szpital, nie będzie go następnego dnia, ponieważ ma przydział do pewnego miejsca na Mokotowie, tam będzie walczył (i właśnie na Mokotowie zginął). Jednocześnie prosił nas, żebyśmy zostali w szpitalu, że będziemy potrzebni prawdopodobnie. Tak też się stało. Już nocą ze strychu szpitala widzieliśmy płonącą Warszawę, zerwany most. Zaczęliśmy życie w szpitalu.
Od razu, z miejsca zakasaliśmy rękawy fartuchów i zaczęliśmy usługiwać chorym. Wszystkie możliwe zajęcia przy chorych, jakie można sobie wyobrazić: noszenie basenów, pomoc przy opatrunkach, przy myciu, jeżeli była woda, pojeniu, tak że wszelkie posługi. Pamiętam z tych właśnie czasów panią doktor Bar-Bratkowską ginekologa, doktora Mszczonowicza (bez imion, bo nie wiem, jak nie podaję, to znaczy, że nie pamiętam; doktor Mszczonowicz był chirurgiem) i doktora Zdzisława Michalskiego, internistę. Szpital był bardzo ostro bombardowany. Pierwsza bomba zabiła chyba około dwudziestu sióstr szarytek, które zeszły gromadnie do schronu. Pamiętam ten widok: w czarnych szatach i białe kornety, leżały pokotem, pokrywały podziemie w schronie. Co i raz ktoś ginął.
Pamiętam takie zdarzenie, że wyczerpana bardzo głodem, bezsennością, pragnieniem, zmęczeniem fizycznym poszłam na trzecie piętro do wolnego pokoju, korzystając z chwili ciszy po ostatnim bombardowaniu. Położyłam się na łóżku twarzą do ściany. Być może straciłam przytomność. Ocknęłam się unieruchomiona. Okazało się, że jestem przysypana, pokrywał mnie gruz, nie mogłam wykonać żadnego ruchu, dusiłam się bardzo, bo wdychałam pył, kurz z cegieł, ze zmiażdżonego muru. Słabo wydobywałam głos. Chociaż wołałam pomocy, była cisza. Po jakimś czasie (nie wiem, może to były dwie albo trzy godzin) usłyszałam jakieś dalekie odgłosy i przesmyczek światła jakoś przeniknął do moich ciemności. Okazało się, że jakaś grupka studentów odkopała mnie. Nie pamiętam, kto to był. Wzięli mnie na nosze. Byłam w szoku, przytomna, ale „zautomatyzowana”, tak można powiedzieć. Przenieśli mnie do sali, chyba nawet operacyjnej. To już nie było prawdziwe urządzenie tej sali, bo się wszystko już częściowo zniszczyło, ale pamiętam, że leżałam w nocy na łóżku operacyjnym. Przyszedł ktoś z chirurgów, może to był doktor Mszczonowicz, nie wiem, zbadał mnie dokładnie. Nie było złamań na szczęście, byłam tylko posiniaczona, potłuczona, jakieś otarcia naskórków, ale raczej powierzchowne. Najgorszy był szok. Wtedy doświadczyłam troszkę medycyny na sobie, wiem, co to jest szok: wszyscy kręcą się podnieceni, a ja otępiała patrzę na nich obojętnie. Po kilku dniach wróciłam do siebie i zabrałam się do pracy.
