Eugenia Jakubiak „Żenia”

Archiwum Historii Mówionej

  • Proszę opowiedzieć coś o swojej rodzinie, gdzie się pani wychowywała, kim byli pani rodzice?

Urodziłam się pod Warszawą. Moi rodzice byli rolnikami. Ojciec zmarł, kiedy miałam cztery lata, a mama, kiedy nie miałam jeszcze skończonych pięciu lat. Przez rok pozostawałam u rodziny stryjka. Potem przyjechałam do Warszawy, jak miałam sześć i pół lat. Zostałam przyjęta do rodziny zastępczej, do znajomej, która nie miała dzieci. Nas było troje małych dzieci, ja byłam najstarsza. Tamci zostali przy rodzinie, a ja przyjechałam do Warszawy i mieszkałam na ulicy Zielnej. Oczywiście tego domu nie ma. Chodziłam do szkoły powszechnej na Złotą. Bardzo tęskniłam za swoim małym rodzeństwem, czułam się oderwana, zagubiona, stale płakałam. W efekcie tego, ta pani, która zresztą była dla mnie bardzo dobra, to muszę mówić z perspektywy czasu (potem jak się dowiedziałam, to byłam nie pierwszym dzieckiem, które ona chciała adoptować), odesłała mnie z powrotem do domu i trafiłam drugi raz do Warszawy. Miałam już ósmy rok. Mieszkałam u znajomej mojej kuzynki i chodziłam do szkoły powszechnej na ulicę Wileńską. Chodziłam na Chmielną do seminarium dla wychowawczyń przedszkolnych. W 1938 roku zmarł mój przybrany ojciec. Wtedy wyjechałam na rok do Piastowa, gdzie przybrana mama miała swój dom. Mieszkaliśmy w tym domu rok. Po roku wróciłam do Warszawy (razem wróciliśmy) i mieszkałam na ulicy Podwale, a potem jeszcze w drugim mieszkaniu, w kawalerce na ulicy Długiej, blisko Starego Miasta. W czasie jak wybuchła wojna w 1939 roku, to byłam na ulicy Długiej.

  • Jak pani pamięta wybuch wojny?

Może wstyd się przyznać, ale nie odczuwałam wtedy grozy wojny, ponieważ w ogóle nie zdawałam sobie sprawy. Samoloty latały już przedtem, nim rozpoczęła się wojna. Wiem, że ludzie uciekali do bram, do piwnic. Na początku mnie to śmieszyło, ale jak zobaczyłam osobę leżącą na ulicy… Wyszłam, jak nie było nalotu, bo to nie były ciągłe [naloty]. Jak zobaczyłam zabitego konia, to wszystko zrobiło na mnie okropne wrażenie. Przerażające. Wtedy dopiero zaczęłam się bać. Właściwie dom na Podwalu został częściowo zniszczony, między innymi to nasze mieszkanie, które było wysoko. Na razie jeszcze mieszkaliśmy na Długiej. Jak mama sprzedała kawiarenkę, przy tej kawiarence był pokój i tam mieszkaliśmy. Pamiętam tylko bombardowania, przerwy w bombardowaniach i spanie w piwnicy. Wtedy piwnice były inne, większe i ludzie kładli sienniki czy łóżka polowe. Dla mnie było przerażające to spanie w piwnicy i od tej pory niechętnie chodzę do piwnicy. Wiem, że jak weszli Niemcy, to było przerażenie, światła był okropny. W ogóle lubię dużo światła, więc to też było straszne. Widziałam, jak szli ulicą Miodową tacy butni, śpiewali swoje pieśni i nam było bardzo smutno. Były chyba dwa dni dla mnie straszne (w moim odczuciu), kiedy Niemcy już wkraczali na przedmieścia, ale jeszcze nie objęli swoich urzędów. Nie wszędzie byli. O zmierzchu wracałyśmy do domu (chyba od znajomych z sąsiedniej ulicy), było tak ciemno, że nie można było trafić do domu. Potem widziałam Niemców… Nie widziałam wtedy, w ogóle w czasie całej okupacji nie widziałam… Widziałam, jak wypędzali ludzi z samochodów, jak przychodzili, robili rewizję w mieszkaniach, ale nie widziałam bezpośrednio znęcania się na poszczególnych osobach. Widziałam jak przerażająco domy się paliły. Szłam ulicą Widok i widzę dom, a on się zapada i tylko [unoszą się] tumany kurzu. To było przerażające.
Jeśli chodzi o Niemców, to w tym okresie nie zaznałam żadnych szykan z ich strony. Poza tym wyglądałam dosyć dziecinnie, miałam czternaście i pół roku. Jeżeli już mówię o Niemcach, do których teraz nie możemy mieć jako naród [niechęci], pogodziliśmy się z nimi, to muszę powiedzieć, że widziałam jednego Niemca i jego odruch serca. Szłam kiedyś rano ulicą Miodową, nie wiem, która godzina była, ósma może dziewiąta. Ulica była pusta (nie wiem, gdzie wtedy szłam), jechał otwarty samochód niemiecki i był chyba jeden prowadzący, już tego nie pamiętam. Naprzeciwko szła młoda kobieta, trzymając maleńkie dziecko na piersi. Ponieważ wiedziałam, że Niemcy strzelają do ludzi, więc bałam się. Tylko byłam ja i po drugiej stronie ulicy młoda kobieta, która szła, była w odległości kilkunastu metrów od samochodu. Nagle Niemiec zatrzymał samochód (bałam się, żeby on jej nie bił) wyjął z samochodu butelkę z mlekiem i podszedł do tej kobiety i jej dał. Wydaje mi się, że takie sceny też warto pamiętać. Wróciłam do domu i byłam podniesiona na duchu, że jednak nie wszyscy ludzie są źli. Wtedy zrozumiałam, że to nie narodowość jest ważna, ważne jest, jaki człowiek jest.

  • Co pani robiła w czasie okupacji?

W czasie okupacji przeniosłam się na ulicę Belgijską 14 i zaczęłam chodzić [do gimnazjum]. W październiku czy we wrześniu, wtedy kiedy już szkoły uruchomiono, bo miałam szkołę powszechną już skończoną. Wtedy zawodowe gimnazja tylko mogły być. Na ulicy Kazimierzowskiej otwarto gimnazjum zawodowe wielodziałowe, wielu specjalizacji. Ta szkoła [jako budynek] do tej pory jest jeszcze, nie wiem, czy tam jest szkoła, czy co innego? Obok była siedziba jakiejś jednostki wojskowej. Z jednej strony niebezpieczne sąsiedztwo, a z drugiej w pewnym sensie nas ochraniało. Wiem, że w szkole mogliśmy się uczyć… Na przykład historii i geografii nie wolno [było oficjalnie nauczać], nauczyciele przychodzili bez podręczników, nam nie wolno było notować. Tylko to raczej były pamięciowe nauki. Jeżeli się książkę miało, to już byliśmy przygotowani (wtedy były też kontrole niemieckie) przez dyrektorkę, cała szkoła była przygotowana, że w razie jak przyjedzie Niemiec – jaki temat omawiamy, czy coś tam na tablicy jest napisane. W ten sposób poznawaliśmy historię.

  • Rozumiem, że nauczanie nieprzepisowych przedmiotów odbywało się też w szkole?

