Irmina Bajerska „Ognik”
Nazywam się Irmina Bajerska, rodowe nazwisko Żakówna, pseudonim „Ognik”.
- Co robiła pani przed 1 września 1939 roku? Jak wyglądało pani życie rodzinne, wychowanie przez rodziców?
Po pierwsze jestem pochodzenia chłopskiego. Mój tata był ogrodnikiem, warzywnikiem. Mieszkaliśmy poprzednio w Raszynie, ale ze względu na reformę Grabskiego moi rodzice po prostu splajtowali. Musieli sprzedać nowo wybudowany dom i przenieść się, że tak powiem, na rodzinny [teren], to znaczy do rodziny mamy, bo tutaj mieszkali dziadkowie od powrotu z Ukrainy, czyli od 1920 roku. Dziadek – Stanisław Rychwiński i Michalina, jego żona… Potem do dziadków dołączyli moi rodzice i ja. Kiedy przyjechaliśmy w 1934 roku, to miałam, powiedzmy, sześć lat, o ile dobrze policzyłam. W następnym roku moi rodzice nawet chcieli mnie posłać do szkoły w Nadarzynie z rocznikiem 1934, ze starszymi dziećmi, ale ponieważ tutaj była dość liczna progenitura, więc kierownik szkoły się nie zgodził. Powiedział, że jeszcze mam czas. Do szkoły poszłam w 1935 roku. Do czasu wojny, do 1939 roku zrobiłam cztery klasy.
- Proszę powiedzieć, jak było w szkole. Jaka to była szkoła? Jacy byli nauczyciele? Czy lubiła pani chodzić do szkoły? Czy ma pani dobre wspomnienia z tego czasu?
Raczej tak, ale muszę powiedzieć, że szkoła była jedna, więc żadnego wyboru tutaj nie było. Trudno było wymagać od rodziców, którzy byli zaangażowani w taką gospodarkę, żeby wozili mnie gdzieś na zewnątrz. Oczywiście dzieci jak dzieci. Byłam jedynaczką, bo siostra zmarła, jak miała dwa lata i dwa miesiące, i właściwie urodziłam się już po jej odejściu. W każdym bądź razie to była rodzina wieloosobowa, dość zapracowana, więc i zbyt cierpliwością nie grzeszyli.
- Rodzice dbali o pani edukację?
Troszczyli się o mnie, owszem, o moją edukację, czego dowodem będzie dalszy ciąg w późniejszym okresie.
- Jak pamięta pani 1 września 1939 roku?
Pierwszego września 1939 roku pamiętam, że to był piątek i na pewno był piątek. W każdym bądź razie dużo wiadomości podawało radio, które posiadaliśmy. Wszyscy byli znerwicowani. To na pewno się dało odczuć. Poza tym 1 września 1939 roku szkoła nie ruszyła. Szóstego czy ósmego, chyba raczej 6 września Nadarzyn został zbombardowany.
- Była pani wtedy w Nadarzynie?
Tak.
- Czy państwo mieszkali w tym domu, w którym jesteśmy teraz?
Nie. To był stary drewniak, już nie pamiętam, z którego roku, ale w każdym bądź razie dziadkowie postawili ten dom, jak byli na Ukrainie z zamiarem powrotu tutaj, jak skończy się dziadka praca u różnych hrabin. Dziadek był ogrodnikiem.
- To była rodzinna profesja?
Tak, z tym że mój ojciec był synem drugiego warzywnika, a moja mama była związana bardziej z Nadarzynem. Mogę jeszcze dodać, że nalot, który był na Nadarzyn, był właściwie sprowokowany stojącymi pod kościołem furmankami ze zbożem, które było przeznaczone dla wojska.
- Oni chcieli zlikwidować zapasy?
Nie, to raczej nie chodziło o to. Widocznie były takie nakazy, bo tutaj była gmina i ona wydawała rozkazy. Niemcy zrobili wywiad samolotem. To był zwiadowczy [samolot] i on zobaczył, że pod kościołem pod drzewami stoi mnóstwo furmanek. Jak spenetrował, to odleciał i dopiero… To była godzina dwunasta. To był czas przerwy obiadowej i ze względu na upał i żeby dać koniom odpocząć, to oni się tutaj zatrzymali. To sprowokowało, że jak zwiad się wycofał, to o godzinie piętnastej nastąpiło bombardowanie.
- To był jeden samolot czy kilka? Zniszczenia były duże?
Zniszczenia tak, został spalony dom pana Nowakowskiego, już na miarę bardziej europejską w stosunku do Nadarzyna. On prowadził sklep wielobranżowy. Zginęła matka z małym dzieckiem, czyli były ofiary. Poza tym tutaj było mnóstwo ludzi w podróży. Jaka to była podróż, czy to byli ludzie, którzy gdzieś tam pracowali i potem przechodzili przez Nadarzyn, bo to była droga do ich domu, [tego nie wiem]. Wiem, że u naszej rodziny, u ciotki, która miała sad, zginął człowiek, który zaplątał się w tym sadzie. On został postrzelony w żołądek i moja kuzynka Urszula, która była kształcącą się pielęgniarką, starała się mu pomóc, ale niestety tego typu okaleczenie właściwie było nie do uratowania. Drugiemu [rannemu] jednak pomogła, bo otrzymał z niemieckiego samolotu [postrzał], miał odłamek w barku. Ona mu to wykroiła żyletką, bo nie miała [innych narzędzi]. Ona już nie żyje, ale w każdym razie była bardzo dzielna, bardzo inteligenta i ładna.
- Jakie emocje wywołał nalot? Co ludzie wtedy zrobili? Uciekali czy chowali się w domach?
Moja babcia reagowała ucieczką. Chciała pędzić do ogrodu czy gdzieś, ale myśmy babci nie [wypuścili]. Wiem, że ktoś, kto był w domu, a chyba była rodzona córka babci, czyli moja najmłodsza ciotka i chyba babcię przytrzymała, żeby nie uciekała. Jeszcze powinnam powiedzieć, jakiego rodzaju był dom. Właściwie myśmy tam mieszkali do pięćdziesiątego któregoś roku, bo ten dom pozostał po wojnie.
- Ten drewniany, o którym pani wspominała?
Tak, ten drewniany dom dotrwał chyba do 1956 roku, z tym że bezsprzecznie, ponieważ później też jeszcze zdarzały się bombardowania na tym terenie, to on ucierpiał właśnie na skutek wstrząsów.
- Czy w czasie okupacji państwo mieszkali w tym domu? Co pani robiła, kiedy w Polsce byli Niemcy, kiedy Polska była okupowana? Czym się pani zajmowała?
Mój pobyt w Nadarzynie w tym czasie po 1935 roku trwał chyba do 1941 roku, czyli to już była okupacja. W takim razie od 1941 roku opuściłam dom rodzinny, przynajmniej na przeciąg tygodnia, bo zwykle na niedzielę wracałam do domu. Mieszkałam na stancjach w Warszawie.
Tak, oczywiście, i właśnie chodziłam do zacnej szkoły imienia Zofii Wołowskiej na ulicy, która wtenczas nazywała się Piusa [XI, numer] 28. Jeśli chodzi o dyrektorkę, to to była pani Władysława Mielczarska i prowadziła szkołę systemem przedwojennym.
To była szkoła żeńska.
Było dwadzieścia kilka osób.
Może tam było trochę zamieszania z rocznikami. Pani Mielczarska… Nie wiem, czy to była jej inicjatywa, czy to było uzgodnienie z władzami państwa podziemnego, że nie posłała swojej młodzieży na komplety, tylko trzymała nas wszystkie dziewczyny razem, to znaczy każda miała oddzielną klasę stosownie do roku. Szkoła imienia Wołowskiej przyjęła tytuł 2. Miejskiej Szkoły Zawodowej Żeńskiej Hafciarsko-Koronkarskiej. O co chodziło? Chodziło o to, żeby Niemcy nie czepiali się, że to jest szkoła właśnie na wyższym poziomie, bo Niemcy nie cierpieli, żeby Polacy mieli dostęp do nauki wyższego rzędu, a gimnazjum to umożliwiało. Stąd moje zaangażowanie w naukę.
- Gdzie pani mieszkała w ciągu tygodnia, gdy była poza domem?
W trzech różnych miejscach. Najpierw [mieszkałam] u koleżanki. Oni mieszkali w Warszawie, mieli cukiernię, która się nazywała „Pobożanka”. Ponieważ Danka przyjeżdżała do nas na wakacje, to w rewanżu pół roku mieszkałam [u niej].
Tak, chyba tak. Rodzice, powiedzmy, przywozili warzywa i tak dalej, a oni niezależnie od tego byli zamożni.
- Dostawała pani pieniądze od rodziców? Rodzice nie mieli problemów z tym, żeby utrzymać panią w Warszawie? Czy pani pracowała?
Nie pracowałam, bo nie zachodziła taka potrzeba. Ponieważ potem z Danką nie bardzo mogłam się zgodzić, to mieszkałam potem u znajomych. To było kawał drogi, bo to było na Saskiej Kępie i na skutek tego, że tramwaje były przeładowane, to niejednokrotnie zimą szłam przez Wisłę pieszo i tak zaziębiłam sobie struny głosowe, że któregoś dnia w szkole pani historyczka, moja ukochana Drozdowicz Alina, zapytała mnie, a ja zaczęłam jej szeptać.
- Kiedy zetknęła się pani z konspiracją? Jak to się stało, że uczennica gimnazjum, która uczyła się i żyła w swoim świecie, nagle spotkała się z tajną organizacją?
Jeszcze uzupełnię to, gdzie jeszcze mieszkałam. Przeszło dwa lata mieszkała u pani Leokadii Baranieckiej, i to dziwne, na Hożej 28, szkoła była na Piusa też 28. To też było związane z moim domem, bo pani Baraniecka tutaj uczyła jakiś czas, a potem zatęskniła za towarzystwem wyższego rzędu i wyniosła się do Warszawy. Ona z sympatii do nas przyjęła mnie na stancję.
- Długo pani u niej mieszkała?
To było do Powstania. Trochę dojeżdżałam w międzyczasie, ale ponieważ ona kiedyś odwiedziła nas i zobaczyła, że jestem wymizerowana, bo jeździłam na rowerze, czy zima, czy nie zima, to zaproponowała właśnie [stancję]. Co najmniej dwa lata mieszkałam u niej. To było właśnie do Powstania.
- W tym czasie musiała się pani zaangażować w harcerstwo?
Harcerstwo było szkolne. Wstąpiłam od razu z marszu w 1941 roku.
- Jak się rozwijały pani zadania w harcerstwie?
Na razie to był system gier, bo to jest właściwie specjalność harcerska, że to jest system gier. Przez jakiś czas, dokąd nie oswoiłam się, to było na przykład badanie słuchu, z której strony jedzie samochód. W 1942 roku złożyłam przyrzeczenie harcerskie.
Nie pamiętam roty, niestety.
- Kto uczestniczył w tym wydarzeniu?
W tym wydarzeniu uczestniczyła pani dyrektora, wychowawczyni, czyli Zofia Wiśniewska, bo ona przez jakiś czas była ich uczennicą i ona tam pracowała, jednocześnie studiując chyba biologię na uniwersytecie, też w tajnych zajęciach.
- To było dla pani ważne wydarzenie?
Tak, wzruszające i to było bodajże właśnie w okresie Bożego Narodzenia. Było nas kilkanaście dziewcząt.
Tak. Nie wiem, czy to był jeden zastęp, czy to było kilka.
- Jak nazywał się pani zastęp?
To też nie jest łatwa odpowiedź. Dlaczego? Dlatego że harcerstwo w naszej szkole, szkole pani Wołowskiej, było przedwojenne i po prostu nie wiem dlaczego, opiekunką była podobna pani Piłsudska – żona Piłsudskiego. To się nazywało, że była patronką czy nie patronką, chociaż to jest raczej nieodpowiednie, bo patron to raczej nie żyje. Była naszą [opiekunką], to znaczy nie naszą, bo ja już tego nie doświadczyłam.
Tak, coś takiego. To są słowa, które znałam, ale teraz mówię, że mam zaniki [pamięci]. Mogę popełnić błąd, bo drużyna „Błękitna” była może jeszcze w czasie, to znaczy jeszcze w czasie okupacji, ale wtenczas, kiedy ja tam przyszłam, to rychło zmieniła nazwę na „Tatrzańska”. To jest właściwie to uzupełnienie.
- W jaki sposób, w jakich okolicznościach spotkała się pani z konspiracją?
Przede wszystkim z konspiracją spotkałam się w domu.
- U siebie w domu w Nadarzynie?
Tak, w Nadarzynie. Moja ciotka, czyli mamy najmłodsza siostra, była komendantką Wojskowej Służby Kobiet [na tym terenie].
- Ile miała lat w tym czasie?
Już była całkiem dorosła, bo urodziła się w 1917 roku.
- Były jakieś spotkania w domu?
Na przykład do ciotki przyjeżdżał z Podkowy Leśnej … Był tak zwany z pseudonimu pan „Twardy”. On zginął, kiedy żona urodziła mu dziecko. On przyszedł zobaczyć to dziecko i Niemcy go wtenczas zgarnęli. Trochę wyprzedziłam tą wiadomość, ale ona jest prawdziwa. Poza tym do konspiracji należał sekretarz gminy Nadarzyn – mój wuj, mamy rodzony brat – Wiktor Rychwiński.
- Czym zajmował się w konspiracji?
Sekretarz to zajmował się sekretarzowaniem.
- Czym zajmował się w strukturach państwa podziemnego?
W czasie okupacji wpakował się w tarapaty, bo Niemcy zarządzili spęd żywca. Ponieważ jedno cielę złamało nogą, więc wujek pomyślał sobie, że po co cielę ma cierpieć, kiedy można to zdeponować u rzeźnika, i zdeponował. Ktoś go widocznie oskarżył, bo zdeponował u Żyda, których było tutaj mnóstwo. To był chyba 1942 rok. Dostał się na Rakowiecką, gdzie było dość ciężkie więzienie.
- Za zdeponowanie tego cielaka?
Tak, że rządził nie swoją własnością, bo to już było [przeznaczone dla Niemców].
- Kto jeszcze był w konspiracji?
Moja mama. Ona była już wdową, bo ojciec zmarł w 1938 roku na raka.
- Czym zajmowała się pani mama? Jak wyglądała jej działalność konspiracyjna?
Ponieważ była tak zwaną gospodynią domową, babcia była też gospodynią domową, więc były dwie gospodynie, ale jakoś tam żyły ze sobą.
My posiadaliśmy pewne walory w ziemi.
Najmowało się najczęściej [kobiety] do tego, z tym że mama pracowała na równi z tymi paniami.
- Ona zarządzała tymi osobami?
Tak.
- Na czym polegała działalność mamy w konspiracji?
U nas był dom ludzi, [którzy] bardzo często ukrywali się u nas.
- Nie wzbudzało to podejrzeń Niemców?
Zawsze przy obcych traktowało się – nawet przy paniach, które u nas pracowały – mówiło się, że to kuzyn.
- Na przykład, gdy przyjeżdżał jakiś akowiec?
Tak, bo przecież [przyjeżdżał] nie w mundurze, tylko po cywilnemu. Powiedzmy, był taki Henryk u nas. Nawet znałam jego nazwisko i po wojnie złożył nam wizytę, ale niestety w tej chwili nie mogę sobie przypomnieć [nazwiska]. On trochę pozował na absztyfikanta do ciotki, która była komendantką, bo trzeba było coś zagrać.
- Czyli udawał, że przychodzi w konkury?
On nie przychodził, tylko on tutaj mieszkał.
- Gdzie zastał panią wybuch Powstania?
Byłam w domu do niedzieli. To była ostatnia niedziela, ale jeszcze jeden dzień po niedzieli to był lipiec. Przyjechała łączniczka. Jak wyjeżdżałam z Warszawy z Elą Polińską-Olszewską moją przyjaciółką, to nam dali urlop. Jak łączniczka przyjechała, to było w niedzielę, 31 lipca, to był poniedziałek, czyli niedziela to był 30 lipca. Łączniczka powiedziała, że mamy się zameldować u zwierzchniczki – u Bronki. Myśmy się, sakum-pakum, w niedzielę wyniosły do Warszawy. Zupełnie pokręciłam. Mam mętlik w głowie. Ela zgłosiła się w poniedziałek, bo przez łączniczkę miała przekazane, że ma się zgłosić do Bronki (to była starsza sanitariuszka i działaczka) o trzeciej w poniedziałek. Ela poszła, a przez ten czas wyglądałam przez okno u niej, bo wtenczas zatrzymałam się u niej. Ja na Hożej pod 28, a ona przecież z drugiego końca koło Poznańskiej – Ela mieszkała na rogu Poznańskiej i Hożej. Patrzyłam, co się dzieje. Ulica była bardzo niespokojna. Zobaczyłam, że biegnie bardzo szybko pięknie uczupierzony młody człowiek, długonogi. Zauroczona takim widokiem, bo rzeczywiście biegł jak [szalony], a za nim szedł Niemiec wyższej rangi, bo widziałam, że tam się złociło i błyszczało. Widocznie wołał na niego, żeby on się zatrzymał. On się nie zatrzymał, tylko w pewnym momencie, jak dobiegł do rogu ulicy, bo on biegł, tak jak patrzyłam z okien Elżbiety, to on biegł tak jakby od Alei Jerozolimskich. On po prostu zatrzymał się i strzelił do tego Niemca. Niemiec padł. Czy przeżył, to nie wiem, ale w każdym bądź razie to było pierwsze zetknięcie się z Powstaniem.
- Wiadomo było, że coś się dzieje?
Tak. Zresztą sprawy rozłożenia różnych ciężarów i różnych sposób organizowania Powstania nie były wcale proste i łatwe, dlatego że niektóre oddziały były rozproszone. Niczym to się zdążyło zebrać, to spóźniali się. „Gustaw” był na Starym Mieście. Oni chyba przeszli z Woli, a „Harnaś”, który też należał do NOW-u, to spotkali się dopiero gdzieś prawie nad Wisłą, już przy gasnącym Powstaniu, bo oni nie zdążyli dotrzeć.
- Jak odnalazła się pani w takiej rzeczywistości? Co pani robiła? Zaczęła się walka, młodzi ludzi strzelali do Niemców. Co pani czuła w tym momencie? Jak się pani zachowywała?
Zachowywałam się nadzwyczaj spokojnie, w ogóle nie pokazywałam lęku. Nie dlatego, żebym się nie bała, bałam się, ale musiałam zachować twarz.
- Z kim pani wtedy była? Z przyjaciółką Elą?
Powstanie zastało mnie we wtorek 1 sierpnia, bo [zdarzenie] z tym żołnierzem to był poniedziałek, a [Powstanie] zastało mnie na Koziej, bo tam mieliśmy miejsce koncentracji.
Nie siły całego batalionu, tylko to raczej wyglądało tak, jakby to było wyznaczone miejsce spotkania sanitariatu.
- Jakie były pierwsze zadania, które pani dostała? Państwo się spotkali, trwa walka. Co się wtedy działo?
Właściwie można powiedzieć, że po spotkaniu na Koziej, gdzie była już Bronka, u której Elżbieta była w poniedziałek, i Hanka, i jeszcze szereg dziewczyn... Mogę tu wymienić takie nazwiska jak Ciepieniak Jadwiga, czyli „Iga”, Elżbieta Polińska, czyli moja przyjaciółka (nawet nie pamiętam jej pseudonimu), Hanka Sadkowska, która była, o ile wiem, była kuzynką właśnie Bronki, potem była Maria Psarska „Mariola”.
Na razie o trzeciej do wybuchu godziny „W”, czyli do godziny siedemnastej, po prostu czekałyśmy.
Nastroje były czasami… Może to był lęk, a może nie chciałam się demaskować, siedziałam jak mysz pod miotłą i nic nie...
- Uspokajała pani swoje koleżanki?
Wystarczyło, że Bronka uspokajała, to nie wchodziłam jej już w zadania. Poza tym czekałyśmy na dalszy ciąg.
- Co się stało, jak nastała godzina „W”?
To było coś przedziwnego, bo mi się wydawało, co najmniej z dalszego doświadczenia, że o siedemnastej nikogo nie powinno być na ulicy, ale właśnie to było tak, że ludzie się bardzo spieszyli i szli z jakimiś teczkami. Dość, że jak godzina „W” wybuchła, to myśmy się zebrały, co kto miał, i wyszłyśmy na Trębacką 2.
- Co się działo na Trębackiej?
Na Trębackiej była klinika oftalmiczna, czyli od oczu, tak jakby przesądne było dla mnie. Nic się nie działo. Niemcy szybko okrzepli, zaczęli puszczać samochody na plac Teatralny. Tam zginął zresztą Baczyński na placu Bankowym, ale dopiero 4 sierpnia.
Z literatury, wierszy. Osobiście nie. Potem myśmy się przedarły… Muszę uzupełnić, ale to już jest dalszy ciąg Powstania, to nie jest pierwszy dzień… Chociaż może i ona padła pierwszego dnia, bo z domu obok kliniki czy ambulatorium wychyliła głowę kobieta i momentalnie, akurat przejeżdżał samochód niemiecki, bo oni jeździli gęsto i strzelali na oślep. Nawet chyba mieli jakiegoś tłumacza, bo mi się wydawało, że usłyszałam, że to jest stan oblężenia Warszawy.
To znaczy ona została zebrana z bramy i zaniesiona na stół operacyjny, ale uratować jej się nie dało, bo po prostu ona zmarła, bo był straszny wylew wewnętrzny. Ona była nawet rozcięta, ale to już nic nie dało.
- Czy pani brała udział w akcji ratunkowej?
Nie… Muszę jeszcze uzupełnić wydarzenia na Trębackiej, że tam były starsze pielęgniarki. Ich było kilka.
- One pracowały w poliklinice?
Nie wiem, czy one pracowały, czy one tam się zgłosiły później. Był doktor „Wiktor” (taki miał pseudonim) i oni się tym zajęli. Pielęgniarki w ogóle o tyle wykazały się dojrzałością…
- Tej kobiety nie uratowali?
Tej kobiety nie uratowali.
- Była tak mocno ranna, że nie udało jej się uratować?
Tak.
Właściwie ponieważ plac Teatralny był dość oblężony przez Niemców… Miałam jeszcze inne koleżanki i inne relacje, że one właśnie ugrzęzły w jakichś schronach pod teatrem. Kobieta jednak nas zatrzymała i myśmy [zostały]… Nie było żadnej możliwości spożytkować swojego zapału do ratowania bliźnich, dlatego że ulice w ogóle zostały wymiecione. Kiedy po pierwszym impulsie zawyły syreny i powołały, żeby się spieszyć na koncentrację, to po tym ulice były właściwie puste. Po pierwszym dniu, chyba drugiego dnia przyszli przedstawiciele… To byli Powstańcy. Oni mogli być różnie ubrani, może i nawet mieli wojskowe ubrania, ale oni nam powiedzieli, żebyśmy wszyscy się przenieśli, żebyśmy jednak opuścili ten teren. Wylądowaliśmy, bo był i doktor „Wiktor”, to wylądowaliśmy w końcu na Miodowej pod numerem 15, czyli w Sądach. Tam zaczęliśmy kleić… W każdym bądź razie na Miodowej w gmachu Sądów zorganizowaliśmy punkt sanitarny. Ponieważ z kolei zetknięcie się ze Starym Miastem dla mnie też było szokiem…
- Jak wyglądało Stare Miasto?
Wyglądało świetnie, jeszcze nie było takich okropnych zniszczeń.
- Życie toczyło się normalnie?
Życie wyglądało bardzo normalnie, to znaczy ludzie chodzili po ulicy, niektóre sklepy były otwarte i ewentualnie można było coś kupić, co dla nas nie było bez znaczenia, bo takie głuptasy jak ja, to myśmy się nie zaopatrzyły nawet w zwykłą kanapkę z domu.
- Jak wyglądało zdobywanie jedzenia?
Na przykład w tej klinice oftalmicznej jeszcze było zagotowane [jedzenie]… Myśmy tam byli dzień, dwa, a może nawet i trzy dni… Starsze [koleżanki] miały wałówki. Myśmy były na tyle dość [obrotni], że ktoś tam się wypuścił i kupił wielki wór płatków owsianych. To się udało kupić, ale soli już nie otrzymał, bo ten facet nie miał na sprzedaż, musiał zostawić, bo to jest… Tym bardziej że z pieniędzmi też było różnie. Żeśmy w końcu w pokorze zjadły po talerzu zupy niesolonej z płatków na wodzie. To był pierwszy posiłek. Potem myśmy się przedostały na Miodową. Wygląd Starego Miasta był prawie normalny, z tym że zabrałyśmy się do budowania punktu sanitarnego. Ponieważ Powstańcy zdobyli magazyny materaców, ubrań męskich – drelichów, więc myśmy trochę z tego ściągnęły do Sądów. Pielęgniarki wyspecjalizowane bardziej niż my wzięły się do… Myśmy były w ogonie dyspozycyjnym, w każdym razie zlecano nam zajęcia, ale to trwało też dość krótko.
- Czy w tych dniach było dużo rannych, którzy byli przywożeni do szpitala? Jak to wyglądało?
Była tamta [kobieta] na Trębackiej, więc to jest sprawa zamknięta. Do nas na Miodową przeważnie trafiały osoby z niewielkimi postrzałami. Otrzymywali opatrunki i na ogół albo wracali do swojego plutonu czy oddziału… To była nawet szczęśliwa okoliczność, dlatego że 10 sierpnia, bo to tyle czasu upłynęło, jak myśmy znosiły materace i tak dalej, które trzeba było potem zostawić… Dziesiątego sierpnia było tak samo jak z tym patrolem na Trębackiej, że oni powiedzieli, żebyśmy się z tej oftalmiki, z kliniki wynosili, bo tutaj nie ma na razie ruchu. Nas odwiedzili, na Kapitulną przyszli z Kilińskiego i powiedzieli, że jest bardzo silny atak chyba od strony placu Zamkowego, i powiedzieli, że mamy się przenieść na Kilińskiego, czyli do naszej własnej jednostki, do Batalionu „Gustaw”. W końcu żeśmy tam wylądowali.
- To było 10 sierpnia czy później?
To było z 10 na 11 sierpnia. Jedenasty sierpnia to był chyba piątek, tak mi się wydaje, bo 13 sierpnia była niedziela i to był mój koniec.
Trzynastego sierpnia byłam ranna.
Zmienił się styl walki Niemców, to znaczy po prostu uporządkowali walkę tak, że koncentrowali się, na przykład, na jednej dzielnicy. W końcu dzielnica Wola padła, na Powązkach ludzie na cmentarzu też walczyli z Niemcami i teraz widocznie przyszła pora na Stare Miasto. Niemcy zintensyfikowali działania na Starówce. Chodziło o to, że było masę nalotów. To było w krótkim czasie, to znaczy zaczynali od rana i do czternastej co pół godziny jakaś część samolotu bombardowała. Wracając do mnie, to właściwie nie padłam ofiarą nalotów. Co prawda Stare Miasto ucierpiało. Już po pierwszym dniu było widać, że domki się rozsypują.
- Jak reagowali na to ludzie? Co się działo?
[Ludzie] wpadali w rozpacz i schodzili do piwnic, bo właściwie nie mieli gdzie mieszkać. Jeśli chodzi o sprawę, która ze mną się wiąże, to również były bardzo silne natarcia w rejonie właśnie placu Zamkowego. Tam była nasza pozycja.
Określiłam to ogólnie jako pozycja obronna, czyli zbudowane z kamieni – barykada. Zresztą myśmy też próbowały postawić barykadę, przecinając Miodową na pół, żeby właśnie od tamtej strony nie nachodzili nas Niemcy. To się okazało właściwie niecelowe i to nam przerwano. Walki pozycyjne były dość uciążliwe i długotrwałe. W pewnym momencie okazało się, że coś przycichło. Ktoś zrobił wywiad i okazało się, że barykada milczy, dlatego że nie ma do kogo strzelać, nie ma Niemców, którzy opuścili czołg, z którego strzelali do naszych żołnierzy, i uciekli, to znaczy wyskoczyli z tego czołgu. Czołg został przy barykadzie.
- Pamięta pani, która była godzina, jak państwo zorientowali się, że czołg został opuszczony, że Niemcy zniknęli?
To już wcześniej musiał ktoś zauważyć, bo tam chodziły patrole i może to nawet było poprzedniego dnia, ale ten czołg został uruchomiony, rozebrana barykada przez naszych żołnierzy, żeby czołg mógł przejechać, i przejechał. Przyjechał na Kilińskiego pod naszą kwaterę. Zrobił się straszny entuzjazm. Społeczeństwo, jakkolwiek miało zwiększone bombardowania, a może nawet jeszcze…
- Czy w tym czasie trwały naloty?
Właśnie chyba nie, bo to było już głębokim [popołudniem]…Ludzie garnęli się do czołgu, klaskali, śpiewali. Według mnie, bo schodziłam z góry po to, żeby pomóc przetransportować właśnie w perspektywie zwiększonych nalotów, żeby przenieść posłania dla rannych do piwnic.
- Przenosili państwo szpital z góry na dół?
Tak. Na przykład nasza kwatera – kwatera dziewczyn była na czwartym piętrze, czyli wcale nie tak nisko, tylko myśmy były jako…
- Wjazd czołgu i entuzjazm obserwowała pani z okna?
Jak mnie ktoś zawołał, jak schodziłam schodami, bo chciałam zejść niżej… Jeszcze tam nikogo nie niosłam. W każdym razie jak coś niosłam, to jakieś posłania. Weszłam na salę z takim filarem i zobaczyłam kilka, a nawet kilkanaście osób, które wyglądały oknem. Też podeszłam bliżej, to masa ludzi na czołgu i wokół czołgu…
W perspektywie śmiertelnych wypadków, to mogło być nawet ze dwieście, trzysta osób.
- To byli głównie żołnierze?
To cywile tak wiwatowali.
Byli i to przeważnie młodziki.
Tak.
- Pamięta pani, kto uruchomił czołg?
To uruchomił ktoś, kto rozbierał barykadę i przyprowadził tutaj ten czołg. Nawet słyszałam, że to zrobili podobno nawet jacyś fachowcy.
- Czyli znali się na czołgu. Musieli dostać informację, że jest czołg i była potrzebna osoba, która nim pokieruje.
Tak. Nawet nie wiem, czy to byli ludzie z naszego batalionu. Oni po prostu pełnili takie [funkcje]… Mogły to nawet być lotne zlecenia różnych… Nie wiem, jak się nazywają po wojskowemu tacy specjaliści od czołgów. Nawet nie wiem, czy ten czołg w ogóle był zablokowany, żeby nie mógł ruszyć prowadzony przez przeciętnego kierowcę.
Oni przybyli, ludzie wiwatowali. Zerknęłam i tutaj mi się film urywa. Nawet nie wiem, czy usłyszałam jakieś krzyki, bo film mi się urwał.
- Pamięta pani, która to była godzina?
Owszem, pamiętam. To był letni czas, godzina w pół do siódmej. Wiem, że ostatnia moja myśl, że ojej, to pewnie spadło słońce, a to był wybuch, którego już nie usłyszałam, i to jest prawidłowość, i dobry, stary żołnierz wie, że jeśli nie słyszy, to znaczy, że go trafiło i mnie trafiło.
Po jakimś czasie obudziłam się, to znaczy leżałam głową… Przeleciałam przez całe pomieszczenia, nawet nie wiem, czy nie zawadziłam, ale chyba nie zawadziłam, bo bym ugrzęzła na słupie. Obudziłam się na przeciwległej ścianie z głową zgiętą i mnie się wydawało, że jestem w domu i mam popołudniową drzemkę. Takie miałam wrażenie. Chciałam tylko przetrzeć oczy i nie było już co przecierać. Dotknęłam do tak zwanej kości jarzmowej (tak to się chyba nazywa). Byłam poparzona, ani rzęs… […] Zaczęłam wołać ratunku. Widziałam wszystko na czerwono, tak że…
Ponieważ jeszcze okno, to znaczy miejsce na okno, dawało takie światło, że podeszłam do tego okna i zaczęłam wołać: „Ratunku!”. Ktoś powiedział, żebym wyszła na schody, a drugi [powiedział]: „Nie wysyłaj jej na schody, bo schody się urwały”. To do mnie jeszcze dotarło. Pomimo że jestem taka niezborna, to jednak to do mnie dotarło. W końcu przynieśli drabinę. Nie było na mnie spódniczki, nie było nic, tylko rozchełstana bluzka, majtadały, a resztę na mnie podarło, więc jaka była siła wybuchu.
- Miała pani poparzone ciało?
Właśnie ponieważ bluzka się nie spaliła, to i ciało tutaj nie było popalone. W każdym bądź razie miałam zmasakrowaną twarz. Przecież to wszystko, wszystkie [blizny], to jest dzieło [tego wybuchu] – i te małe, i te duże. W każdym bądź razie znieśli mnie do [miejsca], gdzie urzędował doktor „Morwa” [Tadeusz Pogórski]. Najpierw powiedział: „Ona tylko ma twarz skancerowaną, to nic jej nie będzie”. Straciłam po raz drugi przytomność, więc wówczas już się miłosiernie mną zajął. Ponieważ wyprzedzili mnie do miejsc w szpitaliku inni, których wcześniej pozbierali z parteru (zresztą nie wszystkich prawdopodobnie), dość, że jak mnie opatrzono, położono na noszach i kazali mnie wynieść do kościoła Świętego Jacka, bo tam był wielki lazaret. Tak to było.
- Jak długo trwało pani dochodzenie do siebie?
Byłam w złym stanie. Jak mnie nieśli do kościoła Świętego Jacka, to w ogóle nie miałam nawet oka otwartego, bo on mi powiedział, że jeśli nie zasłonię [tego oka], to stracę wzrok. On, to znaczy doktor „Morwa”. Tam na pewno niejeden był, ale najlepiej znałam jego. Naraz słychać było charakterystyczny dźwięk jak dla miotaczy. Na Starym Mieście nazywali to „krowy”, a w Śródmieściu, jak już wróciłam, to się nazywało „szafy”. „Krowy” mi bardziej odpowiadały, bo rzeczywiście ten zgrzyt… Ci, którzy mnie nieśli (nie wiem, czy to byli sanitariusze, czy tylko przypadkowi chętni, którzy mieli poczucie przyzwoitości, że mieli mnie zanieść do [kościoła] Świętego Jacka), to zostawili mnie na środku ulicy. Tak to sobie przynajmniej wyobrażałam, bo nie widziałam. Odsunęli się, w każdym bądź razie się zdematerializowali. Naraz słyszę znajomy głos. Pomyślałam sobie, że może jakaś szansa dla mnie istnieje, a nie leżenie tak na środku ulicy. Wyobrażałam sobie, że to jest boczna uliczka i oni jeszcze nie dotarli nawet, żeby zobaczyć [kościół] Świętego Jacka. Słyszę, że to jest głos „Słonia”. On miał taką ksywkę albo pseudonim. Był ranny w rękę. Ostatnio widziałam go tego samego dnia, czyli 13 sierpnia na górze w naszej kwaterze.
On musiał zejść z czwartego piętra, bo on tam do kogoś przyszedł i że go to jakoś minęło, bo ten czołg stał właśnie niemal jakby pod tym oknem, gdzie trzech takich chłopaków, ale oni chyba mieli więcej szczęścia niż ja. Jak byłam stamtąd wynoszona, to tam już nikogo nie było. Słyszę jego głos, on mówi: „Koledzy, chodźcie, zaniesiemy ją. Ona jest leciutka”. W końcu wzięli mnie i zanieśli do [kościoła] Świętego Jacka. Postawili mnie znowu na jakiejś przestrzeni. Leżę tam, coś sobie mówię i naraz podchodzi do mnie dźwięczny głos chłopca: „Proszę pana, czego pan płacze?”. Mówię do niego: „Ja nie płaczę, a w ogóle nie jestem pan, tylko pani”. – „A w czym pani pomóc?”. Mówię: „Powiedz mi, kto ty jesteś i skąd ty przychodzisz”. – „Jestem Romek”. Mówię: „Słuchaj Romku, Romku, jestem ranna i tak jest, jak jest. Ja tutaj nie wytrzymam ani chwili. Idź na Kilińskiego, poszukaj Elżbietę Polińską. Niech ona mnie stąd zabiera”. Chłopak się tak spisał, że poszedł. Elka przyszła z pomagierami i zanieśli mnie [do szpitala] „Pod Krzywą Latarnią” na Podwalu. Tam był dość dobrze prowadzony lazaret. Tam nawet występowali w tym czasie. Jak tam leżałam do końca sierpnia, to nawet przychodzili artyści nam piać.
- Pamięta pani, kto przychodził?
Nie, bo ja jeszcze miałam [problemy] ze wzrokiem, nie mogłam ich zidentyfikować.
- Na lewo oko widziała pani dobrze?
W każdym bądź razie na czerwono, tak że kazali mi raczej przesłaniać to oko, żeby mogło się zregenerować.
Po interwencji Romka i Elki zostałam w końcu umieszczona w tym lazarecie i dotrwałam do końca sierpnia albo 29 sierpnia mnie chyba wypisała, to znaczy odebrała. Z 29 na 30 sierpnia zorganizowali wymarsz chodzących rannych, ale chcieli najpierw zrobić przebicie do Śródmieścia. To się nie udało i myśmy w ogonku stali, a ponieważ poszłam do „Gustawa”, czyli do Ludwika Gawrycha, prosząc, żeby przydzielił mi Elkę na opiekuna, bo rzeczywiście źle widziałam i to nie był żaden wybieg.
- Staliście państwo w ogonku, czekaliście na wyprowadzenie.
Tak i nie udało się, więc przyszedł rozkaz, żeby rozejść się na kwatery. Teraz idzie następny dzień, czyli 30 sierpnia. Ponieważ całą noc myśmy stali, to chyba 30 sierpnia był [przeznaczony] na odpoczynek i chyba 31 sierpnia myśmy wyruszyli do wejścia do podziemia, czyli do kanałów.
- Przechodziła pani kanałami?
Tak.
Chyba 31 sierpnia.
- Dokąd państwo przechodzili?
Myśmy wyszli z kanałów… Nazywam to jakąś starą nazwą. To jest w pobliżu Moniuszki, bo tam był szpital, do którego się potem dostałam. To był chyba plac Warecki, potem był Powstańców Warszawy. Ludzi było mnóstwo, ale część ludzi miała w Śródmieściu rodziny, które po nich przyszły. Myśmy we dwie jak te sieroty siedziały na schodach, już północ minęła, a jeśli nie minęła, to akurat była, bo zegarków myśmy nie miały. Naraz przychodzi pan [i pyta]: „A co wy tutaj dziewczynki robicie?”. – „Wyszłyśmy z kanałów i czekamy na zmiłowanie Boskie”. Wobec tego on nas zabrał. Poszliśmy na Zielną pod numer 7.
- Kim był człowiek, który was odnalazł? Czy wam pomógł?
On bardzo pomógł. Elka nazwała go wujciem. Zabrał nas do siebie do domu. Żona była, więc wszystko było ok.
- Ile miała pani wtedy lat?
Miałam skończone szesnaście, bo lata kończę 6 lutego.
- Kim był człowiek, który wam pomógł?
Myślę, że to był społecznik.
- Był cywilem? Nie był Powstańcem?
Właściwie mnóstwo Powstańców chodziło jak cywile, więc on był w swoim własnym ubraniu. Żona dała nam trochę jeść. Trochę nas oskrobali, bo byłam w drelichach, w swoich własnych pantoflach na korku – nawet prawdziwym korku z taśmy, i szłam kanałami w tym, tak że byłam zamoczona.
- Będąc w kanałach, bała się pani?
Bałam się samego wejścia, ale potem to raczej nie. W każdym bądź razie do kanałów raczej wpuszczali tylko chodzących, którzy mieli zdrowe nogi. Akurat prawda była…
- Kim były osoby, które wpuszczały do kanałów?
Tego nawet bym… Ani nazwiska, ani twarzy bym nie rozpoznała. Zaraz powiem, co zrobiłam. Tam się schodzi przy uchwytach, więc zeszłam. Jeden, drugi był, a potem była przepaść. Tutaj się zaczęłam bać, że co zrobię z nogami, jak je połamię. Powiesiłam się na uchwycie, podniosłam się na uchwycie i zabandażowana głowa, bo przecież miałam całą głowę na biało, a ten, co dopuszczał, to puścił wiąchę pod moim adresem.
Na moją biedną głowę spadła koleżanka.
Nie Elka. Elka szła chyba pierwsza.
- Ktoś jeszcze szedł z paniami?
Tak, znajoma, nawet nie pamiętam nazwiska. Ona zaczęła mnie w tym przejściu, jak tam rypnęłam…
Nie rozbiłam się, bo tam na szczęście był piach i nie było nawet wody, tak że w tym pierwszym zetknięciu z kanałem żywej wody, to nawet nie odczułam pierwszego oziębienia. Ona się zaczęła przede mną: „Ja ci bardzo dziękuję, boś ty mi uratowała życie”. Mówię: „A niech cię licho porwie. Przecież na litość boską, kobieto, kark byś mogła mi złamać”.
- Panie potem przeszły tym kanałem i spotkały tego człowieka, o którym pani wspominała.
Nie skończyłam jeszcze mówić o tym człowieku, bo on jest wart wspomnienia.
Tak. W każdym bądź razie mówię o tym człowieku, który zabrał nas na swoją kwaterę do żony. Następnego dnia, nawet nie wiem, czy Elka nie czekała…
Tak, to już był następny dzień. To był rzeczywiście wrzesień. Ten pan po prostu powiedział, że on nie ma tutaj warunków na to, żeby zmienić mi opatrunek, a wiedział, że to są bardzo poważne [rany] i zaprowadził mnie do jakiegoś znajomego lekarza. Nawet chyba byłam u niego ze strunami [głosowymi]. On mnie chyba nawet nie rozpoznał, bo jak taka masa… Pamiętałam go, ale teraz akurat zapomniałam. Ten pan bardzo ciekawie zareagował, bo myśmy się tam troszeczkę [przebrały] u tego „wujka”, którego Elka nazywała „wujciem”… Oni nam dali coś do wymiany, żeby nie chodzić w mokrym, a poza tym to było przecież brudne. Myśmy się troszeczkę obmyły.
Lekarz powiedział: „Dziecko, dlaczego tyś sobie paznokci nie obcięła? Zwierzęta z was zrobili”. Mówię: „Proszę pana doktora, ja nie miałam nożyczek, a dopiero wyszłam z kanału”. Pierwsza rzecz, to pan doktor obciął mi paznokcie. Uważam, że to jest piękne. Zdjął mi to wszystko, co było brudne, to wyrzucił. Poza tym chwała jemu na wysokości – on mi wyjął jeszcze jeden odłamek i powiedział: „Dziecko! Ty byłaś o krok od śmierci”. Mam [teraz po tym] taką małą dziurkę. Chciałam jeszcze powiedzieć, że opatrzył mnie jak trzeba. Pan doktor powiedział, że nie mam na co liczyć, najwyżej plastyka, ale z plastyką też mi się nie udało. Zrobił, co trzeba. Z podziękowaniem wyszliśmy stamtąd. Pan „wujcio” zaprowadził mnie na Moniuszki do szpitala i tam mnie przetrzymali tydzień, a potem powiedzieli, że mam zdrowe nogi, to mogę sobie pójść.
Akurat tak się zdarzyło, że trafiłam na dziewczynę, która chodziła do… Może ona była w harcerstwie i stąd mnie znała. Ona była w naszej [szkole], tylko pierwszą klasę skończyła. Wtenczas kiedy Powstanie wybuchło, ona była po pierwszej klasie w gimnazjum. Tam leżał jej tata. On nawet miał normalny mundur wojskowy. Wypisali go też, bo nie działo mu się już nic złego. Ona załatwiła, że pójdę razem z nim. Rzeczywiście poszłam. Myśmy przeszli przez Aleje Jerozolimskie, bo tam było przejście. Nie wiem, czy to było na wysokości Kruczej.
Poszliśmy prosto Kruczą do Pięknej, skręciliśmy w kierunku Platerówny. Tam był rzeczywiście zrobiony szpital, szpital mający łóżka i wyposażenie, ale był pusty, dlatego że strzelali „gołębiarze”, czyli snajperzy. Myśmy z tym panem przenocowali tam noc. Żeśmy doszli do Platerki. Tam przybyła moja koleżanka Ewa Zawirska. Irka to była jej siostra, a Ewa to była moja koleżanka z klasy. Jak ona się dowiedziała, że… Możliwe, że komuś powiedziałam, a może Elka Polińska, jak dotarła do swojego taty na Hożą, to może tam coś przekazała. Ten tata poszedł do domu. On albo najpierw zawadził o dom, albo może nie miał już kontaktu ze swoim oddziałem.
Wtedy Ewa, bo to było Piusa 18, zabrała mnie do swojego rodzinnego domu.
- To było w okolicach pani szkoły?
Tak. Jeszcze potem mnie wyposażyła w takie harcerskie rozpinane ubranie, które nazywało się chyba obozówka, bo nie miałam właściwie… Muszę jeszcze powiedzieć o „wujciu”, że [jego] żona ofiarowała mi koktajlową suknię, tylko nie ubrałam się, a może i się ubrałam, z takimi dżetami. Tu biały łeb, tu suknia z dżetami. Chyba ją założyłam, jak szłam do Platerówny. Potem, jak Ewka mnie zabrała, to mnie już doprowadziła do naturalnej… To była bardzo długa suknia, tylko że pozwiązywałam to sznurkami i jakoś tam dotrwałam. Nie jestem pewna, jak to było, czy mi dali drugi drelich w szpitalu i w drelichu tam poszłam, a suknię jednak zabrałam. Suknię zabrałam i potem zrobiłam sobie do niezbyt pięknej twarzy, ale ładny kostiumik. Potem Ewka dotarła do pani Mielczarskiej, czyli dyrektorki szkoły Zofii Wołowskiej, i pani dyrektor dopiero doprowadziła mnie do czystościowej kultury, bo mnie zdezynfekowała od stóp do głów, z wyjątkiem głowy, bo jej się nie udało. Ona była mocno w latach, co prawda jeszcze zrobiła jakieś uzupełniające studia, tak że pracowała jako profesor na Uniwersytecie Poznańskim.
- Czy miała pani obrażenia poza twarzą i oparzeniami? Czy coś się stało pani w drodze pomiędzy Starówką a Śródmieściem?
W zasadzie nie było okazji, bo albo byłam w szpitalu... Inna rzecz, że jak leżałam [w szpitalu] „Pod Krzywą Latarnią”, to jak miałam oczy zasłonięte, leżałam w kojcu, bo chodziło o to, że kiedy mnie przyjęli „Pod Krzywą Latarnią”, żebym miała trochę spokoju, bo strasznie rozpaczałam, rzeczywiście.
Tak, płakałam. Nie będę udawała chojraka, ale teraz nie pozostaje nic innego, jak tylko się śmiać. Namacałam koło siebie kawał metalu, że jakby wpadło to przez okno, bo wszystkie szyby były tam wybite, to mogło wpaść, ale czy tak było, [to nie wiem]. Ten [ostatni] kawałek, co miałam, to doktor dał mi, żebym sobie schowała na pamiątkę, ale gdzieś mi się potem zawieruszył.
- Co widziała pani po drodze ze Starówki?
Mogę powiedzieć, że kawał drogi szłam kanałami. Nie dokończyłam myśli… Powiedziałam, że normalnie tylko ludzie chodzący mogli zejść do kanałów, a w mojej grupie, tuż kilka osób przede mną, przyjaciele nieśli chłopaka na noszach. On kilka razy wpadł w brudy. Potem, jak byłam w szpitalu na Moniuszki, to jemu robili kroplówkę solną, bo innych środków oni już nie mieli, a to miało ewentualnie uratować go od zakażenia.
- On pływał w kanale w ściekach?
Tak, wszystko… Czy one były rozpoznawalne czy nierozpoznawalne, ale wiadomo, co może być w kanałach.
- Jak wyglądała Warszawa, gdy wyszła pani z kanałów i przechodziła przez miasto?
To była noc. To, co szłam to trochę, to była… Były przedwojenne budynki, tak zwane drapacze chmur. One były poranione. Nie wiem, czy tam byli Niemcy, czy walczyli o każde piętro, bo coś takiego obiło mi się o uszy.
Strzały, naloty to oni uprawiają raczej w dzień.
- Czyli to była noc, ale było słychać strzały?
Tak, bo czasami na pozycyjnych było tak.
- Jak pani szła, czy strzelali snajperzy?
Nie, ten pan tak prowadził (mówię o „wujciu”), że nie zetknęłam się z przeszkodą w postaci zamachu.
- Czyli wybrał bezpieczną drogę?
Tak. Może tam rzeczywiście już oczyścili Powstańcy, może zdobyli jakiś odcinek, bo to też jest możliwe. To, co szłam z Moniuszki z ojcem młodej dziewczyny, to też na ogół było spokojnie, tylko przestrzegano, żeby głośno nie rozmawiać, bo nie odpowiadają, bo Niemcy mogą strzelać, że mogą się zainteresować, kto idzie. Jeśli chodzi o realne zagrożenie, to było zagrożenie, jak już właśnie doszliśmy do tego szpitala, który był niewykorzystany (mówię o Platerównie), to właśnie „gołębiarze” strzelali i czasami mogli strzelać ci, co posiadali tam
vis-à-vis [punkty], ale to jakoś bokiem, bo
vis-à-vis szkoły Wołowskiej były ich telefony.
- Czy miała pani kiedykolwiek broń w ręce?
Na ćwiczeniach.
Nie.
- Co się działo po tym, jak spędzili państwo noc w opuszczonym szpitalu?
Mi się wydaje, że on poszedł do domu albo do swojego oddziału, bo on na razie zatrzymał się tam na jedną noc. Właśnie on mnie uczulił, że jak będę chodziła, to raczej muszę chodzić na czworakach, żeby nie widział mnie snajper z dachu. Ponieważ potem znalazłam się u Ewy, to problem… I chyba nie sądzę, żeby ten szpital był wykorzystany.
U Ewy byłam kilka dni, bo u nich oni niemal sami nie jedli, tylko chcieli mnie nakarmić.
- Jaki był wtedy stan pani zdrowia? Czy już widziała pani normalnie?
Nie, jeszcze bardzo długo nie [widziałam normalnie]. Bardzo długo widziałam na czerwono, to znaczy mogłam rozpoznawać, kto do mnie mówi, ale w każdym razie to nie był obraz na tyle ostry, żeby [powiedzieć, że normalnie widzę]. I teraz mam kłopoty ze wzrokiem.
- Co się stało po tym, jak Warszawa się poddała, jak Powstanie zostało zakończone, jak podpisano umowę w Ożarowie? Co pani czuła wtedy? Co się działo?
W imieniu społeczeństwa warszawskiego odetchnęłam z ulgą, bo uważałam, że to jest sprawa konkretna, jasna, niezachwycająca, niesatysfakcjonująca, ale…
- Czy było warto brać w tym udział?
Twierdzę, że skoro nie było innego wyboru…
Właśnie.
- Co się stało z nadzieją, jak Powstanie upadło? Była jeszcze czy nie?
Zakładało się nadzieję od sojuszników.
- Czyli wierzyli państwo, że Rosjanie pomogą?
Nie Rosjanie. Myślałam, że Ameryka, Anglia.
- Mimo że Rosjanie byli po drugiej stronie Wisły, nie zakładali państwo, że oni pomogą?
Przyznam szczerze, że wyłączam wyobraźnię, chyba wyłączyłam wtenczas wyobraźnię.
- Co się stało w momencie, gdy miała pani wyłączona wyobraźnię? Po prostu pani trwała?
Tak.
- Czekała pani na to, co będzie?
Tak. Wtenczas miałam jedyne pragnienie – wrócić do mamy, bo byłam jej jedynaczką i uważałam, że córka jest taka, jaka jest, ale w każdym bądź razie [mama] nie będzie samotna.
- Czy w czasie trwania Powstania udało się pani skontaktować z rodzicami, z ciotką?
Nie, takiej możliwości nie było.
- Kiedy dotarła pani do domu?
Do domu… Wtenczas, kiedy wyszliśmy z Warszawy…
- Wychodziła pani jako cywil?
Tak, jako cywil, Elka zresztą też.
Tak. Jak dojechaliśmy do Pruszkowa, to Elka usłyszała, to znaczy wysiadłyśmy i ona usłyszała, że ktoś zawołał: „Irmina Żakówna, pseudonim »Ognik«”. Wzięła mnie i podprowadziła do jakiejś kobiety. Patrzę, a ta kobieta w takim szynelu jak chodziły Niemki z niemieckiej służby kobiecej. Ona mnie chwyciła za rękę. Mówię: „Co pani ode mnie chce?! Niech mnie pani puści, bo ja chcę do mamy”. Tak właśnie zareagowałam. Jak tak powiedziałam, bo ona powiedziała: „Cicho, bo ja cię zaprowadzę do mamy”. Okazało się, że to jest wykwalifikowana pielęgniarka i ona pracowała w tym obozie.
- Gdzie państwo byli po wyjściu z Warszawy? Gdzie ta kobieta panią znalazła?
Ta pielęgniarka znalazła mnie tam, gdzie żeśmy wysiadały, czyli na peronie. Elka usłyszała tą kobietę, zidentyfikowała i podprowadziła mnie, [mówiąc]: „Ta pani coś od ciebie chce, bo twoje nazwisko i pseudonim wołała”. Okazało się, że to jest siostra właściciela sklepu, który miał przy targu pruszkowskim, tam gdzie było targowisko i mama dostarczała jemu warzywa i różne rzeczy.
- Stąd znała się z tą kobietą?
Tak. Ten pan był zresztą bardzo życzliwy mamie. Mama zresztą nie była zupełnie wiejską kobietą, bo jednak na pensji pani Jasińskiej w Pruszkowie zrobiła małą maturę, potem skończyła trzy lata kursów kupieckich, tak że mama była trochę przygotowana i miała aspiracje.
- I w momencie wybuchu wojny musiała sobie sama poradzić bez męża.
Tak i kupa ludzi, których w naszym domu było pełno, i nauczycielki…
Warszawa, 30 marca 2011 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rejmak
Kontynuacja nagrania przeprowadzona 16 maja 2011 roku w Warszawie. Rozmowę prowadziła Małgorzata Rejmak
- Proszę opowiedzieć o tym, jak znalazła się pani w Pruszkowie.
W Pruszkowie znalazłam się na skutek decyzji Niemców. Po prostu kazali ludności Warszawy opuścić miasto. Szliśmy pieszo od placu Zbawiciela aż do Dworca Zachodniego. Potem załadowano nas w pociąg.
- Czy to był zwykły pociąg?
Tego już nie powiem, bo to by wymagało szczegółów. Nawet nie wiem, czy tam były miejsca siedzące. Docelowo znaleźliśmy się w Pruszkowie na dworcu. Naraz ktoś zwrócił moją uwagę, że wywołują moje nazwisko i pseudonim.
- Jaki miała pani pseudonim?
Pseudonim „Ognik”. Jak podeszłam do osoby, która mnie wywoływała, to przeraziłam się. Myślałam, że mam do czynienia z Niemką i że ona chce coś ze mną zrobić, że mnie gdzieś zabierze. Zaprotestowałam: „Co pani ode mnie chce?”. Wówczas ona powiedziała, żebym była cicho i że mnie zaprowadzi do mamy. Bo ja powiedziałam, że chcę do mamy.
- Jak długo nie widziała pani swojej mamy?
Od 30 lipca.
Tak, od 30 lipca do 10 października.
- Czy miała pani od niej wiadomości? Wiedziała pani, że wszystko w domu jest w porządku?
Żadnego pojęcia nie miałam, co dzieje się w Nadarzynie. Po prostu taka wiedza była nieosiągalna w warunkach powstańczych. Wtenczas, kiedy zetknęłam się z osobą wywołującą moje nazwisko, powiedziałam, że chcę zabrać swoją przyjaciółkę. Zdecydowałam się na pójście, jak ona powiedziała, że mnie zaprowadzi do matki. Zdecydowałam się poddać jej działaniom.
Tak. Zaufałam. Ela też podeszła do nas. Ta osoba przedstawiła się, że jest pielęgniarką i pracuje z nadania jej władz lekarskich na terenie obozu pruszkowskiego. Zabrała nas. Czy peron był już na terenie obozu pruszkowskiego (tego przechodniego), czy tylko to był jeden z przystanków – szczegółów nie pamiętam. Pielęgniarka zaprowadziła nas do niezaludnionego jeszcze baraku. Proces sie jeszcze toczył. Proces wysiedlania warszawiaków toczył się, dopiero się właściwie prawie zaczął. To trwało dłuższy czas. Spędziłyśmy tam, powiedzmy, dwie doby. Oczywiście jako ranna byłam bardziej wiarygodnym [pacjentem]. Była uzasadniona [opieka pielęgniarki].
- Jak się pani wtedy czuła? Była pani po ciężkim przeżyciu.
W ogóle się nie czułam. W ogóle nie wiedziałam, co się właściwie dzieje, tak na dobrą [sprawę].
- Jak wtedy było z widzeniem na drugie oko? Na początku po odniesieniu rany widziała pani na czerwono. Czy wtedy się poprawiło? Czy zaczęła pani wracać do zdrowia?
W jakimś sensie na pewno tak, bo jeszcze do momentu wyjścia z Warszawy upłynął też jakiś czas. Co najmniej do początku października […]. [Jeśli chodzi o] Elę, moją przyjaciółkę, to pielęgniarka zadbała o [pretekst]. Po prostu założyła jej opatrunek na rękę i kazała trzymać na temblaku. Właściwie upozorowała zranienie, inwalidztwo czy coś takiego. Tak przetrwałyśmy – pi razy oko, jak to się mówi – dwie doby. Na noc zostawiała nas we własnym towarzystwie. To znaczy w tym baraku były jeszcze jakieś osoby, ale one też się nie ujawniały. Każdy siedział cicho, bo takie było zalecenie, żeby nie robić żadnego hałasu, bo to może skomplikować wyprowadzenie nas z takiej sytuacji.
- W jakim była pani wtedy nastroju? To było tuż po upadku Powstania…
Raczej myślałam o tym, żeby się wydostać z tej, na pewno trudnej, sytuacji. Tutaj była moja wyobraźnia za mała, co może się ze mną stać.
W każdym razie nie było mi łatwo.
Bez obliczania godzin byłyśmy tam dwie doby. W pewnym momencie powiedziała, że wychodzimy. Myśmy z nią wyszły.
- Czy nikt państwa nie zatrzymywał?
Ten barak jeszcze nie był pod żadną kontrolą. Nie był zaludniony, właściwie nie było sytuacji, gdzie ktoś mógłby nas zdemaskować. Myśmy wyszły bocznym wyjściem. Ela jak zwykle porywcza. Jak tylko znalazłyśmy się za bramką, to zaczęła podskakiwać. Niosła swój bagaż właśnie w tej prawej – niby rannej – ręce. Jakaś kobieta przechodziła i powiedziała: „Nie szarżujcie, nie szarżujcie, bo mogą wrócić”. Wówczas całkiem blady strach na nas padł. Wkrótce wyłoniła się moja mama ze swoją siostrą Zofią. Zaprowadziły nas do konnej furmanki i tym pojazdem już bezawaryjnie trafiłyśmy do domu.
- Czy pielęgniarka też z państwem pojechała?
Nie. Myśmy się z nią pożegnały. […]
- Jakie były nastroje w domu po spotkaniu z mamą?
Mama już od kogoś wiedziała, że byłam ranna. Ktoś musiał się wcześniej wydostać. Nawet nie wiem, czy moja grupa otwierała wyjście z Warszawy. Tak że mógł ktoś mnie ubiec i zgłosił się do naszego domu po to, żeby się po prostu schronić. Mama wiedziała. Natomiast moja babcia odbolała, że tak powiem, bardzo żywo przeżyła. Bardzo, bardzo lamentowała i wołała: „Po co ci to było?!” – i tak dalej… Dom był już przeładowany. Tam nie było właściwie gdzie palca wetknąć.
To były różne osoby. Od rodziny, po przyjaciół, aż do całkiem obcych.
- Czy pamięta pani, ile mogło być osób w domu?
[…] W każdym razie nie było gdzie się ruszyć, dom był spory. Pół domu zajmowała kuchnia, dlatego że we wcześniejszym okresie, kiedy ten dom stanął, tam była szkoła, klasa. Pół domu to była jedna wielka sala. Potem dopiero, jak dziadkowie wrócili, to powstała kuchnia i tak dalej… W każdym razie tak to wyglądało. Druga część domu to był korytarz, potem był duży [pokój] – to się nazywało „stołowy” – i niewielka sypialnia. Wtenczas, kiedy była szkoła w naszym budynku, mieszkali tam nauczyciele. Potem, jak dziadkowie wrócili, dopiero to się zmieniło. […]
- Wcześniej, w czasie okupacji pani mama zapewniała schronienie różnym osobom. Ludzie wiedzieli, że mogą się czuć bezpiecznie.
Tak, na ile w ogóle można było [czuć się bezpiecznie]. Niemców, nawet w sytuacji pewnego odwrotu, trudno nazwać niezauważalnymi i lekceważyć ich obecność.
- Jak wyglądała sytuacja w Nadarzynie tuż po upadku Powstania?
Przede wszystkim Niemcy polowali na warszawiaków. Część, kto się dał złapać, tego wywozili na roboty do Niemiec, bo tam odczuwali rąk do pracy. Innych wywozili do kopania okopów. Nie wiem, czy oni mieli jeszcze nadzieję na wojnę pozycyjną, trudno mi wyrokować. W każdym razie na takich okopach zginęła jedna z mieszkanek. Zresztą jedyne dziecko swojej matki.
Ktoś mi opowiadał, że musiała zginąć od postrzału. Przecież już wtenczas, mam wrażenie, że była jakaś penetracja niebios ze strony radzieckiej. Do jej matki bałam się nawet przystąpić, bo była bardzo porywcza. Tak że nie wiem, jak ta córka z nią wytrzymywała. […]
- Co się stało z osobami, które były u państwa w domu? Schroniło się tam bardzo dużo osób.
Tak. U nas wtenczas rzadko pojawiali się Niemcy, żeby penetrować. Najczęściej do nas przychodzili (zresztą zleceniem sołtysa), że chcą kwaterę. Były takie, zwłaszcza w początkowym okresie. W czasie po Powstaniu wizyty „po kwaterę” były dość rzadkie albo nie było żadnych.
- Jak się zachowywali, jak przychodzili?
Chciałam powiedzieć, że ci, co mieszkali u nas, starali się być niewidzialni. Chowali się do stodoły, do stajni, nawet jeden młody człowiek wszedł do sławojki, czyli do ubikacji. Dobrze, że u nas była wybetonowana, to stanął na krawędziach, a ci, co tam przychodzili, robili swoje. Sam się do tego przyznał. Babcia zapytała: „Władek, gdzieś ty siedział?”. On wprawdzie nie był warszawiakiem, ale młodym chłopakiem, który mógł być zagarnięty do wywózki. Poza tym mieliśmy nad stajnią stryszek zakamuflowany. Tam przez dłuższy czas siedziały króliki. Wejście było wycięte. Przede wszystkim deski, które zasłaniały strop, były bardzo szerokie. Tak że jak się wycięło jedną deskę, to i mężczyzna też przez tę dziurę wszedł. Deska była umocowana na skórkach zwierzęcych, może trochę grubszych jak z końskiej uprzęży. Nie było tam w ogóle haczyka. Wszyscy, którym zagrażała ewentualna wywózka, tam właśnie przesiadywali. Wejście było po małej drabince, która (jeśli się wszyscy tam już znaleźli), była wciągana do wewnątrz. [Nie było śladu], że tam coś może być. […] Wtenczas ludzie tam siedzieli łącznie z Elką. Była, powiedzmy, narażona (jako nie inwalidka) na wywiezienie. Kiedy Niemiec ryknął: „Drabina natychmiast!”, to babcia powiedziała słodkim głosem: „Ach, proszę bardzo!” i porwała najcięższą drabinę ze stodoły i zaniosła na wejście na strych domu mieszkalnego. Ci Niemcy tak zgłupieli, że rzeczywiście wleźli tam, spenetrowali [strych] i wyszli. Na tym się, że tak powiem, ich śledztwo skończyło. Uważam, że to jest warte zapamiętania, że babcia (bądź co bądź w tak zwanym zaawansowanym wieku) była zdecydowanie bardziej przytomna niż ja teraz.
Wszyscy trwali w przekonaniu, że ja (jako inwalidka) od wywózki jestem bezpieczna. Nic bardziej mylnego. Musiałam wyjść do ośrodka zdrowia. Wyrosło mi na przykład tak zwane dzikie mięso. To trzeba było zoperować. To się cięło nożyczkami, lała się krew. To było wyrwane do kości. Nie pamiętam, w jakim momencie Niemiec mnie zdjął, jak to się mówi. Mogłam być na przykład w aptece, która była przy rynku. Już Niemiec mnie prowadził pod karabinem. Byłam już w zaawansowanym zasięgu w stosunku do jezdni. Naraz słyszę: „Irmina! Gdzie idziesz?! Natychmiast wracaj!”. Okazało się na szczęście, że mamy siostra, która w tym czasie pracowała […] szła z młyna na przerwę obiadową. Stanęłam jak wryta. Najchętniej byłabym się jej rzuciła w ramiona. Nie mogłam tgo zrobić, bo prawdopodobnie Niemiec by tej broni użył. Szłam w jej kierunku. Co kroczek, to i on kroczek. Co kroczek – on kroczek. Tak żeśmy sobie [szli]. W końcu ciotka nie wytrzymała i podeszła do nas. Zaczęła Niemca besztać. Po prostu na tyle dobrze znała niemiecki, że go zwymyślała. Co on sobie wyobraża, że on teraz będzie walczył z dziećmi? Rzeczywiście wtenczas wyglądałam dość marnie. Jak ciotka krzyczała, on stał jak… baran. Podobno Niemców do pewnego stopnia ujarzmiał krzyk.
- Czyli wiedziała, jak z nim rozmawiać, żeby panią uratować.
Tak. W pewnym momencie krzyknął:
Raus! Myśmy zostały same, a on poszedł.
- Czy to była najmłodsza siostra mamy?
Najmłodsza siostra. Była przewodniczącą Wojskowej Służby Kobiet na tym terenie. […] Jest jeszcze jedno godne uwagi, jeśli chodzi o Niemców. Ostatni Niemiec wyszedł z naszego domu 17 stycznia 1945 roku. Przybyli do naszego domu mocno w okolicy godziny dwudziestej czwartej. Przywieźli pół prosiaka.Oczywiście kobiety wstały na przywitanie tych panów. Było ich kilku.
Niemcy. […] Kazali sobie to wszystko usmażyć, upichcić i co tam jeszcze… Owszem, dwie panie zajęły się. Wszystko im zrobiły. Można powiedzieć, [że żarli]. Trudno nazwać to jedzeniem, ale byli bardzo wygłodzeni. Potem chyba na siedząco posnęli. Byłam [wtedy] w domu, ale wiem to z relacji mamy i babci, z drugiej ręki. Mama przyszła i powiedziała, żeby broń Boże któraś z nas wyszła do kuchni, bo są Niemcy.
- Czy to byli żołnierze niemieccy?
Tak. Z karabinami. Posnęli, byli bardzo zmęczeni.
- Nie zachowywali się agresywnie, tylko byli po prostu zmęczeni i chcieli jeść?
Tak, właśnie to było i dziwne, i jednocześnie zrozumiałe. To był właściwie koniec ich pobytu w naszym kraju. Gdzieś nad ranem powstała w Nadarzynie strzelanina. Oni się zerwali, wszystko, co było po prosiaku, zabrali ze sobą. Tak że absolutnie nic [nie zostało]. Nikt nawet nie pretendował do tego. Oni po prostu wyskoczyli z domu jak zwariowani. Strzelanina utrzymała się trochę dłużej. Potem okazało się, że to była jakaś utarczka, może z naszą konspiracją. W każdym razie zginął chłopak, Polak, który nawet nie wiem, czy należał do konspiracji, ale broń w domu u nich była. Tyle czasu się uchowali. Ale niestety może ostrzelany, może miał pecha – w każdym razie ten człowiek zginął. […] Tak historia z Niemcami się skończyła.
- Czy jeszcze potem widziała pani niemieckich żołnierzy, czy to był ostatni moment?
Właściwie nie przypominam sobie, żeby oni tutaj jeszcze [byli]. Konspiracja prowadziła obserwacje odpływu pojazdów niemieckich; trwało to przeważnie nocą. Ktoś zawsze stał w oknie i zapisywał liczbę pojazdów.
- Jak rysowała się sytuacja w pani domu? Czy cały czas był przeludniony, czy część ludzi zaczęła wyjeżdżać?
Właściwie dopiero ostatni Niemcy wyszli rano, 17 stycznia 1945 roku, bo to już jest 1945 rok. Na pewno zaczęło się wyludniać od razu 17 stycznia, bo wszyscy dążyli, żeby dostać się do Warszawy. Różnie ich losy się układały. Część wracała do nas, bo budynki były zniszczone. Nie wszystkie budynki (jak myśmy wychodzili) były nie do użytku. [Niemcy] wypalali, wyniszczali, bo chcieli Warszawę zrównać z ziemią, żeby przestała istnieć.
- Czy życie w domu wracało do normy? Jak się pani czuła?
[…] Chciałam powiedzieć, ile osób u nas zamieszkiwało. Oczywiście oni nie byli wszyscy w domu, bo nocowali i w stodole, i gdzie się tylko dało, na stryszku króliczym. To wszystko trwało nadal, przynajmniej do 17 stycznia. Jeśli chodzi o liczbę osób, które przechodziły przez nasz dom, to dla wyobrażenia sobie rozmiarów wrócę do poprzedniego roku, do grudnia, czyli do 24 grudnia, do Wigilii. Do stołu siadło ponad czterdzieści osób. Niektórzy mieli pieniądze, to mogli sobie chleb kupić. Inni przychodzili na obiady, na zupkę taką czy inną. Babcia kiedyś dostała prawie spazmów, jak któryś garnek zupy gotowała.
- Czy Wigilia była w kuchni? Zmieściliście się państwo?
Tak. Jeszcze muszę wrócić do Niemców. Nie pamiętam dokładnie, czy to było jeszcze w grudniu, czy już w styczniu, czyli w ciągu siedemastu czy szesnastu dni. Mieli w lasach magazyn z amunicją. Zdetonowali to chyba właśnie pośrodku tych siedemnastu dni stycznia. To był taka ogromna siła wybuchu, że w kuchni wypadło pół ściany. To był szereg wybuchów. Zresztą Niemcy nie wszystko zniszczyli.
- Czy po tym, jak mieszkańcy zaczęli opuszczać państwa dom po 17 stycznia, życie zaczęło wracać do normalności?
Jeszcze to nie było całkowicie możliwe. […] Wszyscy lokatorzy nie wyjechali. W każdym razie wiem, że to było 17 albo 18 stycznia. Przyjaciółka mojej ciotki Zofii postanowiła pojechać do Warszawy natychmiast, żeby ratować zostawione tam wartości […]. Namówione przez nią (i ciotka optowała za tym) mama i ja pojechałyśmy do Warszawy któregoś z tych dni – 17 albo 18 stycznia. Prawie natychmiast.
Jeszcze niektóre budynki Alej Jerozolimskich stały. Myśmy chcieli wjechać w kierunku Poznańskiej, bo oni tam mieli cukiernię. Ukryli tam jakoś i chcieli sprawdzić, czy to w ogóle jest. Rzeczywiście dotarliśmy tam, ale w międzyczasie kazano zjeżdżać z jezdni, bo był przemarsz polskich żołnierzy (w polskich mundurach, powiedzmy, bo trudno to było utożsamić). Jak żeśmy dotarły na miejsce, to mieszkanie, które zajmowali w podwórku, było chyba wypalone. Ocalała tylko pracownia. Oni w tej pracowni pod kafelkami rzeczywiście mieli coś ukrytego. Nigdy się nie dowiedziałam, ale sobie wyobrażałam, że to musiały być spore wartości.
- Czy potem została pani w Warszawie?
Nie, mama nie chciała zostawać w Warszawie. Nawet nie wiem, czy Maryla (przyjaciółka mojej ciotki) wróciła, czy jednak zanocowała w pracowni.
- Jak panie podróżowały między Nadarzynem a Warszawą?
Furmanką. Mieliśmy konia. Był jeszcze utrzymany w bardzo dobrym stanie. Zresztą chłopak, który się ukrywał w sławojce, był furmanem.
- Wróciły panie do Nadarzyna?
Zanocowałyśmy […] w Raszynie. Miałyśmy rodzinę po ojcu i u którejś z ciotek myśmy nocowały. Nie wiem, czy Maryla była przy tym. […]
- Proszę opowiedzieć o codziennym życiu. Już po tym, jak lokatorzy opuszczali państwa dom.
Po przyjaciołach – żołnierzach radzieckich – właściwie nie należało się spodziewać [niczego dobrego]. Co prawda nie tak za bardzo. Tego dnia, czyli 17 stycznia, jak Niemcy w szybkich abcugach opuścili nasz dom, poszłam do kościoła. Mama w pewnym momencie przyszła do mnie i powiedziała, że: „Już ruscy weszli”.
Do Nadarzyna już ruscy weszli. Wróciłam z mamą po nabożeństwie do domu. W domu zastałam taki widok, że na środku kuchni w uniformie właściwie ni to żółtym, ni to brązowym smukły, raczej młody człowiek trzymał buteleczkę, żądał wódki, bo przecież trzeba spełnić toast za zwycięzców. Babcia mu tłumaczyła (bo była w domu, zanim myśmy wróciły), że u nas wódki nie ma, bo wszystko Niemcy wypili. Jakoś się z tym pogodził. Był wesolutki, bardzo wesolutki.
Nie, nie groził. W każdym razie oddtańczył trepaka w podskokach i z tej buteleczki wypił. Wówczas w kuchni zrobiło się eterycznie. To znaczy po prostu eter – nie żałował sobie. Potem waniało w pomieszczeniu. Powiedziałam: „Mamo, przecież to jest niemożliwe”. Okazało się, że wiele osób to potwierdzało.
- Czy Rosjanie zagościli w Nadarzynie na stałe?
Na pewno mieli coś do czynienia z młynem, w którym ciotka pracowała. To znaczy traktowali to jako mienie niczyje. Jeszcze właściwie nie zadziałali, bo młyn miał zostać dla wzbogacenia Polski, został zniszczony przez naszych. Nie mogli się pogodzić, kto się ma na tym bogacić. W końcu potem to podpalili. Właściciel urodził się i wychował w Polsce, ale podpisał
Volkslistę, a potem
Reichslistę, jak Niemcy weszli. Tak że naszą rodzinę znał i dlatego ciotka dostała tam zatrudnienie, żeby miała z czego żyć. Była tam kasjerką po skończonej handlówce, zresztą pracowała tutaj na poczcie. […] Rosjanie rychło wywieźli bardzo dobre wyposażenie młyna. To była najlepsza mąka w okolicy. Tutaj młynów było sporo. To tyle, jeśli chodzi o niemieckie, powiedzmy, [czasy]. […]
- Jak zachowywali się Rosjanie?
[Pierwszy Rosjanin, który się pojawił w naszym domu,] był właściwie niegroźny. Potem przepływali przez nasz dom w jakiś sposób. Któregoś wieczoru tak się złożyło, że sobie zażądali (akurat ci, którzy zatrzymali się na noc w naszym domu), żebyśmy razem zasiedli do stołu. Elżbieta kręciła się, trochę przysiadała obok, bo jeden z żołnierzy sobie zażyczył, żeby usiadła koło niego. Z kolei ja siedziałam na kanapie. Jeden z nich usiadł koło mnie. Zaczęli chwalić swój kraj, że jest bogaty, piękny, w ogóle nadzwyczajny i powinniśmy im być wdzięczni, że nas uratowali przed Niemcami i tak dalej – można byłoby długo. Oni jednak mieli alkohol. [Jeden] powiedział do Elki: „Najchętniej bym ciebie zabrał ze sobą do Związku Radzieckiego”. Elka, niewiele myśląc pokazała mu [figę z makiem]. Co to się działo, to coś niesamowitego! „A taka, nietaka! Ja za nią krew przelewał, a ona mi dulu skazała!”. Koniecznie: „Ja ją ubiju! Ubiju! Ubiju! Ubiju! Ubiju!”. Ten, co siedział koło mnie, uspokajał go. Babcia, świetnie znająca rosyjski, mama tak samo, że to jest głupi dzieciak, który nie wie, że u nas się częstuje figą na porządku dziennym. Okazało się potem (bo one były w Rosji), że tam mogą się pozabijać właśnie, jeśli im ktoś „dulu skazał”. […]
- Jak wyglądało codzienne życie?
Moja mama jeździła na targ. To był jeszcze okres zimowy. W kopcach mieliśmy sporo różnego rodzaju [warzyw]: kalafiory, kapusta, kartole i tak dalej […]. Dość, że mama, jeżdżąc do Pruszkowa, w dalszym ciągu jeździła we wtorki i piątki. Powiedziała, że tam są nauczyciele ze szkół warszawskich i prowadzą różne komplety. Luty był jeszcze dość zimny. W szybkich abcugach, w szybkim tempie (marzec, kwiecień, maj, czerwiec) w cztery miesiące zrobiłam czwartą klasę. Dostałam od nauczycieli świadectwo z Gimnazjum imienia Juliusza Słowackiego na Wawelskiej. Zresztą we wrześniu 1945 roku rozpoczęłam tam dalszą naukę w pierwszej licealnej.
- Wtedy mieszkała już pani w Warszawie?
Nie. Było różnie. Był Pruszków, jeździło się tak zwanymi doczkami. To były zadaszone przewozowe pojazdy, pewno rosyjskie, może nawet Stany Zjednoczone wyposażyły w takie pojazdy, bo one były bardzo sprawne. Były zadaszone plandekami. Tylko się zapełniło – przewozili, zapełniło – przewozili. Jeździłam trochę do domu, trochę mieszkałam u tej samej pani, u której mieszkałam na Hożej. Wtenczas tam byłam. Mieszkałam przed Powstaniem, ale zwiedziłam go wtenczas, kiedy byłam w Warszawie – [budynek] był zrównany z ziemią.
- Ile lat pani wtedy miała?
Prawie dwadzieścia.
- Czyli maturę zrobiła pani bez większego opóźnienia.
Tak.
- Co się z panią potem działo?
Prezes koła rodzicielskiego w Gimnazjum I Liceum imienia Juliusza Słowackiego na Wawelskiej zainteresował się moim losem i namawiał mnie, żebym się starała o rentę inwalidzką. […] To był mecenas Świdziński. To jest czerwiec 1947 roku. Postanowiłam studiować. Miałam studiować co innego na życzenie mojej mamy. Nie wiem, czy to było szczere, czy nieszczere, w każdym razie… przedstawiciel komisji naboru na farmację powiedział, że przy takim wzroku nie mogę być farmaceutą.
- Czy pani mama chciała, żeby była pani farmaceutą?
Tak. Chemię lubiłam, ale specjalnie nie miałam takich ambicji.
- Jaki kierunek pani wybrała?
Złożyłam papiery na wydziale humanistycznym Uniwersytetu Warszawskiego, sekcja historia.
- Było widać, że była pani ranna podczas wojny. Czy nikt pani o to nie pytał? Nie interesowały się panią służby?
Były takie ciągoty, ale nie wiem, czy cały duch polskości poupadał we wszystkich po kolei, aspirujących do jakichś… wyróżnień, żeby zdobyć wielką sławę. […] Musiałam pracować. Pracowałam w latach 1948 do 31 grudnia 1950 roku w „Metalexporcie”. To była eksportowa (jak sama nazwa wskazuje) instytucja, zupełnie świeża, i wysyłali przeważnie urządzenia elektryczne. Handlowali i pociągami.
- Co pani robiła w tej firmie?
Byłam jako kontystka. Pracowałam w dziale rozliczania akredytyw towarem, który był wysyłany szczególnie do Jugosławii, tak zwane rurki bergmanowskie produkowane w Ożarowie.
- Jak wyglądały studia? Czy pytali panią o AK?
To jeszcze chyba nie były te czasy. Owszem, już były osoby zaangażowane w politykę. Ponieważ pracowałam, to mi to nie ułatwiało studiów.
- Czy pracowała pani na cały etat?
W „Metalexporcie” tak. Do 1950 roku jeszcze w ramach studiów. Udzielałam korepetycji, jeśli przestałam pracować. W każdym razie jeszcze tkwiłam w studiach. Tak dotrwałam do 1952 roku. Ponieważ przed wojną były studia czteroletnie, to miałam nadzieję na ewentualne roczne przedłużenie. Nic z tych rzeczy. Wprawdze zgłosiłam się do Ministerstwa Oświaty czy [Ministerstwa] Szkolnictwa Wyższego (czy jak to się wtenczas nazywało), żeby mi umożliwili napisanie pracy magisterskiej. Zaliczyłam wszystko prócz pracy magisterskiej.
Ze względu na to, że pracowałam. Musiałam się utrzymywać. Wszystko mnie jednak absorbowało.
Nie wyrazili zgody na przedłużenie. Natomiast przedłużali na przykład nauczycielom.
- Czy dawali jakieś argumenty tej odmowy? W końcu pani pracowała…
Ale tego wtenczas [nie uznawali]. Przechodzili z systemu czteroletniego na system pięcioletni, więc to były studia dwuetapowe. Nie mogli więc dla mnie angażować profesorów i tak dalej. Musiałabym się albo cofnąć, albo [co innego]. W każdym razie studia zakończyłam. Studiowałam od września 1947 roku do 1952 roku, do lipca. To był tak zwany dyplom zawodowy. Uzyskałam jednocześnie skierowanie do pracy w Bibliotece Publicznej Miasta Stołecznego Warszawy na Koszykowej. Pracowałam tam od 1 lipca 1952 roku do 30 grudnia 1983 roku. W tym trzynaście lat jako kustosz w głównej bibliotece.
- Czy w czasie po studiach wypytywano panią o okres Powstania? O czas wojny?
Spotkałam się z różnymi dokuczliwościami. Podam przykład. To było wówczas, kiedy już troszeczkę się coś unormowało. Początkowo, mówiąc szczerze, był po prostu bałagan. W bibliotece na Koszykowej, kiedy zaczęłam pracować, bibliotekarkami były po prostu woźne, sprzątaczki i tak dalej. Dlatego pchali [absolwentów]. Zależało im, żeby przynajmniej jakiś fachowiec był. Żeby był i czytaty, i pisaty. W latach 1945-1989 w różnym stopniu byłam
persona non grata pod względem politycznym. Zawsze coś mnie tam spotykało. Kiedy przywrócono możliwość ubiegania się o rentę inwalidzką (lata siedemdziesiąte; według mnie, to był rok 1973) […] trzeba było zapisać się do ZBoWiD-u, Związku Bojowników o Wolność i Demokrację. Powiedziałam, że należałam do harcerstwa. Wówczas facet, który się miał mną zainteresować, zapytał: „Czy pani należała do harcerstwa faszystowskiego?”. Mówię: „Proszę pana. Przysięgam, że do Hitlerjugend nie należałam”. Ten się chyba nawet trochę zarumienił. […]
- Czy to była pierwsza szykana?
To nie była może pierwsza, ale akurat może wyrazista.
- Czy jeszcze ktoś pytał o pani historię? O okoliczności, w jakich była pani ranna? W tym czasie były przecież represje.
Owszem, o to pytano, ale niekoniecznie w aspekcie zjadliwym. […] Takie rzeczy, przyznam się, wyraziście nie [utkwiły mi w pamięci]. Były natomiast dokuczliwości pod względem mojego utraconego wdzięku i urody. Zdawałoby się, że Polak, tu mieszkający… Jechałam autobusem z pracy i siedzi famuła na czteroosobowym [siedzeniu] i rajcują. Stoję. Mama już była w wieku dość zaawansowanym. Lubiła na przykład warszawski chleb, przywoziłam co najmniej sześć kilogramów z Warszawy. Naraz jeden do drugiego się pochyla i [mówi]: „I powiedz ty mi, dlaczego ta Irmina jest taka dumna z tego swojego ślepego oka”. To już drastyczność, właściwie głowa mała. […]
- Proszę powiedzieć, jak się potoczyło pani życie osobiste.
Właściwie też marnie. Mój małżonek bardzo pragnął się ze mną ożenić. To był 1957 rok w grudniu. Braliśmy ślub kościelny w jego parafii. Jakoś mi się zdawało, że to będzie mniej w ciżbie i nikt nie będzie latał za nami i oglądał, czy pasujemy do siebie, czy nie. Wzięłam ślub. Był wojskowym. Nawet jeździłam do niego.
- Czy jego historia splatała się z Powstaniem?
Raczej nie. Na ile jednak mnie omijały gorzkie słowa, to [dlatego], że Włodek był w wojsku w Poznaniu. Jeździłam tam. Miał swojego zwierzchnika. Jak byłam, to on starał się zbyt często z nami nie przebywać. […] Nie były to wyraźnie objawy. Dowódca przyjaźnił się z Włodkiem. Wszystko właściwie przechodziło dość bezboleśnie. Z tym że wszystko miało dość niefortunny przebieg, bo w 1959 roku… w marcu urodziłam w wojskowym szpitalu (który miał lepsze warunki leżenia) na Koszykowej martwe dziecko. Dlaczego? Dlatego że oni mnie kilkakrotnie odsyłali, że są za małe objawy porodu. Ciągle mówiłam, że mam bóle. Oni mnie odsyłali. Odesłali mnie 1 marca, jak się zgłosiłam za kategorycznym wymaganiem mojej prowadzącej ciążę. Odesłali mnie i kazali się zgłosić 8 marca. Potem jeszcze, jak już mnie przyjęli, to czekali do czwartku. W czwartek 12 marca urodziłam martwego chłopca, bo się udusił. Było cesarskie cięcie, bo już chyba padł na nich blady strach, że zabili kobietę.
- Czy wiedziała pani, dlaczego tak panią traktowali?
Nie chcieli mi wierzyć, kiedy powiedziałam, kiedy sprawa ciąży stała się w moim życiu aktualna, aktualana w sensie rzeczywistym, kiedy dostrzegłam objawy ciąży. Mój mąż przyjeżdżał raz na dwa tygodnie, więc to było jakoś obliczalne. Ale nie w miesiące, nie w tygodnie. […]
- Ma pani jeszcze córkę. Kiedy się urodziła?
Córka urodziła się 13 grudnia 1960 roku. Rok [później]. W międzyczasie (jeśli mówimy o szczegółach) była jeszcze jedna okazja, ale to już było samoistne odejście. Coś za wcześnie w stosunku do cesarskiego.
- W którym roku odeszła pani na emeryturę?
W 1983 roku. Czyli pracowałam tam trzydzieści jeden lat, o ile dobrze liczę.
Nadarzyn, 16 maja 2011 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rejmak