Dalej z innymi usługiwałam chorym. Szpital się zapełniał dość szybko, bo przybywali ludzie ranni – przypadkowi przechodnie i ranni żołnierze, którzy wlekli się tutaj przyniesieni czy sami przychodzili do szpitala. Umieszczaliśmy ich w łóżkach i zakładaliśmy im opatrunki możliwie kryjące ich cechy osobowe, tak żeby trudno ich było rozpoznać. Wypisywaliśmy często fałszywe rozpoznania (najchętniej obserwacja biegunki, obserwacja w kierunku czerwonki, zapalenie płuc) i zmienialiśmy daty na wcześniejsze. Na kartach gorączkowych rysowałyśmy wykresy gorączki wysokiej, na wypadek gdyby wpadli Niemcy i rozglądali się: żeby to były niezbyt interesujące dla nich osoby. Szpital coraz częściej był bombardowany. W końcu przyszedł rozkaz, żeby przenieść to, co zostało, dobytek i ludzi, którzy tam zostali, do budynku szkoły na ulicy Boremlowskiej. Ktoś mnie wrzucił do ciężarowego samochodu. Oponowałam, chciałam jeszcze zostać, ale w ogóle nikt się nie pytał, tylko wrzucili mnie po prostu do tego samochodu. Wylądowałam w szkole na Boremlowskiej. Miałam jakieś łóżeczko i kawałek miejsca. Na tym łóżku spali coraz to różni ludzie. Kto przyszedł z miasta osłabiony, chory, kładł się koło mnie, tak że czasem trzy, cztery osoby na tym łóżku leżały. Każdy musiał się gdzieś przytulić. Opiekowały się nami i całym gospodarstwem szarytki, podobnie jak to było w Szpitalu Przemienienia. To były nadzwyczajne osoby. Na Boremlowie (tak nazywaliśmy to miejsce) bardzo działała, opiekowała się wspaniała siostra Regina, szarytka, bardzo młoda jeszcze siostra. Na Boremlowie myśmy zaczęliśmy się uważać już za wydział lekarski. Pierwszym rektorem był znany chirurg (nie pamiętam imienia) profesor [Tadeusz] Butkiewicz. Tak zaczął się wydział lekarski. Zaczęliśmy snuć marzenia, postanowiliśmy zobaczyć nasz dom studencki na Chałubińskiego, że tam pójdziemy. Już były takie początki wydziału lekarskiego.
Byłam jakiś czas, parę tygodni na Boremlowskiej i przyszedł w końcu taki dzień (nie umiem powiedzieć daty, ale pamiętam, że to był bardzo ciepły dzień, może wrześniowy), że wyszłam po raz pierwszy poza teren zamknięty, poza budynek. Poszłam w kierunku placu Szembeka. Tam po raz pierwszy zobaczyłam tłumy żołnierzy rosyjskich, którzy pytali: Cziasy, cziasy? – czy mamy zegarki. Bardzo chcieli wszystko, lusterka ich bardzo interesowały, aparat fotograficzny, zegarek. To było dziwne wrażenie. Niektórzy witali z radością wyzwolicieli, niektórzy trzymali się z rezerwą, z boku. Takie było pierwsze wrażenie.
Każdy z nas chciał od razu iść do Warszawy, ja się także wyprawiłam. Nie wiem zupełnie, jak tam doszłam, w każdym razie szłam po gruzach Warszawy. Nie mogłam się w ogóle zorientować. Po Powstaniu był wstrząsający widok: same gruzy, góry, doły. Trudno było się zorientować, ale dobrnęłam do ulicy Górnośląskiej, gdyż już na Boremlowie mówiło się, że na Górnośląskiej jest jakiś dom akademicki, że tam może być jakieś miejsce do spania. Dobrnęłam tam i rzeczywiście był. Górnośląska biegnie stromo w dół. Pośrodku jej długości był ten dom. Tam dostałam łóżko do spania. Parę koleżanek z różnych wydziałów przybywało, ciągle ktoś spał koło mnie, dzieliłyśmy się ubraniem. Takie różne sytuacje.
Który to był rok?