Tak, ono było w szkole. Poza tym miałam jeszcze osoby znajome w moim wieku, które nie chodziły… Kilka razy trafiłam na komplety w mieszkaniu. Też byłam wpuszczona jako ktoś bliski, trochę [tylko tam] pobyłam, bo do tego grona nie należałam, ale wiedziałam, żeby tej informacji nie przekazywać dalej. Dyrektorką tej szkoły była pani Bratkowska, ona chyba potem była nawet nagradzana, że ta szkoła przetrwała. Potem Niemcy ten budynek zajęli. Przenoszeni byliśmy na ulicę Chocimską, potem gdzieś na Wawelską.
Była taka sytuacja w 1939 roku – ponieważ moja przybrana mama miała skromną rentę po mężu i nie stać jej było [na moje kształcenie], bo jednak do szkoły trzeba było jakieś podręczniki mieć, jakieś ubranie i ja musiałam zarabiać. Wtedy kuzynka załatwiła mi pracę u „Philipsa”. „Philips” to jest firma holenderska. [Holandia] wtedy jeszcze nie była w stanie wojny z Niemcami. Pracowałam jako robotnica przez rok na taśmie, przy produkcji jakichś części do aparatów radiowych, jakieś lampki czy coś. Wiem, że musiałam lutować na taśmie. Oczywiście płacili za to grosze, jeszcze mam nawet legitymację, udało mi się jakoś odnaleźć i ona w razie łapanki chroniła przed wyjazdem. Wiadomo, młodzi to powinni dla Rzeszy pracować. Poza tym, że legitymacja chroniła, to w pewien sposób dbano o pracowników. Działała tam komórka AK czy inne oddziały, w każdym razie może nawet różne. Wiem, że jeden z dyrektorów był kuzynem mojej koleżanki, z którą razem pracowałam. Prowadził jakiś magazyn części na terenie tych zakładów. Kiedyś do niego z nią poszłam i potem się dowiedziałam, że on na zapleczu swojego pokoju przetrzymuje tajne dokumenty, bo jest jakby poza podejrzeniami. Potem ostatecznie chyba ktoś go wydał, ale to już nie wiem dokładnie kiedy. Wiem, że trafił na Pawiak czy do któregoś obozu. Trzydziestego lipca wszyscy otrzymali groszowe wynagrodzenie (bo myśmy wszyscy grosze zarabiali, ale była stołówka bezpłatna czy tania) i po litrze wódki, jako że wtedy się płaciło wódką jako nagrodę. Powiedzieli, że mamy się nie zjawiać w pracy aż do odwołania. Wtedy z ulicy Karolkowej wróciłam na Belgijską do domu (już chyba tramwaje nie chodziły).

  • Czy nawiązywała pani w czasie okupacji jakiś kontakt z konspiracją?

Nie byłam oficjalnie [w konspiracji], nigdzie nie należałam. Znałam kilku kolegów, o których wiem, że należeli. Miałam jeszcze taką sytuację w domu, że miałam powiedziane, że jeżeli zapiszę się do jakiejś organizacji (bo mama wiedziała, że idę gdzieś, było jakieś podejrzenie), to nie mam po co wracać. Ponieważ nie miałam gdzie iść, to musiałam się liczyć z tym, że nie mogę [nigdzie należeć].
Właściwie do Powstania przystąpiłam drugiego dnia dopiero, nawet trzeciego dnia. Drugiego dnia Niemcy wjechali czołgiem, samochodami pancernymi (kilka sztuk było) w ulicę Belgijską. Ulica Belgijska była dosyć wąska, więc oni wjechali tymi samochodami, coś zburzyli, bo mieli trudności z wykręceniem tym pojazdem. Nie wiem, ile to trwało, to ich ostrzeliwanie. Ludzi nie było na ulicach, oni ostrzeliwali okropnie, w okna strzelali. Głównie ucierpiały mieszkania na parterach. Jak zaczęli strzelać… Ponieważ było drugie wyjście na podwórko, wszyscy zbiegli na podwórko i nie wiem, czy oni się zorientowali (na ulicy Dworkowej też była ich jakaś jednostka), czy oni wiedzieli. Na Skarpie to wiem, że oni wiedzieli, że tam są ludzie. Rzucili jakieś pociski zapalające i myśmy się chowali do ubikacji (kilka było ubikacji na podwórzu), ale to nie pomogło, bo dym w koło. Jak oni wyjechali, nie wiem, ile to trwało, może godzinę, to ludzie [uciekli] do piwnicy. Moja mama złapała mnie, zarzuciła mi jakąś chustkę na głowę (żebym nie wyglądała na młodą dziewczynę, bo nie wiedzieliśmy, kto został na ulicy) i biegliśmy. Chcieliśmy dobiec na ulicę Konduktorską, gdzie mieszkała siostrzenica mojej mamy, którą ona wychowywała dwadzieścia lat, matka jej w Rosji została. Nie doszłyśmy, bo po prawej stronie przy końcu ulicy… Żeby dojść do Konduktorskiej, schodzi się schodkami. Kilka osób wyszło i wyszła między innymi pani, która mieszkała w tym bloku. Mieszkali tam dosyć zamożni ludzie, były bardzo eleganckie mieszkania. Jak ona zobaczyła mnie z moją mamą, to wyciągnęła do nas rękę, żebyśmy przeszły przez furtkę i wzięła nas do swego mieszkania. Nam się wtedy wydawało, że jesteśmy w raju, jak znalazłyśmy się w normalnym mieszkaniu, które nie było zniszczone, bo ten dom nie był ostrzeliwany od środka, to było od podwórka. Przenocowałam tam i nad ranem… Właściwie przespałam się trochę i jak było ciemno, skarpą zsuwałyśmy się we dwie, żeby dojść na Konduktorską 24, już nie pamiętam numeru w tej chwili. [Kuzynka] była w domu, przyjęła nas, przespałyśmy się i co z nami zrobić? Przecież Niemcy będą znów szukali. Ona jednak została, miała pięćdziesiąt pięć lat i została, zajmowała się mieszkaniem.
Ponieważ moja kuzynka i jej mąż byli w AK, powiedzieli, że ponieważ są ranni, Powstanie trwa, to trzeba zorganizować punkt szpitalny, bo najbliższy był na górze, na [Goszczyńskiego]. W tym domu poza tym, że zaangażował się właśnie jej mąż Karol i ona Hanka, powiedziałam, że ja też chcę pracować w szpitalu. [Powiedzieli mi, że] nie mam przygotowania, a ja mówię, że jakąś wiedzę już mam, bo czytałam na ten temat, że do czegoś się na pewno przydam. Jeszcze w tym domu mieszkał lekarz, w ostatnich dniach tam się zjawił w jakimś wynajętym mieszkaniu, doktór Michał Zawadzki, bardzo ważna osoba, która odegrała w moim życiu zasadniczą rolę. Ponieważ oni jego znali, powiedzieli, że chcieliby, żebym ja się włączyła też w organizowanie tego szpitala. On jak mnie zobaczył, powiedział, że takich smarkatych to on nie przyjmuje. Wyglądałam na mniej lat. On powiedział: „Jak nie ma szesnastu lat, to ja jej nie przyjmuję”. Jak się dowiedział, ile mam lat, spytał się mnie, czy ja chcę. „Oczywiście!”. I zaczęło się organizowanie szpitala.
Dostaliśmy pomieszczenie na Dolnej 20, dokładnie nie wiem, który to jest numer. Szpital był w tym miejscu, że z Konduktorskiej wychodziło się na drugą stronę i po drugiej stronie Dolnej był ten budynek, chyba piętrowy. Znosiliśmy łóżka polowe, sienniki, bo była sala na parterze. Sienniki były czymś wypchane. Za kilka dni zaczęliśmy przyjmować [rannych]. Potrzebna była bielizna, bo łóżka jakieś były zorganizowane po internacie, bo tam był internat dla jakichś przyjezdnych chłopców zamiejscowych. W internacie został czternastoletni Jurek, który potem został zresztą lekarzem. On się nazywał Kosowski, już w tej chwili [dokładnie] nie pamiętam. Chodziłyśmy po sąsiednich mieszkaniach… Oczywiście przyłączyły się jeszcze inne [dziewczęta]. Była taka pani, która była położną, więc była potem prawą ręka doktora Zawadzkiego. Były, mieszkające na ulicy Paderewskiego, dwie studentki z drugiego roku medycyny, jeszcze jakaś młoda, dobrze zbudowana, silna dziewczyna po przeszkoleniu sanitarnym. W sumie nas było na razie niewiele. Mężczyzn było dwóch czy trzech w sumie.

