Anna Zaborska „Karina”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Anna Zaborska. W Powstaniu byłam skierowana do BIP-u Powiśle, był to BIP polowy, byłam tam łączniczką, z funkcją utrzymywania kontaktów z oddziałkiem osłonowym BIP-u, który był na Bednarskiej, Bednarska – Browarna. To było w sierpniu. A jak Powiśle się skończyło, […] to przenieśliśmy rannych z tego oddziałku do Śródmieścia i tam trafiłam do Batalionu „Miłosz”, plac Trzech Krzyży – ulica Wiejska. Tam byłam też łączniczką. Najpierw obsługiwałam centralkę, a potem [pełniłam służbę] w kompanii „Bradl”. To znany obecnie Kazimierz Leski. Wtedy nie wiedziałam nawet, jak się nazywa.

  • Czy pani pamięta wybuch II wojny światowej?


Tak.

  • Jak pani zapamiętała ten dzień?


Byłam wtedy dzieckiem. Przeżyłam oblężenie Warszawy i bardzo byłam tym przejęta. Do dziś pamiętam głos Starzyńskiego, który tak podnosił na duchu całą ludność. Naloty, sztukasy, gdzie ciągle były meldunki literowo[-cyfrowe]. Do dziś właściwie zapamiętałam pikowanie samolotu, strach. No co mogę więcej powiedzieć?

  • Gdzie pani mieszkała wtedy?


Ulica Ogrodowa 65, to jest dom Węgiełka, który do dziś istnieje. To była firma przewozowa. W bramie stał karabin maszynowy, to pamiętam. To było tuż koło Kercelaka, taki bardzo ładny zresztą dom na tamte czasy.

  • Polski karabin maszynowy?


No polski, polski, bo dopiero widziałam Niemców, jak się [nastąpiła] kapitulacja.

  • Jak pani sądzi, czy wychowanie w szkole, wychowanie w domu, jakoś wpłynęło później na pani postawę patriotyczną?


Mnie się zdaje, że to jest coś, o czym w ogóle jest bez sensu mówić, to tak jak powietrze – po prostu było, po prostu w takich rodzinach żyliśmy. Nasi rodzice pamiętali jeszcze, że Polski nie było, i to było bardzo ważne. O tym się w ogóle nie mówiło, po prostu było.

  • Pani była uczennicą na początku okupacji.


Tak.

  • Do jakiej szkoły pani chodziła?


Ale w okresie przed 1939 rokiem, tak?

  • W czasie okupacji.

 

To znaczy zaczęłam, ale one się wtedy tak nie nazywały, bo już właściwie polikwidowano te szkoły, to było Gimnazjum Państwowe numer 13 imienia Emilii Plater. Przełożoną, bo kiedyś to była pensja, podobno była pani Steinbokówna, bardzo ciekawa postać. Potem to przekształcono w jakieś półtoraroczne kursy dokształcające, gdzie oczywiście uczyłyśmy się normalnie, to znaczy nienormalnie, ale tak jak było w szkole zawsze, tylko pod tym tytułem. [W tajnym nauczaniu była to tzw. mała matura]. Potem przeszłam do szkoły rolniczej Stanisława Wiśniewskiego. Zresztą wyjątkowo mi się trafiło, dlatego że wtedy nie było wyższych uczelni i tam wykładali profesorowie wyższych uczelni. W życiu bym pewnie nie miała takich nauczycieli, jak miałam. To byli profesorowie wyższych uczelni. Nawet trochę nie umieli się dostosować, że jesteśmy uczennicami, tylko robili seminaria, wykłady i tym podobne.

 

  • Jak zmieniły się warunki bytowe właśnie w czasie okupacji? Czy zauważyła pani zmianę?


Byłam dzieckiem, właściwie nie umiem na to odpowiedzieć. Wiadomo, że był głód, że były… Zresztą znalazłam się w wyjątkowej sytuacji [osobistej] – w stosunku do całej ludności nie była ona wyjątkowa. W czasie po oblężeniu znalazłam się sama z mamą, która była bardzo chora, miała isjasz, nie mogła chodzić. Mój ojczym ewakuował fabrykę, mój starszy brat wyszedł [z Warszawy], był wtedy taki rozkaz Umiastowskiego, żeby wychodzić, więc wyszedł w Polskę. Myśmy nawet nie miały przygotowanego jedzenia. Były jakieś suchary na [pawlaczu]. W Warszawie byłam mocno nieobeznana, bałam się chodzić po ulicach. Czyli dosyć niewesoło […]. Tak że na pewno było gorzej, to przecież jasne, to nie podlega jakiejś dyskusji. Po prostu był głód, ludzie byli w różnych sytuacjach.

  • Kiedy pani zetknęła się z konspiracją?

 

No więc właśnie, to jest to, że nie na wszystko umiem odpowiedzieć. Mam kompletne białe plamy. Nie dlatego, że, powiedzmy, mnie skleroza [dopadła], nie. Wtedy się właściwie o nic nie pytało. Mając te czternaście lat, zabiegałam o dostanie się do konspiracji. Nie wiedziałam, że istnieją jakieś partie, organizacje, w ogóle zapisałabym się do każdej, jaka by popadła. Trafił mi się ten właśnie Polski Związek Wolności, o którym nic nie wiedziałam wtedy. Oczywiście [była to organizacja] pod opieką Armii Krajowej. Pamiętam, że składałam przysięgę, ale nie umiem powiedzieć przed kim […].

  • A kiedy?


[Pamiętam jedynie, że] na Kolonii Staszica, wtedy kiedy miałam [około] czternaście lat, więc to były lata czterdzieste. Ale nie umiem powiedzieć, przed kim składałam, nie wiem, kto mnie skierował. Myśmy nie zadawały pytań. Taki był obyczaj. Byłam zachwycona, że w ogóle ktoś chce mnie wziąć.

  • Na czym to pani konspirowanie polegało?


Na czym? Tak jak mówię, dziewczynka do wszystkiego, czyli nosiłam jakieś meldunki, [plakaty]. Też nawet adresu dokładnego [nie pamiętam]… Wydaje mi się, że był taki dom na rogu Kruczej i Wspólnej, tam zanosiłam to, co mi kazano zanieść, jakieś rozkazy… Przed samym Powstaniem. Nie wolno było zaglądać do tego, co się niosło. Pamiętam, że raz właśnie zrobiłam przestępstwo. Szłam po schodach, [niosłam] takie tuleje, uchyliłam i zobaczyłam, że to jest afisz: „Do broni”. Do dziś pamiętam skurcz serca, jak to przeczytałam. A tak [ogólnie] na czym to polegało? Głównie nas szkolili. Przeszłam jakieś kursy sanitarne, przeszłam naukę strzelania […]. Wyjeżdżało się pod Warszawę, dokąd się dało. Natomiast przez cały rok i to jest też moja biała plama. Nie wiem, kto mnie skierował, nie wiem, czy gdzieś w historii jest to opisane. Przez prawie rok w dzień byłam w szkole, a na noc jeździłam na praktykę do szpitala w Pruszkowie, takiego przy stacji kolejki EKD. To był szpital miejski. Wiem, że nas [ukrywano], jak się gdzieś pokazywali Niemcy, i to [dość dokładnie] pamiętam, bo [bardzo] przeżywałam pracę w tym szpitalu. Chciałam wszystkim dopomóc. Tak że przez rok… Nie umiem powiedzieć. Nigdzie nie znalazłam, żeby ktoś gdzieś to opisał, ale naprawdę byłam tam rok. […]

  • Jak duża, jak liczna była ta grupa konspiracyjna, z którą pani się spotykała?


Wtedy nie było grup, myśmy się znali po kilka osób, nie wolno było tego rozszerzać. To były trzy, cztery osoby.

  • I w tym szpitalu była pani sama czy były jeszcze jakieś inne osoby?


Pewnie był ktoś, ale myśmy to [robiły] pojedynczo, nie żadną grupą, przecież to było niemożliwe. Po prostu gdzieś podano konspiracyjnie, że mam prawo wejść [do szpitali], czego ja nie wiem. Po prostu pomagałam, to co mi kazano robić. Wiem, że salowe wszystkie spały, bo w nocy wędrowałam po wszystkich salach. Ale nie wiem, kto mnie skierował, chętnie bym się dowiedziała.

  • Czy w lipcu 1944 roku pani się spodziewała, że będzie jakieś Powstanie?


Oczywiście, nie pojechałam na praktykę rolną, bo uważałam, że beze mnie się Powstanie nie obejdzie. Czekała cała, no nazwijmy, młodzież. Myśmy byli młodszą młodzieżą, ale mój brat był cztery lata starszy, już był bardziej sceptyczny. Myśmy po prostu czekali na to, uważając, że to jest nasze zbawienie. Byliśmy po prostu naiwni bardzo, bardzo dziecinni. Ale myśmy na to czekali. [Natomiast przed 1 sierpnia był rozkaz stawienia się przy ulicy Kruczej, był to chyba róg Wspólnej. Następnego dnia wróciliśmy do domu].

  • Czy pani wcześniej, właśnie przed wybuchem Powstania, czy pani wiedziała, miała jakiś punkt zborny w razie Powstania? Jak to się odbyło?


Tak, to się jeszcze wiąże z tym, że komendantem tego Polskiego Związku Wolności, który gdzieś jest opisany […]. To była jakaś organizacja związana z Ministerstwem Pracy. Oni głównie działali w „Akcji N”, czyli sabotażowej, gdzieś na Śląsku, ale byli tutaj również. Ten komendant Szadkowski, pseudonim „Bolesław”, bardzo był zresztą sympatyczny i on strasznie chciał, żebyśmy my młodzi się uczyli, że jesteśmy tą przyszłością i w ogóle. Myśmy się buntowały, że chcemy robić różne ważne rzeczy, a on nam się kazał uczyć. Miał ideę, potem dopiero cokolwiek zrozumiałam, a obecnie wiedząc o Związku Radzieckim, sądzę, że to była błędna idea. W każdym razie opowiadał nam, że byłoby dobrze, żeby państwa słowiańskie się jakoś trzymały razem, żeby się przyjaźniły, że w związku z tym powinniśmy się uczyć języków sąsiadów. Ja na Chmielnej, gdzie mieszkało jakieś małżeństwo, na tej Chmielnej był punkt, uczyłam się czeskiego, w imię przyszłości. „Bolesław” zginął w Powstaniu, natomiast nie wiem, czy przewidział Związek Radziecki, który tą ideę cokolwiek wypaczył. Nam się to wydawało bardzo ładne, jak się narody przyjaźnią. [Mieszkanie na ulicy Chmielnej było tym wyznaczonym punktem].

  • Ale czy miała pani jakiś punkt zbiorczy?

 

No właśnie, w Powstaniu miałam się zgłosić na Chmielnej i tam właśnie się pojawił „Bolesław”. Z tym że trochę nie rozumiem, przecież on wiedział chyba, że o siedemnastej wybuchnie Powstanie, ale mniej więcej o godzinie szesnastej zostałam wysłana na ulicę Graniczną, do której nie doszłam, tuż przed wybuchem Powstania. Więc właśnie było wiadomo, że tam pewnie nie dojdę. To był mój chrzest bojowy, wtedy na Marszałkowskiej, gdzie miałam ciężkie przeżycia […].

 

  • Jakie to były przeżycia?


Pierwszego sierpnia biegłam ulicą Marszałkowską, ale już była jakaś strzelanina, więc może to było bliżej siedemnastej. Tak od bramy do bramy i dotarłam tylko do PKO. W pewnym momencie znalazłam się, w takiej wnęce stałam, nie bardzo wiedząc, [co robić]. Okazuje się, że Ogród Saski był w ogóle nie do przejścia. Na Graniczną powinnam była tamtędy przejść. Natomiast znalazłam się na linii strzału. Za mną był Powstaniec we wnęce i strzelał, a w bramie był Niemiec i też strzelał, [dodatkowo] jeszcze z pierwszego piętra, z przeciwka. Wobec tego niewątpliwie byłam w popłochu. Niemiec strzelał, ale co jakiś czas do tej bramy wpuszczał jakiegoś cywila, rewidując go. Byłam bliżej Niemca, wiedziałam że przeszkadzam Powstańcowi. Natomiast w kieszeni miałam powstańcze opaski, bo miałam je potem zanieść do naszego oddziałku. Wobec tego jak on [Niemiec] na mnie kiwnął, to już musiałam tam pójść. Myślę sobie: „Boże, jak on mnie zrewiduje, to jest koniec”. Ale on, nawet w tej chwili myślę, [że] to było trochę śmieszne, bo miałam warkocze, wyglądałam na mniej lat, niż miałam, pewnie bardzo dziecinnie, więc on się pewnie mną wzruszył trochę, mimo że strzelano do niego i powiedział, żebym się nie bała, bo Bandit kaputt i on mnie obroni, i wpuścił mnie do tej bramy, nie rewidując. Tak do wieczora przekoczowałam i potem, pod wieczór, też przebiegając przez te różne ulice, już wtedy strzelanina była wszędzie i trupy były na ulicach, ale dotarłam do Chmielnej.

 

  • Chmielna to miejsce zbiórki?


Tak, bo zawróciłam. Już na Graniczną nie miałam możliwości dojść. Nawet wydawało mi się, że ten pan „Bolesław” coś wspominał o radiostacji, może mi się coś pokręciło. A potem się okazało, że to mogła być prawda, bo tam była ta [„Błyskawica”] gdzieś w tamtych okolicach, więc być może to miało jakiś związek. […] Człowiek [czasem] takie głupie rzeczy zapamiętuje. W pewnym momencie w okolicach poczty biegłam, równolegle z jakimś chłopakiem. Myśmy tylko wymienili pseudonimy. Do dziś pamiętam, że mi powiedział, „Jarema”. Nigdy go więcej nie napotkałam. Właśnie człowiek zapamiętuje różne głupie rzeczy.

  • Czy pani na to miejsce zbiórki stawiła się 1 sierpnia czy już wcześniej?


No tak, to właściwie był 1 sierpnia późnym wieczorem, już było ciemno. No i jeszcze jedno przeżycie, takie, które się zapamiętuje do końca życia. Na Chmielnej wisiała polska flaga, której nie widziałam pięć lat. Do dziś to pamiętam.

  • Co dalej pani robiła w czasie Powstania?


Zostałam stamtąd skierowana do BIP-u Powiśle na Foksal [chyba nr 17], gdzie moim dowódcą był „Selim”, Adam Dawidowicz. No i stamtąd to normalna funkcja łączniczki, czyli nosiłam nasłuchy, biegałam na Browarną, w jakimś kolportażu brałam udział, w ogóle co popadło, wtedy się nie pytałam, czy to jest w mojej kompetencji, czy nie. Po prostu trzeba było to nosić.

  • Kto panią skierował do tego BIP-u?


Właśnie „Bolesław” Szadkowski.

  • Czyli on tam był jeszcze, jak pani wróciła na Chmielną?


On się pojawił na Chmielnej, bo tam co i raz ktoś [przychodził]. Pojawił się „Zygmunt”, który był dowódcą oddziałku na Browarnej, porucznik „Zygmunt” (podobno Janusz Krzyżanowski).

  • A komu pani miała te opaski zanieść?


Miałam przynieść tam. Przypuszczam, że do tego oddziałku na tą Browarną.

  • Jak pani była ubrana, wychodząc do Powstania?


No więc właśnie najśmieszniejsze, że za bardzo nie pamiętam. W jakiejś letniej spódniczce, jakimś żakieciku, nic więcej nie pamiętam. Było lato, przecież było ciepło.

  • I potem nosiła pani opaskę powstańczą?


Tak, oczywiście. Dostałam zresztą legitymację Armii Krajowej. Miałam również tą PZW, ale już przetraciłam na wojnie. W każdym bądź razie inaczej by mnie przez barykady nie przepuścili.

  • Gdzie pani już potem stacjonowała?


Głównie Foksal 17, to było miejsce [stacjonarne], tak zwane mp.

  • Pani mówiła, że codziennie nosiła meldunki.

 

Tak, […]. [To były zapewne nasłuchy radiowe. Codziennie były tam naloty. Wtedy zaczęłam się bać]. [Wcześniej] wydawało mi się, że śmierć mnie nie tyczy. Wszystkich może tak, ale dlaczego mnie? Nie bałam się, ale nie bałam się z głupoty, absolutnie nie dlatego, że byłam taka odważna. Bo pamiętam, że raz musiałam przebiec przez Aleje Jerozolimskie, jak jeszcze nie było barykady takiej, [potem] była bardzo niska. Do dziś pamiętam uczucie zgorszenia. Przede mną był jakiś mężczyzna, który oczywiście mi się wydawał starszy, może miał czterdzieści, może trzydzieści lat. Tam był straszny ostrzał z BGK i on się cofnął. Do dziś pamiętam zgorszenie: „Taki dorosły cofa się, boi się?”. Natomiast jak przebiegałam przez te Aleje, to już poczułam, że można się bać, bo one strasznie szerokie się okazały. Ale pamiętam, że długo się nie bałam. Zaczęłam się bać rzeczywiście, jak nosiłam te meldunki.

  • Dokąd pani je nosiła?


Z Foksal w okolice Świętokrzyskiej. Właśnie porucznik „Bończewski” to brał i tam [zapewne] było dowództwo, gdzieś tam. To były nasłuchy radiowe, takie żółte karteczki. Natomiast widocznie Niemcy, zresztą nawet na pewno tam szukali, mieli jakiś wywiad, że gdzieś tam jest to dowództwo i właściwie zawsze na tej trasie, w okolicach Prudentialu był nalot. Czyli człowiek się boi tego, czego się spodziewa. Jak nie wie, to się nie boi. Natomiast wiedziałam, że mnie nikt nie może zastąpić, bo ja jedna miałam taką legitymację, że mnie przepuszczali. Dostałam jakąś taką z Delegatury Rządu, to znaczy taką mi przynieśli. Wiedziałam, że nie mogę poprosić, żeby ktoś inny poszedł, tylko że to muszę być ja. I po prostu czekałam na ten nalot, bałam się go. Najbardziej się bałam zasypania, bo co do śmierci to nie miałam wyobraźni, że w ogóle mogę umrzeć, ale widziałam ludzi zasypanych. Jak ich wyciągali, to było straszne. Strasznie się bałam zasypania.

 

  • Czy pani funkcja wiązała się z dużym zagrożeniem życia?


No przecież w Warszawie chyba wszyscy byli zagrożeni. Tam na pewno może więcej, bo ten nalot był planowy, był codziennie. Oni tam po prostu penetrowali. Ale nie da się powiedzieć, że coś nie było zagrożeniem. Kto był w Warszawie, był zagrożony, obojętnie, czy był cywilem, czy miał jakąś funkcję. Nawet myślę, że tym cywilom w piwnicach było znacznie gorzej, bo ja byłam cały czas zajęta, cały czas wydawało mi się, że robię to, co powinnam. Natomiast oni siedzieli tam, często w głodzie.

  • Czy pani miała styczność z ludnością cywilną?


Tak […]. Wiem, są [różne] wspomnienia, że w drugiej części Powstania złorzeczyli [Powstańcom]. Z tym w ogóle się nie zetknęłam. Może dlatego że rzeczywiście miałam te warkocze, wyglądałam dziewczęco [i to mogło wpłynąć na stosunek do mnie]. Pamiętam, że trzeba było biegać po piwnicach, bo przejścia były piwnicami, przekopami, kawałek przez ulicę i znów. […] Było bardzo porządnie oznakowane na Powiślu, nawet nie wiedziałam, że autorem tego był jeden z chłopców, który [pełnił służbę] na barykadzie na Foksal. Bawił się w rysowanie naszych sylwetek od czasu do czasu. Już po wojnie się dowiedziałam, [że został] profesorem, nawet skończył jakąś akademię. W każdym razie był utalentowany w tym kierunku. [To] on podobno narysował plany przed atakiem na uniwersytet.

Ale w każdym razie wracając do ludności cywilnej, jakoś [ich] rozrzewniałam i to następowało na mój honor żołnierza, bo mi wsadzano czasem cukierki do kieszeni, […] mnie to [zawstydzało]. Czułam się żołnierzem, a tu takie gesty. Okazywano mi zawsze sympatię. Nie zetknęłam się z żadnym złym [traktowaniem].

  • Ale widziała pani warunki, w jakich ci ludzie mieszkają, żyją?


W okropnych. Nawet nie zawsze sobie zdawałam sprawę. To znaczy to, co widziałam w tych piwnicach, to jasne, że sobie zdawałam sprawę. Ale na przykład na Chmielnej wylądowały moje zaprzyjaźnione rodziny. Tam zresztą zmarła na dyfteryt moja najlepsza przyjaciółka, co było dziwne, że w trakcie Powstania można było zwyczajnie umrzeć. Ponieważ bywałam przy rozdzielaniu żywności […]. Pamiętam, że jak tam przebiegałam, to czasem im podrzucałam coś z jedzenia. Nie przyszło mi do głowy, że to było dla nich takie ważne. Dopiero po wojnie [dowiedziałam się] że oni po prostu byli mi strasznie wdzięczni, że ich to ratowało od głodu. Nie przyszło mi to wtedy na myśl.

 

  • A jakie pani miała możliwości wyżywienia, gdzie pani spała?


Myśmy dostawali przydziały, dość nędzne, nawet nie pamiętam co, bo głównie pamiętam zupę „pluj”. Ale na początku to chyba nawet było trochę chleba, no nie wiem.

  • Gdzie pani spała?


Zwyczajnie, [to] były mieszkania, [może lokale biurowe].

  • Gdzieś w mieszkaniach, tam gdzie mieszkańcy w piwnicy, a wy na górze?


Jak to się mówi, gdzie popadło. Ale przecież po prostu to była duża kamienica, […] ona jest, stoi zresztą, bardzo ładna, z dużymi mieszkaniami. No więc gdzie byli mieszkańcy, to pojęcia nie mam. [To chyba były lokale biurowe].

[…] Tam były liczne redakcje, [m.in.] była „Barykada Powiśla”. Pamiętam, że Brzechwa bywał […].

  • Ale Brzechwa bywał w czasie Powstania?


Tak, mam nawet jego rękopis złożony w redakcji, takiego wiersza: „Godzina bije”. Bo tam byli redaktorzy, pewnie zawodowi. […]

  • Czyli tu trwało Powstanie, oni tam swoją pracę wykonywali…


No tak, ale oni przecież nie pisali wtedy utworów powieściowych, tylko pisali to, co trzeba było pisać. Były komunikaty, które myśmy im dostarczali, jakieś czasem, może w cudzysłowie, utwory literackie. Nawet został zmieszczony jakiś mój utwór, czym się strasznie wzruszyłam.

  • Ale pani go napisała przed Powstaniem czy w czasie Powstania?


W czasie Powstania, w momencie zwątpienia, czy to wszystko ma sens. Napisałam takie dziecinne strasznie rzeczy, no i to zostało umieszczone. Potem zobaczyłam, że ktoś to czytał na ulicy i płakał. No do dziś pamiętam wzruszenie, powiedzmy autora. Ale to było pisane na kolanie, ot tak, jak się pisze. Przyzwyczajone byłyśmy do pisania.

 

  • Bo tam też redagowano jakieś biuletyny czy gazetki, tak?


Tak, bardzo dużo ich było. Tutaj wychodziła „Barykada Powiśla”, ale gdzieś był „Biuletyn Informacyjny”, sporo wychodziło.

  • Pani się zajmowała przenoszeniem „Barykady Powiśla”?


Dostawałam jakąś prasę, jak popadło, obojętnie kto to wydawał i co się dało, to rozdawałam. Ludzie bardzo pragnęli tego, bo tam były komunikaty. Były czasem umieszczane [apele] od ludzi, którzy się szukali. Więc mogło dotrzeć do innej dzielnicy, mogli się dowiedzieć, że ktoś żyje, gdzie jest. Ale prócz tego były po prostu [różne] komunikaty, [informacje z różnych dzielnic]. Coś otwarte, naloty, tudzież porządkowe, jakieś w sensie apeli, żeby nie było jakichś nieuczciwości […].

  • Pani rozdawała te gazetki po prostu przy okazji tych swoich tras?


Tak, szłam i po drodze rozdawałam.

 

  • Czy pani pamięta nazwisko swojego dowódcy, tego na Foksal właśnie?


To był „Selim”, czyli Adam Dawidowicz. To był dowódca BIP-u.

  • Co jeszcze pani pamięta z czasu, kiedy była pani łączniczką?


Całe Powstanie byłam łączniczką, nikim innym.

  • A te wyprawy na Bednarską. Co tam pani robiła?


Bednarska – Browarna, tam im zanosiłam jakieś komunikaty organizacyjne.

  • Jaki to był oddział?


To był oddział podporządkowany Armii Krajowej, ale był stworzony chyba z jakiejś konspiracyjnej jednostki Polskiego Związku Wolności. Tylko tyle wiem. Dowódcą był właśnie porucznik „Zygmunt”, którego pamiętam z konspiracji. Pamiętam, że na Wspólną jemu zanosiłam do jakiegoś mieszkania [komunikaty, prasę, itp.].

  • Na Wspólną jeszcze przed wybuchem Powstania, tak?


Tak, tak że innych nie pamiętałam, ale tam byli nie tylko chłopcy, dziewczęta też były.

  • Pani mówiła, że po upadku Powiśla przeszła pani do innego oddziału.


[…] Później było, to znaczy dla mnie przynajmniej, spokojniej. Natomiast Powiśle było strasznym moim przeżyciem, bo przyszła wiadomość, że ten oddziałek jest cały w rozsypce…

  • Z Bednarskiej?


Tak, to jest Bednarska, Browarna, Karowa. Pamiętam, że ja i jeszcze dwie osoby, takie dziewczyny, pobiegłyśmy tam ratować, a właściwie tego oddziałku już nie było, większość było rannych. Myśmy stamtąd wynosiły rannych, nie mając siły. W ogóle ranny jest strasznie ciężki na noszach, okropnie. Tak to są moje dni dramatyczne, bo Niemcy zaplanowali likwidację Powiśla, taką planową. To znaczy i nalot, i czołgi, i „goliaty”, w ogóle co się tam dało. Natomiast myśmy miały po tych dziurach różnych, wynieść rannych. I to do dziś pamiętam, był jakiś lokal fabryczny chyba, bo leżeli pokotem ranni i myśmy wybierały [tych] z naszego oddziałku. Jak sobie przypomnę, no tak, wszystkich nie mogłyśmy zabrać. Ale tamci zostali. No i pamiętam, że właśnie był ranny porucznik „Zygmunt”. Pamiętam, że musiałyśmy iść różnymi przekopami, a nosze nie chciały wchodzić w nie i [ranny] wrzeszczał, bo go bolało. Natomiast przekręcałyśmy gdzieś na bok i pamiętam, że po prostu w pewnym momencie się nie dało. Trzeba było przejść Tamkę, która była pod ostrzałem. Stwierdziłyśmy, że nie mamy innego wyjścia, tylko żeśmy przez tą Tamkę przebiegły, trudno powiedzieć, że biegły, w poprzek i nic się nie stało. Natomiast to był taki desperacki czyn. Dotarłyśmy na Foksal z tymi rannymi. Taką jedną Zosię (tego w życiu też nie zapomnę) zostawiliśmy w szpitalu na Foksal. Miała albo urwane nogi, albo poszarpane. W każdym bądź razie powiedzieli jacyś lekarze: „Nie ma mowy o przenoszeniu jej przez Aleje”. I ona tam została. Natomiast do dziś pamiętam, że szukało się miejsca, gdzie ją położyć, no i została z noszami. Myśmy nie miały potem noszy. Szło się i tylko widać było, jak [ranni] leżący patrzyli na nas z dołu. To było straszne. Potem rzeczywiście miałyśmy dość straszne przeżycia, bo zostałyśmy same. Chłopcy, te resztki, byli odkomenderowani do noszenia jakichś papierów PKO, potem się któryś z nich zjawił. No i żeśmy rzeczywiście przenieśli rannych, szczęśliwie. To była też koszmarna noc, bo cała kolejka, taki korowód rannych. Równocześnie ewakuowany był szpital PKO. [Przez Aleje] można było jedne nosze przytargać i był ostrzał z BGK. Bo to [przejście] bardzo niskie. [Trwało to] całą noc. Pamiętam, że jakimś alkoholem [ich] poiliśmy, bo chłopcy z „Bachusa” zafasowali jakiś alkohol i to jakiejś dobrej marki. Ale w każdym razie żeśmy przeszli w końcu na ulicę Skorupki, nie wiem, dlaczego na Skorupki […]. Tam był jakiś szpitalik.

  • Czyli ewakuacja z tej części Powiśla…


Tak, Powiśle po prostu upadło kategorycznie, po prostu to była planowa likwidacja przez Niemców. Tam się dramatyczne sceny działy, tam było strasznie.

  • A pani była świadkiem tych wydarzeń, tych dramatycznych scen?


Nie mogłam wyjść…

  • A jakie to były dramatyczne sceny?


Ludzie ginęli, szło się, krew na ziemi, ktoś leżał… To w ogóle trudno opisać.

  • I ciągle pani wierzyła w to, że panią śmierć nie dotyczy?


W jakimś sensie tak. Chociaż, tak jak mówię, już nosząc te [meldunki]… Po prostu się nie myślało chyba o tym. Jeżeli chwile zwątpienia były, to takie: „Czy w ogóle to wszystko ma sens”. Jeżeli jakieś momenty… Mój brat, który był o te cztery lata starszy, od początku był sceptyczny, ale przystąpił [do Powstania], bo uważał, że to jest jego obowiązek. Byliśmy częściowo razem. Natomiast głęboko wierzyłam, miałam zaufanie do dowódców stuprocentowe, bez cienia wątpliwości. Tak że po prostu chyba nie myśleliśmy o tym w ogóle, o śmierci. W tym wieku rzadko się myśli o śmierci. Natomiast oczywiście, no przecież widziało się i zwęglone zwłoki, w ogóle to była codzienność.

  • Pani się znalazła na początku sierpnia w oddziale zupełnie dla siebie nowym.


W jakimś sensie, niby byłam w tej konspiracji, ale tak jak mówię, nie wiedziałam nawet, co to jest ten cały związek.

  • Czy nie było trudno się dostosować do takiej nowej grupy, jak się pani znalazła na Foksal?


Właśnie nie byłam w grupie, byłam ciągle dokądś wysyłana, więc nawet nie mogę powiedzieć, że byłam w jakiejś grupie. […] [Najbliższy był mi oddział z Browarnej]. A poza tym to trochę śmiesznie brzmi, ale do dziś przechodząc Foksal, myślę: „Tu jest moja barykada”. Tam była barykada w poprzek [Nowego Światu] i pełnili służbę chłopcy chyba z plutonu 104 „Krybara”. Chyba [dowódca to był] „Bicz”, wtedy nie wiedziałam. Jak było mi smutno po tej służbie, to tam biegłam po pociechę, naprawdę bez cienia jakichkolwiek podtekstów. Ci chłopcy byli prawie moją rodziną. Do dziś pamiętam, jakiś „Adruś”, jakiś „Franuś”, jakiś „Szczupak”. Pamiętam, przygarniali mnie i można się było wypłakać. Więc można to nazwać grupą, ale nie wiem, czy tak można powiedzieć.

  • Czy pani miała kontakt z Niemcami przez ten czas Postania?


Nie wiem, jak rozumieć „kontakty”?

  • Taki bliski, nie na odległość ulicy czy strzału, tylko bliżej czy się pani z nimi zetknęła?


Nie, właściwie nie tak, oko w oko. To znaczy widziałam potem jeńców, ale tak powiedzmy, żebym chciała strzelać do kogoś, to nie. Nawet mój wnuczek się trochę rozczarował, bo się pytał, czy miałam rewolwer. Mówię: „Miałam, ale oddałam chłopcom, bo bym i tak nie strzeliła, nawet w obronie własnej”. Więc oczywiście się widziało. Potem w tej drugiej części Powstania, jak mieliśmy kwaterę na Wiejskiej, tam posterunek był najbardziej blisko Niemców, na Frascati. Była taka centralka przenośna i słyszałam na ulicy, jak oni rozmawiali, czyli to było tuż, tuż i puszczali „goliaty”. Wtedy myśmy się bali.

  • W jaki sposób pani się znalazła w Batalionie „Miłosz”?


Właściwie dobrze nie wiem, ponieważ myśmy zostawili dowódcę naszego [Oddziału] w szpitalu na Mokotowskiej, to było tuż, tuż. Z tym że potem się okazało, czego nie wiedziałam wtedy, ale może ktoś wiedział, nie wiem, że dowódca batalionu, „Miłosz”, to jest tak naprawdę mój wuj, taki cioteczny wuj, ale wuj, który był dowódcą, majorem. Ale prawie go nie widywałam, więc to nie była chyba protekcja. Myśmy tam przyszli całą grupką z tego oddziałku, resztki tego oddziałku właśnie z Powiśla. Był Rudolf, mój brat „Boruta”, była ta Hanka, Ula, kilkoro [nas było]… Adam, Rudolf, i nas tam przygarnęli. Byłam w plutonie porucznika „Truka”.

  • I co pani robiła w tym nowym miejscu?

 

Byłam łączniczką. Najpierw mnie posadzili na centralce, takiej ogólnej i miałam dość śmieszne przygody, ponieważ nie bardzo byłam z nią obyta. Ktoś tam mnie objaśnił, kryptonim taki, owaki, nie wolno podsłuchiwać, tu się wtyka, tam opada klapka. Zostałam z tym sama, dosyć przerażona. W pewnym momencie poproszono mnie o jakieś połączenie. Wtykało się wtyczki, jednak czułam, że coś nie tak, podniosłam słuchawkę i ci panowie nie mieli powodu ze sobą rozmawiać, coś zrobiłam źle i usłyszałam tylko taki komentarz: „Nie, tylko jakaś idiotka na centrali siedzi!”. Tam byłam niedługo, potem miałam do obsługi taką centralkę, którą się pod pachą nosiło właśnie na ten wysunięty posterunek na Frascati. A potem przeszłam już do porucznika „Bradla”, który był dowódcą kompanii. Gdzieś mnie wysyłał, tu i tam.

  • Jak wyglądał pani dzień? Czekała pani gdzieś tam, aż ktoś będzie miał meldunek do wysłania?


Myśmy miały tam służbę po prostu. Można się było przespać, w czasie gdy ktoś inny biegał, ale nie pamiętam jakiegoś takiego [stałego] rozkładu. Oczywiście była kwatera, można się było przespać, jak nie strzelali.

Z tym że też właśnie miałyśmy dość dziwne poczucie humoru, jak się dziś opowiada. Najpierw mieliśmy kwaterę na pierwszym piętrze na Wiejskiej, w obecnym gmachu „Czytelnika”. Pamiętam, że byłam po służbie, jakaś kozetka była, nakryłam się kocem i chciałam spać. Natomiast był nalot. Podnieśli krzyk, szczególnie mój brat, który też był tam. Oczywiście brata się nie chciałam słuchać i nie chciałam zejść na dół, bo myśmy uważały, że już jesteśmy tacy otrzaskani żołnierze po tym Powiślu, że co tam nam nalot. Ale potem coś huknęło i jeszcze chciałam się po koc wrócić, pamiętam. Więc spłynęliśmy do tych piwnic, w ogóle nie wiem kiedy. Jak ucichło, postanowiliśmy tam wrócić. I to co nas wręcz rozbawiło, naprawdę. Szliśmy po schodach, które się w pewnym momencie urwały. Potem się okazało, że tam gdzie chciałam wrócić po ten koc, to go w ogóle nie ma, bo całego narożnika tego budynku po prostu nie było. Do dziś pamiętam, że nas to strasznie ubawiło.

  • Czy pani miała jakiś czas wolny?


Nie wiem, czy to tak nazwać, bo wszystko zależało od okoliczności.

  • Ale przechadzała się pani gdzieś w ulicę, żeby zobaczyć, co się dzieje?


Przechadzać to się nie dało.

  • Na przykład zobaczyć, co dzieje się na sąsiedniej ulicy. Czy pani pamięta takie wyprawy?


Nie, potem mieliśmy kwaterę przeniesioną do piwnic […]. Na takie spacery to się nie chodziło. Można było dostać przepustkę, jeżeli ktoś chciał gdzieś [dalej], nie wiem, odszukać rodzinę…

  • Czy pani miała kontakt ze swoją rodziną w okresie Powstania?


Nie wiedziałam nawet, czy żyją. Jak potem byłam w obozie, to bardzo długo nie wiedziałam, czy przeżyli. Mimo że w czasie Powstania byłam z moim bratem, to znaczy mieliśmy kontakt, bo on był w tej grupce na dole […]. Moja mama trochę miała żal do niego, bo był strasznie wrażliwy na kolegów, na pomoc innym. Zaopiekował się takim [kolegą] Władkiem Dudajewskim, który był studentem medycyny. Potem zresztą się okazało, że zwariował po Powstaniu, bo zginęła jego siostra. Mój brat wyszedł z nim. [Wtedy nawet tego] nie wiedziałam, bo wpadł na kwaterę, zabrał jakiś koc i tyle go widziałam. Czyli wyszedł z ludnością cywilną, odnalazł rodziców, którzy wylądowali w Jaktorowie, tam mieliśmy rodzinę. Ale nie wiedział, co się ze mną stało. Tak że to się urwało, nie mieliśmy, żadnych [kontaktów]… Oni byli na Woli i tam było strasznie, bo tam mordowali ludzi. Ale oni wyszli, to znaczy przeszli przez to z życiem.

  • Czy podczas Powstania wiedziała pani, co się dzieje w innych dzielnicach, jaka jest sytuacja?


Bardzo niewiele, bardzo niewiele.

  • Pani czytywała te gazetki, z którymi pani chodziła?


Tak, oczywiście.

  • Stamtąd nie można było się dowiedzieć?


Można, ale były [to] wiadomości, że Wola płonie. Tam było strasznie. A wiadomości takich w zasadzie niewiele żeśmy wiedzieli. Ktoś coś mówił, że Sowieci są tuż, tuż, że tam jakiś zrzut był. O takie, ale to były takie [typu] „jedna pani drugiej pani”. Takie trochę plotki.

  • Czy pani pamięta jakieś dyskusje, rozmowy między Powstańcami, między pani koleżankami, kolegami, na temat sytuacji Powstania, to się przecież przedłużało…


Pewnie tak, były takie po drodze rozmowy, nie żadne rozważania, co będzie. Oczywiście miałyśmy chwile zmartwienia, co będzie dalej, ale w zasadzie nie pamiętam, żeby były jakieś takie rozważania na ten temat.

  • Czy pani albo pani otoczenie uczestniczyliście w życiu religijnym?

 

Tak, w jakimś stopniu. Wiem, że najpierw były pogrzeby, które były z księdzem […]. Po krótkim czasie skończyło się i się zakopywało po prostu człowieka gdzieś na skwerku z krzyżykiem. Już nie było ceremonialnie. Natomiast na Powiślu może bardziej, ale nie tak, żeby iść na normalną mszę czy coś, to tego nie pamiętam. Pamiętam, że był taki kościółek na Moniuszki, ale nie wiem, czy dobrze pamiętam. Na Okólniku była jakaś albo kaplica, albo coś takiego i tam pamiętam też chwilę taką, jednak niepokoju. Była jakaś, tak jak teraz się mówi, liturgia, nie wiem, msza, nie msza, no coś tam było, msza pewnie. I nam rozdano potem akt żalu doskonałego na wypadek śmierci. Przyniosłam nawet ksero z tego. Bo to nas jakoś tak… To znaczy, że my możemy być w obliczu śmierci, co na początku nam się wydawało dziwne. Więc w jakimś stopniu tak, ale to nie było żadne regularne [uczestnictwo].

 

  • A czy uczestniczyła pani w jakichś formach życia kulturalnego?


Wiem, mnie czasem pytano. Na Powiślu szczególnie była jakaś, no trudno to nazwać kawiarnią, jakieś lokale otwarte, powiedzmy „Kaskada”, gdzie wprawdzie nie dawano kawy, tylko zupę. Więc parę takich lokali było. Podobno był jakiś teatrzyk, podobno był jakiś koncert. W niczym takim nigdy [nie uczestniczyłam]… Nie miałam czasu, byłam bez przerwy zajęta.

  • Czy pani osobiście znała „Bradla”?


Tak, byłam jego łączniczką.

Z tym że nie wiedziałam wtedy, że [to] jest kapitan Leski, nie wiedziałam, że miał takie bohaterskie przeżycia. Dopiero na spotkaniu po wojnie się strasznie zdumiałam, bo on był strasznie skromnym człowiekiem, bardzo sympatycznym zresztą. Okazuje się, że [żołnierze z „Bradlem”] się tam [spotykali], ja nie, ale kiedyś rotmistrz „Topór” mnie zabrał na spotkanie na Podleśnej, gdzie mieszkali [„Bradl” z żoną] i tam się znaleźli właśnie [ludzie] z Batalionu „Miłosz”. Taki „Krzesław”, „Bończa”, w każdym razie ci oficerowie, ale nie tylko, i każdy z nich mówił, ile czasu siedział. Jeden dziesięć lat, drugi ileś tam, już oczywiście w Polsce Ludowej. No i potem się roześmiali, że są sami kryminaliści. Potem się dowiedziałam, że [„Bradl”] był oficerem wywiadu, że miał takie niesamowite [przeżycia]. […] Nic o nim nie wiedziałam. Dla mnie był [porucznikiem] w takim zielonym dresie, bardzo fajny dowódca, skromny bardzo.

 

  • Czyli opiekował się tymi swoimi łączniczkami?


No w jakimś stopniu. Wysyłał nas często w niebezpieczne miejsca, bo po to są łączniczki. Teoretycznie opiekowała się (tylko że akurat mnie to nie tyczyło), w batalionie komendantką łączniczek – „Kalina”. Była starsza od nas […]. Z tym że miała do dyspozycji łączniczki przy samym dowództwie [batalionu] i pamiętam, że taką Monikę, która była młodsza jeszcze od nas, starała się nie wysyłać w niebezpieczne miejsca. Ale oczywiście myśmy się wszystkie rwały do boju. Śmieję się, ale taka byłam. Oszczędzanie to [było dla nas] jakieś upokorzenie. Więc ona się starała. „Bradl” chyba nie, po prostu jak było trzeba, to wysyłał. W każdym razie nie odczułam tego.

  • Jak chłopcy traktowali dziewczyny? Czy czuła się pani równoprawnym uczestnikiem Powstania?

 

To znaczy myśmy walczyły o równouprawnienie, ale nie tak, jak robią obecnie feministki. Zetknęłam się głównie z opiekuńczością, co nam trochę na honor żołnierza nastawało. Natomiast dla mnie byli wszyscy cudowni. Właściwie nie pamiętam nic złego. Jakoś starali się inaczej niż obecni chłopcy, jak gdyby nas trochę chronić, […] taki stosunek mieli w większości przynajmniej, a czasem wzruszający. Bo z ataku na uniwersytet taki Adam przyniósł mi grzebień. Miałam warkocze… Wiec takie były momenty. Cały czas mieli jakąś opiekuńczość, nie pamiętam żadnych zgrzytów. Zresztą właśnie Rudolf, on do tej pory żyje, na szczęście, ale on był taki warszawski chłopak, zaradny bardzo. I wtedy kiedy myśmy zajmowały się [służbą], to potrafił zdobyć jakieś spodnie, to jakiś płaszcz, to coś [innego]. My byśmy nie miały żadnego ubrania, gdyby nie on. Boję się, że byśmy zamarzły, ale on był taki zaradny.
Jeszcze w Ożarowie jak wychodziliśmy – to do dziś mnie to ubawiło – nie wiedzieliśmy, co będzie z nami dalej. W tym Ożarowie to już był ostatni etap po kapitulacji. Wiedziałyśmy, że mamy się żegnać z chłopcami, z dowódcami, no kto tam był, i głównie myślałyśmy o tym, nie myślałyśmy o normalnym życiu. Pamiętam Rudolfa, który przybiegł nagle, mówi: „Słuchaj, ty się tam żegnasz z Adamem, a ja kiełbasę mogłem zdobyć!”. Wiec były takie śmieszne momenty, ale w tym była jakaś dobroć, bo on nie dla siebie tego szukał. Więc takie momenty były, dosyć zabawne, ale to już był koniec Powstania.

 

  • Czy pani zetknęła się z jakimiś zrzutami czy przedmiotami ze zrzutów?


Wiem, że były zrzuty. Nie brałam w tym udziału, ale to przebiegało dość okrutnie […]. To znaczy na Powiślu nie pamiętam żadnych zrzutów. Później pamiętam, że podobno były, ale część spadła [w miejscu niedostępnym]. Na przykład amunicja do Niemców, a potem broń z naszej strony i odwrotnie. Nie zawsze to było fortunne, ale było.

  • Jak pani była w Batalionie „Miłosz”, to najpierw pani oddział stacjonował na Wiejskiej, a potem?


Wszystko było na tym terenie Wiejskiej. To tylko po prostu mówiłam o naszej kwaterze, bo była na pierwszym piętrze, a po nalocie byliśmy w piwnicy. Natomiast gdzie indziej nie, to było rozlokowane na tym terenie, poszczególne plutony, w okolicy budynku YMCA. Do Batalionu „Miłosz” należał pluton głuchoniemych, którzy do dziś zresztą strasznie są przywiązani do tego, że brali udział w Powstaniu. Strasznie z tego [są dumni].

  • Pani w Powstaniu zetknęła się z nimi?


Tak. Biegałam cały czas – używam tego słowa – byłam wysyłana […]. Tam były jakieś ogrody, tamtędy trzeba było biec i też jakimiś przekopami, jakimiś tunelami. I do dziś pamiętam, tak sięgnęłam ręką tak jakoś wyżej, [dotknęłam] coś mokrego, okazuje się, że tam był trup. Natomiast nas oni trochę śmieszyli, bo mówili, że jest strasznie cicho i byli ewidentnie spokojni, a myśmy się kulili ze strachu, bo właśnie nie było cicho. Więc mieli tą wyższość nad nami, że rzeczywiście chyba nie słyszeli tego. Bardzo byli dzielni. Do tej pory bardzo pielęgnują jako tradycję.

  • Czy może pani zetknęła się z cudzoziemcami czy z Żydami podczas Powstania?


Z Żydami chyba nie, to znaczy chyba. Że ktoś był Żydem, prostu [nie wiedziałam]. Myśmy nie miały tego problemu, kto jest kto. Był to był. Podobno jakiś zrzutek radziecki był gdzieś w naszym batalionie, jakąś funkcję miał. Potem, ale to raczej z opowieści znam, nie wiem, czy to było przed naszym przyjściem, czy nie, że przeszła na nasza stronę cała grupa Gruzinów.

  • Od Niemców, tak?


Tak i oni [robili] przekop gdzieś pod Frascati, to był strasznie niski przekop i wszyscy zginęli, wszyscy dokładnie. Nie wiem, ilu ich tam było.

  • Jakie miejsca atakował pani oddział podczas Powstania?


Jak przyszłam, to już właściwie nie było takich akcji. W ogóle zdobywali budynek YMCA, chyba Gimnazjum Królowej Jadwigi, więc te tereny zdobywali. Zresztą ten batalion powstał jak gdyby z inicjatywy (ale to dopiero potem się dowiedziałam) tego właśnie „Bradla”. To był skrzyknięty z takiej zbieraniny oddziałek i to było pierwsze. Potem nastąpiły [zmiany] organizacyjne, [„Bradl”] był porucznikiem, a „Miłosz” był majorem, więc zostało to rozszerzone pod dowództwem właśnie majora „Miłosza”. Ale zarodkiem był ten oddziałek, bo on po prostu skrzyknął kogo się da, właśnie „Bradl”. […]

  • Jak wyglądały ostatnie dni Powstania na pani placówce?


Strasznie, to znaczy tak jak nam się wydawało, że… To znaczy nie chcę powiedzieć, że myśmy się nie bały, no bo tak jak normalnie, gdzieś tam się człowiek bał. Ale jak zapadła cisza po kapitulacji, nie strzelano, do dziś pamiętam, że wydało nam się to koszmarem kompletnym. To było straszne w ogóle i wszyscy to okropnie przeżywali, w dodatku znaczyło, że może to wszystko nie miało sensu. Pamiętam, że nas było cztery spokrewnione osoby, dziewczyny. Wezwał nas do siebie właśnie „Miłosz”, rozmawiał z nami spokojnie, co dalej, że idziemy do niewoli, ale jeżeli ktoś chce, to może wyjść z ludnością cywilną, i w tym momencie okazało się, że równo z kapitulacją „Miłosz”, czyli Stefan Jastrzębski, dowiedział się, że już nie ma rodziny, że zginęła jego żona i synek w zbombardowanym domu na Mokotowie. To było dramatyczne. Z tym że to była moja ciocia.

  • Czy były takie sugestie, że zwłaszcza takie młode osoby jak pani, mogą wyjść z cywilami?


Tak, mogłyśmy się zdecydować na wyjście z cywilami. Z tym że takie były trochę sugestie, że dla nas to może być bardzo niebezpieczne, szczególnie dla dziewcząt.

  • Pani zdecydowała się wyjść razem z żołnierzami, tak?


W ogóle się poddawałam pod wszystkie rozkazy, ponieważ była pustka. O rodzinie nic się nie wiedziało, no to dokąd pójść. Właściwie nie miałyśmy wyobraźni, co należy robić. Jeszcze z takich dramatycznych [wspomnień], wrócę do Powiśla, bo to było dla nas straszne przeżycie. Pomagał mi taki chłopak, „Żyletka”, który zresztą zginął potem, ale był cudownym chłopcem, takim właśnie wesołym, przekomarzał się.

  • W czym pani pomagał?


Pomagał […]. [Byliśmy oboje]. Poczuwaliśmy się do tego, żeby Powiśla wynieść rannych, wróciliśmy się po amunicję.

  • Z powrotem na Powiśle?

 

Na Powiśle i to się nam udało i to w ramach takich właśnie dziwnych żartów, bo to też nas bardzo rozśmieszyło. Miałyśmy plecaki, w plecakach amunicję, bo wiedzieliśmy, że to jest rzecz cenna. I pamiętam, że miałam plecak, tak zwanego cielaka. […] Bo w 1939 roku były takie tornistry z klapą, chyba ze skórą cielęcą, [owłosioną] na wierzchu. […] Tam była strasznie niska barykada, właśnie w poprzek Nowego Światu, […] trzeba było przejść na czworakach. Wielokrotnie tam przechodziłam. Nie wolno było tamtędy przechodzić, ale chłopcy robili mi uprzejmość i w swoim czasie chodziłam tamtędy.

  • Nie wolno było, bo niebezpieczne?


To była strasznie niska barykada i z BGK natychmiast strzelali, jak tylko był najmniejszy szmer. Wobec tego rzeczywiście… A druga była przy Wareckiej, to trzeba było kawał drogi wędrować… Natomiast nie doceniłam, że przedtem przechodziłam na czworakach i wydawało mi się, że mnie nie widać. Oczywiście salwa poszła z BGK, co było do przewidzenia. Przeleźliśmy na czworakach, no i jak na Chmielnej żeśmy wstali, to co się okazało. Że ten mój plecak jest postrzelony po klapie. Nas to strasznie rozbawiło, że tylko jeden centymetr i mogłam w powietrze z tym wylecieć. Przecież miałam plecak amunicji na plecach.

Strasznie nas to ubawiło. Potem myśmy jeszcze wrócili ambitnie, z „Żyletką”. Odnieśliśmy oczywiście broń, gdzie trzeba było, i chcieliśmy jeszcze jakieś jedzenie stamtąd zabrać. To była właściwie głupota, ale chcieliśmy. To czego w życiu nie zapomnę, już nie było mowy, żeby wejść na teren Powiśla. Staliśmy właśnie na Chmielnej, niedaleko tej barykady, patrząc, jak płonie szpital, bo Niemcy podpalili ten szpital na Foksal. To było widać. A w tym szpitalu była Zosia, czyli dziewczyna „Żyletki”. Dużo ludzi się spaliło. Przecież oni byli bardzo ciężko ranni. Właśnie to przeżycie, którego rzeczywiście nie da się zapomnieć. Potem „Żyletka” zginął na Czerniakowie, bo nasze niedobitki [tam] skierowali, „Kryska” chyba poszedł do osłony… nie wiem, dowództwo chyba chciało przejść przez Wisłę. Dobrze nie wiem. W każdym razie tam były straszne walki. Na Wilanowskiej zginął „Żyletka” i moja przyjaciółka Jadzia. Ale o tym, że oni zginęli, to się dowiedziałam dopiero po powrocie do Polski.

  • Te ostatnie chwile przed wyjściem z Warszawy. Kiedyś gdzieś przeczytałam, że był taki targ wymienny gdzieś w okolicach Kruczej. Czy pani się zetknęła z nim?


Ale co znaczy targ wymienny? Nie bardzo rozumiem.

  • Takie miejsce, gdzie Powstańcy jak gdyby zaopatrywali się na wyjście. Wymieniali buty, jakieś inne rzeczy…


Nic nie pamiętam, w ogóle byłam ponad to. Gdyby nie Rudolf, to bym zginęła marnie. On tam coś wyciągał. Gorzej, że musiałam oddać płaszcz żandarmski, w który mnie zaopatrzył w swoim czasie. Był niemiecki, ale było bardzo zimno.

  • No właśnie, bo pani wychodziła do Powstania w letnim ubraniu.


No oczywiście, że tak.

  • I potem przez cały czas, kiedy była pani w Powstaniu, w tym ubraniu pani była, czy coś udało się pani znaleźć?


W ogóle tego nie pamiętam. Dostarczono jakieś ubranie. Właśnie ten niezawodny Rudolf, który gdzieś coś ciągle wyszabrował.

  • Czy pani dostała żołd?


Nie, właściwie żołd był niepotrzebny, pieniądze do niczego nie służyły przecież.

  • Przy wychodzeniu z Powstania.


Wiem, że podobno nawet uczestnicy tego batalionu dostali jakąś bardzo niedużą sumę w dolarach. Natomiast ja nie dostałam, po prostu bez przerwy biegałam, o mnie pewnie zapomnieli. Ale słyszałam, że tak, że mieli, nie wiem, dwa dolary, coś takiego, że jakieś takie gesty były. Natomiast ja nie dostałam nic. Ale nawet nie miałam pretensji, w ogóle nie wiedziałam, że coś takiego się dzieje. W ogóle pieniądze nie miały żadnego znaczenia. Za to się przecież nic nie dało kupić.

  • Kiedy pani wychodziła z Warszawy? Czy pani pamięta datę?


Tak, nawet w tych swoich ściągawkach mam… Szóstego października chyba.

  • Jak pani zapamiętała dni rozejmu? Co pani wtedy robiła, od podpisania kapitulacji, do wyjścia?


Rozpaczałam, była straszna frustracja. Chłopcy nawet pili. Podobno ktoś sobie w łeb strzelił, jak doszła do nas ta wiadomość. Nie wiem. Takie garaże były na Wiejskiej… Myśmy po prostu byli na dnie. Właściwie trudno powiedzieć, żebyśmy coś robili.

  • Jak wyglądało wyjście z Warszawy?

 

Wyjście z Warszawy wyglądało skądinąd bardzo pięknie, bo myśmy… To znaczy „pięknie” to złe słowo. Oczywiście postanowiliśmy wszyscy trzymać fason. Szedł z nami dowódca, szliśmy czwórkami. Po drodze trzeba było zdać broń. Nie miałam broni, ale chłopcy... […] [Wcześniej] byłam wtedy najciężej zajęta, bo coś zakopywano, w tym wszystkim brałam udział. Naprawdę nie miałam czasu. Natomiast jak szliśmy, no to szliśmy porządnie czwórkami i dziewczęta były na końcu oddziałków chłopców. Trzeba było rzucać broń przy Politechnice, natomiast pochowano tę lepszą. To co zostało wyrzucone, było świadomie uszkadzane, tak żeby nie mieli żadnego z tego pożytku. No i szliśmy, z tym że to było jednak długo, bo szliśmy Filtrową, Wolską, do Ożarowa na piechotę, więc byliśmy jednak bardzo zmęczeni. Natomiast pamiętam, […] lekkie zdumienie, że w tych domkach są szyby. Wydawało nam się, że tego w ogóle nigdzie już nie ma. Po prostu brak wyobraźni. I pamiętam, że stała ludność cywilna. Jeszcze w Warszawie to tak wyglądało to niespecjalnie przyjemnie. Ktoś nam rzucił kwiaty pod nogi. Natomiast Niemcy nawet salutowali. Ktoś powiedział, że wyrazili zdziwienie, że nie przypuszczali, że takie wojsko, że myśleli, że to Bóg wie co. Myśmy byli [bardzo młodzi], oczywiście poza dowódcami, więc pewnie oni jakoś nie myśleli, że to było takie wojsko dosyć śmieszne. […] [Gdy] żeśmy szli już dalej na Wolskiej, udało się [niektórym] uciec. Ale oni to podobno zaplanowali, między innymi „Bradl”. Natomiast z jednego z domków wyszła kobieta z patelnią, [weszła] między szeregi, [na patelni] były pyzy, które myśmy [jedli]. […] To zapamiętałam. [Kobieta] i się wcale nie bała (to znaczy może się bała, [tego nie wiem]). [To był] taki [zabawny, wzruszający incydent].