To był rok jeszcze 1944. Moje losy potoczyły się w tym wypadku nieźle, bo mój młody, dwudziestoparoletni brat zgłosił się do BOS-u, to jest Biuro Odbudowy Stolicy. Z tego tytułu dostał domek fiński, bowiem już miał żonę i małe dziecko. Przytuliłam się do nich z mamą w domku fińskim, tam, gdzie jest teraz ambasada francuska, dokładnie to miejsce. Przyznam się, że to był piękny kawałek, bardzo trudny, ale w porównaniu z wojną i z tym, co przeszliśmy… Domek drewniany, pachnący, który się jakoś wyposażyło. Pamiętam, że nie było na czym usiąść. Te domki były niskie. Ktoś zapukał w szybę i prosił, że ma zastrzyk, musi zrobić o odpowiedniej godzinie i podobno tutaj jest jakaś osoba. Zrobiłam mu to wstrzyknięcie domięśniowe. To był stolarz i przyniósł mi taboret. To był pierwszy mebel, jaki dostałam w tym domu, taborecik. Byłam szczęśliwa z tego powodu. Tak się zaczęła moja działalność, nie tylko na tym osiedlu. Było dużo tych domków, mieszkałam wśród architektów Warszawy. Sławne nazwiska: Ostrowski, Jankowski. Już nie pamiętam. To byli moi sąsiedzi. Była bardzo dobra atmosfera wśród nas, życzliwość sąsiedzka bardzo duża. Dzięki temu mogłam zacząć studia. Strasznie już byliśmy wszyscy stęsknieni do książek, do studiów. Zaczęłam chodzić na wykłady. Nosiliśmy cegły w domu studenta, powoli się ten dom odbudował, już była jakaś jadłodajnia, można było coś zjeść. Tak powoli życie się toczyło. Oczywiście jeszcze dyplomu nie miałam, ale zgłosiłam się (nie pamiętam tego urzędu) i zatrudniono mnie jako pomoc dla lekarza rejonowego. Chodziłam z tym lekarzem rejonowym, a czasem wykonywałam jego polecenia. Chodziłam do pacjentów i tak dalej. Dostałam trochę pieniędzy za to. To się nazywało: Miejska Pomoc Lekarska. Byłam zatrudniona oficjalnie jako pomoc lekarza rejonowego. Wtedy już miałam praktyki w 2. Klinice Chorób Wewnętrznych Akademii Medycznej, tak się to nazywało wtedy, i dostałam stypendium z ZUS-u. Dla mnie to był majątek po prostu, a to były jakieś nieduże pieniądze. Dostałam to stypendium na rok i potem zaraz mi zaproponowano stanowisko młodszego asystenta w klinice, żebym tam została. Potem propozycja na starszego asystenta. Potem już dyplom i tak dalej.
Jakiej specjalności lekarzem pani została?
Jestem internistką i mam drugą specjalność: diabetolog. Nie jest to specjalność wydzielona od interny, to jest część interny, ale jednak to wymaga drugiej specjalności. Studiowałam i potem dalsze moje losy związały się z Kliniką Gastroenterologii i Chorób Przemiany Materii, gdzie zostałam adiunktem, zrobiłam doktorat i byłam już do końca.
Chciałam jeszcze zapytać o czas okupacji. Czy był taki moment, że pani rozdzieliła się z rodziną, z mamą?
Tak. Kiedyśmy mieszkali, bo z Czerniakowskiej, o której wspominałam, wyrzucili nas z tej dzielnicy niemieckiej w końcu. Jak wyzdrowiałam, to już nie było powodu, żeby Polaków tam zostawiać. Przyszedł jakiś człowiek i dał nam adres, że mamy się przenieść na Leszno 27 chyba, w każdym razie bardzo blisko murów getta. Z mojego piętra (pierwsze albo drugie, nie pamiętam) można było zobaczyć część getta. To było pożydowskie mieszkanie, jeszcze były jakieś rozprute pierzyny, porozrzucane jakieś małe przedmioty. Moment zamieszkania tam był bardzo wstrząsający, ale zamieszkaliśmy. Potem był taki moment, że kiedy rozstrzelano na Woli… Była fala rozstrzeliwań, zaczęło się od szpitala na Woli.
W okresie Powstania?
Tak. Przyjechał jakiś samochód z „ukraińcami” w niemieckich mundurach, wyrzucili nas z mieszkania na ulicę i podpalili wszystko.
W pierwszych dniach Powstania była pani na Woli? Czy Powstania w getcie?
Nie, moją historię opowiedziałam i to jest tuż przed Powstaniem i Powstanie praskie. Natomiast [teraz] mówię o okresie przed tym. Mnie tam wtedy nie było. Wiem z opowiadania potem mamy, że stała na ulicy i patrzyła, jak płonie wszystko. Straciła przytomność, a ocknęła się w stodole na sianie u jakiegoś chłopa pod Warszawą. Jechał furmanką i wziął mamę, i zawiózł do siebie. W ten sposób ocalała. Natomiast moje siostry, ci wszyscy, których wymieniłam, zostali popędzeni do Pruszkowa i z Pruszkowa do Niemiec. Tak że ja byłam na Pradze, a oni – zupełnie inną drogą tam. Wszyscy przeżyli, wrócili z Niemiec.
Jak się pani spotkała z mamą?
To było na ulicy Boremlowskiej. Pewnego dnia (to była już zima, chyba 1945 rok) byłam na Boremlowskiej i przyszła szarytka, i powiedziała, że dzisiaj spotka mnie wielkie szczęście. Mówię: „Co jest dzisiaj szczęściem, to nie wiem”. − „To będzie największe szczęście. Niech pani wyjdzie i zobaczy, kto na panią czeka”. Wyszłam więc z sali, gdzie byłam, to była kiedyś sala gimnastyczna w tej szkole. Stała moja mama: boso, tylko w jakichś kapciach, otulona w biały, kąpielowy szlafrok frotte. To było jej ubranie. Pod spodem miała też jakieś łaszki. To było wszystko, ona tak przeszła Wisłę po krze. Po zamarzniętej Wiśle przyszła szukać mnie do [szpitala] Przemienienia. Jak ona z tej wsi przyszła, szukała wśród gruzów, pytała, ktoś powiedział: „Proszę pani, studenci, lekarze byli wszyscy w Przemienieniu, tam może pani znajdzie”. Przeszła przez Wisłę i w Przemienieniu powiedzieli: „Tutaj mnóstwo zabitych, nie wiadomo, czy żyje, ale wszystkich przewieziono na Boremlowską”. Przyszła tam, wszędzie pieszo.
Tę noc spędziłam z mamą w pustym mieszkaniu, w willi, na jakiejś małej uliczce przylegającej do Boremlowskiej. Był taki odcinek dzielnicy willowej, stały małe wille, opustoszałe. Tam jeszcze inni ludzie też przyszli, położyli się na podłogę obok nas i przenocowaliśmy. W każdym razie to z mamą [tak wyglądało]. Wiem, że od siostry szarytki dostałyśmy wrzątek i jadłam chleb z cebulą i olejem, i chrzan jeszcze był. Na działkach jeszcze wykopywano resztki brukwi, chrzanu, jakiś kartofel się znalazł. Potem dowiedzieliśmy się, że brat jest w domku fińskim. Tak to było.
Może do jakichś wspomnień chciałaby pani jeszcze wrócić?
Z wojennych to już chyba nie. Niestety nic nie wiedziałam o tym, jakie są ruchy wojsk, bo byliśmy izolowani w szpitalu, nigdzie nie można było się dowiedzieć nic konkretnego. Nie wiedziałam, jak przebiegało Powstanie praskie.
Może w tym szpitalu utkwiła pani w pamięci jakaś postać Powstańca czy jakiejś wyjątkowej osoby?
Nie.
Gdzie pani zamieszkała po wojnie?
To był domek fiński, bardzo długo. Było powiedziane, że te domki są na parę miesięcy. Jedni mówili, że to jest podarunek Stalina, a inni mówili, że to przyszło ze Szwecji. Do dzisiaj nie wiem, skąd się to naprawdę wzięło. Te domki bardzo długo żyły, doskonale się trzymały, ale tam nie było centralnego ogrzewania, trzeba było palić w piecu, kupić węgiel, złożyć ten węgiel w piwnicy, schodzić do piwnicy. Było bardzo zimno i to spowodowało, że poszukaliśmy innego pomieszczenia. Stan zdrowia mamy był główną przyczyną. Znalazłam mieszkanie na ulicy Sewerynów 4. Bardzo dobre mieszkanie, niestety wejście było wspólne z sąsiadami. Mówię niestety, bo później już, jak pracowałam, nie mogłam wykupić, tak że zostawiłam to mieszkanie gminie, kiedy się wyprowadzałam do Domu Lekarza Seniora, już po śmierci mamy.
Jak ocenia pani Powstanie, czy pani zdaniem ono było potrzebne?
Tak, należę do tych, którzy uważają, że to była konieczność, dlatego że to było tak głębokie w ludziach, to było tak wielkie pragnienie, tak wielkie marzenie, żeby się przeciwstawić. Może nie zawsze to było racjonalne, ale nie wyobrażam sobie alternatywy. Wydaje mi się, że wszyscy byśmy zginęli chyba, bo był plan absolutnego wyniszczenia Polaków czy wywiezienia na Syberię, czy gdzieś dalej. Myślę, że to było konieczne.
Warszawa, 30 listopada 2011 roku
Rozmowę prowadziła Joanna Rozwoda
Regina HintzStopień: pielęgniarkaDzielnica: Praga
Zobacz biogram