Potem był problem, już niby było wyposażenie, ale coś jeść trzeba było. Pierwsze, co ludzie dawali, to jakąś mąkę. W piwnicy tego domu było półpiętro, to tam kuchnia się mieściła. Jedna [z dziewcząt] zajęła się kuchnią jako kucharka, podobno umiała gotować, gdzieś pracowała jako kucharka i powiedziała, że będzie się zajmowała. Aprowizację dostaliśmy z któregoś punktu, ze szpitala, bo to był tak jakby pododdział szpitala. Ulica Dolna wtedy była ulicą niezajętą przez Niemców, bo oni się wycofali następnego dnia Powstania. Przez Puławską nie można było przejść, bo była pod ostrzałem. Ponieważ chodziliśmy z opaskami Czerwonego Krzyża, to na początku to jakoś honorowali. Ktoś donosił [zaopatrzenie] do rogu Dolnej i Puławskiej, a trzeba było dostarczyć przez prawie całą Dolną na dół, do punktu szpitalnego. Na początku mnie oszczędzano, ale potem jak tamte się włączały, to ja też nosiłam. Teraz nie mogę zrozumieć, skąd miałam siłę. Szczupła, drobna, metr sześćdziesiąt, ważyłam niecałe pięćdziesiąt kilo, z tym workiem piętnaście, dwadzieścia kilo na plecach niosłam cukier czy mąkę, czy chleb, który dostawaliśmy, i potem on był dzielony. Właściwie nasz punkt to był jakby punktem przechodnim, bo myśmy wychodzili w pobliżu po nalocie na patrol czy też jak jakiś był sygnał, żeby iść, bo właśnie są ranni. I z noszami, nocą rannych przynosiłyśmy. W nocnych patrolach z przynoszeniem to byłam niewiele razy wykorzystywana ze względu na to, że jestem mniej silna, ale byłam wykorzystana za to w innej sytuacji, w której… Sama osobiście jestem zadowolona i uważam, że to był właściwie mój największy wyczyn w mojej skali, o ile tak można mówić. Na ulicy Dolnej… Rozchodziły się ulice – jest Belwederska i jakaś ulica boczna i Dolna, i one się w pewnym miejscu rozchodziły, tworzył się trójkąt i w tym trójkącie (czy przy tym trójkącie) mieściła się fabryka eteru. Ponieważ eter był potrzebny dla rannych… My w pewnym sensie byliśmy też przeładunkowym punktem, bo zabieraliśmy, jako że najbliżej byliśmy od fabryki, to tylko nocą przenosiliśmy (czy mieliśmy jakąś taczkę) po jednym słoju, bo to były kosze wiklinowe, w których duże słoje były napełnione eterem. Potem Niemcy chyba się dowiedzieli, że ta fabryka… Właściciel jak opuszczał, to nie zdążył opróżnić całych magazynów i skądś wiadomość, że tam jest eter, coś cennego do zdobycia. Kiedyś właśnie nie było osoby (bo chyba cztery osoby musiały to dźwigać, czy na zmianę po dwie) i się zgłosiłam, że pójdę. Ulica wtedy była obstrzeliwana (ale nie ciągle, tylko zwiadowczo) z punktu, który wysoko na Dworkowej się mieścił. Całą drogę nie zdawałam sobie sprawy z grozy sytuacji, tylko się modliłam, żeby oni nie strzelili w tym momencie, nim my zdążymy ten eter przynieść. Szczęśliwie udało się. I chyba potem jeszcze raz poszłam. Potem już ten odcinek był zamknięty, już nie przedzieraliśmy się. Chyba coś takiego było, że już więcej nie chodziłam, ale dwa razy byłam. Chyba ten eter zawędrował do [szpitala] elżbietanek i chyba jeszcze koło Sieleckiej, tam był inny szpital i to już zabrali Powstańcy.
Około 15 września (nie pamiętam, który to był dzień) był straszny nalot, ale taki prawie bez przerwy z jakimiś bardzo króciutkimi przerwami. Myśmy wiedzieli, że już Czerniaków zdobywają, że się posuwają w górę. Wszyscy, którzy byli w szpitaliku, którzy czuli się na tyle lepiej, że mogli o własnych siłach [iść] (bo głównie byli ranni albo w rękę, albo w nogę, ktoś tam w głowę mógł być), już opuścili nasz szpital. Było kilkanaście osób, nie pamiętam, czy z dziesięć czy więcej. Wyszłam po schodkach w górę, żeby zobaczyć, otworzyłam drzwi (chociaż powiedzieli, żeby nie otwierać), bo woda się skończyła, już w kranach nie było wody. Wybudowana była studnia na podwórku. Chciałam iść po wodę i zobaczyć, co w koło się dzieje. I w tym momencie zobaczył mnie chyba ten obsługujący działko na ulicy Dworkowej i wystrzelił z granatnika. Nie wiem, z jakiej broni. W każdym razie ten granat rozerwał się przed moimi nogami. Wydawało mi się, że już wtedy umieram, bo zobaczyłam jasność, upadłam. Potem miałam operację kości za rok, bo się wytworzyło zapalenie szpiku kostnego, ale to osobna historia. Potem zaczęliśmy się przenosić na górę.

  • Czy zdarzyło się pani spotkać Niemców, ale jako jeńców wojennych?

Nie zdarzyło mi się spotkać Niemca bezpośrednio. Kiedyś zostałam na dyżurze nocnym jako jedyna (to było chyba dzień przed moim zranieniem) wszyscy poszli na patrol ci, którzy zostali, a ja z karbidową lampką siedziałam na schodach w piwnicy. Już [byliśmy] w piwnicy i drzwi były oczywiście niezamknięte na żadną zasuwę, bo w każdej chwili mogli wrócić z rannymi. Wtedy żyłam w przekonaniu, że równie dobrze mogą tu przyjść Niemcy. Bałam się, żebym sama nie została i nie wiedziała jak oni… Bałam się, żeby przy mnie nikt nie był zabijany bezpośrednio. Ale szczęśliwie nie przyszli Niemcy.
Myśmy się ewakuowali następnego dnia na ulicę Bałuckiego, ona [idzie] od Szustra. Ulica Bałuckiego, nie pamiętam dokładnie, który był numer, bo numery się jakoś zatarły w pamięci. To chyba było poniżej dwudziestu albo około dwudziestu. Ewakuowano resztę ludzi, to był normalny, prywatny, willowy dom, dwu- czy trzypiętrowy i na paterze odstąpiono dwie sale, gdzie ci ranni mogli przebywać. Jak tam trafiłam następnego dnia, to już byłam też przewożona na taczce na Bałuckiego i przez kilka dni byłam jako ranna. Leżałam na sali z trzema czy czterema rannymi żołnierzami. Była tam wspaniała pani (nazwiska jej nie pamiętam), właściwie były dwie panie lokatorki, nie wiem, czy one mieszkały razem, czy w sąsiednich mieszkaniach. One swoje mieszkania przeznaczyły, chyba jedna przeznaczyła (a mieszkała u tej drugiej) dwa duże pokoje (chyba jeszcze jakaś kuchenka była) na ten szpitalik dla rannych. Jedzenie było… Właściwie go nie było, raz dziennie była gotowana jakaś kasza z marmoladą, przecież cukru nie było. To było okropne. Jeśli chodzi o jedzenie, to byłam grymaśnica, to wydawało mi się, że wytrzymam i nie będę jadła. Ale po jednym dniu okazało się, że nie wytrzymam i też jadłam. Ponieważ zmywanie było utrudnione, to wszyscy [jedliśmy] z jednej miski. Jeden zjadł, to w tej samej misce bez mycia jadł drugi. Było kilka łyżek, ale też…
Byłyśmy, nie wiem, kilka dni (z tydzień chyba) i zaczęła się ewakuacja Mokotowa. To był chyba 27 września, kiedy rano powiedziano, żeby wyjść na zewnątrz, wszyscy. Nie wolno się chować w piwnicy ani w żadnych zakamarkach, bo Niemcy jak kogoś spotkają… Nie wchodzą do piwnic, bo się boją, tylko wrzucają granaty. Pomimo że nie chodziłam… Nawet jak do łazienki chciałam iść, to starałam się, żeby ktoś mnie podprowadził. Wtedy nie było przecież żadnego pojazdu i wyprowadzono mnie z obandażowaną nogą. Nie tylko jedna noga była ranna, ale druga cała była usiana do kolan odłamkami. Jeszcze po kilku latach znajdowałam zgrubienia i usuwane miałam niektóre [odłamki]. Jeden to mi chyba został jeszcze na pamiątkę (nieduży odłamek), w mięśniach gdzieś się umiejscowił. Ludzie wychodzili z mieszkań i my też. Nie wiem, kto powiedział, chyba te panie, bo oni się pytali… To bandyci chyba byli… Wychodziliśmy jako ludność cywilna, bo wkoło byli… [Mówili], żeby pozdejmować wszystkie odznaki, bo [uważają nas za] bandytów, to wszystkich wywiozą gdzieś za Warszawę i rozstrzelają zaraz, a tak to do obozu trafimy. Jakieś wieści już były, że są pod Warszawą obozy, bo już z innych dzielnic przecież wysiedlali. Wtedy kuzynka i inna koleżanka wzięły mnie pod rękę, taką obandażowaną. Ponieważ to był koniec września, już trochę chłodnawo było. Sierpień i wrzesień był dosyć ciepły, więc byłam w letniej sukience, jak wychodziłam z domu. Jak nie miałam dyżuru, to przychodziłam do domu na Konduktorską, miałam jakiś sweterek, jakieś jedne buty, następne miałam dopiero po roku. I tak szłyśmy. Oni oddzielili mężczyzn, mówili, że bandyci, ale oni szli w osobnej grupie, trochę za nami. Szliśmy do Pruszkowa, tam był obóz, wiem, że zatrzymaliśmy się na obrzeżach Włoch i ludzie widzieli idących [warszawiaków], szli zmieszani, ranni częściowo i ci ludzie, którzy uciekali ze swoim dobytkiem, z wielkimi tobołami. Ci ludzie mi się wydawali śmieszni – po co to brać toboły, kiedy nas i tak rozstrzelają? Tym bardziej że potem powiedzieli, że nie będą nas prowadzili tak daleko, tylko gdzieś na Fortach Mokotowskich będą nas zabijali.

  • Tak Niemcy mówili?

Nie, taka plotka była. Ktoś puścił taką plotkę, może i Niemcy. Nie bałam się śmierci, tylko znów modliłam się, żeby moja kuzynka, którą bardzo kochałam (ona była czternaście lat starsza ode mnie), żeby mnie pierwszą rozstrzelali. W ogóle nie myślałam o tym, że my wyjdziemy cało. Okazało się, jak widać na załączonym obrazku, że nie rozstrzelali nas. Myśmy się zatrzymali przed jakimś domkiem, gdzie na podwórku stali ludzie i kiwali, żebyśmy się zatrzymali, i dawali nam wody, żeby się napić, bo tego dnia było jeszcze ciepło. Wtedy kiedy piliśmy wodę… Nas było chyba trzy czy cztery koleżanki i dwóch kolegów. Jeden chyba zrzucił mundur, drugi to z tych, co pomagał nam czasem w szpitalu. [Ludzie] dali nam tą wodę i to był najcudowniejszy napój, jaki w życiu piłam. Oczywiście woda czysta, ze studni. Jak Niemiec poprowadził nas (Wehrmacht, oni byli bardziej tolerancyjni i tak gęsto nie byli rozstawieni), jak się oddalił gdzieś, to tamci mówią: „Szybko wejdźcie na podwórko!”. Schyliliśmy się… „Idźcie do komórki!”. Była komórka jakaś na warzywa i piwnica. Po drabinie weszliśmy do piwnicy i razem z kartoflami przesiedzieliśmy całą noc. Niemcy na szczęście poszli dalej, bo może za długi postój… Reszta poszła. Niektórym udało się z tego marszu uciec. Gdzieś w Ursynowie ktoś ze znajomych się ukrył. Dwie koleżanki właśnie z nami w piwnicy były. Koleżanka i kolega dostali się do Milanówka. Już nie pamiętam, w jaki sposób dostali się do Milanówka, ale w Milanówku robiono po dwóch dniach obławę, bo się dowiedzieli, że ludzie się ukrywają, i wyprowadzono ich z mieszkania. Między innymi moją kuzynkę też wyprowadzono, ona trafiła do obozu, ale nie została wywieziona dalej, a ona [??] dopiero za dwa dni się przedostawała. Ona mnie doprowadziła do jej znajomych we Włochach, ja ich znałam, małżeństwo, prowadzili jakiś lokal w mieszkaniu, rodzaj herbaciarni, kawiarni. Mogłam u nich zostać, w kuchni, jako jakaś ich kuzynka. Ponieważ musiałam leżeć, to w kuchni leżałam, że jestem zaziębiona i po prostu u nich jestem. Nikt mnie nie legitymował, bo wyglądałam niepoważnie, więc… Były też rewizje w mieszkaniach.

  • Jak przyjmowała państwa ludność cywilna podczas Powstania?

Ludność cywilna, po pierwsze, siedziała całymi dniami [w piwnicach], to była niezorganizowana podziemna Polska – Warszawa, wszyscy mieli kuchenki gazowe, jakieś palniki na benzynę, na naftę. W każdym razie jakiś posiłek ugotowali na niej. Sąsiedzi z domów w szpitalu na Dolnej to się orientowali, że tam jest szpital. Chyba ludzie trochę… Ponieważ w czasie okupacji też się ludzie ukrywali w różnych domach, na strychach, nawet jeżeli coś wiedzieli, to nikt już wtedy nie donosił nikomu. Na Bałuckiego to był tak jakby bliźniak, w którym chyba ktoś wyjechał już przed [Powstaniem], właściciele, i tylko te dwie panie zostały. Potem jak ci Niemcy nas zabrali, to one też [wyszły] z tym tłumem… Z tym że potem chyba udało im się wrócić. Chyba też ktoś ich wyciągnął. Wiadomo, że z Pruszkowa to też wyciągano ludzi, jednych za opłatą, innych… Tam też działała organizacja pomagająca warszawiakom.

  • Czy będąc na Mokotowie, słyszeli państwo, co się działo na Woli, na Ochocie?

Tak. Właściwie nam nie opowiadano, bo myśmy nie mieli kontaktu… Te osoby dochodzące, pielęgniarki, ci, co pracowali w szpitalu, lekarze, z nikim obcym… Nikt inny do szpitala nie przychodził. Właściwie o tym, co się dzieje w Pruszkowie na przykład, o Oświęcimiu… Nie wiem, czy ja wtedy usłyszałam to słowo Oświęcim. Tylko [słyszałam], że wywożą do Niemiec. To był postrach. I że zabijają.

  • W momencie kiedy przebywała pani w szpitalu polowym jako pomoc, co należało do pani obowiązków?

Właściwie można powiedzieć, że wszystko. Po pierwsze, pomoc w znoszeniu rannych. Na początku to tak było w pierwszych dniach, że był obstrzał, mimo [oznakowania] PCK zniżali samolot i strzelali. Na szczęście nikogo nie zabili, ale chyba [strzelano] na postraszenie. Bezpośrednio z [Niemcami] się nie zetknęłam, zetknęłam się dopiero 2 września, kiedy ostrzelali Belgijską i potem jak wychodziłam. Jeszcze jak wychodziłam Belgijską i chciałam iść na Konduktorską, to zobaczyłam, że jakichś dwóch żołnierzy w bramie jakiegoś domu… Ludzie zamykali bramy, ale tamta była niezamknięta. Dwaj znęcali się… Jakieś przeraźliwe krzyki młodej dziewczyny. Moja matka zasłoniła mi oczy, żebym tego nie widziała, bo stanęłam i się bałam dalej iść. Oni nas nie zauważyli, bo byli tą dziewczyną czy dwoma dziewczynami przerażonymi [zajęci]. Właściwie najbardziej z bliska widziałam wtedy w tej sąsiedniej naprzeciwko bramie tylko tych żołnierzy. Oni mnie nie widzieli, bo byli zajęci.

  • Wracając do pani obowiązków, co jeszcze pani robiła?

Opiekowałam się [rannymi]. Trzeba ich było nakarmić, bo wielu było rannych, mieli niesprawne ręce. Trzeba było ich obmyć rano, jak się przychodziło, przebrać. Myśmy prały bandaże, przecież bandaży nie było, to z domu się prześcieradło przynosiło czy jakieś poszewki i szarpali, czasem ci ranni pomagali w robieniu bandaży. W zasadzie czasem zmieniałam mniej poważne opatrunki. Miałam kiedyś satysfakcję, bo musiałam zmienić większy opatrunek i bardzo się tego bałam, ale [tego] nie pokazywałam, to było w nocy. Ten, któremu to robiłam (nie pamiętam jego twarzy, jakiś młody chłopak), powiedział, że dziękuje, jeszcze nikt nie miał takiej lekkiej ręki jak ja, że zrywanie opatrunku i zakładanie nowego nie bolało. To takie były drobne satysfakcje, że ktoś… Zdarzało mi się, że doprowadzałam do łazienki, jak nie mógł [ranny] sam dojść. Czasem pomoc w kuchni, jak ktoś nie przyszedł, obranie kartofli czy jakichś innych jarzyn, bo głównie to tylko [jedliśmy]. Przecież mięsa wtedy nie było do jedzenia. Pomoc w przynoszeniu zaopatrzenia – mąki, bo sklepów nie było, tylko właśnie od Puławskiej trzeba było iść z workiem mąki, kaszy, cukru. Jak były jakieś zrzuty, to i cukier był. Dodatkowe to zdobywanie… Wtedy ten eter.

  • Jaka atmosfera panowała w szpitalu?

Wydaje mi się, że myśmy tworzyli jedną rodzinę właściwie. Trzeba sobie powiedzieć, że przecież ci młodzi mężczyźni to byli dziećmi w sumie. Wszyscy wyszli z domu na ogół od mamusi i niektórzy się załamywali, więc trzeba było ich podnosić na duchu. Specjalistką była jedna koleżanka – Białobrzeska. Jeden [ranny] nie mógł spać w nocy, to ona przy nim usiadła i po cichu wysłuchała, co on mówi i [dlaczego] jemu tak smutno. Ona wtedy pyta, czy on lubi muzykę. „Tak”. Okazuje się, że on chodził do jakiejś szkoły muzycznej. Następnego dnia przyniosła z domu patefon i cicho włączyła mu ten patefon. Była ogromna radość na Sali, nie tylko dla niego, ale i dla innych. To taki jakiś weselszy, miły akcent.
  • Zaprzyjaźniła się pani z kimś szczególnie podczas Powstania?

Miałam tą kuzynkę i kuzyna, to czułam się pewniej, bo czasem z nią miałyśmy nawet wspólny dyżur. À propos wspólnych dyżurów. Któregoś września (nie pamiętam, gdzieś w połowie) podpalono szpital między Czerniakowską a Belwederską, dalej w stronę Wilanowa, byli tam jeszcze ranni. Kilka osób zostało spalonych, a kilku było bardzo poparzonych. Kilku poparzonych przetransportowano do nas. To był widok straszny, którego do końca życia nie można zapomnieć, to jest gorsze niż patrzenie, że kogoś zabiją. Ci ludzie byli już jakoś opatrzeni w tym szpitaliku, te osoby, które zostały (bo z personelu to nie wiem, ile osób, dwie czy ile), zostali jakoś owinięci w prześcieradła czy coś i dopiero u nas jakieś leki doktór zdobył i udzielał im [pomocy]. Jedną z salek przeznaczono (taką mniejszą czy wygospodarowano z zaplecza), gdzie leżeli tylko ci ranni. Okno musiało być całą dobę zasłonięte, bo oni w ogóle nie widzieli, bo wszyscy wzrok przynajmniej czasowo stracili. Nie wiem, czy taka szkoła była, taki kierunek czy z u materiałów opatrunkowych, że codziennie opatrunków się nie zmieniało. Te ropiejące rany, plus jakieś maści, to zaduch [był niesamowity]. Upał na dworzu, zaduch był okropny i każda, która mogła, to się wymigiwała. Tak się złożyło, że moja kuzynka, która w ogóle była bardzo uczulona na ludzkie nieszczęście jakoś i chyba przy niej to mi się jeszcze spotęgowało (nigdy nie byłam obojętna), że myśmy najwięcej tych dyżurów miały, bo trzeba było im… Przecież jeden lekarz nie mógł wszystkiego zrobić. W naszym szpitalu jeszcze operowano, mimo że nie było na to warunków, nie było sali operacyjnej, jakąś część kuchni [zaanektowano]. Kuchnia była duża, był duży stół kuchenny, wyszorowano go, jakoś zdezynfekowano i doktór Zawadzki amputował nogę młodej dziewczynie powyżej kolana. Ona była tak zabandażowana, że nawet nie miała czucia, że nie ma dwóch nóg, bo dwie były zagrożone. Jedną [nogę] się dało uratować, a drugą trzeba było amputować. Nie wiem, czy [nasz punkt] był pod jakąś kontrolą, czy [to była] wizyta przyjaźni i nadzoru, [przyszedł] profesor Manteuffel i drugi jeszcze (nie mogę sobie przypomnieć nazwiska), odwiedzali nasz szpital. Wiem, że doktór Zawadzki razem z profesorem (Zawadzki był chirurgiem, a tamten był profesorem od kości) amputowali młodej dziewczynie [nogę]. W ogóle bardzo ładna, bardzo zgrabna dziewczyna, wszyscy strasznie przeżywaliśmy. Miała narzeczonego, potem się okazało, że ten narzeczony (też walczył w Powstaniu, ale gdzie indziej) jak się dowiedział, że ona nie ma nóg, to ją zostawił, a już była data ślubu na październik wyznaczona. Więc też przeżyła dodatkową osobistą tragedię. Potem, już nie wiem, ktoś jej pomógł w tym, zdobyła w ramach pomocy amerykańskiej protezy, w których mogła się poruszać. W efekcie miała poza kolana obydwie nogi obcięte. Są to takie dramaty, które obserwowałam przez pewien czas. Kiedyś trafił [na nasz punkt] cywil, na moich rękach umierał. Cywil, który mieszkał w budynku naprzeciwko. Był ranny, do szpitala oczywiście nie było mowy, żeby go przywieźć, i u nas był. Miał już z osiemdziesiąt lat, starszy pan, został jako pacjent. Musiałam go wyprowadzać. Ciężkie to było zadanie, bo ważył chyba z dziewięćdziesiąt kilo, opierał się na jakiejś lasce. Nie było wtedy wózeczków dla chorych, jak teraz są.

  • Jak wyglądała kwestia nocowania?

Dopóki można było wrócić, [nocowałam] na Konduktorskiej w mieszkaniu, potem już nie można było wrócić. Jak Niemcy wpierw zajęli odcinek z drugiej strony Dolnej, ani ja, ani moja kuzynka już nie mogłyśmy wrócić do domu, tylko tak jak stałyśmy, wyszłyśmy.

  • Miała pani kontakt jeszcze z kimś z rodziny?

Nie, nikogo więcej, bo nikogo bliskiego nie mam, są znajomi, koleżanki ze szpitala.

  • Pamięta pani, czy uczestniczyła pani w życiu religijnym, były jakieś msze?

Były wieczorem po cichu jakieś śpiewy. Chyba nawet do kogoś był ksiądz, [ktoś] chciał się wyspowiadać. W wojsku też byli kapelani i sprowadzono jakiegoś księdza do młodego człowieka, który chciał się wyspowiadać. Przynosiłyśmy z domu (niektóre osoby już nie mogły wrócić do domu) książki do przeczytania albo nawet jak był względny spokój, to można było poczytać komuś czy opowiedzieć jakąś książkę, czy jakąś historyjkę, czy jakieś wiersze. Nie było jakiegoś osobnego… Raczej nie ujawniali się ludzie o innych przekonaniach religijnych. Jeżeli tacy byli, to się nie ujawniali.

  • Czy zdarzało się państwu słuchać radia?

Nie.

  • Zdarzało się czytać podziemną prasę?

Nie. Tam nie dochodziła [prasa podziemna]. Myślę, że doktór miał jakieś wiadomości i czasem poufnie powiedział tym najbardziej zaufanym (dwie, trzy osoby) i to jakoś tak nie podając źródła, że słyszał, co się dzieje, czy że się front zbliża czy coś takiego.

  • Jakie było pani najlepsze wspomnienie z czasów Powstania?

Najlepsze – zupełnie niepasujące do Powstania. Kiedy dostałam bukiet pięknych, białych lilii, leżąc ranna w szpitalu już na Bałuckiego od jednego z byłych rannych, który był pacjentem i poszedł. Chyba na Czerniakowie brał udział w akcji i potem dowiedział się… Chciał się ze mną [zobaczyć]. Czasem trochę rozmawialiśmy przy łóżku, tyle co przy podaniu lekarstwa. On dowiedział się od kogoś, kogo spotkał, pytał się chyba, gdzie jesteśmy, co z nami słychać. I powiedzieli, że jestem ranna i jestem chyba na Bałuckiego. Oni stacjonowali na Górnym Mokotowie, bo to się wszystko działo na tak zwanym Dolnym Mokotowie. Szedł przez jakieś ogródki przydomowe i gdzieś były białe, piękne kwiaty. To nie były lilie, jakieś georginie czy inne kwiaty. Leżę na sali i słyszę swoje imię, i widzę pęk białych kwiatów. Okazuje się, że on przyniósł mi te kwiaty. Kwiaty były tak ładne, że litr wody właścicielka mieszkania znalazła i przyszła z jakimś wazonem, żeby je wsadzić, a wody było bardzo mało. To był chyba najjaśniejszy, niepasujący do tej scenerii [dzień]. To było wielkie przeżycie.
Jeszcze z innych [przeżyć], to był ten osiemdziesięcioletni cywil, który był u nas i rano przyszłam chyba o szóstej czy o siódmej na dyżur… Z Belgijskiej to się nie szło ulicą, tylko był wykop pomiędzy ogródkami i tylko się przebiegało przez Dolną. Przyszłam taka jeszcze nie bardzo wyspana, koleżanka która była na nocnym dyżurze (bo na nocnym dyżurze zostawała jedna tylko na salę) i ona mówi: „Wiesz, ten pan to chyba zaraz umrze, ale już muszę iść do domu, bo jestem głodna i ty się nim zajmiesz”. W pobliżu nie było nikogo i wiem, że jemu przynosiłam nieraz wodę w butelce, idąc tymi okopami, bo już jak za cenę złota była woda w szpitalu, a pić się chciało, to niektórym przynosiłam wodę, tym najbardziej spragnionym. Wtedy jak on już tak przy mnie przytomnie umierał i powiedział, że życzy mi, żeby mnie w życiu dużo dobrego spotkało i dziękuje za tą życzliwość, którą okazywałam. To chyba największa nagroda.

  • Przenieśmy się do Pruszkowa, chodzi mi o piwnicę pod komórką.

Nie przeniesiemy się do Pruszkowa, bo w Pruszkowie nie byłam, byłam we Włochach. Przesiedzieliśmy całą noc, a rano (znów coś najpiękniejszego, najsmaczniejszego tak jak ta woda poprzedniego dnia) zjawiła się gospodyni i przyniosła w torbie bułeczki, dwie długie bułki dla nas, prosto z piekarni. Okazało się, że była piekarnia we Włochach, która jeszcze działała, potem podobnie i tą piekarnię za kilka dni zburzyli. Myśmy [zjedli] po pół tej bułki czy po kawałku. To było coś tak smacznego, że nikt sobie nie może wyobrazić, jak może smakować. To takie głupstewka… Patosu to jest dużo, ale niech inni mówią.

  • Co się dalej z państwem działo?

Po Powstaniu? Wyszliśmy z piwnicy i kuzynka mnie doprowadziła do znajomych, co mieli herbaciarnię w dużym mieszkaniu, dwa pokoje przeznaczone. Byłam u nich krótko, może ze dwa tygodnie. O tym, że jestem, dowiedział się kuzyn mojej przybranej mamy, który mieszkał w Piastowie. On jak się dowiedział, że jestem, to mówił, że nie pozwoli… On mnie bardzo lubił, z żoną nie mieli dzieci, myślał o adoptowaniu jakiegoś dziecka, bo sobie wyobrażał, że każde jest takie grzeczne jak ja. Nawet zaadoptowali, ale okazało się, że to była krańcowo inna osoba. Mówił, że jak jest rodzina, to on mnie zabiera do siebie. Oni mieszkali w domu, w którym już mieszkałam w czasie okupacji. Byłam tam krótko. Ponieważ nie miałam pieniędzy i on też nie pracował, bo pracował przedtem u „Philipsa”, więc też nie miał pracy, żona niepracująca, to żyli z zapasów. Chciałam jak najprędzej się usamodzielnić. Wiadomo, że do pracy żadnej (ze względu na nogę) nie mogłam iść, tym bardziej że nie mogłam jej leczyć, bo nie miałam pieniędzy, żeby kupić lekarstwa, niektóre potrzebne na receptę. W zakładach opon gumowych „Piastów” był szpital. W tym zakładzie właśnie był przejściowy szpital dla warszawiaków, dla cywilów. Podwiózł mnie jakimś wózkiem (na taczce) do szpitala i był jakiś lekarz, który zobaczył i powiedział, że to jest za poważna sprawa, on tego nie przyjmie, bo tu jest w zasadzie [szpital] tylko dla cywilów. On się wahał, czy mnie przyjąć. Jemu pomagała sanitariuszka. Okazuje się, że ta sanitariuszka była kiedyś u nas na Dolnej. Walczyła po stronie praskiej, przedzierała się przez Wisłę w nocy, była lekko ranna i trafiła do naszego szpitala. Była [u nas] kilka dni, ale jakoś rozmawiałyśmy sympatycznie. I ona mówi: „Przecież my się znamy”. Spytała mnie, gdzie byłam ranna. [Lekarz] trochę się zawahał, a ona mówi, że on może mnie przyjąć, że ona za mnie ręczy. I właśnie w życiu jest tak, że nigdy nie wiadomo, kiedy ktoś nam odpłaci. Dla mnie to była bardzo duża pomoc.
Potem ewakuowano szpital. Wywieziono nas ze szpitala, właściwie nie bardzo wiedzieliśmy, gdzie. Chyba na dworcu w Warszawie dopiero przekonaliśmy się (jak nas dowieziono, to ja nawet nie pamiętam), że chyba do Krakowa jedziemy. Władowano nas do wagonów, które się nazywały bydlęce, w każdym razie nie było tam przedziałów, tylko jeden cały wagon, gdzie leżały sienniki albo tylko słoma i ci chorzy. Zaplombowane były te [wagony]. Pilnowali nas na zewnątrz żołnierze, w środku nie chodzili. Chyba dali nam jakiejś czarnej lury do napicia. Jechaliśmy co najmniej trzydzieści godzin, bo całą noc staliśmy gdzieś na przecznicy, bo wtedy odjeżdżały już głównie transporty Niemców. Może dlatego nie chcieli nas dobijać. Postój był, żeby powietrza trochę wleciało, bo w [wagonie] były tylko maleńkie okieneczka, wysoko. Na szczęście byłam blisko okna, chociaż zimno było, bo mróz był dwadzieścia parę stopni. Dojechaliśmy nad ranem do Krakowa.
W Krakowie czekały na nas już sanitariuszki z filii Szpitala Świętego Ducha w Krakowie. W Krakowie chyba ten szpital był na Kopernika. Nas zawieźli do takiego też… W domu prywatnym zdobiony był [szpital], dwie kondygnacje, parter i pierwsze piętro. Położyli nas na siennikach (właściwie ciągle to z siennikami się wiąże), bez prześcieradeł, w ubraniu. Jako ci, co wywołali Powstanie… Trzeba sobie powiedzieć na marginesie, że krakowianie nie wszyscy byli pozytywnie nastawieni do Powstania Warszawskiego. Może oni mieli lepsze warunki okupacyjne, nie wiem. W każdym razie jak byłam w tym szpitalu, dowiedział się mój kuzyn, że ja tam jestem (przez kogoś), że przywieźli transport z Mokotowa. Oni byli wywiezieni… Właśnie jak jechali, byli przydzieleni do miejscowości Czulice pod Krakowem, to jest jakieś dwadzieścia parę kilometrów od Krzeszowic i tam był dwór. Właścicielka tego dworu była przewodniczącą RGO i ona trochę sobie jakby wybierała tych, których [przyjmie] do siebie. Tam był jakiś dom starców i przyjęli kilka osób z tego transportu, co myśmy przyjechali do tego domu. Umieścili właśnie mego kuzyna, moją kuzynkę i jakiegoś profesora Majewskiego, chyba z Politechniki Warszawskiej… W każdym razie ona wybierała tak zwane trochę lepsze towarzystwo, jeżeli można mówić w tych kategoriach. Jak on wrócił i zobaczył, że ja tam jestem, wrócił już do Czulic i powiedział o mnie, czy oni by się zgodzili przyjąć mnie. Ta pani się zgodziła, on się nazywał chyba Miller, nazwisko takie niemieckie, on pomagał sporo Polakom, obszarnik. Potem byłam przy nich, jak było wywłaszczanie dworu, pamiętam, jak jego pracownicy przyszli, ten zaprzyjaźniony najbardziej ekonom, fornal, jak wszystko zabierali na czworaki. Potem 2 marca już można było wracać do Warszawy. Ludzie już wracali, chyba pociągi już chodziły.

  • Rozumiem, że spędziła pani w tym ośrodku właściwie całą zimę?

Nie zimę, bo przyjechałam zaraz po Bożym Narodzeniu, bo w szpitalu byłam. Już po Nowym Roku przyjechałam do Czulic. Byłam tam dwa miesiące, bo w pierwszych dniach marca wracaliśmy do Warszawy.
  • Koleją?

Koleją, właśnie jednym z pierwszych pociągów, oczywiście z powybijanymi szybami, bo tam były zaplombowane, a tu były normalne wagony, tylko bez szyb, prawie wszystkie wybite. Podróż trwała też około trzydziestu godzin. Przywieźli nas na Dworzec Zachodni. Powitanie z Warszawą było okropne. Byłam w letnim ubraniu, w międzyczasie z paczek RGO, jak ta pani dostawała, to jakąś cieplejszą sukienkę mi uszyły. Siostra tej właścicielki umiała szyć, więc mnie uszyła, kuzynce uszyła jakąś sukienkę, zresztą bardzo ładną, taka z kilimu łowickiego. (Jak weszli potem Rosjanie, to nie chcieli uwierzyć, że to nie artystka rosyjska, bo tak na kolorowo ubrana, bo u nich tylko artystki są tak ubrane). Wędrówka przez Warszawę – przy dużym mrozie, przy niewyleczonej nodze… Noga nadal była niewyleczona, tylko o tyle miałam lepiej, że tam mi zmieniano opatrunki, bo jeden z podopiecznych to był jakiś lekarz z Warszawy, mieszkający na Mokotowie, młody człowiek. Zobaczył młodą dziewczynę, to przychodził i robił mi czasem opatrunki. Wędrówka była straszna, bo aż na Targówek pieszo, przy tym mrozie, przez Wisłę przez lód przechodziliśmy, bo była zamarznięta. Był jakiś ponton, on był uszkodzony, potem go naprawili. Przez lód musieliśmy iść. Droga trwała prawie cały dzień. Na dworcu dali nam po kawałku chleba czy po dwa kawałki i kubek czegoś gorącego, względnie ciepłego do napicia. Szedł tłum ludzi [zbieranych] po drodze przez całą Warszawę. Kto tego nie widział, to nic nie wie o zburzonej Warszawie, bo to, co w filmie, to nie jest [adekwatne]. Dla mnie to było straszne. Strasznie to przeżywałam. Nad wieczorem doszliśmy do kuzynów, którzy w ogóle nie wiedzieli, co się z nami dzieje. Była tam tylko pięćdziesięcioletnia kobieta z córką dwudziestoletnią, męża zabrali im do kopania rowów czy okopów. Wszyscy mają mało pieniędzy i znów leczyć się nie można, bo nie ma pieniędzy na środki opatrunkowe, a opatrunki trzeba zmieniać. Noga się niestety nie goi.

  • Jak pani pamięta moment wyzwolenia, kiedy przyszły wojska radzieckie?

Byłam w Czulicach i w pobliżu, w jakimś zajętym domu, mieszkała część dowództwa tego odcinka. Oni przychodzili do tych państwa, często zapraszani byli na kolację, po prostu traktowali nas jakoś lepiej. Jakoś tak doszło, że jak już słyszeliśmy te strzały, że jakaś walka się wtedy toczyła… Ale oni do samych Czulic nie doszli. Myśmy, zwłaszcza młode kobiety, bo tam było kilka młodych kobiet: moja kuzynka, bardzo ładna, ja też młoda i jeszcze dwie inne z Warszawy. I myśmy bojąc się, wiemy, że już Rosjanie wchodzą… To nie było jakieś zmasowane wejście, tylko jednostki, że chodzą po wsi… W Czulicach była dziewięćdziesięcioletnia matka [właścicieli majątku], leżała stale w dużym małżeńskim łożu. My z kuzynką schowałyśmy się pod kołdrę. Jak on zajrzał z kimś z domowników, to powiedzieli: „A tu jest pani starsza, ma gorączkę i nie wiadomo, czy to nie tyfus”. Oni się bardzo bali tyfusu i się wycofali. To było takie moje zetknięcie. Potem drugie nieprzyjemne [spotkanie], to znów ukrywałyśmy się chyba za tydzień, bo jeszcze Rosjanie się nie rozgościli, ale jakieś niedobitki [się pokazywały], gdzieś się urwał i chodził, i szukał, nie wiem, wiedział, że są jakieś kobiety. Zobaczył nas, myśmy się wtedy chowały przed nim, bo on… Ona wtedy właśnie z nim weszła, bo on szukał dwóch dziewczyn. Ona mówi: „Tu nie ma żadnych młodych”. Żołnierze się na niczym nie znali, bo w Czulicach – raz jeden w życiu coś takiego widziałam. Przyszedł żołnierz, chciał jeść, bo oni przychodzili czasem, żeby coś zjeść. W kuchni był wielki kocioł, na dwadzieścia osób gotowano zupę, wrzątek i kawałki jakiejś kiełbasy. Jak on podszedł do garnka i poczuł ten zapach, i zobaczył kawałek mięsa, wsadził rękę razem z kurtką i wyciągnął kawał tego mięsa. Musiał być bardzo głodny. Ja tylko jego podziwiam, że nie czuł tego strasznego… We wrzątek wsadził rękę. Więc to były takie oddziały tego wojska niebohaterskiego, w dziwnych paradach wkraczających, właśnie to zaplecze.

  • Czy chciałaby pani powiedzieć coś jeszcze na temat Powstania, czego pani zdaniem nikt jeszcze nie powiedział?

Trudno mi powiedzieć, czego ktoś nie powiedział. Wiele czytałam o Powstaniu, ale widzę, że każdy chyba inaczej przeżywa, każdy ma inną sytuację rodzinną, każdy [podchodzi] inaczej uczuciowo, każdy [miał] inne warunki mieszkaniowe, każdy co innego stracił. Znam kogoś takiego, kto stracił ojca pijaka. Uważano, że gdyby nie zginął wtedy, to by się nie wiadomo ile lat musiał męczyć. Reakcje ludzi są różne, inne. W każdym razie chyba to co dla mnie z Powstania jest najważniejsze, to że wtedy się przekonałam, co mogę z siebie dać. Staram się do tej pory to realizować nawet wobec bliskich i dalszych.

  • Wróciła pani do Warszawy na Targówek i co się dalej stało?

Były problemy z leczeniem i w ogóle, żeby jak najprędzej wrócić do zdrowia. Córka kuzynki miała jakąś koleżankę na Saskiej Kępie, powiedziała, że Saska Kępa jest najmniej zniszczona. Ciągle Wisła była zamarznięta. Jak powiedziała swojej koleżance, jak do niej poszła, że u nich [jestem], to ona mówi: „To przyjdź z nią”. Ona mieszkała w domu dwurodzinnym. Mówiła chyba, że może jest im ciężko. I ona powiedziała: „To u mnie może się trochę zatrzymać”. Jakoś się dostałam na Saską Kępę. Ona mnie chyba jakoś dowiozła do ronda, potem powiedziała, gdzie to jest, żebym sama doszła jakoś. Ktoś przechodził w tamtą stronę i mnie doprowadził. I kiedy tak szłam zamyślona nad swoim losem, nagle słyszę: „Nie poznajesz mnie?”. Patrzę, zatrzymuje się jakiś mężczyzna [jadący] na rowerze. Tym mężczyzną był doktór Michał Zawadzki. Okazuje się, że jego mieszkanie też zostało zniszczone, ale on wrócił do Warszawy wcześniej i jego wyznaczyli do zorganizowania punktu Czerwonego Krzyża po tamtej stronie Warszawy i ona tam pracował. Zobaczył, że mam nogę obandażowaną i pyta: „A co to?”. – „To jeszcze z Powstania”. – „Jak to, niewyleczone?”. – „Nie”. Z grubsza mu powiedziałam, w jakiej jestem sytuacji. Poszłam z nim do jego mieszkania, była tam żona, miał pięcioletniego synka. Żona skończyła Wyższą Szkołę Pielęgniarską, obejrzeli tą nogę i doszli do wniosku, że on nie może nic orzec, że ma lekarza rentgenologa, który ma aparat w domu i mieszka kilka ulic dalej. Poszedł ze mną do tego lekarza, bo przecież nie miałam nawet na to pieniędzy. Jego kolega więc zrobił mi prześwietlenie. Powiedział, że pracowałam z nim w czasie Powstania. Ten lekarz mówi: „Bardzo mi przykro, ale jedyne wyjście to jest, jeżeli nie amputacja to operacja. Może się uda, bo to już tak zaawansowane, zaniedbane”. Znów zbieg okoliczności, że ten lekarz pracował w szpitalu Dzieciątka Jezus na Nowogrodzkiej. Wtedy ordynatorem był profesor Gruca, to była największa sława w Polsce przedwojennej. On wziął to zdjęcie, pokazał profesorowi i powiedział, że jego kuzynka (przecież byłam zupełnie obcą osobą), że to jest moje zdjęcie, że mam tyle lat, ile mam. Profesor się zgodził. Dostać się do niego wtedy, to trzeba było mieć albo duże pieniądze, albo dobre znajomości. Ten lekarz wyznaczył, którego dnia mam przyjechać. Ciągle była zima, chłodno. [Doktór Zawadzki] miał rower, bo do pracy dojeżdżał rowerem z Saskiej Kępy codziennie do pracy. Poza tym jeszcze gdzieś w przychodni pracował, bo też musiał zarobić na całą rodzinę. Oni mnie przygarnęli jak kogoś z rodziny. Ten lekarz mnie zawiózł na rowerze, na ramie od roweru do szpitala. Lekarz powiedział, że jest wolne łóżko, akurat się po kimś zwalnia. Jak się okazało po kimś, kto umarł poprzedniego dnia. Położyli mnie na tym łóżku, poczekałam na jakieś badania, zrobiono mi operację i szczęśliwie bez amputacji się obyło, ale znak jest jeszcze po pięćdziesięciu latach, bo to była głęboka rana. Jako młoda dziewczyna bardzo to przeżywałam, że jestem tak oszpecona, ale to jakoś nie rzutowało na moje dalsze losy. Jak wychodziłam (chyba po trzech tygodniach) ze szpitala… Zastępcą profesora był profesor Weisslook, on wtedy był adiunktem, a potem profesorem. On zresztą jakoś tak z sympatią się do mnie odnosił. Nawet na opatrunki, żeby było szybciej, to mnie wiózł na wózku. On powiedział: „No to już mogę zamówić furę i wracać do domu!”. On chyba wiedział, że ja mieszkam… ale fura to wtedy znaczyło samochód. Czasem mnie żona [doktora Zawadzkiego] odwiedzała w szpitalu. Lekarz miał około trzydzieści dziewięć lat, a żona miała trzydzieści. I ta żona odwiedzała mnie też czasem w szpitalu, a lekarz jak miał dyżur, to też przychodził do mnie, ale przychodził jako lekarz, pytał, jak się czuję. Jak powiedział, że już mogę wracać, a ja przecież… Oni się mną opiekowali, żeby mnie umieścić w szpitalu, ale co dalej. Nie mam gdzie wrócić, bo wszystko jest zburzone w Warszawie. Okazuje się, że on pożyczył od kogoś samochód i przywiózł mnie [do siebie]. Zawiózł mnie do domu. Mieli trzy pokoje i jeden z tych pokoi przeznaczyli dla mnie. Leżałam jeszcze przez jakieś trzy tygodnie. Ponieważ mieli małego syna (ja w ogóle lubię małe dzieci), więc temu małemu czytałam, opowiadałam bajki, wierszyki, ponieważ wiele tego znałam. Umiałam robić na drutach, to zrobiłam jakiś sweterek, rękawiczki, tak żeby się jakoś odwdzięczyć. Oni dzielili się tym, co mają, razem ze mną. Dla mnie to jest człowiek, który właściwie dla mnie zrobił najwięcej, bo w ogóle sobie nie wyobrażam życia, co bym zrobiła bez niego.
Byłam tam prawie rok. On chciał, żebym zrobiła maturę (bo nie miałam matury) i żebym na studia poszła. Uważał, że mam kwalifikacje, żebym poszła na medycynę. Aż tak nie myślałam, tylko myślałam, jak zarobić. Jakiś jego znajomy (który pracował chyba w Izbie Skarbowej) przychodził i kiedyś ze mną rozmawiał. Powiedziałam, że chciałabym iść do pracy, wszystko jedno jakiej, żebym zarobiła trochę na swoje utrzymanie, bo męczy mnie to, że jestem ciężarem, chociaż oni nie dawali mi tego odczuć. Jak kiedyś zastrajkowałam i nie chciałam jeść, to się do mnie nie odzywał, tylko przy mnie do lampy mówił, żeby mi powtórzyła, że mam zjeść, że kanapki dla mnie są zrobione.
Są ludzie, którzy tyle w sobie mają dobra. Ten znajomy załatwił mi pracę (bo chciałam iść jak najprędzej) w Izbie Skarbowej Mazowieckiej, która tymczasowo była w Płocku, bo w czasie okupacji ta filia do Płocka była wywieziona. Znów ktoś znajomy mieszkał w Płocku i pojechałam z jedną sukienką, ze zmianą bielizny do Płocka. Zatrzymałam się u znajomych. Jak poszłam do Izby Skarbowej, żeby się zgłosić (bo oni poszukiwali młodych ludzi), dyrektor Grześkowiak mnie spytał, czy ja mam gdzie mieszkać. „Nie mam”. Mówię, że zatrzymam się u znajomych. Oni mieli kilka pokoi tak zwanych gościnnych, dawniej było coś takiego przy Izbie Skarbowej. On mówi, gdzie te moje rzeczy są, to woźny przyjdzie… On wiedział, albo się domyślał, że jestem ranna, ja o tym nie mówiłam, że jestem ranna, nie wiem, co o mnie [wiedział]. Jakieś podanie napisałam, ale nie pisałam (bo wtedy się nie pisało), że brałam udział w Powstaniu. On mówi, że pójdzie ze mną woźny, żeby przyniósł [moje rzeczy]. Mówię, że nie mam żadnego bagażu. On był tak zdziwiony, że można tak przyjechać i nic przy sobie nie mieć, a ja rzeczywiście nic nie miałam. Najpierw to było tak, że powiedział, że nie, że oni poszukują do pracy mężczyzn, a nie kobiet, bo chodziło o zbieranie podatków. Przy podatkach nigdy nie pracowałam w Izbie Skarbowej. Jak siedziałam w sekretariacie, to dyrektor zadzwonił do przewodniczącego związków zawodowych, bo wtedy nie można było przyjmować nikogo bez uzgodnienia ze związkami zawodowymi. I on zobaczył, że siedzi jakaś młoda dziewczyna, bardzo smutna i spytał dyrektora: „Tam w przedpokoju siedzi jakaś”. – „Właśnie chce tu pracować”. – „Ale przecież my szukamy mężczyzn”. – „Znajdzie się miejsce”. Okazuje się, że jako sekretarka mogę być przyjęta. Jako sekretarka pracowałam krótko, potem pracowałam w innym wydziale. W Płocku zrobiłam maturę. Potem chciałam iść na studia. Ciągle było mało pieniędzy i się zwolniłam. Przyjechałam do Warszawy i zdawałam na SGPiS. Zdałam, zostałam przyjęta, ale nie dostałam akademika, dlatego że mieszkałam w Warszawie, a akademik jest dla zamiejscowych. Głównie z całej Polski przyjeżdżali ludzie, nawet po szkole powszechnej byli przyjmowani, bo z polecenia partyjnego. Wtedy zwolniłam się, zresztą jak złożyłam [podanie], że proszę o zwolnienie, to kadry mi odpisały (niehonorowo było, żeby pracownik się sam zwalniał, tylko się zwalniało pracownika), że ze względu na potrzeby państwa nie godzą się na zwolnienie mnie z pracy. Ktoś znajomy mi podyktował, jakie mam napisać odwołanie do tego, że teraz przed młodzieżą otwierają się wyższe uczelnie, a oni mi zabraniają. Dostałam tę zgodę i przeniosłam się do Warszawy.



Warszawa, 29 września 2011 roku
Rozmowę przeprowadził Michał Pol
Eugenia Jakubiak Pseudonim: „Żenia” Stopień: sanitariuszka Formacja: Pułk „Baszta” Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter