Barbara Bańkowska
Nazywam się Barbara Bańkowska, z domu Komendarczyk. Urodziłam się 1 stycznia 1936 roku w Warszawie.
- Proszę opowiedzieć parę słów o swojej rodzinie?
Rodzeństwa nie miałam, miałam tylko cioteczne rodzeństwo: brata ciotecznego i siostrę. Natomiast moja mama była uczestnikiem Powstania i mój ojczym, drugi mąż mojej matki też był uczestnikiem Powstania. Natomiast mój ojciec w 1940 roku został aresztowany i wywieziony do Oświęcimia, gdzie przeżył po prostu dzięki swojemu zawodowi, bo był fryzjerem. Wykonywał zawód na wszystkich esesmankach i esesmanach. Zresztą w Krakowie był potem świadkiem w procesie hitlerowskich oprawców.
- Wróćmy do czasów sprzed wojny. Proszę powiedzieć, gdzie pani mieszkała?
W okresie okupacji miałam dziewięć lat. Mieszkałam na ulicy Nowy Świat 12. W tej chwili jest tam słynny Biały Dom i Giełda Warszawska. Później, na rok czy półtora przed wybuchem Powstania przeniosłam się z matką na ulicę Żurawią 17 i tam byłam cały czas do końca Powstania.
- Czyli jeszcze przed okupacją mieszkała pani na Nowym Świecie?
Myśmy tam długo mieszkali. Tam mieszkali dziadkowie i moja matka, ciotki moje – to była dosyć spora rodzina. Mieszkaliśmy tam. Wiem, że przedtem rodzina mieszkała na Nowym Świecie 24. Tyle pamiętam. Raczej pamięcią sięgam, że cały okres przedokupacyjny to był Nowy Świat 12.
- Czy ma pani jakieś wspomnienia sprzed wybuchu wojny?
Jako dziecko pamiętam zabitego konia na rogu Nowego Światu i Alej Jerozolimskich. Tylko tyle. Widocznie zostało w pamięci dziecka, bo to dosyć wstrząsające. Natomiast z okresu okupacji pamiętam sporo.
- Czy mogłaby pani opowiedzieć o faktach, które utkwiły pani w pamięci?
Utkwił mi w pamięci przejazd Hitlera w Warszawie. Nie wolno nam było podejść do okien (a mieszkaliśmy na trzecim piętrze), jak przejeżdżał. Pamiętam oczywiście wybuch Powstania Warszawskiego. Doskonale pamiętam rozstrzeliwania w Warszawie. Jako dziecko nie chodziłam, ale moja matka (i w ogóle moja rodzina) chodziła tam, gdzie wieszali Polaków.
Nie pamiętam dokładnie, czy na Żytnią, [czy] gdzieś. W każdym razie chodzili, bo tam byli powieszeni Polacy. Potem widziałam te plakaty, obwieszczenia niemieckie z nazwiskami zabitych bądź powieszonych ludzi.
- Czy te egzekucje odbywały się często w takiej formie?
W Warszawie tak. Nie wiem jak [gdzie indziej], ale w Warszawie dosyć często, bo to mi utkwiło w pamięci. Z okresu przedpowstaniowego pamiętam zamach na Kutscherę. To było na rogu Alej Jerozolimskich przy „Café Club”. Z naszych okien widać było „Café Club” – to było na rogu Nowego Światu i Alej Jerozolimskich. […] Pamiętam, tam właśnie był zamach na Kutscherę.
- Czy ma pani wspomnienia z życia codziennego?
W ogóle pamiętam żydowskie dzieci. Teraz się zastanawiam, jak one przychodziły z getta do nas na Nowy Świat, gdzie przecież ciągle chodzili esesmani z tablicami żelaznymi. One przychodziły po jedzenie. Dom, gdzie mieszkałam, był domem o trzech podwórkach. Graniczył z Muzeum Narodowym. Żydowskie dzieci przychodziły do nas na jedzenie. Zresztą pamiętam, że mój dziadek pomagał Żydom. Teraz są o nas takie niesławne powiedzenia, o Polakach…
- Czy są jakieś rodzinne przekazy na ten temat?
Mieliśmy radio w domu i folksdojczka doniosła do Niemców, że u nas jest radio. Całe szczęście dziadka coś tknęło. Wziął radio pod pachę i o szóstej rano wyjechał z Warszawy. Myśmy mieli w Henrykowie pod Warszawą dom. Nie wiem, to się chyba odbiło [tym,], że aresztowali mojego ojca. Pamiętam aresztowanie ojca.
Przyszli esesmani w skórzanych (pamiętam jak dziś) płaszczach. Mój ojciec był damskim fryzjerem. Na rękach miał egzemę od farb. Jak mu się kazali ubrać i zabierali go, to matka tylko poprosiła, żeby mu mogła zabandażować ręce. Zabrali go na Pawiak. Potem do Oświęcimia. Wiedzieliśmy, że jest w Oświęcimiu, bo przychodziły listy. Rzadko, ale przychodziły. Ocenzurowane, ale przychodziły. Przeżył. Z Oświęcimia ich wywieźli w strefę amerykańską do Niemiec. Traf chciał, że się uratował. Wywozili więźniów do kopalni i zagazowywali. Ostatni pociąg, który miał odjechać, [został zaskoczony przez] nalot Amerykanów i tym sposobem [ojciec przeżył]. Ale potem tutaj był bardzo szykanowany.
- Jaki miała pani kontakt z rówieśnikami?
Chodziłam do szkoły najpierw na plac Trzech Krzyży, tam gdzie Instytut Głuchoniemych, a później na plac Teatralny, na Wierzbową 11. Adresy pamiętam. Ponieważ Nowym Światem jeździł tramwaj, to tylko tyle, że matka mnie wsadzała do tramwaju, a ja przed ratuszem wysiadałam i szłam do szkoły. Dzieci polskie chodziły ze mną. Nawet w poczcie harcerskiej (w której króciutko byłam) spotkałam swojego kolegę z klasy. Miał niemieckie nazwisko: Hubert Otto. Mieli cukiernię w Alejach Jerozolimskich, to pamiętam.
- Jak duża grupa się uczyła?
Tego nie powiem, nie pamiętam. To była chyba normalna klasa. To nie było tajne nauczanie. To była normalna szkoła, do której jeździłam na Wierzbową 11. Pamiętam chwile, […] kiedy jeździłam tramwajem. Kiedyś jeździłam naokoło, bo była łapanka i nie wolno nam było wysiąść z tramwaju.
Chyba nie zdawałam sobie sprawy jako dziecko. Nie zdawałam sobie z tego sprawy. Dopiero może później. Właściwie bać to się zaczęłam dopiero po wojnie. Ale nie [bałam się] ani w okresie okupacji, ani [Powstania]. Wiedziałam, że są Niemcy, mordują Polaków, że są rozstrzeliwania. Ale jakoś do mnie to [nie docierało]. Ale jak to dzieci – mówi się, że mają sztywne ucho, że wszystko słyszą. Rzeczywiście, dużo z domu [wiedziałam]. Nie mówiło się przy mnie oficjalnie, ale dziecko zawsze słyszało to, czego nie powinno słyszeć.
- Jak wyglądała sprawa z żywnością? Czy nie czuła pani głodu?
Może głodu jako takiego nie. Raz, że myśmy mieli dom poza Warszawą. Tam dziadek trochę [gospodarował]… Jak się zaczęły naloty w Warszawie, to myśmy tam [wyjechali]. Bo naloty były zawsze raczej piątek, sobota. Myśmy wyjeżdżali z Warszawy i to się mówiło, że jedziemy na wieś. Teraz to obszar wielkiej Warszawy. Raczej nie [było głodu]. Poza tym pamiętam, że naprzeciwko naszego domu był sklep Meinla, niemiecki. Tam sprzedawano ryby. Pamiętam jak dziś, bo nawet w dniu wybuchu Powstania rybki leżały w misce, chyba szprotki i babcia to oporządzała. Tam kupowaliśmy. Głodu specjalnie nie pamiętam. Chyba nie. Tyle z okresu okupacyjnego.
- Czy była pani świadkiem drastycznych scen, które zapadły pani w pamięci? Egzekucji ulicznych?
Nie, bo mama mnie nigdzie nie zabierała. Nie chciała. Może [bała się o] wrażliwość dziecka? Nie chciała, żeby to ucierpiało. I tak za dużo w życiu przeszłam.
- Czy zbliżający się czas Powstania Warszawskiego był wyczuwalny? Czy mówiło się wcześniej o tym?
To znaczy przede mną, jako dzieckiem, ukrywano na pewno. Mój ojczym wtenczas jeszcze nie był ojczymem, drugim mężem mojej matki. Dlatego żeśmy się wyprowadziły na Żurawią, mama tam zamieszkała ze mną i późniejszym drugim mężem. Ja nie wyczuwałam, bo przy mnie się nie mówiło o takich sprawach. Dzieci są paple. Wspomnę, że dzięki mnie, niestety, Niemcy dowiedzieli się, że u nas jest radio. Bo jako dziecko poszłam na podwórko i wypaplałam: „A my w piecu mamy takie coś, co gra i takie jest bum! bum! bum! bum!” – a to słuchali Londynu. Potem z tego tytułu były nieprzyjemności. Zresztą całą moją rodzinę (nie wiem, z jakiego tytułu, tego nie mogę powiedzieć) Niemcy bardzo inwigilowali. Wszyscy z mojej rodziny: ciotki, wujkowie (tylko dziadkowie nie) byli przesłuchiwani w alei Szucha. Wszyscy. Brat mojej matki (najmłodszy, zginął w Powstaniu) nawet był aresztowany. Jeździł do Krakowa po mięso. Niemcy go w pociągu złapali. Siedział w więzieniu na Montelupich.
Jak Niemcy wkroczyli do Warszawy, to co ładniejsze mieszkania w dobrej dzielnicy zajmowali. U nas było wielkie mieszkanie. Babcia ich zawsze wprowadzała do największego pokoju, a oni, jak zobaczyli, to mówili: „Ula la, salon tańca!”, bo to rzeczywiście był ogromny pokój. Wujek siedział na Montelupich. Babcia przez Niemca, który – jak to się mówi – filował z okna, [załatwiła zwolnienie]. Wszystkie moje ciotki były młode kobiety i bardzo przystojne, muszę powiedzieć. Babcia przez niego załatwiła (oczywiście za łapówkę, nie za piękne słowa), że brata [mojej mamy] zwolnili z Montelupich. Zresztą nie wiem, [wujek Tadeusz] chyba już w czasie okupacji musiał też być w organizacji, bo ciągle mnie wysyłał na ulicę Chmielną z jakimiś listami. Nie wiedziałam, co to. Pamiętam jak dziś, że pod pasażem Italia (wchodziło się od Nowego Światu i tam było kino „Studio”, słynna warszawska restauracja „Bodega”) można było przejść i wychodziło się na [ulicę] Chmielną. Zanosiłam tam jakieś listy. Nie wiem co, bo takiemu dziecku nie mówili.
- Czy należała pani do harcerstwa?
Nie. Po wojnie należałam, ale jak nastał pan Kuroń, to odeszłam.
- Czy pamięta pani dzień wybuchu Powstania Warszawskiego?
Tak. Bardzo dobrze. Byłam z matką i z przyszłym ojczymem u babci na Nowym Świecie. Babcia akurat oprawiała śledziki. W pewnym momencie usłyszeliśmy wystrzał. Ojczym powiedział: „Nunka, do domu”. Myśmy przebiegli na rogu Książęcej i na Żurawią 17, bo mieszkaliśmy róg Kruczej i Żurawiej. To pamiętam. Potem pamiętam, że mi przez tydzień nie wolno było wyjść z mieszkania. Nie wolno mi było wyjść. Mama i ojczym powiedzieli, żebym nie wychodziła, chyba że będzie nalot. Rzeczywiście, jak nalot był, to miałam już przyszykowane. Moja porządnickość – miałam wszystko poukładane, że jak coś, to na siebie, walizeczkę i na dół. Na piątym piętrze żeśmy mieszkali wtenczas. Przez tydzień rzeczywiście nie wychodziłam. Wtenczas przeczytałam moje dwie pierwsze książki w życiu. „Serce” Amicisa i „Chłopcy z Placu Broni”. To moje dwie.
Potem, jak już zaczęły się naloty, to myśmy się z piątego piętra wynieśli na parter. Tam były sklepy, magazyny. W magazynie na węglu żeśmy spali, bo już na górze było niebezpiecznie. Szczególnie z poczty [na Nowogrodzkiej]. Niemcy się tam usadowili i strzelali do ludzi, ktokolwiek [szedł]. Zresztą pamiętam na balkonie
vis-à-vis naszego domu ktoś wyszedł i wieszał bieliznę. Trafili go od razu. Wtenczas matka powiedziała: „Nie wolno ci wyglądać przez okno” – i na dół żeśmy [zeszli]. Mieszkaliśmy na dole, z tym że po tygodniu, może po dziesięciu dniach (nie pamiętam) ojczym z matką zdecydowali, że będę przenosiła listy w torbie. Rzeczywiście trzy czy cztery razy przenosiłam, szczególnie na Nowy Świat, w tamte okolice. Tam była barykada na rogu Książęcej i Nowego Światu. Potem zachorowałam i mój udział jako pseudożołnierza skończył się.
- Czy pani mama brała udział w Powstaniu?
Tak. Moja matka była łączniczką. Nie powiem, w jakim zgrupowaniu. Ojczym też, oni byli razem. […] To na pewno jest w dokumentach, bo mama była kombatantem, miała dodatek, więc musiała napisać. Po wojnie specjalnie się, szczerze mówiąc, nie interesowałam. To znaczy interesowałam się tyle, że mama miała legitymację akowską. Wiem, że wtenczas, jak była w latach czterdziestych nagonka na akowców, to moja mama się strasznie bała i spaliła tę legitymację. Była łączniczką razem z ojczymem. Mój ojczym podobno (to jest gdzieś w książce, nie powiem w jakiej) już w czasie okupacji był w organizacji. Tam jest nawet jego nazwisko wymieniane jako uczestnika. Był podporucznikiem w Powstaniu. Chodziłam w czasie Powstania [głodna]. Nie było co jeść, rzeczywiście. To, co było, to się wyjadło. Chodziłam na stołówkę do akowców na ulicę Wilczą. Tam była stołówka i chyba sztab, nie wiem, ale przychodziło tam bardzo dużo Powstańców.
- Czy pamięta pani numer Wilczej?
Wilcza 9. To jest chyba Wilcza 9, było zaraz na rogu. Pamiętam jak dziś – na pierwszym piętrze. Chodziłam tam czasami jeść. Dawali kaszę „pluj”, po której mój ojczym od chwili Powstania w życiu nie wziął do ust kaszy, tak mu obrzydła. Była z plewami, nie sposób było jeść. Później Niemcy rozwalili ogrodzenie od strony muzeum. Wszystkich zabrali do muzeum jako zakładników. Później babcia przebrała mamy brata (tego, co zginął) za dziewczynę, bo miał bardzo dziewczęcą urodę. Niemcy oddzielali mężczyzn od kobiet. Przebrali Tadeusza za kobietę, wypchali mu biust i z muzeum go wyprowadzili jako kobietę. Ale nie dane mu było żyć, zginął. Babcia z ciotką przyszły do nas na Żurawią. [Mąż mojej cioci (siostry mamy) został w muzeum oddzielony od rodziny- ślad po nim zaginął. Nigdy nie dowiedzieliśmy się co się z nim stało]. Potem ten dom został spalony. Zresztą tam przede wszystkim grasowali „ukraińcy”. Pamiętam scenę, jak na Nowym Świecie czołg przejechał Powstańca. Pamiętam, bo dla dziecka to wstrząsający widok. Poza tym cały czas byliśmy już potem na Żurawiej. Ojczym, matka i właśnie Tadeusz brali udział w Powstaniu. On zginął 27 sierpnia, wcześnie. Zresztą zginął na terenie szpitala Świętego Rocha na Książęcej. Potem cały czas mieszkaliśmy na Żurawiej. Pamiętam bombardowania, pamiętam zrzuty. Pierwsze zrzuty z kukłami to chyba Anglicy. Zrzuty były broni i chyba żywności, ale pierwszy raz zrzucili chyba kukły, [żeby] zobaczyć, jak to wszystko wygląda.
- Czy pamięta pani scenki z życia ulicznego? Msze podwórkowe?
Oczywiście. U nas brama była w trzech czwartych zamurowana. Jak przyszła pogłoska, że „ukraińcy” idą, to ludzie gotowali wodę. Brama była zamurowana. Nie wiem, jakiem sposobem, ale była zamurowana. Był tam ołtarz i tam się odbywały modlitwy, nabożeństwa. Zresztą na ulicę specjalnie nie wychodziliśmy. To znaczy wszystko się odbywało piwnicami. Były poprzebijane mury i to się odbywało piwnicami. Śródmieście jednak było opanowane przez Niemców i oni strzelali bezpardonowo do każdego. Bombardowania, gruzy…
Może wrócę do okresu przedpowstaniowego. Wtenczas mieszkaliśmy już na Żurawiej. Wracając do domu od Alej Jerozolimskich ulica Krucza była zamknięta. Nie mogliśmy tam wejść – na rogu Kruczej i Nowogrodzkiej zastrzelili Niemca. Pamiętam jak dziś, że ludzi wyciągnęli z okolicznych domów (tych domów już w ogóle nie ma śladu) i kazali się położyć twarzą do ziemi. Jak myśmy przyszli, zobaczyliśmy to, to ojczym mówi: „Szybko, uciekajmy stąd”. Okrężną drogą do domu [poszliśmy]. Nie wiem, pewnie tych ludzi aresztowali. To też pamiętam z okresu okupacji. Bo później w Powstanie, jak byłam chora, to już właściwie siedziałam w chałupie i nic. Pamiętam bombardowania, pamiętam zrzuty, pamiętam Powstańców. Pomimo Powstania Powstańcy mieli wspaniały humor. Młodzi ludzie, ale pamiętam jak dziś.
U nas na podwórku trochę dziwaczna kobieta miała kurę. Żeby jej nie dziabnęli tej kury, to wyprowadzała ją na sznurku. W końcu jej dziabnęli, ale skądś [też] zdobyli psa. Upiekli go. Smród był niesamowity. Pamiętam do dziś, smród był z tego upieczonego psa straszliwy. Powstańcy go wynieśli na półmisku i szli z nim pałaszować. Jak mieli wolny czas, to przychodzili na półpiętro do sąsiadów i grali w karty, czasami, po prostu dla odprężenia.
- Czy pamięta pani, jaki był stosunek do Powstańców?
W moim otoczeniu był raczej pozytywny. To wszystko typowi warszawiacy, więc Powstanie Warszawskie to było dla nich ogromne wydarzenie. Nie było żadnych incydentów, że wrogo nastawieni. Zresztą obracałam się w Śródmieściu, [które] było (tak jak i inne rejony Warszawy, o ile wiem) opanowane przez AK. Trudno, żeby się źle odnosili. Pamiętam, jak cukier zdobyli, jakiś magazyn na Żytniej. Powiedzieli ludziom i ludzie szli przez piwnice. Tam była mąka. Już potem rzeczywiście nie było co jeść. Mieliśmy trochę suszonej kapusty i pomidorów i tak się jadło wtenczas. Pamiętam: suszone pomidory i kapusta. Po tą mąkę [chodziliśmy] na Żytnią. Poza tym [przy Żurawiej] zawsze były restauracje, o ile pamiętam. Teraz ta ulica dalej nazywa się Żurawia, a zaraz po wojnie nazywała się Żulińskiego – to jest krótki odcinek między Marszałkowską a Poznańską. Tam znowu po melasę [chodzono]. Powstańcy powiedzieli i ludzie chodzili po cukier. Tak to [nic] nie było. Czasami słyszeli, że gdzieś są kartofle czy coś. W każdym razie jedzenia potem nie było.
- Była pani chora w czasie Powstania. Kto się panią zajmował?
Częściowo mama, potem babcia i moja ciotka. To był dyfteryt. To się wtenczas mówiło czerwonka. Wody . Chodziło się na Żurawią 9 – może mylę numer. Tam była studnia i ludzie chodzili tam z kubełkami po wodę. Jak Niemcy zobaczyli, to potem strasznie to bombardowali. To parę domów od nas, gdzie mieszkałyśmy. Tak to jakoś przeżyłam. Wyszłam z matką.
- Proszę opowiedzieć, jak wyglądało wychodzenie z Warszawy.
Jak ogłosili, że jest kapitulacja Warszawy, zjawiły się siostry PCK. Mówiły, żeby nic nie zabierać, tylko to, co na siebie, bo wywożą nas do Pruszkowa. Ojczym razem ze swoją kompanią (to było 7 października) wychodzili razem z „Borem” Komorowskim. Wiem, bo mama chodziła żegnać się. Mama początkowo też miała wyjść z Warszawy z wojskiem. Babcia ubłagała, że ja jestem jeszcze mała, żeby została ze mną. Rzeczywiście mama została, a mój przyszły ojczym wyszedł z wojskiem i był w obozie jenieckim w Lubece. Natomiast my wyszłyśmy do Pruszkowa. Nie zapomnę do końca życia tej łuny nad Warszawą. Pędzili nas ulicami. Jak się człowiek obejrzał, to jedna wielka łuna. [Dotarłyśmy] do Pruszkowa. W Pruszkowie żeśmy byli [może] ze dwa dni. Zapakowali nas w bydlęce wagony i wywieźli pod Kraków. Byłam za Jędrzejowem we [wsi Brablin koło Wadzisławia]. Potem nas rozwieźli podwodami po gospodarstwach wiejskich. Tyle, co mogę powiedzieć o moich przeżyciach i wspomnieniach.
- Czy docierały wiadomości od taty?
Nic nie docierało. Natomiast po wojnie przyszedł list. On był w Lubece koło Hamburga w strefie amerykańskiej. Przyszedł list, [gdzie] on prosił moją matkę, żeby zabrała mnie i żebyśmy wyjechali razem z transportami niemieckimi. Nawet dał instrukcję, żeby się załapać na ziemie zachodnie i tam z przesiedleńcami niemieckimi wyjechać do Niemiec. Mówił, żeby w ogóle się nie odzywać. Mama trochę znała niemiecki, ale dziecko skąd. [Prosił], żebyśmy wyjechali razem z transportami. Znajoma też [jechała], jej mąż był [w Niemczech]. Ona się zdecydowała, mama nie. Myśmy zostały, mama się bała. Myśmy zostały w Warszawie po wojnie.
- W jakim miesiącu wróciły panie spod Krakowa do Warszawy?
W marcu 1945 roku. Żeśmy szły. Były transporty rosyjskie z bronią, z bombami. Ciotka moja jakoś przekupiła ruskich za wódkę, że nam pozwolili na bombach się usadowić. Jeszcze ciekawa scena. Już było po [kapitulacji] Powstania, to Powstańcom [dowództwo] dawało po dwadzieścia dolarów. Dostała moja matka i mój ojczym. Moja matka bała się, to mnie, dziecku (miałam pumpy) dała w kieszeń i ja to zgubiłam. To takie śmieszne, ale dosyć charakterystyczne. Po wojnie ojczym bardzo namawiał, pisał z Lubeki, żeby mama [przyjechała]. Mama się nie zgodziła. Natomiast ta pani się przedostała, wyjechała z Niemcami. My nie. No i potem żywot człowieka…
- Wróciła pani do Warszawy jako dziesięcioletnia dziewczynka.
Tak.
- Jak pani odebrała miasto?
Straszne, straszne! Wszystko było [zniszczone]. Nasz dom na Nowym Świecie był kompletnie zrujnowany. Kompletnie zbombardowany. Na Żurawiej to samo: wypalony cały. Nie mieliśmy się gdzie podziać. Spotkałyśmy taką [panią], mieszkała na Nowym Świecie. Powiedziała mojej babci, że na Nowogrodzkiej jest bardzo duże mieszkanie, że jeszcze jest wolny pokój i możemy go zająć. Myśmy ten pokój zajęły: babcia, moja matka, ja, ciotka z córką. Jeszcze jedna siostra mojej mamy i dziadek, [którzy] w ogóle z nami nie byli w okresie Powstania, bo ich Powstanie zastało w naszym domu poza Warszawą. Tam byli cały czas aż do czasu, kiedy Rosjanie wyzwolili Pragę.
Zresztą tam też się działy dantejskie sceny. Kiedy Niemcy pędzili Rosjan, to jeden z nich uciekł. Schował się. Ciotka moja wyszła i mówi: „Chodź do nas do domu”, bo myśmy tam mieli duży dom. On się ukrywał w snopie siana. Na noc przychodził do domu. Hitlerowcy jeszcze jeździli, opuszczali Warszawę. On na moją ciotkę wołał Matka Boska. Potem ciotka mu powiedziała, żeby się przedostał na drugą stronę Wisły do Kampinosu. Nie wiadomo, co się z nim stało. Pewnie go gdzieś ubili.
Nie. Rosjanin. Dziadek z ciotką nas później odnalazł pod Jędrzejowem. To znaczy dziadek, bo ciotka została w tym domu.
- Czy jest jeszcze jakieś wspomnienie, o którym chciałaby pani powiedzieć?
Jak mama nie zdecydowała się wyjechać, ojczym wrócił do Warszawy. Był bardzo szykanowany. W ogóle nie mógł [znaleźć] pracy. Praktycznie nie wiem, czy pracował ze dwa, trzy lata. Potem go zupełnie pozbawili pracy. Pracował w Izbie Rzemieślniczej. Człowiek bardzo prężny, nadzwyczaj uczciwy zupełnie wpadł w depresję i ostatnie lata tylko leżał, nic nie robił.
- Pamięta pani, w jaki sposób odbywały się te szykany?
Nie mógł dostać pracy, moja matka to samo. Jak się zaczęły nagonki za Bieruta, to (jak wspomniałam) matka spaliła legitymację. Nie mogła też nigdzie dostać pracy, widocznie ktoś doniósł, że matka była w AK. Chyba oni wszyscy wiedzieli, że kto w Warszawie był młody, to był w AK. Matka nie miała pracy. Później, przez pewne znajomości ze strony otoczenia pana Mikołajczyka dostała pracę. Później jakoś się uspokoiło i pracowała jako tako.
Długo nie pracował. Jak wrócił, to wyjechał z Warszawy (bo były pewne nieporozumienia między [nimi]) i przez jakiś czas był w Kowarach. Wiem, że tam był. Potem wrócił do Warszawy i zeszli się, bo stara miłość nie rdzewieje. Zeszli się i pobrali. Mieszkał tu i pracował krótko w Izbie Rzemieślniczej. Tam go wysiudali z pracy, bo pozbawiali każdego, kto był w AK – precz. Odkąd pamiętam, to pewnie ze dwadzieścia lat nie pracował w ogóle. Leżał.
- Czy pani jako dziecko Powstańców nie miała przykrości w szkole?
Nie. Raczej nie. Nie miałam. W szkole podstawowej to byłam zaraz po wojnie. Jak byłam w liceum, to się bardzo dobrze uczyłam. Bardzo. Mam wspomnienie, bo maturę zdałam bardzo dobrze i dostałam dyplom przodownika nauki i pracy. Takie to były po wojnie dodatkowe nagrody. Za to nie zdawało się na uczelnię, można [było] bez egzaminu dostać się na uczelnię. Nie mogli mi nic [robić], bo się nadzwyczaj dobrze uczyłam. Ale ze studiów częściowo wyszło, częściowo nie wyszło… Życie się potoczyło.
Warszawa, 1 czerwca 2011 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Strumiłło