  • Czyli ci Niemcy, którzy konwojowali czy obstawiali te wymarsze, czasem przymykali oko?


Jedni byli tacy, drudzy byli tacy. Tak że ci, co potem mówili, co uciekli, to ich przekupili jakąś butelką wódki. Ale wpadli potem też na jakieś posterunki, tak że nie było to proste. Pilnowali nas, ale [różnie było].

  • Nie pamięta pani jakichś takich ekscesów, jakiejś brutalności?


Nie, tu nie […].

 

  • I później w Ożarowie…


Tam żeśmy przespali chyba jedną noc, a może więcej, na ziemi. To były hale fabryczne, jakieś rury przebiegały. Byłyśmy rzeczywiście strasznie stumanione i nie wiedziałyśmy, co dalej.

  • I co później się stało?


Później zaczęto nas segregować, to znaczy oddziałami pakować do takich wagonów bydlęcych.

  • Oddziałami, tak?


Tak, mniej więcej, później to już tak nie było. Było pięćdziesiąt dwa do sześćdziesięciu osób w wagonie. Czyli praktycznie to usiąść prawie nie było jak. No i nas wywozili, nie wiedzieliśmy dokąd.

  • Czy pani pamięta jakieś uczucie lęku, że to może na śmierć?


Myśmy w ogóle chyba o śmierci nie myślały. Byłyśmy potwornie zmęczone, głodne, pić nie było co. Jak przyjechaliśmy w okolice Zbąszynia i nam chcieli wodę podać, to Niemcy strzelali. Potem pamiętam taki epizod w Berlinie […]. Były naloty. Pilnujący odstawili nas na bocznicę w tych zaplombowanych wagonach, a sami gdzieś się pochowali. Pamiętam, że Hitlerjugend nas obrzuciło kamieniami, to pamiętam. [W] wagony, więc nam się nic nie stało, w wagony waliło. No i jeden moment pamiętam, który z radością wspominam do dziś. W okolicach Küstrin (nie wiem, jak to na mapie wygląda) wyładowano nas na taką rampę, to znaczy takie wysokie wały kolejowe. Strasznie było zimno, strasznie. I tam żeśmy przekoczowali, i rano […] maszerowaliśmy piechotą. Nie wiem, ile to było kilometrów. Czy Küstrin to była ta stacja, czy Küstrin to była ta łaźnia, to nie pamiętam. [Szliśmy] do łaźni, czyli tak zwanej odwszalni, mówiąc szczerze. I pamiętam, że myśmy starały się udawać, […] trzymamy fason, żeby nie pokazać, że jesteśmy jakąś wlokącą się hołotą. I rzeczywiście żeśmy maszerowały przez ten środek Niemiec i pamiętam, że ktoś zaintonował gdzieś na początku… nie pamiętam tej piosenki. Warto byłoby jednak, może kiedyś spróbuję ją odkryć. Refren taki: „Będziemy Niemców bić, że hej!” i to było bardzo rytmiczne. Niemcy, naród muzykalny i w ogóle właśnie lubiący taką rytmikę, nie rozumieli słów, ale zaczęli też przytupywać i dzielnie żeśmy maszerowali w ten sposób dłuższy czas. Aż z czołówki biegł jakiś Niemiec, pamiętam, że był gruby, i w ogóle myślałam, że go apopleksja trafi, bo on jeden, zdaje się, zrozumiał, usiłował nas uciszyć. Ale Niemcy też radośnie podśpiewywali, więc nie dało się tak od razu zrobić. Więc on biegł wzdłuż tych naszych szeregów, krzyczał strasznie. Ale to była duża satysfakcja, przejść przez Niemcy z taką piosenką. Tak że to miód na sercu. Potem rzeczywiście po tej łaźni, którą bardzo źle sobie wspominam i wolę nie opowiadać, to wróciliśmy do wagonów.

  • To była taka przerwa w podróży.


No tak, to znaczy pewnie ta odwszalnia, żeby [oczyścić nam głowy]…

  • Pani ciągle miała warkocze, tak?


Tak.

  • Jak pani te warkocze pielęgnowała przez czas Powstania?


Jak się dało. Tak jak mówię, myłam pod pompą. Jakoś się uchowały, tak że nawet po wyzwoleniu, jak już byłyśmy w Oberlangen i pełniliśmy warty. Pamiętam, że stałam w bramie z karabinem, bo to wtedy po wyzwoleniu, to zresztą przecież się jeszcze wojna nie skończyła, to ci chłopcy z dywizji generała Maczka się strasznie zaśmiewali, mówili: „Taki żołnierz z warkoczami”. […]

  • Do jakiego obozu pani trafiła?

 

To był Sandbostel, Stalag X B. Ogromny, międzynarodowy obóz, stalag właściwie. Chociaż początkowo tam byli chyba i oficerowie, których potem wywieźli do Murnau i dokądś jeszcze. Tu rzeczywiście, może też warto o tym wspomnieć, wyładowali nas w Bremervörde, to pamiętam i szłyśmy szesnaście kilometrów do tego obozu. Byłyśmy absolutnie na dnie, wyrzucałyśmy najmniejsze przedmioty z plecaków. Po prostu było to okropne. Ale nie chciałyśmy pokazać Niemcom, że jesteśmy taka cywilbanda. Wiem, że koniec to się już wlókł. […] Potem jak rozmawialiśmy z „wrześniowcami”, czyli z jeńcami, którzy już tam byli pięć lat, co nas przeraziło, bo dla nas pięć lat to była przerażająca ilość lat w ogóle. Oni opowiadali nam potem, że wiedzieli, że idzie jakiś transport kobiet z Powstania.

  • Bo to już były same kobiety wtedy?


Nie, to [były] oddziały i chłopców, ale oni się interesowali kobietami. Że przed nami była jakaś garstka kobiet radzieckich i że one podobno były okropne. Nie wiem, na czym to polegało, w każdym bądź razie ocenili je strasznie. Natomiast [wtedy] sobie uprzytomnili, że przez te pięć lat, […] wszystkim Belgom, Francuzom czy innym opowiadali, że kobiety polskie to w ogóle nadzwyczajne, same anioły, ale kobiety polskie rosły, już nie wiem jak. Powoli zaczęli w to wierzyć. Natomiast jak nasi jeńcy, Polacy, zobaczyli te kobiety radzieckie, to zaczęli mieć niepokój, że może my jesteśmy takie [same]. Powiedzieli, że odetchnęli z ulgą, dlatego że rzeczywiście to był ewenement […]. Wkroczyliśmy z pieśnią na ustach, piosenki powstańcze śpiewaliśmy, prawie jak zwycięzcy.
Kiedyś ktoś się mnie pytał, co przeżyłam, widząc te kraty, to wszystko. No bo rzeczywiście to był jakiś straszny moment. Byłam tak potwornie zmęczona, miałam ranę na nodze i jeszcze pomagałam nieść plecak [koleżance], która zasłabła. Ale wkroczyliśmy rzeczywiście tak dziarsko, że oni się w ogóle tego nie spodziewali, że możemy tak wejść. Ale potem, już jak w baraku na wiórkach, bo myśmy nawet pryczy nie dostały, pamiętam że nareszcie mogłam się położyć, miałam poczucie pełni szczęścia. Leżałam na podłodze, było dość ciepło, bo kozy były postawione. Przy piecyku klęczał żołnierz polski, w polskim mundurze i podrzucał torf. Miałam poczucie pełni szczęścia, oczywiście niedługo, ale sam ten obrazek do dziś pamiętam. Zresztą pamiętam, że myśmy jeszcze dość długo stali pod tą bramą, tym niemniej wrażenie rzeczywiście musiało być niezłe. Tak że ci nasi chłopcy odetchnęli z ulgą.

  • Czy pani pamięta datę, kiedy pani trafiła do tego obozu?


To był początek października. […]

  • Czy to był pani taki obóz docelowy, czy jeszcze gdzieś pani się przenosiła?


Nie, myśmy tego nie wiedziały, co będzie z nami dalej. Ale to są fakty znane, więc nawet nie wiem, czy warto o tym mówić. Myśmy w Sandbostel były odgrodzone od całego obozu, a to był ogromny obóz, nie wiem, dziesięć tysięcy [jeńców] zdaje się. W dwóch barakach, najpierw w dwóch, potem jeden, bo tam coś się wykruszyło, tak zwane Aufname, nie wiem dobrze, co to znaczy. I w środku obozu byłyśmy wygrodzone drutami kolczastymi, tak że do nas [inni jeńcy] nie mieli dostępu, chyba na jakieś specjalne prośby, przepustki. Starali [się] wyręczyć chłopcami z Armii Krajowej, żeby nam tę pseudozupę przynieść, żeby się zobaczyć. […] Był pewien niepokój, dlatego że jak sobie w tej chwili uprzytomniam, ci panowie nie widzieli kobiet, a jeszcze w dodatku bliskich kobiet przez pięć lat. Oni nabrali takiego ducha, że Niemcy się chyba bali, że będzie Powstanie. W każdym razie ci Francuzi, Belgowie to chodzili w tych swoich łapciach, natomiast Polacy nawet te resztki mundurów [wyczyścili], […] czyścili wszystko i w ogóle byli strasznie dumni. W każdym razie duch wstąpił zupełnie inny i Niemcy się tym chyba zaniepokoili, bo myśmy jednak robiły im kłopot. Tak było zresztą podobno i w innych obozach, bo myśmy trafiły do Sandbostel, ale inne oddziałki trafiły do Fallingbostel, Altengrabow, do innych takich obozów jenieckich, mniejszych. No i to był później właśnie pomysł, [żeby zabrać z obozu kobiety]. Wszystkie dziewczyny i nie tylko, bo nam się wtedy mniej więcej czterdziestoletnie komendantki wydawały staruszkami, zostałyśmy przewiezione do Oberlangen. [Był to Stalag VI C].

  • Jak wyglądał taki obozowy dzień?


Gdzieś go nawet zapisałam. To znaczy myśmy na szczęście były zorganizowane wojskowo. Wiem, że szczególnie w Oberlangen dowództwo Armii Krajowej, można powiedzieć, zdegradowało niektóre osoby, które miały być naszymi komendantkami. Gdyby były oficerami, to by nie mogły być z nami, wobec tego oni jednak mieli poczucie opiekowania się nami, tymi młodszymi. W związku z tym był przestrzegany jakiś rytm wojskowy jednak, nie było takiego luzu, że każdy sobie. Potworzyły się takie rodzinki, kobiety czasem się znały wcześniej, czasem się poznały w Powstaniu, czasem później. I potem nawet nastąpiły jakieś nazwy. Była rodzina Bagoci, Rewelersów, Pampuchów, jakieś takie. Myśmy po prostu były młode. […] Aha, podzielony byłyśmy na kompanie. Komendantką naszej kompanii była właśnie „Kalina”, zresztą późniejsza żona mego wuja, oni się pobrali gdzieś tam w świecie. Natomiast myśmy cztery, byłyśmy rzeczywiście spokrewnione i mówiono na nas „siostrzenice”. Inni myśleli, że to jest taki pseudonim czy myśmy przybrały taką nazwę. A korzenie tego były takie, że jak wujek się z nami żegnał i „Kalina” objęła opiekę, to powiedziała: „To moje siostrzenice”. Ktoś usłyszał i tak zostało. Myśmy potem funkcjonowały pod nazwą „siostrzenice”. Było nas cztery, rzeczywiście spokrewnione.
Jak wyglądał dzień? Nie wiem… O siódmej była pobudka, zawsze modlitwa, potem przynosili jakieś… to były ziółka. Nazywało się to kawa, ale to były jakieś zioła. Potem był apel. O którejś godzinie był przydział żywności, najpierw lepszy, potem coraz gorszy. Tak że myśmy dostawały na kompanię powiedzmy, no nie wiem, bochenek chleba, który trzeba było starannie podzielić na tę ilość osób. To wypadała kromka chleba na dzień, ale czasem trochę marmolady, czasem jakaś kiszka pasztetowa, a potem było coraz gorzej i coraz mniej. Potem co było? Aha, to na co żeśmy w upokorzeniu czekały, udając, że my nie jesteśmy głodne, przynoszono kocioł z jakąś zupą z jakimś… Najpierw była brukiew, potem już było coraz gorzej. A w Oberlangen to był taki suszony jarmuż, zalewany wodą. Do dziś na jarmuż patrzeć nie mogę, chociaż to było suszone. Natomiast pamiętam do dziś właśnie nasze przeżycia takiego upokorzenia, żeby Niemcy nie widzieli, że jesteśmy głodne, że myśmy szły do tego kotła, jak gdyby to w ogóle nic dla nas [nie znaczyło], ale marzyło się o tym, żeby dostać do tej menażki. Po prostu byłyśmy głodne.
Potem był apel o siedemnastej (pamiętam, bo niedawno przeglądałam [notatki]) i potem modlitwa, spanie. Natomiast myśmy… […] [Byłyśmy] straszną zbieraniną ludzi. Były przeróżne zawody, były osoby bez wykształcenia, uczennice, ale również było trochę ludzi (były dwie aktorki), którzy coś umieli. Wobec tego zostały zorganizowane wykłady. Tak że wykładano nam psychologię, historię, co się dało. Uczyłyśmy się języków obcych, historii sztuki, co popadło, co tam kto miał w głowie, bo przecież podręczników nie [było], to nam przekazywał. Ale ponieważ byłyśmy młode i były te dwie aktorki, to był nawet jakiś kabarecik pod tytułem „Niebieskie majtki”. Przepraszam, że tak mówię. Bo myśmy ciągle coś gubiły w tych wiórkach, wobec tego to stało się rytuałem. „Znaleziono spinkę do włosów”. To w sumie było śmieszne i na tym tle był jakiś kabaret. Była pani „Muza”, pani Zelwerowicz, Grossówna była, w każdym razie było bardzo różne towarzystwo, takich, które coś umiały, i takich, które niewiele umiały. Tak że to był właśnie dzień wypełniony. Poza tym miałyśmy dyżury, to była nasza organizacja. W Sandbostel nie brałyśmy udziału w żadnych komenderówkach.
[…] Ponieważ myśmy miały opiekunów, strażników, postenów, nie wiem, jak to nazwać, w każdym razie jakiś Niemiec… […] Zakodowaną miałyśmy nienawiść do munduru niemieckiego. To nie człowiek, nie odzywałam się, nie rozmawiamy, w ogóle nic, no bo ten honor mamy. Natomiast pierwszy, który się nami opiekował, to był taki stary Mazur. Myśmy go nazwały „Dziadzio Hans”, nie wiedziałyśmy, jak się nazywa. On naprawdę był dla nas bardzo dobry. Poszedł chyba ukraść (wyszabrować się mówiło) więcej torfu, z chłopcami z Armii Krajowej nam przyniósł. Naprawdę się opiekował. Miałam ranę na nodze, pozwolił na apel nie pójść. No i myśmy go zaczęły lubić, ku naszemu przerażeniu, że można Niemca polubić w ogóle. Nawet, muszę powiedzieć, że się bardzo martwiłam, jak już nas zabrali z Sandbostel czy jak wyzwalali Sandbostel, czy jemu jakiejś krzywdy nie zrobili. Pamiętam, że on się kiedyś rozrzewnił i pokazał nam fotografię synów, których siłą wcielili do Wehrmachtu czy do wojska. W każdym bądź razie to był mazur, mówił łamaną polszczyzną. Naprawdę był wspaniały, myśmy naprawdę go bardzo polubiły. Niestety Niemcy się zorientowali, że on jest dla nas za dobry, zmienili go na drugiego, którego myśmy szybko ochrzciły „Wujcio Gucio”. Niestety już nie był taki dobry, a „Kuzynek Alfred”, ostatni, w ogóle się nam nie udał. […]
Z takich ciekawszych rzeczy bym powiedziała… Nad nami był widocznie jakiś oficer, nie pamiętam szarży, jakiś Niemiec. Przychodził od czasu do czasu, schludnie ubrany, elegancki, kulturalny pan, który był koneserem sztuki. Patrzył na nas i wyszukiwał tak zwane polnische Gesichter, czyli jakieś takie polskie twarze i w ogóle. Jednym słowem był [koneserem] sztuki. Wybrał malarzy. Jakiegoś włoskiego malarza i jakiegoś polskiego z tego obozu, żeby nas portretowali. Więc myśmy najpierw kategorycznie się nie chciały na to zgodzić, no bo uważałyśmy, że jakim prawem. Dostałyśmy cynk od dowództwa akowskiego, z tej części męskiej obozu, że mamy się zgodzić, ponieważ okazuje się, że to była okazja przenoszenia listów. W związku z tym ci malarze w kieszeniach przynosili listy od znajomych, czasem krewnych z tamtej części. To rzeczywiście było bardzo dobre.

  • Czy pani też była modelką?


Byłam, bo miałam te nieszczęsne warkocze. Wobec tego sobie mnie wybrał, natomiast ten [malarz] Polak mnie portretował […]. Chętnie bym miała tę podobiznę. Nie wiem, czy jeszcze gdzieś jest, czy on sobie zabrał, czy pochłonęła wojna. Na arkuszu papieru byłam, z takim marsem na twarzy, z zaciętymi ustami, te warkocze na przedzie, na tle kolczastych drutów. To pamiętam. […] To takie dosyć zabawne przeżycie.
Aha i jedno jeszcze przeżycie już zupełnie niezabawne. Koło nas, tak samo w barakach, byli odgrodzeni od reszty jeńcy sowieccy. Byli [bardzo prymitywni], ale nie tylko, bo oni byli rzeczywiście źle traktowani. A dodatkowo byli na strasznie niskim poziomie kultury. Byli [to] jacyś kałmucy […]. Był moment, który myśmy strasznie przeżyły, bo oni się do nas włamali, sforsowali druty, było straszne zamieszanie, w celach niewątpliwych. Krzyczeli: Dziewoczki! Dziewoczki! Na szczęście po pierwsze zrobił się alarm przez Niemców, ale równocześnie ruszyli na pomoc Polacy, przełamując wszystkie rozkazy. Taki Jasio „Marynarz”, który się znalazł w szpitalu, nawet potem listy pisał do mnie. W każdym razie nas obronili. To było straszne. Sowieci byli naszymi kolegami, jakby nie było.

  • Czy miała pani jakieś wiadomości z domu?


Nie, nie miałam żadnego adresu, bo myśmy takie blankiety dostawały. Jeden blankiet wysłałam do Jaktorowa, właściwie nawet nie do [rodziny]. Wujek Mietek, który nigdy nie był naszym wujkiem, ale adres żeśmy znali. Dostałam list od, jak to się mówi w tej chwili, mojego chłopaka, ale nie wiem, czy tak mogę nazwać. W każdym razie młody człowiek, który był w czasie okupacji zgarnięty w jakiejś łapance i był w Sopocie, jak później się dowiedziałam, w obozie pracy. Jeden blankiet wysłałam do niego i się okazało, że [to] od niego paczkę z tego drugiego obozu dostałam. Natomiast o rodzicach nic żeśmy nie wiedzieli.

  • Kiedy obóz został wyzwolony? Jak pani to zapamiętała?


Ale chodzi o Sandbostel? Z Sandbostel nas przewieźli do Oberlangen. Z tym że te daty to są znane. Dwunastego kwietnia 1945 roku był wyzwolony obóz w Oberlangen i to też nasze przeżycie do końca życia.

  • Dlaczego pani tak to zapamiętała?


No Boże drogi. […] To po prostu takiego krzyku nie słyszałam w życiu. Przede wszystkim to było skądinąd zabawne. Bo w Oberlangen też żeśmy się starały uczyć, była wszechnica, [m.in. nauka języków obcych] […]. Wiedziałyśmy, że idzie jakieś wojsko. Ale jakie? Uczyłyśmy się angielskiego, no bo byłyśmy przekonane, że [będą to wojska brytyjskie]. W pewnym momencie, to było przed końcem wojny, [12 kwietnia 1945 roku obóz został wyzwolony]. To była dywizja generała Maczka 2. pułk pancerny. Rozwalili nam druty, wyskoczył jeden porucznik z czołgu pod druty i my oczywiście piękną angielszczyzną do niego z krzykiem, w ogóle nie patrząc, czy strzelają, czy nie strzelają, czy w ogóle niebezpiecznie. Po prostu wyległyśmy [pod druty]. Natomiast on [krzyknął]: „Do cholery, nie poznajecie Polaków?!”. I tak jak mówię, ta „cholera” była najpiękniejszym słowem, jakie usłyszałam od dawna. No i rzeczywiście weszli do obozu. Wiem, że tego naszego Zahlmeistra chyba zastrzelili po drodze. Nie wiem. W każdym razie zrobiony był apel i to taki błyskawiczny. Wyciągnęliśmy z dawna robioną z jakichś szmatek chorągiew, zawisła od razu i wiem, że ten porucznik właśnie chciał do nas przemówić. Powiedział: „Jestem szczęśliwy”. Głos mu się załamał. Tak że to był absolutny obłęd.

 

  • I jeszcze przez jakiś czas pani pozostawała w tym obozie, tak?


