Jacek Tomaszewski „Jacek” „Jacek z wieży”
Nazywam się Jacek Tomaszewski, w konspiracji i w czasie Powstania nadano mi do tego Jacka jeszcze „z wieży”, po mojej służbie. Potem parę słów na ten temat powiem. Urodziłem się w Warszawie. Ojciec był zawodowym oficerem. Jak się urodziłem, był majorem, był legionistą z wszelkimi tego konsekwencjami. Uwielbiał marszałka Piłsudskiego, chociaż był krytyczny co do niektórych posunięć marszałka, ale nielicznych, chociaż dość zasadniczych. Cztery i pół roku później w Warszawie urodziła się moja siostra. Od wojny jest na emigracji, jest Polką, ale z paszportem i z obywatelstwem brytyjskim. Wyszła za mąż za Polaka. Trzy córki mówią całkiem nieźle, zacinają się, czasami im uje słów. Ale już wnuki nie, wnuki już są angielskie, chociaż bardzo sobie cenią to, że pół na pół, pół polskiej krwi i pół brytyjskiej.
- Proszę powiedzieć o szkole.
Ze szkołami to jest tak, że ponieważ ojciec był zawodowym oficerem, urodziłem się w Warszawie i bardzo szybko po przyjściu na świat mojej siostry ojca przeniesiono. Został zastępcą dowódcy pułku w Bielsku-Białej. Dowódcą pułku był ówcześnie pułkownik, potem generał, bardzo znane nazwisko, był premierem rządu emigracyjnego, chyba Roman – po imieniu się do niego nie zwracałem – generał Odzierzyński. Tam byliśmy około dwóch lat, potem ojca przeniesiono do Krakowa, był szefem sztabu Dowództwa Okręgu Korpusu DOK-5. Akurat ojciec trafił, że budował Sowiniec. Ojciec zorganizował święto kawalerii, to było pierwsze święto, chyba w 250. rocznicę bitwy pod Wiedniem. Potem chował marszałka, był odpowiedzialny za całokształt pogrzebu marszałka na Wawelu. Potem ojca przeniesiono do Lwowa. Szkołę zacząłem w Krakowie, tam były pierwsze dwie i pół klasy, potem byłem w tak zwanej ćwiczeniówce, czyli w szkole, która była przy seminarium nauczycielskim. We Lwowie była szkoła super nowoczesna jak na tamte czasy, z wszelkimi pomysłami dydaktycznymi i urządzeniami, szkoła Marii Magdaleny. Ojciec był dowódcą 6 Pułku Artylerii Ciężkiej. Chodziłem przez dwa i pół roku do Marii Magdaleny. Potem ojca przenieśli z powrotem do Warszawy, już był wtedy pełnym pułkownikiem, był naczelnym komendantem legii akademickiej. To było to, co po wojnie nazywało się Przysposobienie Wojskowe studentów. Było trochę inaczej to wszystko prowadzone, ale o to chodziło. To trwało przez dwa lata. Potem już wybuchła wojna. [Ojciec] był bardzo szybko również delegatem ministra spraw wojskowych przy ministrze WRiOP, Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego (jednak wtedy religia dominowała, była na pierwszym miejscu). Jak wybuchła wojna, był w rezerwie sztabu generalnego. Trzeciego dnia wojny, ponieważ zagony pancerne niemieckie przełamywały w różnych miejscach polski front, który był niestety ustawiony liniowo – to jest pamiątka po I wojnie, takie stałe linie – został szefem sztabu dowództwa obrony Warszawy. Dowódcą głównym był Walerian Czuma. Pierwszy mój epizod ze służby – pracowałem przez trzy tygodnie jako goniec w szpitalu wojskowym. Tam jest obecnie park i domki fińskie. Niektóre budynki z czerwonej cegły jeszcze ocalały.
- Przed wojną należał pan do harcerstwa?
We Lwowie, tak, chodziłem na wszystkie zbiórki. Powiem tak, jak mój dowódca Batalionu „Parasol” w swoim życiorysie, który jest zawarty w książce o „Parasolu”: jestem byłym harcerzem. Jak przyjechałem do Warszawy – ojciec niezbyt był zadowolony z harcerstwa tam, nawet nie wiem dlaczego, mogę się domyślać, ale w każdym razie tak było – ojciec mnie zapisał do YMCA. Po prostu chciał, żebym się nauczył pływać, tam był jest zresztą do dziś dnia… Ojciec był bardzo zadowolony, bo przez pół roku urzędował już w Warszawie, a myśmy jeszcze zwijali z mamą mieszkanie na ulicy Kadeckiej, niedaleko korpusu kadetów. Zdawałem do Batorego w 1939 roku.
Jeszcze zanim. Dostałem się, podobno napisałem genialne wypracowanie, a bardzo słabo z matematyki, ale powiedzieli, że to jest zalążek na przyszłego pisarza i zostałem przyjęty. Nie wiedziano, że mój ojciec ma takie stanowisko, że jest pułkownikiem, w tym punkcie był stanowczy. Dostałem zaświadczenie, że jest woźnym w wojsku, żeby nie było protekcji.
- Jak pan zapamiętał atmosferę w domu sprzed wybuchu wojny? Czy docierały do pana jakieś wiadomości?
Bardzo dużo opowiadań z wojny, wspomnień przypadkowych. Koledzy do ojca przychodzili, był bardzo znanym człowiekiem w sferach wojskowych, szykowała się przed nim, jak wszyscy mówili, bardzo duża kariera wojskowa. Na obczyźnie został mianowany generałem, ale to już jest wyrównywanie tego, że zostali na emigracji, z tego powodu cierpiał. Matka była w POW, tak że tło patriotyczno-wojskowe było bardzo silne. Ojciec bardzo często mnie zabierał na manewry, pokazywał mi, jak to od strony wojskowej bywa, jak się śpi w lesie, jak się usypuje z igliwia na przykład gruby materac, wtedy wszystko jest w porządku. Jak się ma jakąś dobrą plandekę, to można spać i w czasie deszczu.
- Jak pan zapamiętał 1 września?
W książce mojego ojca pod tytułem: „Byłem szefem sztabu ochrony Warszawy”… To było wydane w Londynie przez wydawnictwo „Orbis”. Potem, jak już się zaczynała odwilż w Polsce, po stanie wojennym, wydało to wydawnictwo MON, ale nie spytali rodziny, ojciec już wtedy nie żył, po prostu wydali. Nawet byłem wtedy. Nie pamiętam nazwiska tego oficera pułkownika, który był dyrektorem tego wydawnictwa. Wszystkich wyprosił, zostaliśmy we dwóch: „Proszę pana, taki dostałem rozkaz. Władze u góry decydowały, musiałem to wykonywać. Ale jeśli pan wytoczy sprawę…”. – „Panie pułkowniku, nie wytoczę żadnej sprawy, chciałem tylko zaprotestować, ale pan pewno tego nie przekaże do góry”. – „Byłoby mi trudno”.
- Wróćmy do września 1939 roku.
Książka się zaczyna takim zdaniem: „Jest poranek wczesny. Były dwa aparaty radiowe. »Tatusiu, wojna!« – zawołał mój trzynastoletni syn, wpadając do mojej sypialni”. Od tego się zaczyna książka. Już wspomniałem, że byłem gońcem. Ojciec poszedł do niewoli, matka była przykuta do łóżka, bo przeszła bardzo trudną operację. Matka cierpiała na zbytnie zagęszczenie krwi. Nie było tych środków, jakie są dzisiaj, nawet je zażywam, bo też to odziedziczyłem po matce. Muszę codziennie zażyć pół pastylki i krew się utrzymuje. Zagęszczenie dwa do trzech, wszystko znam na pamięć. Mogę żyć, wszedłem już głęboko w osiemdziesiąty piąty rok życia.
- Mama była chora. Czy pan był razem z siostrą?
Nie, to było zorganizowane. Najpierw była ciotka, potem się sprowadziła do nas przyjaciółka domu dziadków Serkowskich. Matka była z domu Serkowska. To byli fabrykanci. Bardzo niedaleko stąd mieli fabrykę, tuż za szpitalem Świętej Zofii. W tym szpitalu się zresztą urodziłem. To jeden z nielicznych ocalałych na terenie getta obiektów, a to dlatego, że tam stacjonowała jednostka SS. Oni aż do zajęcia Warszawy tam byli, nie wysadzili tego w powietrze, stąd to ocalało. Zdaje się, były trzy takie obiekty. Niedaleko stamtąd jest wielki kościół z czerwonej cegły, tam jakieś magazyny mieli Niemcy. Jakiś jeszcze jeden był budynek. Tak to było pole gruzu wszystko.
- Na jakiej ulicy państwo mieszkali?
Na Górnośląskiej 16, to jest przy schodkach, jak się skręca. Ten budynek też ocalał, tylko myśmy zostali stamtąd usunięci, już nie pamiętam, w 1942 czy 1943 roku. Tam zrobiono dzielnicę niemiecką. Ale trafiliśmy na folksdojczkę, która przyszła: „Panie pułkowniku, proszę być spokojnym, jak za pół roku pan się nie wyprowadzi, to też będzie dobrze”. Różni byli folksdojcze.
- Co sprawiło, że wstąpił pan do konspiracji?
Napierałem na wszystkich znajomych. Byłem bardzo młody. W sylwestra 1943 roku [czy 1942? – red.] złożyłem przysięgę i zostałem wcielony do GS, czyli „Grup Szturmowych”. Nie było jeszcze „Zośki”, nie było „Parasola”.
- Jak wyglądała uroczystość złożenia przysięgi?
Były tylko dwie osoby na tym, mój dowódca i zastępca dowódcy GS-ów.
Tak. Po pół roku szkolenia bez broni – ale przynoszono broń, myśmy składali, rozkładali, uczyliśmy się tego – po pół roku, właściwie trochę dłużej, w sierpniu pierwsza akcja, zakończona zresztą dużą strzelaniną. To było dość powszechnie w tym czasie stosowane: patrole trzy-, czteroosobowe chodziły i rozbrajały Niemców. Myśmy trafili… Z tym że był wyznaczony rejon. Żoliborz był bardzo polski, więc trafić tam na pojedynczego Niemca nie było łatwo. W ostatniej chwili zobaczyliśmy dwóch sierżantów niemieckich, którzy wsiedli do tramwaju i zjechali na dół. Tam była pętla. Jest chyba do dzisiejszego dnia ta pętla na dole, tylko teraz przebudowana. Myśmy ich zaatakowali. Już było prawie ciemno. Myśmy nie widzieli, że oni wyjęli pistolety. Dwóch ubezpieczało, a dwóch, ja z dowódcą, mieliśmy ich rozbroić. Otworzyli do nas ogień z pistoletów, z odległości sześciu metrów. To się długo opowiada, a to wszystko trwało bardzo krótko. Myśmy obydwaj też odpowiedzieli strzałami, po czym kątem oka zobaczyłem, że dowódca upadł, ale on naumyślnie upadł. Potem wystartował i powiedział: „Jacek, zwiewamy” czy: „Wycofujemy się”, już nie pamiętam. Za nami były… Przed wojną zaczęła się budowa jakiegoś domu, wskoczyliśmy w fundamenty. Jeszcze się obróciłem, jeszcze raz strzeliłem, potem znikliśmy. Mieliśmy o kilometr, półtora dom, do którego mogliśmy się schronić. Tam żeśmy przenocowali. Potem przyjechała młoda dziewczyna, zabrała broń. To jest dla mnie rzecz, którą szalenie podkreślam, że rola kobiet w tym wszystkim była nie do przecenienia.
- Jaka była rola dziewcząt?
Nigdy nie było tak, że pobierało się broń z magazynu, szło się z tą bronią w jakiś punkt, gdzie się koncentrowała akcja. Dziewczęta donosiły na wybrany punkt: jakieś dwie torby, na wierzchu sałata czy kartofle. One były zupełnie bezbronne w momencie zaatakowania czy sprawdzania przez patrol. Dość często chodziły te patrole. Nie pamiętam, z którego oddziału, nie wiem, czy to było wtedy podane, ale była taka dziewczyna na Krakowskim Przedmieściu zatrzymana. Stwierdzili, że ma w siatce broń. Duży patrol niemiecki. Ona w pewnym momencie po prostu wystartowała biegiem. Seria z karabinów. Wybrała śmierć. Nie pamiętam już w tej chwili, to bardzo dawno wszystko było. Nawet prasa podziemna to opisywała.
- Jak długo trwały przygotowania do akcji?
W alei Wojska Polskiego otrzymaliśmy adres, gdzie w ośmiu mamy się stawić. Przyszedł dowódca. Wtedy to już była „Zośka”, bo to była druga połowa sierpnia.
[To było w] 1943. Ustawili nas w szeregu, powiedzieli, że ukończyliśmy wszyscy szkolenie. To szkolenie polegało na bardzo dużej aktywności „Szarych Szeregów”. Nocne wędrówki po Warszawie, rozlepianie afiszy, rysowanie kredą, wieszanie chorągwi w święta. Ale i dzienne.
- To była grupa dywersyjna?
To się nazywało „Grupy Szturmowe”, GS-y. To było wojsko. Z perspektywy czasu widzę, że to była świetna szkoła. Myśmy marzyli o tym, żeby chodzić z bronią, to takie marzenia młodych chłopców. Ale trzymali nas ostro i bardzo pilnowali, czy się uczymy, tak na ostro, z wizytami u matki, czy się dobrze sprawuję, czy się uczę. Nie zawsze było najlepiej, ale chodziłem na komplety.
- Gdzie komplety się odbywały?
W prywatnych mieszkaniach. Potem z matką przeprowadziliśmy się na ulicę, która się wtedy nazywała króla Belgów, obecnie to jest Niecała.
- Czy to nie była ulica Alberta?
Było napisane wszystko: „Alberta I króla Belgów”. Wspaniałe mieszkanie, jak na warunki konspiracyjne. To był dom mieszkalny, przerobiony. Któraś z metres Brühla… Stamtąd było widać ten pałacyk, on wybudował dla niej pałac, który potem został przebudowany na kamienicę mieszkalną. Miał okrągłą klatkę schodową, były takie schody, dwa pokoje od ulicy Niecałej były, pięć i pół metra wysokości, bo to była pałacowa sala balowa, tam się odbywały jakieś bale. Olbrzymi pokój, on miał sześćdziesiąt metrów. Wybudowana była ściana działowa z drewna, zrobiono z tego jeden większy, drugi mniejszy pokój. Potem amfilada, pokój przy okrągłej klatce schodowej, też zaokrąglony, potem jeden pokój, drugi pokój, kuchnia, jeszcze mały pokoik dla pani Ani, która była kucharką. To były czasy, kiedy wszędzie występowały kucharki. Naprzeciwko, w wysokiej kamienicy – ta kamienica ocalała, Niemcy tego nie zburzyli, bo tutaj podpalili budynek, potem wysadzili w powietrze resztki – mieszkała pani Schiele – „Haberbusch i Schiele” – jedna z współwłaścicielek. To stara firma. Ona po godzinie policyjnej przychodziła do nas, spędzała z nami wieczory. Przebiec, przedtem dobrze obserwując ulicę, było dość łatwo.
- Czyli komplety były na ulicy Alberta?
Tam się odbywały, jeszcze na Górnośląskiej też. Jak żeśmy mieszkali na Górnośląskiej, to parę razy. To zmieniano, nie było na stałe. Opiekun przychodził, mówił: „Następnym razem…” – taki a taki adres. Potem te adresy się od czasu do czasu powtarzały, nie systematyczne, bo dla jakiegoś obserwatora…[…]
- Jak to się stało, że pan przeszedł do „Zośki”? Czy musiał pan złożyć ponownie przysięgę?
Nie, to dowódcy decydowali. Mnie przesunięto w lutym 1944 roku. Przyszedł mój dowódca – on zginął w czasie Powstania – powiedział: „Jesteś przeniesiony do »Parasola«”. Przyszedł jeszcze z „Minogą”, to taki od transportu, bardzo znana postać, uwielbiany przez wszystkie kobiety. Każdy ma jakieś słabości, a mężczyźni bardzo często, ale znany, bardzo przystojny, wysoki, mówił po niemiecku jak Niemiec, po angielsku, po francusku. Był starszy ode mnie o jakieś cztery czy pięć lat.
- Chciałam spytać o akcje dywersyjne, bo wiem, że pan brał udział w wykolejeniu pociągu.
Tak, pod Szymanowem.
- Może pan powiedzieć o tej akcji?
Byłem w grupie minerskiej, myśmy zakładali minę. Koncentracja była niedaleko Szymanowa. Elektrycznym pociągiem się dojechało, tylko po dwóch siedzieliśmy, grupa była dwudziestoosobowa. [Miny] zostały założone w pełną noc, to taka noc z siąpiącym deszczykiem, ale bardzo dobra do odskoku, do ukrycia się. To było bardzo dobrze przygotowane.
- Tam też kobiety brały udział?
Przede wszystkim mężczyźni. Kobiety na punkt koncentracji dowiozły broń, a odskok stamtąd był aż do Milanówka, czyli bardzo daleki, bo trzeba było nocą przejść około dwudziestu kilometrów spod Szymanowa. Prowadziła cały czas młoda dziewczyna, ona znała boczne drogi, polne drogi, czasami na przełaj. Miała tak to opracowane, że ani razu się nie zatrzymała. Ciemno było tak, że z [małej] odległości już bym nie widział, taka noc, jeszcze z mgiełkami. Tak że trzeba było bardzo szybko…
Październik. Doszliśmy do Milanówka. W tej akcji nikt nie zginął. Potem wywiad doniósł, że około stu Niemców zostało w tym pociągu, w wyniku katastrofy, spiętrzenia wagonów. Potem byli ostrzelani, obrzuceni granatami. To była rzeczywiście akcja na dużą skalę.
- Dlaczego akurat ten pociąg był tak istotny w tej akcji?
To byli żołnierze, oficerowie, którzy wracali na urlopy, to się nazywało
Urlaubzug po niemiecku. Cieszyli się, że jadą do rodzin. Potem zobaczyli, że na zapleczu jest równie trudno, jak na froncie wschodnim. Bardzo duże straty wtedy ponieśli, rannych było mnóstwo. Cała trasa aż do Niemiec – bombardowania, tutaj wysadzanie pociągów, tam front wschodni. Chodziło o to, żeby oni ciągle byli pod presją. Samo zniszczenie pociągu… Niemcy mieli bardzo dobre służby. Przerwa w kursowaniu pociągów trwała kilkanaście godzin. Oni to wszystko naprawili, byli przygotowani na tego rodzaju rzeczy. Na tej trasie nie było mostów. Najlepiej się wysadza razem z mostem. Trudniej jest założyć ładunki przedtem, stosunkowo łatwo ładunki się założyło na takim łuku oczywiście. On musiał zjechać z torowiska, parowóz zarył się bardzo szybko. Widzę, jak on się zbliża, dwie potężne latarnie. Nie mieli zaciemnienia na latarniach.
- Jaka była rola pana w tej akcji?
W grupie minerskiej było nas pięciu, bo parę ładunków się zakładało.
- Jaka była reakcja Niemców, czy później były jakieś konsekwencje, nie ucierpiała ludność cywilna?
Nie. Oni wiedzieli, że to nie te wioski, że to Warszawa. Ten, o którym wspominałem, co był szefem gestapo i policji na całą Gubernię, opracowywał plany wysiedlenia wszystkich Polaków z Krakowa. A z Warszawy dziewięćdziesiąt procent miało w pierwszym etapie… Oni liczyli, że zajmą Rosję, oczywiście to były dalekosiężne plany. Warszawa miała być małym, prowincjonalnym, powiatowym miasteczkiem. Inaczej się stało. Wprawdzie została bardzo silnie uszkodzona, ale Praga nie była uszkodzona, można powiedzieć, że jedna trzecia miasta ocalała.
- Jakie były jeszcze akcje dywersyjne?
Uczestniczyłem w czterech czy pięciu akcjach rozbrajania, ale potem, ponieważ skierowano całą grupę ośmiu, odkryto – w cudzysłowie – moje talenty obserwacyjne. Wykorzystywali potem mnie, pod różnymi pozorami wchodziłem do różnych instytucji niemieckich, składów, biur, najczęściej cukierki wedlowskie sprzedając, oni byli strasznie łasi na to. Ten, który chodził na Szucha, na gestapo, to jest opisane, zdobywał wiadomości, jednocześnie roznosząc całe pudełka wedlowskich [cukierków]. Niemcy nigdy nie wpadli na to, że on jest szpiegiem, taki sobie miał wygląd, nic nie można było o nim powiedzieć, jakiś młody człowiek. A on był jednym z naszych lepszych wywiadowców. Mam, teraz z tego nie korzystam… Jak wchodziłem do jakiegoś lokalu, oferowałem te słodycze, to potem (byłem zwykle nie w jednym pomieszczeniu, tylko w szeregu pomieszczeń) widziałem, czy są jacyś wartownicy, czy są jakieś posterunki. Wychodziłem. Nie dalej jak pięćset metrów stamtąd miałem jakieś mieszkanie. Siadałem, z dokładnością prawie że do dziesięciu centymetrów rysowałem z pamięci. Byłem bardzo słaby w matematyce, ale jak przyszedł w gimnazjum okres, kiedy prawie cały rok była trygonometria, to byłem najlepszy, bo trygonometrię widziałem przestrzennie. To są jakieś talenty, nawet nie wiedziałem, że mam taki talent. Mnóstwo takich szkiców wykonywałem i oddawałem. Na przykład z takich, o których wiem, że potem były na pewno użyte, to była apteka Wendego, parę dni przed Powstaniem. Obrysowałem całkowicie, gdzie, co jest.
- Czy któryś z tych szkiców się zachował?
Nie, z tych nie, ale z wieży są. Dostałem nawet kserokopię z Archiwum Akt Nowych, mam w domu. Moja żona bardzo współpracowała z Archiwum Akt Nowych, ona była dwadzieścia sześć lat przewodniczącą Komisji Historii Kobiet w TMH. Wydali pierwszy tom, trzydzieści tysięcy egzemplarzy tego PIW wydał, to jest słownik obejmujący około pięć tysięcy [haseł]. Teraz ma być wydany niedługo, moja żona niestety nie doczekała tego, ale nawet z przedmową mojej żony. Przedmowa przez nią napisana na rok przed śmiercią. Ona jest tak napisana, że nawet jakby za trzy lata był wydawany, to można by bez zmian. Mam nadzieję, że pod koniec roku zostanie wydrukowane. Nie w trzydziestu tysiącach, kryzys.
- Wracamy do „Parasola”. W którym roku pan wstąpił?
W 1944, dokładnie daty nie pamiętam, gdzieś pod koniec lutego.
- Dlaczego była zmiana batalionu?
Chcieli wykorzystać moje talenty. „Zośka” jednak była mniej używana. „Parasol” został utworzony, to był koncepcja generała „Nila”. On podjął tę koncepcję, został wyznaczony dowódcą, potem został przeniesiony, przestał być dowódcą Kedywu na poziomie Komendy Głównej Armii Krajowej. Odszedł do innej roboty. Oni wiedzieli, że Polska zostanie zajęta przez – jak się wtedy mówiło – bolszewików. Po prostu przygotowywał się do konspiracji. Niewiele z tego wyszło, bo to były takie wyspy, raczej inicjatywy oddolne, organizacja „NIE”. Widziałem oczywiście film, mam pretensję tylko, że w tym filmie o generale (podobno to było życzenie córki) konflikt między żoną a nim jest pokazany. Po co? […]
- Jak pan się przygotowywał do Powstania?
Dowiedziałem się na koncentracji, że jestem wcielony do zespołu, bym to nazwał zespół gońców przy dowódcy, ale nie tylko. Z epizodów: czwartego czy piątego dnia „Borys” został ciężko ranny, jego zastępcą był… Już w szkole miałem trudność do nazwisk. Mam to wszystko zapisane. W nocy z 1 na 2 sierpnia została wybudowana w poprzek Wolskiej barykada. Wywrócone tramwaje, ułożone płyty chodnikowe, potężna barykada. Myślę, że jakby czołg na to najechał, to miałby duże trudności ze sforsowaniem tych płyt, bo to wysokości prawie takiej jak… Zapał ludności, nosiły kobiety, mężczyźni, całą noc. Rzeczywiście, wybudowali w poprzek. Nie pamiętam, czy to było trzeci, czwarty czy drugi dzień sierpnia, to już mi umyka, a nie prowadziłem żadnego pamiętnika. Przyszedł zastępca „Borysa”. On był harcerzem, „Borys” nie był. „Borys” podkreślał, że był byłym harcerzem. On szalenie szanował, on stąd zaczerpnął grupę około sześćdziesięciu kobiet i mężczyzn, utworzył 1. kompanię takich, można powiedzieć, straceńców. Bo przecież bardzo dużo ludzi… Chyba to było 3 sierpnia. Popatrzył na mnie, mówi: „Chodź ze mną, pójdziemy, zobaczymy, co się dzieje na skrzyżowaniu Wolskiej z Młynarską. Masz broń?”. – „Mam”. Wyciągam z kieszeni jakąś „siódemkę”, taką dostałem. Pokiwał głową, to taka belgijska „siódemka”. „Dużo masz do tego amunicji?”. – „Osiem”. Tyle mi dali, z amunicją klęska była. „Weź jedną »filipnkę«”. Do torby włożyłem, na krzyż miałem torbę, poszliśmy. Barykada nie była obsadzona, bo w ogóle nie było widać Niemców jeszcze, ale obsadzony był narożny budynek od strony północnej. A od strony południowej, powiedział nam dowódca oddziału, który tam był (po przeciwnej stronie były zakłady tramwajarskie, wielka zajezdnia), że oni nawet rozmawiali, że stół mają, nawet karabiny dwa czy trzy maszynowe, mają dużo broni. To od razu: „Chodź, idziemy do niego”. Była rozmowa o współpracy. To byli jacyś ludowcy. Zostało uzgodnione, przysłuchiwałem się temu, że będzie współpraca, że on już rozmawiał z nimi, że nie przepuścimy Niemców. „Dobrze, mam około stu ludzi dobrze uzbrojonych, mamy sporo amunicji”. To była ostatnia rozmowa, następnego dnia oni już znikli. Nie wiem, czy on to rozwiązał, czy gdzieś wyprowadził. Nie wiadomo.
Jak myśmy wrócili do barykady, „Jeremi” informował dowódcę obsadzonego domu, że uzgodnił, że niech wyśle jakichś ludzi. „Omówcie już szczegółowo, gdzie będą ich karabiny maszynowe, a gdzie wy i tak dalej”. Myśmy stali, przed nami były wywrócone wagony tramwajowe, a za nami był mur barykady ułożony z płyt. Zobaczyłem, tam jest łuk, mówię: „Jadą dwa samochody pancerne, niemieckie”. „Jeremi” tylko krzyknął: „Zmykaj do ludzi i nie strzelajcie, chyba że oni wysiądą z tych samochodów. Chodź za mną”. Weszliśmy, był wywrócony [tramwaj], ukucnęliśmy. On wyjął duży pistolet, chyba visa miał. Samochody podjechały. Cały czas od tego zakrętu widziałem, że jest coś w rodzaju wieżyczki, że stoi ślicznie ubrany. „Zaraz rozpędzę tę hołotę” – wyraźnie biło z tej postaci. Nie wiem, jakiego stopnia, ale chyba kapitan. W każdym razie to był na pewno esesman. Pierwszy samochód podjechał i nas nie widział. Myśmy przez szpary tylko widzieli, że on podjechał na jakieś cztery metry, trochę ukosem. Coś po niemiecku krzyczał. „Jeremi” do mnie mówi: „Ja do niego strzelam, a ty rzuć na ten samochód »filipinkę«”. Tak się stało. On oddał dwa czy trzy strzały. Przypuszczam, że ten oficer zginął. Odbezpieczyłem, rzuciłem na tył. Straszny huk był, to był potężny granat, podobno było blisko pół kilograma środka wybuchowego. Eksplozja była jak z działa, olbrzymia ilość dymu. Pisk opon, obydwa samochody pojechały. To był rekonesans. Wysłano dwa samochody pancerne, potem przyszły już gorsze.
Parę dni przed wybuchem Powstania było to, że myśmy mieli mało amunicji. Na dalekiej Woli były nasze akowskie składy amunicji, nie wiem, czy „Parasola”, ale w każdym razie broni, amunicji. Przyszła chyba trzy dni przed wybuchem (zupełny zbieg okoliczności) jakaś niemiecka dywizja pancerna, siadła na tym terenie. Nie wiedzieli, że tam jest broń. Potem nie znaleźli tych magazynów, to było wszystko bardzo ukryte. Nie można było z tego skorzystać. Krytyka to już jest inna rzecz, już jestem starszy, ale niech starsi stopniem to krytykują. To taki epizod. To się nazywało poczet dowódcy.
Potem był ranny dowódca „Borys”. Straszne walki na cmentarzu. Bez przerwy mnie gdzieś posyłano. Ósmego sierpnia zawołał mnie „Jeremi”, mówi: „Mianuję cię dowódcą. Tych rannych, którzy mogą chodzić, zaprowadź ich na Stare Miasto”. Wyprowadziłem ich. Mówię: „Potem mam wrócić?”. − „Nie, zostań na Starym Mieście. Tam już jest grupa naszych, powiedzą ci, gdzie”. Już widział, że nie dadzą rady utrzymać cmentarzy, tego rejonu, chciał sie pozbyć tylko…
Był taki lalkarz, nazwisko Dargiel, bardzo znany, prowadził teatr lalek. To było przy mnie. To jest też taki epizod. Bardzo się dużo mówi, że dzieci walczyły. Na pewno, były epizody. Ale dlaczego tak za czasów – nigdy nie mówię komunizmu, bo w Polsce nigdy nie było komunizmu – za czasów PRL-u wszędzie można było kupić figurki chłopca?
Małego Powstańca. Różne, bo to różne wytwórnie robiły, ale mniej więcej wysokości pistoletu maszynowego, może trochę wyższy, czyli to musiało być dziecko. Oni naumyślnie [tak go wykonywali], bo to ośmieszało. Wielu poważnych ludzi potem pisało, że to była zbrodnia, że używano dzieci. Otóż mnóstwo dzieci zaczęło się kręcić już od pierwszego dnia, czyli od 2 sierpnia. Coraz więcej dzieci, wszędzie były dzieci. Dzieci strasznie ciągną do wojska, były ośmioletnie, dwunastoletnie. Dargiel był w batalionie. Wezwał go „Borys”, mówi: „Stworzysz pluton z tych dzieci. Trzymaj je jak najdalej”. Widziałem go parę razy. Prowadzał, komendy wydawał. Znalazł jakiś opuszczony dom, oni tam kwaterowali, jakąś żywność się dla nich dostało. Tych dzieci było z sześćdziesięcioro. Potem to wszystko przeszło przez getto, poszło.
Już nie rozmawiałem z Dargielem, jakoś mi zniknął z oczu, zresztą to były takie czasy. Wróciłem z Anglii z żoną, dopiero w czerwcu 1948, wszyscy byli trochę jeszcze przestraszeni. Ciągle się mówiło, że są jakieś grupy, że jeszcze walczą. Ludzie się bardzo mało ze sobą stykali, a jeśli się stykali, to nie rozmawiali na te tematy. To zrozumiałe. Nie wiem, co się z tymi dziećmi stało. Chodziłem parę razy na przedstawienia Dargiela, ale też jakoś nie miałem ochoty na rozmowę z nim. Mówię tylko, że proces kręcenia się dzieci przy wojsku był czymś naturalnym. Przed wojną, jak ojciec mnie zabierał parę razy na manewry, od razu dzieciaki były wszędzie. Wschodnia wieś, bo manewry się odbywały na wschodzie, była dość biedna. Nie widać było, żeby te dzieci były zamorzone głodem, ale dostawały bardzo proste jedzenie, a kuchnia żołnierska to było coś pysznego. Byłem bardzo często z ojcem, ojciec sprawdzał, jak gotują, po prostu się chciał zorientować. Mnie też kazał w menażce przynosić. To była radość cała, jak żołnierz. Ale na manewrach chmary dzieciaków. Wojsko ciągnie dzieci, chłopców i dziewczynki. Tak że oskarżanie… Owszem, były dzieci, była poczta przez dziesięcio-, dwunastolatków obsługiwana. Świetnie to robili, prześlizgiwali się, takie małe postaci to łatwiej. Byli bardzo odważni, ale bardzo możliwe (powiem może okrutną rzecz), że nie mieli wyobraźni.
- Jeszcze wróćmy na Wolę. Zaczął pan mówić o nalotach.
Jak pamiętam, to trzydzieści, czterdzieści bombowców bombardowało. Po prostu zrzucali na miasto, nie na zgrupowania, bo nie wiedzieli, gdzie linia frontu. To jest miasto, tutaj byli i tutaj byli; czasami Niemcy byli bardziej z przodu, bardzo żywo to się zmieniało. Biegałem wszędzie, znałem przejścia, bo człowiek się błyskawicznie uczy takich rzeczy. Do Powstania, miałem taki rozkaz, jeździłem. Ojciec mówił, że najbardziej zręczna małpa tak nie potrafi jeździć na rowerze, jak ja jeździłem. Miałem już dorosły rower, byłem wyrośnięty chłopak. Był domek grabarza na cmentarzu, w którym się chowali, chowali się i w grobowcach. Skądś przyjechałem na rowerze, postawiłem, wszedłem do środka i w tym momencie wybuch granatnika, słyszę świst. Wychodzę, nie ma roweru, pocisk trafił. To jest wojna właśnie. Dlaczego ocalałem na wieży, ale to jest zupełnie już inna rzecz. To już jest Stare Miasto.
- W jakim rejonie Starego Miasta był „Parasol”?
Centralnym punktem był bank na Bielańskiej, ale to wysunięta pozycja. Strasznie krwawe walki się odbywały i zajadłe. Pałac Rzeczpospolitej, który był wielokrotnie bombardowany, był bardzo zniszczony, właściwie na nowo go wybudowano. To słynny pałac. Ocalało mnóstwo rysunków, fotografii. Co mogli, to wybudowali. Nie odbudowano od fundamentów, starano się zachować wszystko to, co ocalało, a nawet wydobywać duże kawały murów i wstawiać je, potem oczywiście tynki i tak dalej. „Mirski” to był jeden z dowódców, oficerów, który dostał rozkaz od „Jeremiego”. Zlikwidowano wszystkie służby, z wyjątkiem sanitarnej. Postanowiono utworzyć z tego dodatkową kompanię. Dowódca kompanii, on już nie żyje, mieszkał chyba w Stanach Zjednoczonych, ale przyjeżdżał dość często. On zgromadził nas w piwnicach Pałacu Rzeczypospolitej. Mowę twardą miał: „Ciury jesteście” – jak to w wojsku. Byłem bardzo otrzaskany z wojskiem, nie przejmowałem się tym. Niektórzy byli nawet, widziałem po minach, oburzeni. W wojsku tak jest, dowódcy przybierają taki fason: „Chłopaki, ciury!”. W pewnym momencie powiedział, że otrzymał rozkaz, żeby utworzyć dodatkową kompanię. Było nas chyba około sześćdziesięciu.
W pewnym momencie weszło dwóch oficerów, jeden to był „Jeremi”, a drugi to był, jak się potem okazało, kapitan służby obserwacyjnej w sztabie pułkownika Ziemskiego, czyli dowódcy obrony Starego Miasta. „Jeremi” powiedział: „Parę słów muszę powiedzieć. Jest potrzebny obserwator na wieży kościoła garnizonowego, który by od szóstej rano do szóstej wieczorem siedział i przysyłał co godzinę meldunki, szkice i tak dalej”. Siedziało bardzo dużo moich kolegów, którzy wiedzieli o moich zdolnościach rysowania: „Najlepiej »Jacek«”. To wstałem i powiedziałem: „Proszę bardzo, jak na ochotnika, to się zgłaszam”. „Jeremi” spojrzał, on też wiedział: „Racja, ty jesteś, dobrze”. Pan kapitan „Samulik” i kapral „Jacek” (jeszcze wtedy nie „Z wieży”), poszliśmy. Zaprowadził mnie na wieżę. Jak stanie się przed kościołem garnizonowym, to jest prawa wieża. Wchodzi się schodami w lewą, wychodzi się nad strop kościoła i nad tym stropem przechodzi się do wieży prawej. Tam, u samej góry, wisiał bardzo duży dzwon. Dzwon był większy gabarytowo niż biurko, potężny dzwon i grube bele pokrzyżowane. On na tych belkach wisiał. Wchodziło się po zwykłej drabinie, która była przystawiona, miała z siedem metrów, może nawet osiem. Siedziało się na tych słupach. Okrągłe okna, rzeczywiście widok stamtąd był znakomity. Dwa dni później dali mi gońca, żebym cały czas obserwował, a on z tymi meldunkami latał, pomagał. Dwa epizody opowiem. Jak wracałem na kwaterę, dostawałem haudegeny, takie papierosy, strasznie śmierdzące. To Niemcy produkowali. Gdzieś zdobyli i dostawałem garść haudegenów do palenia. I jeść, jadło się raz dziennie w gruncie rzeczy, ale obficie, nie chodziłem głodny. Wypytywał mnie „Samulik” i czasami pułkownik przyszedł: „Jak tam? Masz cudowne życie, siedzisz sobie jak u Boga za piecem”. Takie gadania. Niemcy wiedzieli, że to wysokie wieże. Tam nie było specjalnie wysokich domów, kościoły wystawały i wieże kościelne. Ciągle usiłowali to zniszczyć, bo wiedzieli, że tam na pewno siedzą obserwatorzy. Zawsze nadlatywali, było lotnisko na dalekich Bielanach, ono do dzisiejszego dnia jest, tylko trochę odsunięte, to na Bemowie się nazywa. Oni stamtąd startowali i bombardowali. Nawet się nie trudzili. Przez pierwsze dni, to z lotu nurkowego, a potem nawet nie, bo nie było obrony przeciwlotniczej, płaskim lotem. Widać było, jak się bomby odrywają i spadają na budynki. Zawzięcie bombardowali i z artylerii ostrzeliwali te potężne dwie wieże. Parę razy doskonale widziałem twarze pilotów, jak nadlatują, potem troszeczkę do góry. Czyli oni nadlatywali na takiej wysokości, jak siedziałem. Świetnie widziałem ich twarze. Widziałem, jak się bomby wysuwają, ale ani razu w wieżę nie trafili. Fundamenty były odkopane wybuchami, bo jak bomba spadła, to wyrzuciła mnóstwo ziemi. Dzwon z wieży dzwonił, nietoperze latały, gruz się sypał. Dalej już była blaszana wieża, ale coś się sypało.
Czwartego dnia, jak siedziałem, czyli to był może 12 sierpnia, ktoś idzie – pułkownik Ziemski i kapitan „Samulik”. Wleźli po drabinie, było dokładnie południe, dwunasta. „No, mówiłem, że tutaj jak w niebie”. Cisza, akurat Niemcy poszli na obiad widocznie, ci artylerzyści, żadnych samolotów. Rozgadał się, zaczął się wypytywać. Żoliborz stamtąd było widać, mury starego cmentarza przy Okopowej, widać było pozycję nebelwerfrów, czyli sześciolufowych miotaczy, torowo wyrzucanych pocisków, takich na pół rakietowych. Wszystko to mu opowiadam, a cały czas patrzę w stronę Żoliborza, myślę sobie: „Bożę, żeby nadleciały samoloty!”. Naprawdę chciałem. W pewnym momencie zobaczyłem trzy punkty nad Żoliborzem. Mogli polecieć na katedrę, na Wytwórnię Papierów Wartościowych. Zbombardowali kościół. Wszyscy: pułkownik, kapitan, mój nieszczęsny goniec (on zginął na tej wieży) musieli się trzymać, bo to się tak trzęsło, jak wieżowce się kiwają, jak jest duży wiatr. Pułkownik powiedział, jak już odlecieli: „Miałeś jednak rację. Cisza, a potem o cholera!”. Wieczorem odznaczył mnie Krzyżem Walecznych. We wszystkim trzeba na wojnie mieć szczęście, bo gdyby nie przyszedł, to nic by nie było, nie byłoby odznaczenia. Tak bardzo często jest na wojnie.
To śmierć [gońca]. Myśmy nie schodzili, żeby zrobić siusiu. Tylko żeśmy schodzili z drabiny. Nawet kłótnia była. On przyszedł, zaniósł meldunek. Siedzimy parę minut, mówię: „Załatwiłeś?”. − „O, cholera, zapomniałem”. − „No to idź”. − „Ależ skąd, panie kapralu, pan pierwszy”. Rzeczywiście chciałem zejść, mówię: „Dobrze, to siedź”. Zszedłem, po czym wracam, powoli idę, pierwszy szczebel, drugi szczebel, jestem już na trzecim szczeblu i w tym momencie usłyszałem, że odpalają z nebelwerfrów, one jęczały, taka „krowa”. Dlaczego to nazywano „szafa”? Bo to rzeczywiście, jakby ciężką szafę ktoś przesuwał albo jak ryk krowy – takie ludzie mieli skojarzenia. Zatrzymałem się. Wiedziałem doskonale, że jeśli oni strzelają w kościół, a mogli strzelać znowu w wiele punktów, to mam sekundę czasu, żeby zeskoczyć. Jak tylko usłyszałem, że pociski nadlatują nad kościół, z jakichś trzech metrów skoczyłem w dół. Odbiłem się i w tym momencie, jak byłem w powietrzu dosłownie, żeby się odbić (wtedy sobie kolano uszkodziłem) nastąpił wybuch. Dzwon nie spadł, ale spadł ten nieszczęśnik. To był pocisk zapalający, który trafił w hełm. Wieża zaczęła się palić, był strasznie poparzony, nie zginął na miejscu. W podziemiach kościoła była placówka naszej żandarmerii, wszystkie służby były reprezentowane. Strasznie wyglądał, wieczorem umarł. On był nie do uratowania, strasznie poparzony.
- Do którego dnia był pan na Starym Mieście?
Jak rozbiłem sobie kolano, kuśtykałem, prawdopodobnie miałem pękniętą łękotkę, bo czasami się załamywało to pode mną. „Samulik” już szukał dla mnie następnej wieży. Mówi: „No rzeczywiście, kuśtykasz. Znajdę ci następną więżę, nie bój się”. Ale nie znalazł. Teraz dostałem meldunki. Szkiców nie ma, żałuję. Są niektóre, ale z paru wież. Nie wiedziałem o tym, ale wszystkie wieże już były obstawione. Kapitan „Samulik” dobrze pracował, wszędzie poobsadzał obserwatorów. On mówi: „Daję ci czterdzieści osiem godzin, masz się zrosnąć”. Takie gadanie. Na ulicy Świętojerskiej w piwnicy rezydowali żołnierze „Agatona”. W oddziale „Agatona” było dwóch synów i córka. Ona była w sanitariacie gdzie indziej, w Śródmieściu, ale tu było dwóch moich bliskich kuzynów, synów stryjecznej siostry mojej matki, Woizbunów. Wiedziałem, że oni tam rezydują. Większość tych ludzi nawet znałem, bo się przede mną nie kryli, jaką robią robotę. Przychodziłem do moich kuzynów, nie mogli powiedzieć: „Nie przychodź”. A w mieszkaniu na Walecznych było farbowanie na odpowiedni kolor papierów czy tektur na legitymacje. Gdzieś zdobywali farby, których Niemcy używali, i świetnie to robili. Jankowski był naprawdę doskonale przygotowany do tego. Jeszcze na dodatek ożenił się z siostrą tych dwóch. Jak przyjechał, to się dowiedział, że jego żona została zamordowana, chyba w Oświęcimiu. Ona przechowywała tak zwanych śledzi, jeńców Anglików, Amerykanów, którzy uciekli nie na zachód, tylko na wschód. Ktoś ich tak nazwał, to byli „śledzie”. Byli umieszczani przy rodzinach i mieli trochę nauczyć się po polsku, adoptować się do warunków okupacyjnych. Ona dostała takiego „śledzia”, chyba to był Amerykanin. Jak go patrol zatrzymał, nie miał jeszcze dokumentów, to powiedział: „Jestem zbiegłym jeńcem. Konwencja genewska”. − „Gdzie mieszkasz?”. − „A u tej pani”. Oni sobie zupełnie nie zdawali sprawy z tego, co to jest okupacja, co to są Niemcy. Zaaresztowali jej matkę, ją wywieźli. Córeczka, bo z pierwszego małżeństwa z Jankowskim miała córkę, przed wojną urodzoną, czteroletnią Magdę, była gdzieś u rodziny, bo jak „śledź” mieszkał, to ona była usunięta. Już dokładnie tego nie pamiętam. On nie wiedział o tym, że ona jest w Oświęcimiu. Niemcy w Oświęcimiu bardzo szybko ją zamordowali. Jak on został zrzucony… To wszystko przypadki. Mąż ciotecznej siostry mojej matki, Woizbun, był oficerem. Przeszedł przez Litwę do Szwecji w 1939 i wylądował w Anglii. Został wcielony do oddziału. Nigdy mi tego nie powiedział, ale to jest prosta rzecz, że był w oddziale, który przygotowywał cichociemnych do wylądowania w Polsce. Ci ludzie oberwali i mieli mnóstwo materiałów, żeby trochę przygotować, bo zrzucą takiego, a on nie wie, co i jak się dzieje. Adaptacja do warunków okupacyjnych była bardzo trudna, ludzie są różni, jeden był bystry, drugi nie był bystry. Niestety trochę cichociemnych powpadało przez niezrozumienie, jak się należy zachowywać. Pierwszy kontakt był na Walecznych, bo gdzie? Wiedział, że tam jest jego żona, że są już prawie dorosłe dzieci, dwójka starszych już była dorosła, a tamci byli prawie dorośli, Piotr i Hanka. Jankowski zjawił się któregoś dnia, było uzgodnione hasło i zamieszkał tam. Potem się wyprowadził. Z daleka mu tylko córeczkę pokazali, bo to było zbyt niebezpieczne. W każdym razie dopiero po okupacji i po powrocie do Polski się spotkali, już wtedy Magda miała z osiem, dziesięć lat. Potem to się rozbudowało, mieli w paru miejscach pracownie, w których produkowali dokumenty. Poznałem Jankowskiego, wtedy wszyscy grali w brydża, ja też grałem i wielokrotnie z nim grywałem.
On przyszedł do piwnicy, bo sprawdzał, co jego oddział robi. Sam miał przy Komendzie Głównej jakieś zajęcia. „Co ty tutaj robisz?”. − „Zrastam się”. Popatrzył na mnie i mówi: „To chodź, będziesz u mnie w oddziale”. − „Panie poruczniku, ja mam oddział. Jeśli otrzymam rozkaz, to proszę bardzo, mogę do pana przejść, ale tak długo, jak mój dowódca nie powie tak…”. − „A kto jest twoim dowódcą?”. − „A »Jeremi«”. − „»Jeremi«, świetnie go znam. Dobrze, jutro poproszę, żeby ze mną przyszedł”. Dostałem się do bezpośredniej osłony Komendy Głównej AK, oficjalnie przeniesiony. „Jeremi” powiedział, że mogę. Wtedy ostatni raz widziałem „Jeremiego”. Najpierw byliśmy, ale już krótko, na Starym Mieście. Potem, 22 sierpnia zapadła decyzja. Wiedzieli, że Stare Miasto w końcu upadnie. Cała Komenda Główna z 22 na 23 sierpnia (jeżeli dobrze pamiętam, ale chyba tak) przeszła kanałami do Śródmieścia i została umieszczona w budynku, który już nie istnieje. Długo stał, bo zastanawiano się, czy taki pomnik zbombardowanej Warszawy na rogu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej… Straszny budynek, bardzo wysoki, kilkunastopiętrowy i bardzo postrzelany.
- Czy pan przeszedł do Śródmieścia 23 sierpnia?
Już byłem członkiem Komendy Głównej AK, to była osłona bezpośrednia. Zorientowali się, że Niemcy na nich polują i Rosjanie na nich polują. Wywiad to wywiad, wywiad się rządził swoim prawem, mieli możliwość zauważenia tego. Gdzie się przeniesie, to Niemcy zaczynają ten rejon czy budynek bombardować. Wobec tego zapadła decyzja o zbombardowaniu budynku na rogu Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej, że nie ma Komendy Głównej, tylko jest pluton łączności 59. Późną nocą cała komenda przeniosła się bardzo niedaleko placu Konstytucji. Teraz to jest Piękna, była Piusa, papieża, który jako jedyny przedstawiciel państwa watykańskiego, jak bolszewicy podchodzili Warszawę, to nie zwinął [placówki]. Był bardzo przez legionistów ceniony. Zresztą to był jeden z bardziej otwartych papieży.
- Przeglądając książkę „Parasol” natknęłam się na informację…
Tam jest strasznie dużo błędów.
- A to co się działo na Długiej 21?
Wszystko, co jest o mnie napisane, z wyjątkiem imienia i nazwiska, chyba daty urodzenia, nie ma związku. To jest coś przedziwnego. Nie wiem, dlaczego tak się stało. Moja żona była przewodniczącą Komisji Historii Kobiet, one zbierały materiały na temat udziału kobiet w Armii Krajowej i nie tylko Armii Krajowej. One uważały, że wszystkie, które narażały życie… tam są i komunistki, różne. Pani generał Wittek powiedziała: „Walczyły? Walczyły. Z Niemcami walczyły, to nie robimy różnicy”. Takie nastawienie wśród wielu akowców było, nie wszystkich oczywiście. Byli tacy, co „szuru buru”. Mamy wyniki tego. Mogę to teraz mówić, bo do niedawna nie mogłem, zresztą wielu rzeczy nie mogę mówić.
- Pana obowiązuje tajemnica przysięgi?
Bardzo szybko trafiłem do wywiadu, jak przeszliśmy ze Starego Miasta. Dlaczego mnie Jankowski natychmiast chciał przenieść? Bo wiedział, kim jest mój ojciec, jaka jest moja rodzina. Nawet odwiedzał moją matkę, która już chodziła trochę po mieszkaniu. W 1944 czasami była sprowadzana i jeździła po mieście. To jej zresztą życie uratowało, bo Niemcy przyszli w czasie Powstania:
Raus! – wszystkich wyrzucili. Na szczęście była jej koleżanka naprzeciwko i służąca, o której wspominałem, wyprowadziła ją. Ale w połowie drogi przed Ożarowem mama już nie mogła iść dalej. Pani Schiele wtedy zarządziła: „Widzicie ten dom na prawo?”. To wygląda dzisiaj zupełnie inaczej. Mnóstwo było domów w ogródkach, parterowych. Patrzą na Niemców, bo szli co pięćdziesiąt metrów postmeni, pilnowali. Coś tam się stało, ci postmeni… One wbiegły do tego domu, z tego domu przebiegły – tam nie było już ludzi – do jakiegoś ogrodu, następny w ogród i znikły. Siedziały tam dwa tygodnie. Miały co jeść, bo uprawiali pomidory, fasolę szparagową. Znalazły ogródek, jakoś pichciły. Potem stopniowo poszły aż do Puszczy Kampinoskiej. Byli właściciele, było dużo małych majątków, starych dworów. Moja mama znała tych ludzi i Schiele ich znała.
- To było jeszcze przed kapitulacją Warszawy?
Przed.
Dowiedziałem się, że moja mama ocalała w czasie Powstania. Pierwszego stycznia 1945 roku przyszedł wachman. Byłem wtedy w Monachium. Wysłali nas dwustu na odgruzowywanie Monachium. Kupa listów przyszła. Już szwankowali Niemcy, byli strasznie bombardowani w tym czasie, ale jeszcze jakoś poczta działała. Był list od mojej matki. Wtedy się dowiedziałem, że moja siostra i matka ocalały. Szereg miesięcy nic nie wiedziałem.
- Wrócimy do sierpnia 1944, do Śródmieścia. Co działo się?
Znowu nie pamiętam daty, ale mniej więcej 28, 27 sierpnia, coś takiego, już po przejściu, przybiega kolega „Agaton”, czyli Jankowski. Mówi: „Zejdź na najniższy [poziom]”. Bo to był wybudowany normalny schron, jeszcze przed 1939 rokiem. Zszedłem do najniższego poziomu, a w tym pokoju jest z pułkownikiem „Hellerem” (to jest pseudonim) trzech panów. Dwóch nie znałem. On od razu mówi: „To jest kapral Tomaszewski, syn pułkownika dyplomowanego Tadeusza Tomaszewskiego”. Wtedy jeden z tych ludzi, pułkownik, szef Departamentu Ogólnego w Komendzie Głównej, mówi: „Jest rozkaz wydany przez generała „Bora”, że wszyscy dowódcy departamentu mają wychodzić na miasto z uzbrojonym żołnierzem jako osłoną. A kapral jest przydzielony do pułkownika »Hellera«, pułkownik »Heller« panu coś powie”. Pułkownik „Heller” zabrał głos. Improwizował i powiedział: „Jesteś wcielony do wywiadu Komendy Głównej AK. Będziesz ze mną chodził. Będziesz nieraz słyszał różne rzeczy, jakie będę załatwiał, będziesz chodził do różnych ludzi, tych ludzi widział, wobec tego musisz złożyć dodatkową przysięgę, jako człowiek wcielony do wywiadu przy Komendzie Głównej AK”. Dostałem się wtedy na sam szczyt piramidy. Złożyłem przysięgę, wierność Rzeczpospolitej, posłuszeństwo i tak dalej oraz prezydentowi na obczyźnie. Do dzisiaj dnia jestem wierny. Na tym zakończmy.
Warszawa, 12 lipca 2011 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Strumiłło
- Naszą rozmowę zakończyliśmy w momencie, kiedy pan był wcielony do wywiadu AK, do Komendy Głównej AK i chciałam się dowiedzieć, którego dnia to było, to było we wrześniu 1944 roku?
Nie, to było jeszcze w sierpniu. Wcielenie było jeszcze na Starym Mieście.
Potem chyba w nocy z 22 na 23 albo z 21 na 22 sierpnia (nie mogę sobie tego odtworzyć), razem z komendą, razem ze wszystkimi szefami departamentów, przeszliśmy kanałami do Śródmieścia. Pierwsze miejsce postoju Komendy Głównej było w takim budynku, który wiele lat stał na rogu Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej, taka ruina, bo on był bardzo postrzelany, bo się zastanawiano, czy nie zostawić tego w ogóle jako taki pomnik w centrum Warszawy. Ale wybudowano tam zupełnie inne rzeczy w końcu. Tam byliśmy parę dni. Niemcy już bardzo wtedy śledzili ruchy komendy i miejsca postoju. Wieczorem, znowu dokładnie tego nie pamiętam, ale to gdzieś było 27, 28 sierpnia, oni w ogóle prawie że nie prowadzili walk w nocy, oni się tego bali, to tylko nękający ogień artylerii, taki na chybił trafił, w rejony zajęte. Czy to był przypadek, tego prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy, chyba żebyśmy mieli dostęp do jakichś archiwów niemieckich, bo ten budynek to były schrony, komenda była na najniższym poziomie, czyli to było minus dwa piętra i to było zbudowane jako schron. Zresztą byłem w 1939 roku, bo odwiedzałem tam ojca, który był szefem sztabu i w tym schronie było umieszczone dowództwo generała Czumy, tak że znałem te pomieszczenia, dwa czy trzy razy tam byłem u ojca. Ściana tego budynku od strony zabudowy Marszałkowskiej, patrząc, powiedzmy, w stronę Ogrodu Saskiego, to po lewej stronie stał.
- Czyli to było w pierzei, gdzie PAST-a?
Nie, po przeciwnej stronie, narożnik, tam wszystkie domy potem były już porozbijane. Oni zrzucili z lotu nurkowego bomby, które trafiły, i które były z opóźnionym zapalnikiem, one zjechały aż do podziemia, bo tam były szyby windowe. One trafiły w ten budynek i tu jest niewiadoma, czy oni po prostu atakowali budynek, czy też to przypadek, że ta bomba zjechała do schronu i eksplodowała na najniższym poziomie. Na półpiętrze pomiędzy tym minus dwa a minus jeden, gdzie mieścił się szpital, był taki korytarzyk, w którym parę leżaków było i myśmy tam po prostu nocowali. Były tam posterunki, to było pilnowane oczywiście i to ocalało. Tam było potwornie, ten korytarzyk był takim zapasowym wyjściem z tego najniższego schronu, i tam były chyba tej grubości [około półtora metra] mury. Ale wybuch, który gdzieś za tą ścianą nastąpił, [spowodował, że] tam zginęła osobista sekretarka „Bora” Komorowskiego wtedy i jeszcze dwie osoby. To znowu szczęście w nieszczęściu – cała komenda wyszła do Jankowskiego na naradę, tylko został generał „Grzegorz”, czyli zastępca dowódcy i on poszedł odwiedzić szpital. Stropy szpitala nie zapadły się, było tam wszystko popękane, paru było dobitych, że tak powiem, z tych rannych, a on był bardzo ciężko ranny. Tak że on był właściwie już potem do końca [nieaktywny]. Jakoś zreperowali generała i on wyszedł do niewoli razem z „Borem, ale w ogóle ze służby się [wycofał]. Był po prostu ciężko ranny, ale ocalał. Potem mieszkał długie lata w Londynie i tam działał w organizacjach, które zajmowały się historią Armii Krajowej. Wtedy zapadła decyzja o przeniesieniu, że nie mówi się „Agaton”, nie mówi się wywiad, komenda i tak dalej, tylko pluton łączności 59. Umieszczono w centrali telefonicznej na Pięknej, to była tak zwana mała PAST-a, a myśmy byli pluton łączności 59. Z tym że gdzieś, daty dokładnie nie pamiętam, ale już we wrześniu wyszło takie polecenie, bo wydawało się, że Niemcy się nie zgodzą na uznanie naszych praw przez Szwajcarię, nie wiem, przez jakie instytucje, w każdym razie tych praw, że możemy pójść do niewoli, a nie dostać strzał w głowę. Tam już jacyś oficerowie krążyli pomiędzy sztabami niemieckimi a polskimi i wyglądało na to, że Niemcy nie zrobią tego. Ale presja Londynu, Stanów Zjednoczonych, bo to już się umiędzynarodowiło, spowodowało to, że oni jednak uznali w końcu i myśmy poszli do niewoli. Do końca wojny siedziałem w niewoli, znowu to cała historia, ale to już nie mogę przecież o wszystkim mówić. To już nawet nie jest tajne, tylko dość, że „Heller”, czyli Janek Osmecki chciał, żebym poszedł z komendą, ale bardzo słusznie Piotr Wojzbun (to zresztą mój kuzyn, on nie miał jednego oka, ale to nie z przyczyn wojennych, tylko na wsi w czasie okupacji klepał kosę i kawałek odskoczył, taka igiełka i trafiła go), on był na trochę innych sprawach, myśmy nawet wystąpili o to, żeby on był tym ordynansem generała „Bora”, bo Niemcy się zgodzili na to, że musi być dowódca i tak dalej. Poszedłem normalną drogą, to znowu wejdę w opowiadania już, co było w niewoli. Na wojnie to jest tak, że trzeba mieć jeszcze szczęście. Wracam jeszcze do tego, że trzymać jeszcze dwa, trzy lata, może będzie swobodniej.
- Czy zgadza się pan z określeniem „kapitulacja”? Bo jest tak przyjęte, potocznie mówi się o kapitulacji Powstania, a niektórzy mówią o zawieszeniu walk, że była to umowa.
To była kapitulacja, przecież podpisano [porozumienie] o wyjście do niewoli tych wszystkich, którzy ocaleli z walk, i wszyscy poszli do niewoli, więc to była kapitulacja. Rozumiem tych ludzi, którzy mówią, bo część się ukryła wbrew rozkazom albo może po prostu przymknęli oko i chcieli, żeby to było jakoś kontynuowane. To kontynuował pod Warszawą „Nil” zresztą, on już na wiosnę 1944 roku został odkomenderowany, przestał być szefem dywersji w Komendzie Głównej i już przygotowywał do działalności konspiracyjnej te różne organizacje niepodległościowe, które powstały po zajęciu Polski przez wojska radzieckie.
- Czy pamięta pan ten dzień?
Już wiedziałem wcześniej to wszystko, to się rozkładało w czasie, bo tam były te wyjazdy, pertraktacje. Właśnie chciałem powiedzieć, że ta grupa to jeden zginął, potem mniej więcej piętnastu ludzi, którzy stanowili taką ochronę bezpośrednią, to myśmy tam mieszkali razem z Komendą Główną, pełniliśmy służby wartownicze, chodziliśmy, tak jak chodziłem z „Hellerem” ponad dziesięć razy, już też nie pamiętam dokładnie, ile było tych wyjść nocnych i gdzieś w drugiej połowie września, po zajęciu już Pragi przez wojska radzieckie, jak się załamywały rozmowy z Niemcami, był taki okres. To przesunięto w rejon małej PAST-y taką grupę, nie pamiętam, jak oni się nazywali, mam nawet ich, oni traktują to, że oni byli ochroną, ale oni nie kontaktowali się z dowódcami. Jedynymi ludźmi z ochrony, którzy się kontaktowali, to była grupa Jankowskiego, bo to byli wszystko ludzie maksymalnie sprawdzeni, że się do tego nadają. Dlaczego mnie Jankowski przesunął? On mnie znał przed wojną, w czasie okupacji, jak został zrzucony, bo pierwszy punkt kontaktowy, jaki dano mu w [Warszawie], to było na Walecznych, w mieszkaniu przedwojennym, i oni mu mieszkanie dalej u mojej rodziny. Zofia Wojzbun (z domu Serkowska) była stryjeczną siostrą mojej matki, ponieważ tam było czworo dzieci mniej więcej w moim wieku, to po prostu jako takie dorastające dziecko bardzo często tam bywałem, tam poznałem Jankowskiego. On uznał, że mogę się pętać, w brydża żeśmy grali, potem on się zakochał w Hance, czyli w jednej z moich współ… potem to z tego wyszło małżeństwo. Miał z pierwszego małżeństwa tą córkę, którą oni zresztą bardzo rzetelnie wychowywali, tak jak córkę, już po wojnie, bo to wszystko ocalało. Jej matka była wywieziona do obozu koncentracyjnego i tej wywiezionej matka też została zaaresztowana, i też zgładzona. Wydali ją Anglicy, wydali, oni uciekli z obozów i poszli na wschód, znaleźli się w Warszawie, ale ciągle uważali, że im przysługuje prawo. Niemcy honorowali, to jest takie prawo, że żołnierz musi starać się uciec z niewoli i to wszystkie strony, nie wiem, czy Rosjanie tego nie tolerowali, ale Niemcy to tolerowali. Jeśli w czasie pościgu za takimi uciekinierami czy uciekinierem w czasie jakiejś wymiany strzałów (bo dochodziło do takiej wymiany) ktoś zostanie zabity, to po prostu to jest walka. Ale jeśli już go złapią, to oni go odsyłali do obozu, dawali mu tam miesiąc karceru jakiegoś i koniec, i na tym się kończyło, to takie były niuanse.
- Jakie były pana losy popowstaniowe?
Popowstaniowe losy. Na placu przed gmachem politechniki oddawaliśmy broń i potem piechotą do Ożarowa, do fabryki kabli. Tam myśmy nocowali, nie było żadnych urządzeń, po prostu tak na ziemi, a następnego dnia załadowali nas do wagonów. Zresztą ten pociąg pojechał do Łambinowic, bo w końcu żeśmy wylądowali w Łambinowicach, to jest prastary obóz jeńców wojennych jeszcze z wojny francusko-pruskiej, on był założony w tamtym czasie. Tam był cały szereg szpitali, bo umierali – ci ludzie byli ranni, nie wytrzymywali tej niewoli. Tam jest cmentarz z wojny francusko-pruskiej i z I wojny światowej, z II wojny światowej, i straszliwa ilość rosyjskich żołnierzy, którym po prostu nie dawali jeść, oni umierali. Przypuszcza się, że około stu tysięcy ludzi Niemcy zamordowali. Odwiedzałem Łambinowice z moją teściową i z moją żoną, która też była w Łambinowicach, i moja teściowa była w Łambinowicach. Tylko potem kobiety pojechały do innego obozu, a potem wylądowały na granicy holendersko-niemieckiej i tam zostały wyzwolone przez dywizję Maczka. Ale ten sektor… Bo też podzielono, Niemcy nie chcieli mieć jednego wielkiego polskiego sektora, tylko trafiłem tuż [obok], tylko nas druty dzieliły. Ponieważ już byłem zaręczony z moją żoną wtedy, tośmy przerzucali [kartki], Niemcy nie reagowali na to, nie zabierali tych listów przerzucanych przez te druty i potem odpisywałem, i tak to chodziło. Jeszcze w niewoli widziałem część żeńską rodziny Tazbirów, bo nawet przesłał mi teraz Janusz Tazbir taki, nie tłumaczy, czy to on napisał, czy ktoś, ale trzy czy cztery strony takiego tekstu, moją teściową nazywali, ona miała pseudonim „Wisła”, „Wisła z trzema dopływami”, tak się mówiło, bo trzy córki były, czwórka ich się dostała do niewoli. Potem skręciłem na moją żonę i potem wybrano chyba osiemdziesiąt, które zostały przewiezione i cała ta czwórka [trafiła] do Holandii. Tam przeszły takie pierwsze szkolenie w WAAF-ie, czyli w tej Pomocniczej Służbie Wojskowej Kobiet w Lotnictwie Women's Auxilliary Air Force to się nazywało, czyli „łafki”, potem wywieźli je do Anglii, ta osiemdziesiątka, służyły, były „łafkami”. Jak myśmy postanowili się pobrać już, to musiała moja żona wyjść z obiegu wojskowego, po prostu została moją żoną.
- Jak długo został pan w Łambinowicach?
Krótko, to było cztery tygodnie chyba. Potem, mówię teraz o mężczyznach, wywieźli nas do Moosburga. To też taki gigantyczny obóz. Na przykład w tym sektorze, w którym nas trzymano, to przez druty – bo oni to dzielili, nie chcieli, żeby to chodziło wszystko tak, tylko było podzielone na takich szereg sektorów – byli Hindusi. Codziennie rano widzieliśmy, jak oni turbany swoje zakładają, bo to jest cała ceremonia zakładania tego, zawijania i tak dalej, podpatrywanie hinduskich obyczajów.
- Jak was traktowano, byliście jeńcami wojennymi?
Czas biegnie, bo to są pierwsze dni października jeszcze na terenie Polski, potem parę tygodni, jakieś dwa czy trzy jesteśmy w Łambinowicach. Potem nas wywożą do tego Moosburga i grupę dwustu akowców, oni mieli tą, wiedzieli, gdzie są akowcy, gdzie z 1939 roku; Niemcy to mieli rzetelne informacje i pilnowali tego. Wywieźli nas do Monachium, umieścili dokładnie dwustu ludzi w takiej starej szkole, która była w samym centrum Monachium, gdzieś koło 15 grudnia i myśmy chodzili, odgruzowywali domy. Bardzo kiepsko nas żywili, ale nawet mówili sami o tym: „Co wygrzebiecie z tych gruzów do jedzenia, to jest wasze, to możecie się dożywiać jeszcze”. To była taka zachęta, żeby jednak nie udawać, że się tam coś robi, tylko żeby rzeczywiście grzebać. Przed Bożym Narodzeniem był olbrzymi nalot dywanowy na Monachium, Niemcy twierdzili, że około sześciuset bombowców wtedy zrzuciło bomby i miny takie powietrzne, one wytwarzały takie podciśnienie, że ludzie głuchli nawet od tego. Myśmy siedzieli, ta szkoła była umiejscowiona w takim bardzo dużym skwerze czy też w małym parku, w samym centrum i tylko ta szkoła stała, bo to było wybudowane gdzieś w XIX wieku, takie potężne mury. Myśmy byli w piwnicy, naokoło siedzieli Niemcy, którzy nas pilnowali, ci żołnierze. Jak się zaczął ten nalot, to trwało mniej więcej pół godziny, tośmy się wszyscy pomieszali, bo nami rzucało, te właśnie podciśnienia, tam było kilkunastu Niemców, mieli połamane ręce, nogi, bo dosłownie nas rzucało, to straszne. Doświadczyłem nawet i takiej rzeczy, jeśli chodzi o wojnę. Ale ten budynek ocalał, tylko jak się skończył ten nalot, jak żeśmy przyszli, bo oczywiście nie było elektryczności, wszystko to zostało zerwane. Miasto naokoło płonęło, bo oni olbrzymie ilości bomb zapalających też zrzucali, to nawet nie to, że szyby wyleciały, ale w ogóle wydmuchnięte i już tak długo, jak tam byłem, to po prostu to było zabite deskami. Sami myśmy to robili, jakieś takie małe okienka, żeby w dzień było trochę widać, a [jeśli chodzi o] ogrzewanie, to takie kozy wstawili i pozwalali zabierać nie tylko trochę tej żywności, której się wygrzebało z gruzów, ale i drewno, tym się w tych piecykach paliło. To straszna zima była, były bardzo duże mrozy dochodzące w nocy do dwudziestu paru stopni, tak że się marzło. Ponieważ wszyscy byliśmy po Powstaniu, Niemcy nas strasznie słabo żywili, dostałem tego, co w obozach koncentracyjnych nazywano takich ludzi… Ważyłem czterdzieści dwa kilo wtedy, a już byłem tego wzrostu, taki jak jestem dzisiaj, to tylko pokazuje, jak nas żywiono. Dostałem coś w rodzaju, nie wiem, jak to medycznie określić, że całe ciało z wyjątkiem twarzy pokryło się takimi pęcherzykami, ale dosłownie całe, trochę ręce były wolniejsze i twarz, ale całe ciało to tak taki łazarz już.
Teraz muszę do Murnau na chwilę pojechać. Nawiązałem korespondencję z moim ojcem, można było z obozu do obozu, ojciec był od 1939 roku w niewoli, był szefem sztabu obrony Warszawy u Czumy i w końcu większość niewoli spędził w Murnau. Któregoś wieczoru, jak zaczęła się ta korespondencja, nie tylko do mojego ojca, ale jeszcze inni oficerowie od swoich krewnych dostawali listy, to przyszło paru oficerów do ojca i powiedzieli: „Tadziu – Tadeusz to mój ojciec − a napisz ty, nie widziałeś tyle lat syna, może go jakoś uratujesz od jakiejś opresji, bo oni traktują tych żołnierzy…”. Oni wiedzieli, że to jest bardzo… Ojciec mówi: „Nie, przecież esesman postrzelany”. Był taki generał, który był dowódcą obozów jenieckich na terenie Bawarii, był bardzo ciężko ranny, to tego potem zrobili, jak go wywieźli z frontu wschodniego. „Ale co ci szkodzi?”. Proszę sobie wyobrazić, że on [ojciec] napisał, jak dotarło do niego [dowódcy obozów] to pismo, to − przenieść do Murnau, zgodził się. Trafiło akurat na jego dobry humor, to co mówiłem, że trzeba mieć szczęście, pochyli się człowiek, a kula przejdzie pięć centymetrów od głowy, a gdyby dalej tak siedział, to by zginął. To jest kwestia jednak po prostu szczęścia, a bardzo głęboko wierzący powiedzą, że Pana Boga, można się zgodzić i z tym, i z tym, to już jak kto woli.
Mnie wycofano z Monachium, umieszczono mnie w szpitalu, dawali nam nawet tran, ale jak to się odbywało? Przychodził żołnierz niemiecki z karabinem i jeniec z taką dużą butlą i rzeczywiście [miał tam] tran. Miał taką cienką pałeczkę szklaną, maczał koniec tej pałeczki, trzeba to było oblizać, raz dziennie, ale to było napisane, że w szpitalu oni dają tran, to takie ciekawostki.
W końcu przyszła już decyzja niemiecka i wywieźli mnie do Murnau. Jak zobaczono, w jakim jestem stanie, to nie poszedłem do tego baraku dla żołnierzy… Odwiedzałem teraz ten teren, jak byłem u mojej kuzynki, która wyszła za Niemca, ale urodzonego po wojnie, oni to bardzo podkreślają, gdzieś w 1946 czy 1947 roku. Wtedy po prostu od razu do szpitala mnie odstawiono, a tam był [szpital] z prawdziwego zdarzenia. Tam było bardzo blisko do granicy szwajcarskiej. Czerwony Krzyż, który sprawował opiekę, ponieważ były szalone bombardowania Niemiec wtedy, bo tam łupili tych Niemców bardzo ostro, ciągle inspekcje jeździły do tego Murnau, bo to było, nie wiem, osiemdziesiąt kilometrów od granicy, po prostu nie zapuszczali się w głąb. Dzięki temu ciągle przywozili nowe lekarstwa i narzędzia, tam robiono bardzo poważne operacje nawet, w tym szpitalu było sporo lekarzy. Z tych czterdziestu paru kilo w ciągu jednego miesiąca mnie przybyło siedemnaście kilogramów wagi, to znowu szczęście, bo byłem bardzo młody, a taki młody, jak dostanie jeść, to regeneruje się szybko, ale jaki to był głód. Wieczorem przyszedł mnie jeszcze przed apelem odwiedzić ojciec, przyniósł mi bochenek chleba, świetny był ten niemiecki [chleb], kupiony od kogoś, oni sprzedawali za dużą ilość papierosów. Ojciec powiedział tak: „Masz, synu, tutaj, codziennie oprócz [tego, co dostaniesz] jeszcze do śniadania taką kromeczkę sobie ukroisz”. Zjadłem te dwa kilo.
Ale! Nic. Zjadłem, nie mogłem [wytrzymać]. Wiedziałem, że będzie mi przykro zakomunikować ojcu, ojciec tylko machnął ręką. Potem przyszła amerykańska dywizja pancerna i wyzwoliła. Potem, to już jest po wojnie, bo to było przy samym końcu kwietnia, Berlin skapitulował, Hitler zastrzelił się czy go zastrzelili, tego to już, zdaje się, do końca nie wiedzą, po prostu już było po wojnie.
- Kiedy pan zdecydował się wrócić do Polski?
W 1948 roku, bardzo późno.
- Gdzie pan był do 1948 roku?
W Londynie. Tam został utworzony Korpus Przysposobienia, żeby jakoś przygotować tą masę. My nawet z żoną, bo już wtedy była moją żoną, bo myśmy się pobrali w lipcu 1947 roku w Lincoln, do dwóch szkół zdawaliśmy egzaminy i myśmy zdali, tylko że pierwszeństwo mieli ci, którzy mieli order Virtutti Militari, a była określona dla cudzoziemców, olbrzymia masa, wszyscy mężczyźni byli zmobilizowani, nadający się do wojska. Teraz bardzo dużo młodych ludzi runęło, żeby po prostu pójść na studia, uczyć się, byli w wojsku, to mowy nie było o uczeniu się. W danej uczelni było dwadzieścia miejsc dla cudzoziemców, były takie kwoty we wszystkich uczelniach, to chyba było rozporządzenie jakiegoś brytyjskiego ministra oświaty. Nigdy myśmy się do tej dwudziestki nie zakwalifikowali, chociaż zdawaliśmy te egzaminy z żoną. W 1948 roku, w czerwcu, jednak postanowiliśmy wrócić.
- Zanim państwo zdecydowali o powrocie, to docierały wiadomości, co dzieje się w Polsce?
Były telefony, teść telefonował, teść mój był wtedy wiceprezesem „Czytelnika”, „Czytelnik” był taką potężną instytucją przez parę lat.
- Tak że nie obawialiście się państwo powrotu?
Prezes „Czytelnika” był bratem Różańskiego, to znaczy to była rodzina żydowska, bo to byli Żydzi i tamten był bestią dosłownie, strasznym, a ten był Polakiem, to tak można powiedzieć, oczywiście o zapatrywaniach lewicowych. Nie wiem, czy i kiedy rozpoznano, że mój teść był członkiem Delegatury Rządu na Kraj, był zastępcą Wycecha i oni się podzielili w ten sposób, że mój teść był od organizacji kolonii, w czasie okupacji bardzo dużo, tysiące szło. Były jednak takie miesięczne pobyty na koloniach, zorganizowane pod przykrywką różnych (to osobny zupełnie temat) i tym się zajmował mój teść oraz ratowaniem dzieci żydowskich. Na przykład taki był epizod, że jak Zamojszczyznę postanowili oczyścić z Polaków, to po prostu dzieci i nawet niemowlęta (to widziałem na własne oczy) przyjeżdżały na wpół zamarznięte w wagonach towarowych do Warszawy. Jest pani Sendlerowa, zdaje się, ona uratowała dwa tysiące, ona pracowała u mojego teścia, tylko teść się nigdy do tego nie przyznawał, dopiero się od Janusza Tazbira dowiedziałem, że on był członkiem Delegatury Rządu na Kraj. To musiało być w bardzo głębokiej konspiracji, z głębokiej konspiracji on tym wszystkim kierował. Dopuszczona była do niektórych Wanda Tazbirowna, ta, której pomniczek stoi przed Instytutem Głuchoniemych, bo ona jeszcze przed wojną została drużynową – to się wtedy nazywało – głuchoniemych i ociemniałych, a po wojnie ociemniali przeszli do jakiejś innej. Wanda założyła harcerstwo, a było bardzo blisko, bo ona chodziła tam, gdzie stoi dzisiaj pomnik ludowca Witosa, a z tyłu jest ocalały fragment. To był czworobok ten dom, to gimnazjum i liceum, i tamto ocalało, a to było zbombardowane. Wobec tego zostawiono to do dzisiejszego dnia, postawiono pomnik, a Wanda miała bardzo blisko, bo dosłownie drużynowa mogła codziennie i prawie do śmierci prowadziła to harcerstwo w instytucie, więc stąd ten pomnik.
- Zresztą głuchoniemi mieli nieprawdopodobne zasługi w czasie Powstania.
Bardzo, tak. […]
- Wracając jeszcze do pana powrotu do Polski.
Zastanawiam się, czy to powiedzieć, ale na terenie środowiska „Parasola”, „Kama” spełniła pozytywną rolę, bo ona wszystko [organizowała]. […] Ona była bardzo dzielną łączniczką, to uznają, tylko że po wojnie zapisała się do partii i była sekretarzem partii.
Tak. Nie tylko ona też.
- Czy po powrocie do Polski był pan represjonowany z powodu przynależności?
To znaczy mnie dołączono do takiego… Jak była wymiana pieniędzy, pracowałem wtedy, taka była spółdzielnia budowlana, bo to było spółdzielcze, ale zajmowali się budownictwem. Dyrektor oddziału warszawskiego wymienił pieniądze, które wziął na zaliczkę, on jeździł (z kolei ten oddział warszawski miał na całym terenie województwa warszawskiego swoje bazy), wziął zaliczkę, żeby dostarczyć pieniądze i zarzucono mu, że on zarobił na tym. Ponieważ byłem kasjerem, a polowali na to, żeby mnie też gdzieś tam uderzyć, to mnie dołączyli do jego procesu. Ale czy to można nazwać represjami? Siedziałem nawet na „Gęsiówce” trzy tygodnie, bo to szybko zrobili ten proces, dali mi pół roku w zawieszeniu.
Ta wymiana była chyba w 1950 roku.
- Czy pan ma kontakty z młodzieżą i dzieli się wspomnieniami z młodym pokoleniem?
Nie w sposób zorganizowany, ale przy środowisku działa taka organizacja, która jest zarejestrowana, ma zespół rekonstrukcji historycznej. Czy to jest młodzież? Tam również są dwudziestoparolatkowie, ale nie ten przedział trzynaście, dziewiętnaście z wyjątkiem syna jednego z nich, on go wciągnął do tego. Oni już przejęli… Na przykład ciągle pogrzeby, ale jakieś uroczystości, ciągle poczty sztandarowe – oni to przejęli, bo już po prostu [Powstańcy] nie mają siły, bo czasami to trzeba stać dwie, trzy godziny. Młodzi to wytrzymują, a starzy już nie, więc oni to przejęli. Różni są, kto jest pod ręką, kto ma czas, ale to muszą być trzy osoby zawsze do tego pocztu, czasami jakąś harcerkę dołączą do tego, która nawet nie jest w tym, ale stoi tam. Oni pozdobywali jakieś, nie wiem skąd, panterki, ubierają się w te panterki, ale strasznie zapaleni. Większość z nich pracuje w Locie, paru z nich siedzi na wieży i kieruje ruchem, czyli są to ludzie na bardzo wysokim poziomie.
- Trzeba mieć odpowiedzialność.
Szalenie [dużą] odpowiedzialność, ale są młodzi. Potem przychodzą do mnie z małżeńskimi [parami?] i takie… to jest margines oczywiście, ale i z takimi sprawami.
- Jest pan szalenie młody duchem cały czas. To bardzo miłe rozmawiać z taką osobą.
Staram się. Ale niestety nie zrobiłem żadnego majątku, bo jeśli ktoś ma sporo pieniędzy odłożone, nawet próbowałem. Na Nowolipie była duża fabryka, należąca do rodziny mojej matki, założona w 1866 roku, to była pierwsza fabryka lamp naftowych. Pradziadek, bo to pradziadek zakładał, sprzedał majątek i przeniósł się do Warszawy. To był okres pozytywizmu, [przyjechał] do miasta zakładać przemysł. Nagle ten we Lwowie odkrył, że można destylować ropę naftową, że pierwszą lampę zrobił, pierwszy gmach publiczny, czyli szpital lwowski, był oświetlony tymi lampami, to była w ogóle jasność, my sobie nie zdajemy sprawy z tego, jaki to jest skok. Takich skoków było pomiędzy ostatnim powstaniem tamtego czasu, czyli 1863 rokiem, to były różne ruchy. Był Piłsudski, on to mówił zresztą i potem powtarzał to za Piłsudskim, że ten, kto w bardzo wczesnej młodości nie socjalizuje, to z niego dużo nie wyrośnie. Piłsudski też tam, przecież go skazali na jakąś zsyłkę na Syberii, jakoś wypłynął i został marszałkiem, chwała Bogu. Ale zrobił jeden wielki błąd.
Nie. […] Wielka akcja [w okresie okupacji], bo były dwie akcje megafonowe i mieszkanie na Niecałej mojej matki było, wtedy ta ulica się nazywała Króla Belgów, potem wrócono do Niecałej, jak sobie patrzyłem, to jest radio po drucie, ale tych megafonów… to jest dziedzina radia. To urządzenia do nadawania, to takie szafy wielkości tych drzwi, a dzisiaj jakaś miniatura, to wszystko na moich oczach tak się stało. Likwidowali, bo to w paru punktach było, wszystko to zwinęli na Niecałą, to bardzo niebezpieczna [akcja], ale jakoś Niemcy nie [złapali]… Szefowie Generalnej Guberni byli o sto pięćdziesiąt metrów tam, to może pod latarnią jest najciemniej.
- Tam było najbezpieczniej.
Najbezpieczniej, ale to trzeba mieć szczęście, bo czasami tak jak to na wojnie jest, przypadek decyduje.
- Wspominamy tych, którzy nie mieli szczęścia.
Tak, na terenie środowiska „Parasola” na przykład nienawidzą słowa bohater, ale o tych, którzy zginęli, mówią bohaterowie. Bohaterami są ci, którzy zginęli, a my pełniliśmy i pełnimy służbę, to jest bardzo mocno rozgraniczone. Niektórzy tacy bardziej nerwowi to potrafią nawymyślać, byłem parę razy świadkiem tego.
„Drugiego sierpnia koło trzynastej, czternastej wezwał mnie »Jeremi« i poszliśmy zobaczyć, co słychać na skrzyżowaniu Wolskiej z Młynarską. Spytał, czy mam pistolet, miałem moją FN-kę, z którą był kłopot, bo nie miała kabury, więc nosiłem ją w kieszeni spodni. Przyjrzał mi się krytycznie i widząc, że mam torbę, którą nosiłem przez lewe ramię na skos, powiedział: »Weź filipinkę«. Po przybyciu na skrzyżowanie rozmawiał z dowódcą obsady barykady – wywrócone przez Wolską tramwaje, chyba ze cztery, a z tyłu w stronę Śródmieścia barykada z płyt chodnikowych też w poprzek Wolskiej. Oddział obsadzał nie samą barykadę, ale narożny budynek. Po rozmowie przeszliśmy na teren zajezdni tramwajowej, gdzie miał stacjonować oddział AL-u (Armii Ludowej) złożony głównie z tramwajarzy. »Jeremi« odbył rozmowę z ich dowódcą w sprawie wspólnego obsadzenia Wolskiej. Dowódca na wszystko się zgodził, mówił, że ma około stu żołnierzy. Następnego dnia dowiedzieliśmy się, że zniknęli i więcej o nich nie słyszano”. To jest fakt historyczny jak najbardziej, co nie oznacza, że wielu AL-owców bardzo sobie dzielnie poczynało, ale ten oddział nie wiadomo gdzie [przeszedł]. „Po tej rozmowie wróciliśmy na skrzyżowanie, »Jeremi« zaczął relacjonować, nagle zobaczyliśmy w perspektywie Wolskiej dwa samochody pancerne. W jednym widniała wychylona do połowy sylwetka niemieckiego oficera. »Jeremi« krzyknął do dowódcy obsady tego narożnego domu: »Nie strzelajcie, chyba że wysiądą!«. Samochód pancerny z oficerem zbliżył się na cztery do pięciu metrów do leżących tramwajów i stanął ukośnie. Przychyleni w leżącym na bok tramwaju byliśmy niewidoczni. »Jeremi« powiedział: »Ja strzelam, a ty rzucasz »filipinkę« na samochód«. Strzelił. Oficer runął do przodu, on strzelał z dziesięciu metrów, a ja rzuciłem »filipinkę« na tył samochodu. Potężny wybuch, obłok dymu, pisk opon, samochody oddaliły się na pełnym gazie. Relację dowódcy batalionu »Jeremi« składał już sam”. To jeden z epizodów.
Bardzo często rozprowadzałem [ludzi?] na jakieś różne odcinki na rozkaz „Jeremiego”, bo on czwartego dnia był już bardzo ranny, dlatego „Jeremi” występuje przez całe [Powstanie] aż do swojej tragicznej śmierci zamordowania go przez Niemców na Czerniakowie… Nie, jego, zdaje się, przewieźli gdzieś do centrum Warszawy. To są takie dwa takie… ale to jest strasznie okrutne.
Najpierw opowiem nieokrutne. Jakiś oddziałek, nawet już teraz nie pamiętam, jakieś pół plutonu: „Odprowadź tam na taki odcinek, bo oni będą to obsadzać”. Idziemy między grobami, idę pierwszy, a za mną chłopcy i chyba dwie dziewczyny. Pierwszy idzie ich dowódca, w pewnym momencie, tak idziemy, pada strzał, czuję, że mi coś [się stało] – przestrzelił mi spodnie. Po co trzymał ten pistolet w ręku, to nie wiem, był bojowy, szedł z pistoletem, takie [szczęście], gdyby trafił trochę niżej, to skończyłoby się moje wojowanie, miałem szczęście, spodnie nie, ale to miałem takie luźne spodnie, ta kula tak poszła, to epizody. Potem był taki, to się nazywało „domek doktora”, dlaczego doktora, to nie wiem. To było na przedpolu, bardzo wysunięta placówka, zresztą placówka obsadzona przez żołnierzy, nie wszystkich, ale przez żołnierzy Jankowskiego. Otrzymuję rozkaz: „Dotrzyj do nich, jak tylko się ściemni, mają się stamtąd wycofać”. Sytuacja jest taka, jest duża przestrzeń, jestem, powiedzmy, tu, tutaj jakieś trzysta metrów jest ten domek, a tutaj są już z boku Niemcy. Są tak wstrzelani, że jak ktoś tylko wychodzi z narożnika domu [może zostać trafiony]. Stoję i obserwuję to razem z dowódcą, który obsadzał ten dom. On mówi: „Nie ma mowy, są tak wstrzelani, tam stale siedzi, że popatrz się, tam już leży trzech zabitych i ten bidak”. A co to był ten bidak? To był chłopak, który dostał w głowę. Nie wiem, czy to były jakieś, nie jestem lekarzem, widać było, jak mu mózg wypływa, jak dostał, siadł, parę razy widziałem takich, że nie wywracał się tylko tak [usiadł] i tak siedział, i mówił, jakieś takie słowa się odbywały, głównie słowo – mama. Wykorzystałem go, bo powiedziałem: „Niestety, muszę dotrzeć do tamtego domku, strzelcie parę razy tam, gdzie spodziewacie się, że ci snajperzy niemieccy siedzą, żeby odwrócić ich uwagę, a ja dobiegnę − on leżał jakieś osiem metrów od tego − w paru susach dobiegnę i wywrócę się”. Tak zrobiłem. Bo potem konfiguracja terenu była taka, że jak się przeszło następne trzydzieści, czterdzieści metrów, to już się było zasłoniętym od tych snajperów, bo tam teren jakoś trochę opadał, a potem już można było przejść za jakimiś zasłonami. No i tak było. Nawet słyszałem świst kul, bo oni widzieli, że wyrwałem, padłem tam. Odczekałem pięć minut czy siedem minut, bo to on patrzy czy się rusza, uznał, że dostałem, i znowu się poderwałem w paru susach, i już byłem wolny. Zresztą do dzisiejszego dnia widzę twarze, tam było tych dwóch moich kuzynów Jurek Wojzbun i Piotr Wojzbun, paru z nich dobrze znałem. Oni mieli twarze ludzi, którzy wiedzą, że zginą, bo tutaj byli Niemcy, z przodu byli Niemcy, to oni mieli dobrze umiejscowiony karabin maszynowy i pistolety, ale pistolet maszynowy to jest trzydzieści metrów, to jak ktoś strzela dalej, to jest psucie amunicji, bo to jest broń do trzydziestu metrów, jeszcze można tego używać, bardzo dobra broń do takiej walki w mieście. Dotarłem do nich i widziałem, jak ich dowódca, bo to niecały oddział był tam, jaka ulga, że on ma wieczorem się stamtąd wycofać. Oni by tam siedzieli do końca. Ogromna większość tych żołnierzy Armii Krajowej nie panikowała, oni ginęli, bo był rozkaz; nie było rozkazu wycofania się, to zostawali. Jak się ściemniło, to razem z nimi wróciłem, a potem to już mówiłem, to takie epizody, takich epizodów było bardzo dużo. To mnie utkwiło z tym wypływającym mózgiem i mówiący, coś mówił, i było tylko słychać słowo [„mama”].
- Chciałam się dowiedzieć o okolicznościach, w jakich poznał pan swoją przyszłą żonę?
Mój teść organizował kolonie różne, między innymi była niedaleko Otwocka też taka kolonia, którą prowadziła pani Aleksandra Majewska. Pani Aleksandra Majewska, mała, pulchna, pani pedagog, ale ona miała skończone [studia]. Wywodziła się z robotniczej rodziny łódzkiej, ale na studia przyjechała w drugiej połowie dwudziestych lat i zaczęła pracować u Serkowskich, opiekować się moim bratem ciotecznym Andrzejem, który był bardzo ciężko ranny w obronie Warszawy, i potem dostał galopujących suchot. Nie było jeszcze wtedy tych środków, których się dzisiaj używa, i on zmarł w 1941 roku. Jemu odłamek pocisku zniósł całą tą [??], ale z tego go jakoś uratowali, on zresztą na ochotnika poszedł, bardzo starał się, bo od tego powstrzymać, bo: „Idź”. Ciocia Ira (której obraz wsi ocalały u mnie w domu) i moja matka słusznie się obawiały, ona była rozwiedziona ze swoim mężem, ale to zupełnie inna sprawa. Mówię o tym, żeby powiedzieć, że to była samotna osoba, ona była architektem, jedna z pierwszych kobiet, która skończyła architekturę. Ten Jędrek, który miał osiemnaście lat wtedy: „Zadzwoń do wuja, ciociu, zadzwoń do wuja”. Mama zadzwoniła do ojca i ojciec mówi: „Niech siedzi”. To z rozmowy słyszałem, ale on nam bez przerwy [marudził]: „To dobrze, to powiem, żeby go przyjęli na ochotnika w Szpitalu Ujazdowskim, będzie tam wartował i pilnował, tam magazyny były. Tam padł pocisk, który mu urwał tu dół [16:19], był strasznie zmasakrowany, musiał być przez trzy czy cztery miesiące karmiony przez rurkę. Młody chłopiec, jedzenie było, to byli dość zamożni ludzie, moja rodzina, to nie chodziło o to, że nie było [jedzenia]. Zresztą zapasy były, olbrzymie mieszkanie, było gdzie to wszystko gromadzić, ale on gdzieś złapał od kogoś, są ludzie, którzy są bardziej i mnie podatni, w Otwocku zmarł.
- Wracając do okoliczności poznania pana przyszłej żony…
Były kolonie, ponieważ to prowadziła pani Ola Majewska, a pani Ola Majewska była zaprzyjaźniona z Serkowskimi, przez całą okupację mieszkała… To znowu musiałbym opowiedzieć, dlaczego ona mieszkała, bo moja matka przez prawie trzy i pół roku była przykuta do łóżka, ale nie z przyczyn jakiegoś zranienia wojennego, tylko w lutym 1939 roku przeszła… Ja dziedziczę i moja siostra też, mam za gęstą krew, ale dzisiaj bierze się pół pastylki, muszę do końca życia to zażywać, ta krew jest między dwa a trzy jakiś wskaźnik, już teraz trochę to lekceważę, bo wiem, że jeśli zażyję jakiś środek, bo się czuję zaziębiony, to muszę wziąć nie pół, tylko ćwiartkę, bo tamto też, takie kombinacje. Mamie postawiono pijawki […]. Miałem głębokie zapalenie w tej nodze, bo to się tworzą takie zatory, dwa razy to miałem. Moja matka, strasznie jej nogi puchły, ja się urodziłem, zaczęło się, bo wszystkie jakieś krwawienia to powodowały. Moja siostra cztery i pół roku później się urodziła, znowu mama przechodziła operację ślepej kiszki, znowu taki zator, strasznie biedactwo [cierpiało], nogi puchły. Nowa metoda. […] Musieli usunąć prawie całe podudzie, olbrzymia taka operacja i to się nie chciało zrosnąć, takie pole operacyjne, to uratowało moją matkę, bo to zgorzel gazowa się wytworzyła. To przekleństwo I wojny światowej, straszne ilości ludzi [to miało]. Nie było penicyliny, penicylina ucięła to, zgorzel gazowa w czasie [działania] tego przestała istnieć, rannemu od razu dawali zastrzyk i to chroniło idealnie. Wtedy nie było tych zastrzyków, były pijawki. Zarosło się w końcu w drugiej połowie 1943 roku. Dzięki temu przeżyła, bo ten, kto nie wychodził… Taka szkoła Kowlaczyków, to taka bardzo znana szkoła. Jak one zginęły? Mieszkały w alei Niepodległości, w takich spółdzielczych domach, chyba na czwartym piętrze, bo moja żona chodziła do tej szkoły, ta szkoła była [charakterystycznie] prowadzona − nawiązywanie takiego bezpośredniego kontaktu nauczyciela z uczniem. Moja żona była zresztą po bardzo dużą… Wspaniałą czarną, bo tam była pani czarna i pani biała, dwie takie przyjaciółki. Pani czarna już była starsza, tamta była młodsza, Niemcy zaczęli palić domy, walili w Niepodległości, ale usuwali ludność przedtem, nie z ludźmi podpalali, tylko –
Raus! Raus! Wpadli do mieszkania, a tam były jeszcze jakieś osoby i widzieli to, tak że to jest na sto procent. Pani czarna siedziała już na fotelu, bo nie mogła chodzić, trzeba wziąć było na… Ona by nie zeszła. Niemiec wyjął pistolet i zastrzelił, a pani biała przytrzymała ją i powiedziała: „Ja też nie zejdę”, to zastrzelił panią białą.
- Jak kapitan, który nie schodzi ze statku.
Epizody są wszystkie bardzo dramatyczne. Prawie nikt już nie chodzi na to, bo uczennice to już poumierały. Są jeszcze dwie czy trzy, to może ktoś żyć, ale czy się porusza. Można siedzieć w domu na fotelu i żyć, a jak się ma dobre wnuki, to nawet nieźle żyć. Dzisiaj się zresztą ma telewizor, gazety, to, tamto, komórki, można zadzwonić do wnuka: „Przyjdź” albo do wnuczki.
Na zakończenie, bo już się zbliżamy do końca. Moi rodzice pobrali się w 1925 roku. Kiedy powstało Polskie Radio? W 1925 roku. Rodzice się od razu zapisali, mieli 127 numer abonamentu, czyli w ogóle natychmiast zareagowali. Było radio, spłonęło, to była taka ebonitowa skrzynka, była na stałe zamieszczona taka sprężynka, to oczywiście na elektryczność było, to się podłączało i był taki kryształek. Jak się tą sprężynką [regulowało], tylko trzeba było wiedzieć, w którym miejscu, a ten kryształek był taki jak pół mojego paznokcia. W którym miejscu [się ustawiło], to się odezwał Berlin, Moskwa, Warszawa i tak dalej. To było pierwsze radio, które zresztą jakoś rodzice z trudem trafiali na te miejsca. Jak to jest z dziećmi? Dostałem w swoje ręce, jeszcze mojej siostry nie było, miałem cztery lata i opanowałem technikę: „Tatuś chce Berlin?”. To [proszę bardzo]. Trafiałem. Dzieci mają to, że siadają do komputerów i natychmiast wiedzą co, gdzie nacisnąć i tak dalej. Więc to było radio. Potem się zaczęły telefunkeny, magiczne oka. A dzisiaj? Rok 1992 czy 1993 i Andrzej Walewski (wtedy był zastępcą ministra ochrony środowiska) mówi: „Muszę zadzwonić do kolegi, ale to potem zadzwonię”. Potem mi następnego dnia opowiada: „Słuchaj, dzwonię do niego, mówię: »Dawnoś się nie odzywał, chcę się z tobą spotkać, gdzie ty jesteś?«”. − „Na słoniu”. − „Zwariował, upił się czy co?”. − „Na słoniu, ale to bardzo trudne, bo to strasznie mnie tyłek boli, bo ma gnaty ten słoń takie, ale moja żona chciała się też przejechać, to jej towarzyszyłem”. On był ministrem od drobnej wytwórczości. Mówi: „Ale gdzieś ty tego słonia…”. − „Bo ja jestem na Bali”. To jeszcze analogowe były telefony, nie było tych wszystkich cyfrowych, ale to już miało… On do niego zadzwonił, właściwie można powiedzieć, że na drugi kraniec świata. To wszystko powstało w ciągu mojego długiego życia. Trzeba się było przystosować.
Warszawa, 7 września 2011 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Strumiłło