Tak, z tym że myśmy się rwały do wolności, żeby być poza drutami, a nasza komendantka Jaga strasznie krótko nas trzymała. Wiedziała, że to jest niebezpieczne, ale myśmy nadal były głupie. Wiem, że nawet wyprawiły się jakieś dziewczyny i je dopadli Niemcy w lesie, tak że były od razu straty. Natomiast jak się dowiedzieli żołnierze z dywizji Maczka, każdy myślał, że sam wpadł na ten pomysł i bez rozkazu przyjechali pod obóz. Zrobił się straszny tłok. W ogóle wozili nas w scout carach, czołgach, czym się dało. Myśmy się zachłystywały wolnością. Pamiętam, że to było nad granicą holenderską. Aż musiał wyjść rozkaz, że nie wolno nas wozić, bo zrobił się straszny zamęt. Ale to była pełnia szczęścia. No i potem powoli to się rozładowywało.
To znaczy po pierwsze, to był jedyny obóz jeniecki, gdzie nie ubywało, a przybywało. Mieliśmy dziesięcioro niemowląt. Więc pierwsza rzecz, zabrali te dzieci w lepsze warunki, do Anglii. W każdym razie tym się zajęli, pierwsza rzecz. A potem powoli starano się dla nas zrobić jakieś miejsce na świecie, do poszczególnych służb, na studia. Tak że powoli to ubywało. […] Rotmistrz „Topór” [Zygmunt Falkowski], [z] batalionu [„Miłosz”, był przed wojną żołnierzem 10 Pułku Strzelców Konnych, który stacjonował obok obozu]. Przedstawił nas [w Pułku] nawet, ale myśmy zdążyły [już] wcześniej zrobić znajomość […]. Muszę powiedzieć, że im strasznie dużo zawdzięczam. Oni się tak serdecznie mną zaopiekowali. To byli w większości ludzie z kresów. Pamiętam I szwadron, gdzie potem wracałam jak do najbliższej rodziny. Taki Staszek Czerny z lwowskiej fali… Po prostu się mną bardzo zaopiekowali. […] Byłam z Marysią, moją kuzynką i żeśmy się umówiły, [że która z nas otrzyma] stypendium, [podzielimy się]. Nie miałam papierów, a wyglądałam na mniej lat niż miałam. Ta szkoła rolnicza, [do której chodziłam], miała taki obyczaj, że miało się taką, nie wiem, jak to nazwać, niby skończoną szkołę, ale jeszcze powinnam odbyć praktykę i zdać maturę. No do tego już nie doszło, ale tą szkołę skończyłam [bez końcowego egzaminu]. Natomiast mi nikt nie uwierzył, że jestem na tym etapie. Wobec tego dostała stypendium Marysia i pojechała do Brukseli. Zostałam całkiem sama, ale w każdym bądź razie pozbawiona najbliższych. Myśmy się umówiły, że kto dostanie stypendium, to się podzieli. Więc ona dostała, a ja nie. Po jakimś czasie nawiązałam z nią jakiś kontakt i zdecydowałam się, że pojadę do Brukseli. Ale byłam w ogóle sama. Oficerowie z 1. szwadronu, którzy się mną opiekowali, uważali że jestem strasznie dziecinna, że nie mogę sama pojechać. Do dzisiaj pamiętam, że jakaś zabawa była, tańce w tych beczkach śmiechu, [a] oni mi nawymyślali, że nie mogę sama jechać. Siedziałam na jakiejś beczce i płakałam, nie wiedząc, co zrobić. Aż jeden z nich przyszedł i wetknął mi plan Brukseli do ręki. Dostałam przepustkę. Był taki pluton opieki nad żołnierzami i pojechałam sama.
Cały pociąg żołnierzy płci męskiej i ja jedna. To było okropne. Gdzieś się zatrzymywaliśmy i po drodze miałam prawo do jedzenia kantynie oficerskiej jako kobieta. Ale byłam głodna. Poszłam, stanęłam w drzwiach, [a] tam byli Amerykanie. Zaczęli strasznie gwizdać. Nie wiedziałam, że oni z zachwytu gwiżdżą. Okropnie się wystraszyłam i uciekłam. Byłam strasznie głodna i do Brukseli bez żadnego jedzenia dojechałam. Nie ośmieliłam się pójść tam jeszcze raz. W każdym razie wylądowałam w Brukseli, tam niestety nie wszystko mi wyszło. Nie chcę mówić źle o pani Klimaszewskiej, która przeszła jakieś obozy koncentracyjne. Była, nie wiem, czy to się nazywało komendantką, czy kierowniczką takiego internatu jak gdyby na [ulicy] Meyerbeer. […] I ona obiecała Marysi, że jak przyjadę, to mogę na „waleta” pomieszkać tam, czyli [nikogo] nie obciążając. Natomiast [gdy przyjechałam] oznajmiła mi, że tak, mogę jedną noc przenocować, ale potem, to muszę sobie poszukać. A to nie było proste. Przez Brukselę przewalało się wojsko, nikogo nie znałam. Napotkałam tylko chłopców, oni się gdzieś już pokwaterowali, ale Bruksela była strasznie purytańska. Nie było mowy, żebym przenocowała w kamienicy, nie w mieszkaniu, gdzie już byli chłopcy. […] Koleżanka Marysi była Żydówką przechowywaną przez jakieś siostry, matka ich była na robotach, znalazły ją i miały jakiś pokój. Więc nocowałam u nich, ale ponieważ tajnie, to musiałam rano wychodzić, tylko nocowałam. I dobrze nie wiedziałyśmy, co dalej zrobić.

  • Co było później? Pani udało się zdobyć jakieś lokum?


Nie, bo to, co mi się zdarzyło potem, to do dziś uważam, że zakrawa na cud. Właśnie chłopcy mi powiedzieli, myśmy się tam spotykali jakoś, że jest taki profesor Aleksander Pulman, który pomaga takiej młodzieży. A chciałam się dostać na studia. Wobec tego powędrowałam pod jakiś adres. Rzeczywiście taki typowy profesor, krępy, dosyć gruby. Chciałam [prosić] żeby mi pomógł na te studia i w ogóle. On powiedział: „Na razie nie. Proszę siadać”. Sami chłopcy siedzieli i jego córka Olga. On był slawistą, znał ileś języków i mówił, że jego córka to jest nieuk, bo zna zaledwie siedem języków. W każdym bądź razie pamiętam, że te kartofle mi w ogóle w gardle stawały, jak jadłam obiad. Potem powiedział mi, żebym została, obsługiwała telefon i wpuszczała kogo chcę, tu jest samowar, kto przyjdzie, to mam powiedzieć, gdzie jest jedzenie. Zostałam sama, myślałam, że w ogóle umrę ze strachu, bo w różnych językach dzwonili. Na szczęście ktoś przyszedł, okazało się, że to przyjaciel mego brata, Bolek Michałek, no i odetchnęłam. Ale to nieważne, co było dalej. […] Później kazał mi się zameldować, gdzie mi powiedzieli, że myśleli, że to jest internat dla chłopców, bo to wszystko u niego się meldowało. Aha, on nam znalazł pracę u jakiejś hrabiny flamandzkiej, gdzie śmieję się, że przeszywałyśmy kotary na sukienki i odwrotnie. W każdym razie trochę fikcji, ale myśmy tam jakieś pieniądze dostały. Aha i chodziłam do instytutu piękności, do szkoły – w życiu nie miałam… ale on uważał, że to będzie dla nas zawód. W każdym bądź razie [od czasu do czasu]] brał sobie asystenta i w tej dzielnicy był bardzo znany. Żeby mnie przyjęli na uniwersytet, to tylko napisał kartkę, że wie, że mam maturę i żeby mnie przyjęli. Dobre były czasy, co?
Byłam na pierwszym roku, takim medical. [Profesor] miał zawsze jakąś asystę, [czasem się] zatrzymywał się. Gorzej, że raz mówił w jednym języku, raz w drugim, a nie ośmielałam się mu powiedzieć, że już nie rozumiem. Ale w pewnym momencie się zadumał i powiedział: „Ja znałem pewnych Zaborskich”, ale to na pewno nie mają [z Tobą] nic wspólnego. I ku mojemu strasznemu zdumieniu, wymienił mego ojca, jego pięciu braci, na Ukrainie w Sitkowcach. Mówił: „Władzio, Andruś”. Mój ojciec zmarł, jak miałam dwa lata, więc stryjów znałam, ale ojca w ogóle nie pamiętałam. Natomiast to wszystko wiedziałam, że oni pracowali tam w cukrowniach Potockich. No ale to co było dalej. Ze zdumieniem mówię, że to jest moja rodzina, to jest mój ojciec. Od tego momentu uznał, że to on ma dług wdzięczności, on był Żydem. […] Rodzice [ojca] wcześnie umarli i mój ojciec się opiekował swoimi braćmi, uratował mu życie, przechował jego rodzinę całą. Były pogromy żydowskie [na Ukrainie]. I stwierdził, że mój ojciec mu uratował życie. [Potem] zawsze opowiadał, że uznał, że on ma dług wdzięczności wobec mnie. Sytuacja się jakby odwróciła, nie on mnie pomaga, tylko on jest winien mi. Kiedyś sobie pomyślałam, że naprawdę można wierzyć w cuda. W środku Europy, mój ojciec nie był nikim znaczącym, był urzędnikiem w tej cukrowni, nikt go nie mógł znać w całej Europie, że musiałam trafić do tego profesora, który nagle poczuł się opiekunem dla mnie. Jakbym pisała powieść, to nikt by mi nie uwierzył.

  • A jednak wróciła pani do Polski, tak?


Tak, myśmy się zdecydowały jak była pierwsza wiadomość, że rodzice żyją. Wracałyśmy z transportem górników, których zresztą Polska strasznie oszukała.

  • Kiedy, w którym roku?


Początek 1947 roku. Na granicy mi powiedzieli, że dobrzy Polacy już dawno wrócili.

  • Czy pani kiedyś miała jakieś nieprzyjemności przez to, że pani była żołnierzem Armii Krajowej?


Właściwie miałam to w życiorysie, miałam to w papierach repatriacyjnych, nie mogłam nawet nic ukrywać… Czyli właściwie jakichś szczególnych represji nie miałam. Miałam tylko strasznie przykrą przygodę na tej granicy, gdzie dawali nam te papiery repatriacyjne. Potem pojęłam, jak się wciągało młodych ludzi do UB. […] Wybrał sobie mnie, znowuż pewnie warkocze, z tego tłumu, taki strasznie prymitywny facet. Zaprosił mnie do jakiegoś pokoju, zaczął mnie przepytywać, kazał mi napisać życiorys. Nie wiedziałam, jaka jest procedura, więc pisałam. Dyktował mi, że wyzwoliły nas wojska radzieckie. Powiedziałam: „Nie, wyzwoliła nas dywizja Maczka”. […] Natomiast on zadał mi pytanie: „Co pani myślała o Polsce w 1939 roku?”. Więc mu powiedziałam: „Panie, ja się lalkami bawiłam w 1939 roku. Nic nie myślałam o ustroju Polski”. Strasznie [się] oburzył, powiedział: „Ja pani mogę zatrzymać papiery i nie oddać w ogóle”. Nie wiedziałam, że w ogóle istniał Urząd Bezpieczeństwa, nic nie wiedziałam. Natomiast Marysia, ta moja kuzynka… Zrobiła się noc, a ja tam siedzę. Przepytała jakieś urzędniczki, a one powiedziały: „Bardzo źle, to jest w ogóle okropny facet”. Zaczęły przeszkadzać, to gumkę potrzebowała, to coś. Rzeczywiście starały się mu przeszkadzać, strasznie się zdenerwował i w pewnym momencie zrezygnował już z tego. Z tym że podpisałam ten życiorys, czyli niewykluczone, że wyglądało, że podanie złożyłam, no bo nie wiedziałam, jak to jest. W pewnym momencie wyciągnął legitymację Urzędu Bezpieczeństwa, która nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia, bo w ogóle nie wiedziałam, że istnieje taki urząd. On się nawet, zdaje się, trochę zdziwił, bo legitymacja jak legitymacja i powiedział mi: „Proszę pani, jak do pani kiedyś ktoś przyjdzie, to proszę, tak szczerze jak my tu rozmawiamy, powiedzieć mu wszystko, o co będą pytać, o sąsiadach, o wszystkim i tak dalej”. Tak że się rzeczywiście zdenerwowałam, ale po prostu przez to, że siedziałam tam ten czas, nie rozumiałam. Co gorsza, moja Marysia się przestraszyła, mnie się w sumie tam nic nie stało tak naprawdę. Więc jak on mnie wypuścił, to się rozpłakałam. Byłam w takich nerwach. Ale nie z powodu tego UB, bo nie wiedziałam, co to jest. One się przestraszyły, w końcu nic mi się nie stało. Zgubiłam się, byłam za małą stynką, żeby mnie ktoś po Polsce szukał. Moi rodzice byli w Cieplicach. Nawet się tam nie zameldowałam, po jakimś czasie wróciłam do Brwinowa pod Warszawę i tam już zostałam. [Ubecy] nigdy mnie nie szukali, nikt mnie na szczęście nie odwiedził, nie miałam sytuacji takiej, że miałam się komuś zwierzać. Ale po jakimś czasie pojęłam, jak wciągano ludzi młodych i głupich do UB, bo to się mogło nagle strasznie uwikłać.

Warszawa, 9 maja 2011 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek

Anna Zaborska Pseudonim: „Karina” Stopień: strzelec, łączniczka Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter