Edward Franciszek Tracewski „Piasecki”
Edward Tracewski, urodzony 17 września 1926 roku w Warszawie.
- Proszę nam powiedzieć, jak wyglądało pana życie przed wybuchem wojny? Jak wyglądała sytuacja w rodzinie? Gdzie się pan uczył? Może jakieś tradycje niepodległościowe były?
Przed wojną chodziłem do szkoły podstawowej na ulicy Narbutta, do szkoły nr 191. Tam prawie zastała mnie wojna. Ostatni rok szkolny kończyłem już w czasie okupacji. A później po okupacji wstąpiłem do szkoły zawodowej, elektrycznej imienia Konarskiego. W czasie nauki szkołę nam przerwali [Niemcy] po roku [t. j. w r. 1942] […] i wcielili nas do tak zwanej grupy pomocniczej, praktykanckiej na Okęcie, i pracowaliśmy przy silnikach samolotowych Ju-52. To były te latające trumny w czasie okupacji niemieckiej; nie wiem, czy pan słyszał coś o nich. Na tych silnikach pracowaliśmy niby od godziny siódmej rano do godziny piętnastej, szesnastej. Ale jak przyszło więcej silników, to nam kazali przychodzić na szóstą i nieraz siedzieliśmy do godziny dziesiątej. A godzina policyjna była wtedy dziewiąta. Żeby [można było] pójść do domu, to nam kazali wtedy Niemcy zakładać drewniaki, nie myć rąk, upaprać sobie jeszcze trochę twarz i z Okęcia wyznaczali mi trasę, którędy mam iść do domu. Miałem bliżej na Mokotów, na Racławicką, idąc bokami przez fort Mokotowski. Nie. Musiałem iść aleją Krakowską do placu Narutowicza, Filtrową, przez Śniadeckich do Marszałkowskiej, z Marszałkowskiej do Puławskiej i środkiem jezdni Puławską musiałem iść do domu.
Tak się docierało do domu. W czasie jak się przechodziło koło tych obiektów niemieckich, to mnie tam brali w światła reflektorów, ale byli uprzedzeni, że tam będę szedł, bo nie strzelali. Raz trafiłem tylko na zabitego przy ulicy Dworkowej. Ale ominąłem i poszedłem dalej w stronę domu. Raz wieczorem szedł za mną też patrol żandarmerii. Doszedłem do domu, no i dzwonię dzwonkiem do dozorcy. Jak dozorca zobaczył żandarmerię, to nie chciał mi otworzyć. Bał się dojść do tej bramy. To oni zaczęli się tam dobijać. W końcu jak on otworzył, to jemu manto spuścili [za to, że] tak długo stoję pod tą bramą. To były takie przygody okupacyjne.
A w międzyczasie skopnęliśmy się z kolegami ze szkoły i z pracy i wstąpiliśmy do organizacji podziemnej AK. A ponieważ byliśmy za młodzi, to powiedzieliśmy, że mamy po osiemnaście lat, bo inaczej by nas nie chcieli przyjąć. W taki sposób złożyliśmy przysięgę i powstała nasza sekcja. [Dowódcą sekcji był Ryszard Stawski a członkami byli : ja Zbigniew Paradowski, Tadeusz Wesołowski i Skwira Tadeusz].
- A pamięta pan, jak panowie nawiązali ten kontakt? Jak składaliście przysięgę?
Składaliśmy przysięgę. Jak się między sobą porozumieliśmy, to jeden z naszej grupy był tak zwanym wodzirejem tej grupy, dowódcą naszym. On się skontaktował z jakimś tam oddziałem i z tamtymi miał bezpośrednią łączność. On był naszym dowódcą i nawet głupie takie miejsce [mieliśmy] na przysięgę, bo składaliśmy ją na polu, w rowie. Bo w każdym mieszkaniu każdy się bał, że jak przyjdzie [spore grono młodzieży], to ich pogoni [rodzina].
Złożyliśmy przysięgę i później byliśmy członkami konspiracji. Kiedyś była taka przygoda, że poszliśmy na tak zwane ćwiczenia, zapoznanie się z bronią. Kazali nam pójść, jak [jest] most Kierbedzia, i przewoźnik nas przewiózł na drugą stronę tego zalewu, tego portu, i tam był taki drewniany domek, wysoki, jednopiętrowy. Tam mieliśmy te przeszkolenia, ale nie było broni, myśmy byli tylko sami. Był tam jakiś jeszcze z załogi, z tych członków. Patrzymy przez okna – płynie żandarm i policjant w naszą stronę. To żeśmy dostali trochę cykorii. Jak oni płyną tutaj, a my jesteśmy w konspiracji, czy to nie jest jakaś wsypa? Oni przyszli do nas, ten Niemiec poszwargotał rzekomo po niemiecku, dla śmiechu, później położył karabin: „Macie i się uczcie”. Ten policjant wyjął visa, położył, no i instruktor przyszedł i nas instruował – jak go się rozbiera, jak go się składa, z tym karabinem jak się obchodzić. Dowiedzieliśmy się, że to byli nasi ludzie, mimo że oni byli w mundurach.
Takie były pierwsze ćwiczenia. Później chodziliśmy do lasu kabackiego, zorientować się, jak to wygląda w terenie. To też nas Niemcy trochę postraszyli, bo akurat jechali, a nas pięciu szło w płaszczach, to nas zatrzymali. Ale wypuścili i nie mieliśmy kłopotów z tym, bo każdy miał ausweis, bo myśmy pracowali przy BMW, Bayerische Motoren Werke, na Okęciu, więc problemów nie było z nimi. Ale jak ktoś nie miał tego ausweisu, to kłopoty miał. Brat jednego naszego kolegi, który pracował też w tym BMW, nie miał ausweisu, tylko miał taką kartkę, że na poczcie mają go przyjąć do pracy. To parę mu kopów dali Niemcy. Trochę go pobili. To już później nie chodziliśmy na piechotę, tylko jak już co, to kolejką żeśmy jechali od Belwederu.
Taki był system szkolenia. A później [jak] dochodził okres Powstania Warszawskiego, to dowiedzieliśmy się, że mamy przyjść na godzinę piątą na ulicę Cichą.
- A jeżeli chodzi o życie ze strony cywilnej, jak pan to zapamiętał? W sumie nie był pan już taki młody.
Proszę pana, jeżeli chodzi o życie cywilne, to najgorsze miałem w 1939 roku, bo ojciec uległ wypadkowi, miał połamaną nogę i był w Szpitalu Dzieciątka Jezus. Jak szpital bombardowali, to wszyscy pouciekali, a ojciec nie mógł, bo miał nogę na wyciągu. Nie mógł się uwolnić z tego, to nakrywał się kocami, a odłamki fruwały. A ja byłem głównym dostawcą żywności.
Najpierw musiałem pójść na pole skombinować troszkę żarcia, żeby matka coś tam upitrasiła, no i z Mokotowa szedłem tutaj do Dzieciątka Jezus na Chałubińskiego i na Oczki, żeby to dostarczyć. Ale jak dostarczyłem, to tam ojciec miał kolegę, takiego też na wyciągu, to mówił: „Weź, Edward, i zanieś jemu, niech też się trochę pożywi”. To było całe nasze żywienie. Raz na dzień było.
Ale było nieraz tak, że trzy dni szedłem, żeby z tym żarciem dojść do ojca. Bo wojsko nie puszczało. Doszliśmy do ulicy Chałubińskiego – pełno wozów, pełno koni pozabijanych leżało. Bo jak transport przejeżdżał, to Niemcy z karabinów maszynowych z samolotów siekali, nazabijali tego. Niektórzy przyszli, wyrzynali tyłki tym koniom. Tak się też zastanawiałem, czy nie wziąć, nie przynieść do domu, żeby matka jakieś żarcie dla ojca zrobiła, no bo nie było dosłownie jedzenia.
Aż w końcu ojciec z tego szpitala w okupację się wydostał, przyszedł. Ale co z tego, że przyszedł, skoro prawie nie było co jeść w domu. To jak przychodziłem ze szkoły, to wziąłem sanki, wychodziłem na [dworzec na Puławskiej ulicą] Grójecką i kawałek jakiegoś szmuglu czy worek z kartoflami, bańkę z jakąś śmietaną komuś się odwiozło, i tak się dwa, trzy złote zarobiło. To było całe utrzymanie nasze. Później matka zaczęła trochę handlować, pracować. Była gorseciarką i zawsze parę groszy się zdobyło i jakoś to życie było inne. A najgorsze to było, jak się poszło do szkoły, a tam inni uczniowie wyciągają kanapki, bułeczki z szynką. Aż mi ślinka tylko idzie. Zwykłego chleba nie było.
Tak że były to takie chwile przykre czasami. Mile się ich nie wspomina. Aż doszło do tego czasu, że jak się już pracowało w tym BMW, to już się te parę groszy zarobiło. […] Osiem złotych dziennie wychodziło, więc w ciągu miesiąca te trzydzieści parę złotych, czterdzieści, pięćdziesiąt, jak oni odtrącili podatek. Dostarczali nam [też] niby takie deputaty. Deputaty wyglądały tak, że dla dorosłych dawali litr wódki. Dla dorosłych, a my byliśmy niedorośli, to wódki nie dostawaliśmy. To dostawaliśmy jajka, ze trzydzieści sztuk na osobę. Z początku jak żeśmy te jajka dostali, tośmy się cieszyli. Chciało się wypić, dziurkę się zrobiło, śmierdzi cholera; nie można było wypić tego. Drugie to samo, śmierdzi. To żeśmy się zaczęli po tych warsztatach rzucać tymi jajkami. No to Niemcy trochę byli źli na nas. Jajka śmierdzące jak nieboskie stworzenie. A myśmy wszystkie wytłukli na tej hali maszyn. Więc niby tutaj pracuje się przy demontażu, a jak któryś przechodził z chłopaków, to za jajko i łup w niego. Dostał – to dobrze, a jak [nie], to się rozbiło o ścianę, to śmierdzi. To później nam przestali te jajka dawać. Mówią: „I tak nie zjedzą, a narozbijają”. Myśmy powiedzieli, żeśmy nie Chińczycy, żebyśmy śmierdzące jajka jedli. Podobno u nich to smakują, a u nas nie. Takie to były przeżycia.
Później przyszli do nas tacy niby stolarze. Bo u nas były śmigła do tych silników do samolotów. Te śmigła to była taka klejonka; drzewo jak mahoniowe i taka linia przebiegała biała, jakby to klej, nie klej; jakby inne drzewo wstawione. To było do różnych stopni natarcia. Jak samolot miał wiatr inny czy coś, to oni tam przestawiali go i kręcił silnik, i dmuchał po tych skrzydłach. Oni przyszli do nas, że jak są jakieś skrzydła uszkodzone, to żeby im dostarczyć, to parę złotych nam dadzą. Ale jak im dostarczyć? Przecież się tego nie wyniesie, bo na portierni rewidują. A w międzyczasie przynosili nam koledzy znowuż prasę podziemną do czytania. Jak przynieśli więcej, no to mówię, trzeba zabrać do domu. Ale jak wynieść? To wziąłem w portfel, władowałem, przy tym włożyłem ausweis. No i pokazuję Niemcowi ausweis. A tyle tam grubo pod tym ausweisem. „To zaświadczenia wszystkie są do niego” – mówię. No i tak się udawało. Nieraz się w buty wsadziło, jak się wychodziło. Ale tam któregoś przyuważyli Niemcy. Zatrzymali. Później trzeba było tak ukrywać, żeby nie dać się złapać. A z tymi śmigłami to doszliśmy do wniosku, że jak jadą samochody na hamownię, to można wrzucić parę śmigieł do tych silników, wskoczyć na samochód, wyjechać, za hamownią przyhamował kierowca, wysiadło się, to skrzydła się zrzuciło do rowu i tam był odbiorca, i zabierał. Jak Niemcy nawet złapali, to śmigła były uszkodzone, przestrzelone albo jakaś dziura była na brzegu, a tutaj cały ten materiał był dobry. Z tego robili piękne ramki do fotografii. Pięknie to wyglądało, jak oni to zrobili. Oni nam pokazywali.
Urywało się z pracy. Później jechało się samochodem, pojechało się na Bielany, to żeśmy się kąpali, opalali. A na fajrant się wracało z powrotem. Niby idziemy do BMW, ausweis mamy, nas wpuścili, a na hali się pytają, gdzie żeśmy byli. Jak to gdzie żeśmy byli? Na hamowni. A po co na hamowni? Silniki żeśmy trzymali od wiatru, żeby nie uciekły, jak chodziły. Raz uwierzyli, drugi raz nie uwierzyli, czasem żeśmy po kopie dostali. Raz, pamiętam, na wózek władowali nam cylindry, jak z hamowni wracaliśmy; do czyszczenia, oni to nazywali „champolier”. Trzeba było wyszlifować ten cylinder w środku i dopiero dopasować na wymiar tłok i nowy tłok z nowymi pierścieniami. To szło później na halę montażową. Mi tych cylindrów naładowali. Myślę sobie: „Co ja będę ciągnął ten wózek”. Wskoczyłem na wózek, a chłopaki pchali. Jak oni mnie rozepchali, to nie mogłem wyhamować tego. Ja nie miałem żadnego hamulca. Zakręciłem raptownie, wjechałem w bramę, i z tej bramy znowuż raptowny zakręt wziąłem w lewo. Cylindry wysypały się na warsztat, a ja pojechałem prosto. Niemcy szukali, kto to prowadził. Czy ja prowadziłem? Ja mówię, że ja nie jestem winien. Prowadziłem, ale ja jechałem, a oni pchali z tyłu. Szukali, kto tam pchał. Dostałem po gębie od Niemca. Powiedziałem, że już więcej nie będę jechał, będę ciągnął tylko albo pchał. Kierował już nie będę. To i tak dobrze, że nie zderzyłem się i nie rozwaliłem całego tego stołu. Tak wylawirowałem, że skręciłem dobrze i pojechałem dobrze. A to było przyczepa duża, bo jak dwa silniki samolotowe wchodziły na nią, to tam cylindrów weszło ze sto sztuk. To był kawałek ciężaru. To był taki wózek: trzy koła z jednej strony, trzy koła z drugiej i jeszcze kierownica z dwoma kołami na przodzie. To były takie wózki specjalne do wożenia. No i takie przygody mieliśmy tam. Aż później nadeszła ta chwila, że spotkanie będziemy mieli o piątej godzinie.
- Mam jeszcze pytanie dotyczące okupacji. Czy pamięta pan, jak pan odebrał wybuch Powstania w 1944 roku?
Proszę pana, jeszcze mogę nawiązać do okupacji, jak to wyglądało. Pamiętam, 15 maja w 1942 roku my szliśmy z chłopakami pod karuzelę i widzimy, że zrobił się straszny szum. Prowadzą jakiegoś faceta ulicą Belgijską. Patrzę się, a to kolega mojego brata. Oni się znali dobrze. A przecież nie mogłem nic powiedzieć, bo nie wiedziałem, co jest i jak jest. Na drugi dzień nie przychodzi brat wcale do domu. Nie ma brata. Nie wiemy, czy jest aresztowany, czy co. Nic nie wiemy. Po trzech dniach idę go szukać. No to mnie poprosili: „Edek, ty idź do szpitala albo do prosektorium, to ci powiedzą, czy taki jest, czy takiego nie ma”. Poszedłem do szpitala – w szpitalu był, ale tylko jeden dzień; gdzieś go zabrali, nie wiedzą gdzie. Albo nie chcieli powiedzieć gdzie, bo to byli lekarze Polacy. No to idę do prosektorium. W prosektorium nie ma takiego. Ale mówią: „Przejdź się tak wzdłuż, poszukaj. Jak znajdziesz, to będziesz wiedział”. A tam były takie trzy rzędy nieboszczyków w tym prosektorium na Oczki ponakrywane prześcieradłami. Nikogo tam nie było, pusto. Niemcy siedzą gdzieś w kabinach, wewnątrz. Przeszedłem się, odkrywam jedno prześcieradło – takie tylko połcie pocięte mięsa, złożone do kupy. Drugie to samo. Mi się tak trochę niedobrze zrobiło, zacząłem wymiotować. Wzięli mnie na bok, dali trochę wody. Napiłem się. Później już nie odkrywałem tych prześcieradeł, tylko tak szedłem wzdłuż. I po nogach poznałem brata. Nogi wystawały. Odkrywam, patrzę: on. Jak Niemcy zobaczyli, że stanąłem przy bracie, to od razu do mnie. Wzięli mnie do takiej kabiny, tam był rudzielec z głową ostrzyżoną na jeżyka, w bryczesach zielonych, w takich oficerkach
à la niemieckich (bo to nie tylko niemieckie takie oficerki były). No i – kto ja jestem, jak się nazywam, gdzie mieszkam. Musiałem podać, gdzie mieszkam, jak się nazywam. Kazali mi tam poczekać. Oni przyjadą, to powiedzą, co dalej mają ze mną zrobić. Oni w międzyczasie pojechali do domu, robili rewizję w domu. Splądrowali całe mieszkanie, ale nic nie znaleźli i w związku z tym mnie wypuścili. Jak mnie wypuścili, przychodzę do domu i opowiadam mamie, jak jest – że jest Stefan. To trzeba było się starać przez policję kryminalną, żeby wydali ciało. To wydali ciało, ale powiedzieli Niemcy, że oni będą na pogrzebie, żeby nie uprzedzać nikogo. I faktycznie byli, tylko tak w odległości dziesięciu metrów. Poznałem ich, bo to byli ci sami, co byli w tym prosektorium. Stali, przyglądali się. Ale ja uprzedziłem, nikogo z chłopaków nie było, tylko była jedna dziewczyna, która chodziła z bratem. Brat miał wtedy osiemnaście lat skończone, dziewiętnasty rok… Tak go na Bródnie pochowaliśmy.
Od tamtej pory zacząłem myśleć, co się stało. A wyszła taka sytuacja, że na tym Mokotowie co się któryś z chłopaków zapisał do konspiracji, to za dwa dni już go nie było. Już ginął. Jak się okazało, to ten dowódca tego oddziału, w którym był mój brat (nazywał się Stanisław Bujanowski, mieszkał w czasie okupacji na Belgijskiej, pod jedenastym), był hitlerowcem i na Grójeckiej miał swój gabinet z Hitlerem wywieszonym na ścianie. On tych ludzi wsypywał. Jak się okazało, jak się dowiedziałem od tych innych kolegów, którzy jeszcze nie dali się złapać, on ich wyprowadził na tak zwany napad na bank, na ulicę Długą. A tam na Długiej już stały budy z żandarmerią. Czekali, że jak oni przyjdą, to ulicę Daniłowiczowską odetną i już będą mieli ich wszystkich w garści. Tymczasem jak oni zobaczyli budy, to się sami wycofali, dalej już nie przeszli; nie przeszli ulicą Daniłowiczowską przez ten kordon niemiecki, tylko się wycofali. No i się wycofali. A jak się wycofali, to powiedziane było, że mają broń złożyć na Belgijskiej pod jedenastym. A na Belgijskiej pod jedenastym stała już żandarmeria. Jak ten pierwszy się tam dostał, no to od razu wpadł w ręce gestapo. Od razu go drapnęli. No a ci inni troszkę dezerterowali, troszkę uciekali gdzie indziej; do domu nie przychodzili, gdzieś tam się ukrywali. A brat poszedł w stronę karuzeli i myślał, że przez Bałuckiego pójdzie do Racławickiej i pójdzie do domu. A był z bronią. Nie chciał chodzić na Belgijską z bronią, bo wiedział, że jest wsypa. Bo już jak jednego prowadzą, to i reszta będzie. Tymczasem Niemcy otoczyli karuzelę i wywiązała się strzelanina. Brat póki miał naboje, to walił, a ostatnim sobie w głowę strzelił i tak skończył życie. Taka historyjka z mojej rodziny.
A wracając do tego, jak nas zaprosili na spotkanie na ulicę Cichą. Przyszliśmy, buty zdjęliśmy, na pierwszym piętrze siedzieliśmy. Słyszymy – podjeżdżają budy na ulicę Cichą. A po drugiej stronie była zaraz fabryka marmolady. No ale nie zatrzymali się na rogu, gdzie żeśmy wchodzili, tylko tam koło tej marmolady. A oni tam poszli, bo marmoladę brali sobie w puszkach do samochodu i do siebie na smarowanie. No to my byliśmy przygotowani, że ich granatami obrzucimy (granaty nam dali). Jak odwołali alarm, no to idziemy do domu. A każdy dowódca sekcji dostał pistolet, a my nic, my szliśmy bez niczego do domu. No i później, za jakieś kilka dni, przychodzi do mnie kolega, mówi: „Edek, na godzinę piątą w tym samym miejscu masz być tego i tego dnia”. Pierwszego sierpnia. No to dobra.
O trzeciej wyszedłem sobie z domu. Wziąłem ze sobą miskę, łyżkę. Uczyli nas, żeby wziąć kawałek bandaża, bo nie wiadomo, jak będzie dalej. Wszedłem do tego tramwaju oblepionego jak winogrona. Straszny był tłok w komunikacji. To wszystko się przerzucało; każdy dostał rozkaz i wszyscy gdzieś jechali. Jeden w tę stronę, drugi w tamtą, ale jechał. No i dojeżdżamy do Rakowieckiej i tramwaj się zatrzymał. Patrzymy, już wylatują chłopaki z bram; sznureczki idą w jedną stronę, sznureczki w drugą stronę. To wszystko tak wokół koszar niemieckich na Rakowieckiej. No to nic innego – trzeba w jakąś boczną uliczkę wejść i zobaczyć, co dalej będzie.
No i wyszliśmy na ulicę Olszewską z kolegą (kolega mnie jeszcze odprowadzał). Kolega był inwalidą, miał tak rękę skręconą od urodzenia, ale prawa ręka była zdrowa. Widzimy, że chłopaki tam przychodzą. Jakiemuś z opaską, chyba dowódcy jakiemuś, nie wiem, mówimy, że myśmy mieli być na ulicy Cichej, ale nie dotarliśmy, [pytamy:] „Czy możemy się do was dołączyć?”. – „A proszę bardzo. To weźcie siekiery, wejdźcie na dach i pilnujcie. Jakby Niemcy od tamtej strony szli, to ich siekierą”. Weszliśmy z siekierą na te dachy i siedzimy. W nocy zaczyna padać coraz to większy deszcz. Leje. Przemokliśmy jak cholera na tym deszczu. Ale dokąd będziemy siedzieli? Nikogo nie ma. Schodzimy na dół – tych, którzy nas stawiali, też już nie ma. Wszystko gdzieś poszło. A oni poszli dalej w stronę Mokotowa. No i teraz co z nami? Siekiery są nam ostatecznie niepotrzebne, ale jak się dostać do tych swoich? Tośmy się chyba ze dwa dni przekradali – różnymi dziurami, różnymi bokami… W końcu żeśmy dotarli do barykady naszej [przy ulicy Kwiatowej]. „Kto? Co?” – pytania, bo w dzień nas widzieli, młodych chłopaków. No to nas puścili do dowódcy. Zgłosiłem się do dowódcy, powiedziałem jak jest. „A, o was zapomnieliśmy” – mówi. Bo to akurat był ten, co to nas posadził na tym dachu. „O was zapomnieliśmy”. Mnie wcielili do tej kompanii B-3, a kolegi nie chcieli. Mówi: „Inwalida, niech idzie do domu”. I go nie przyjęli. Tak się rozpoczęło Powstanie. [Kolega, który był ze mną, to Janusz Maciejewski (dowódcą drużyny był kapitan „Kozak”)].
- A normalny przydział gdzie miał pan?
[Z Cichej nasz obiekt gdzie mieliśmy atakować to budynek Komendy Policji na Krakowskim Przedmieściu]. A normalny przydział miałem na ulicy Cichej. Jak to się wtedy nazywało? Polski Związek Powstańczy wtedy była nazwa. Tam chyba był 115 pluton. Ale później to wszystko tak się trochę zmieniło. [Tego dowiedziałem się już po powstaniu jak rozpocząłem pracę w Elektrowni Warszawskiej]. Po pięciu dniach Powstania to już tam było co innego. Później powstał „Krybar”, po pięciu dniach. A w pierwszych dniach to wszystko podlegało chyba pod Batalion „Miotła” ze Starego Miasta. Jeszcze elektrownia podpadała pod Batalion „Miotła”. A później po pięciu dniach to już nie było kontaktu ze Starym Miastem, to podlegali pod „Krybar”, piątego czy szóstego dnia sierpnia. No i nie mogę powiedzieć, bo stamtąd można było w czasie Powstania posłać list. To taką kartkę się napisało – malutką taką, jak w szkole się listy dawało – zaadresowało, wrzuciło do takiej skrzyneczki, to harcerze dostarczyli do mojej rodziny. Rodzina mi później po Powstaniu odpowiedziała, że dostali ode mnie taki list.
Później przydzielali na takie obiekty do pilnowania. Nas trzech przydzielili na cały tydzień do pilnowania takiej rusznikarni na ulicy Krasickiego. Myśmy sobie stali na zmianę – po dwie godziny, później żeśmy sobie zrobili po trzy godziny. Ale był spokój. Aż któregoś dnia stoimy sobie na posterunku, a granatniki zaczęły walić w kółeczko. Nie wiemy, z której strony ci Niemcy mogą podejść. A tam był akurat taki dołek między domem a frontem, tak jakby ziemia wybrana na taką [??] głębokość i obmurowane murkiem [cały teren przed posesją był o 60 cm niżej położony]. Myśmy się przytulili do tego murku, że jak jakiś granat spadnie na ulicę, to odłamki pójdą w górę, a nie do nas. Ale jednak dostałem odłamkiem w prawą rękę. Tu mi wlazł, tu mi jeszcze siedzi. To tutaj mi wyjął lekarz, a tutaj nie chciał robić. „Panie, ruszasz pan palcami?”. – „No ruszam”. – „Jak panu wyciągnę, uszkodzę nerw, to nie będziesz pan ruszał”. No to niech siedzi. Siedzi tam do dzisiaj – pamiątka.
No i później nas tam trochę zmieniali. Z początku należałem do porucznika [„Wichra”] … nieważne. A później przydzielili mnie do porucznika „Negusa”. Później wcielili mnie w tak zwany poczet majora „Burzy”. Tam było chyba ze czternastu. No i tak – posterunki koło majora, w innych miejscach. Pamiętam, stałem na Bałuckiego przy tym budynku, gdzie major „Burza” kwaterował, widzę, że major „Burza” idzie. Schowałem się za filar. „Wartownik, gdzie jesteś?”. – „Jestem”. – „To czemu nie zatrzymujecie?”. – „Ja pana majora mam zatrzymywać? Ja pana majora to z daleka poznam”. To się śmiał. On lubił, żebym ja tam był na tym posterunku. „Dajcie tego Edwarda, niech on tam stoi – mówił – bo on mnie lepiej zna niż innych ludzi”.
A później były różne wypady. Szczególnie jak zrzuty były. To wzięli nas na ulicę Dolną i mnie obsadzili na dachu na rogu Dolnej i Belwederskiej. A zrzuty jak zrzucili, to akurat jeden zrzut spadł za bloki na ulicy Dolnej, od strony Sobieskiego. Jeden budynek od ulicy Dolnej, pierwszy front. Z tamtej strony Niemcy ostrzeliwali, nie dali dojść, a od tej strony nasi ostrzeliwali. „Idź, Edek, na dach, weź karabin”. A w tym karabinie było pięć naboi. Ale poszedłem na ten dach. Patrzę, dwa trupy już leżą naszych zabitych. To wziąłem, jednego na drugiego położyłem. Ten grubszy na spód. Sam się schowałem za kominek. Bo nie wiedziałem, czy strzelali do nich z dachu. Na dachu zabici, no to jak. Z dołu nie strzelał przecież. Nie miał możliwości. Ale patrzę zza winkla, a po lewej stronie takiego budynku, jakby oficyna, od strony Sobieskiego pełno Niemców siedzi, przyczajeni są, widocznie chcą ten zrzut zabierać. O, to niedobrze. Zza tego winkla wyszedłem, no i łup tam do nich. Jeden strzał, drugi strzał. Widzę, że trafiłem, bo ściągają ich na drugą stronę. I pouciekali na drugą stronę. To zostały mi trzy naboje, a ja nie miałem już do kogo strzelać. A tu patrzę, ktoś z góry do mnie wali, bo wokół się kule odbijają. Patrzę, gdzie ten właz jest. Podczołgałem się do tego włazu, zszedłem na dół. „Teraz to sobie możesz postrzelać, już jestem na dole”. A nie przyszła żadna zmiana. Siedzę trzy godziny na tym dachu i żadnej zmiany nie ma. A zawsze po dwóch godzinach była zmiana. Schodzę na dół, patrzę, że się nasi przenieśli do sąsiedniego budynku, to mówię: „Jak jest, bo zmiany żadnej nie mam, tam na dachu leży dwóch zabitych, mi się naboje skończyły. Co mam dalej robić?”. – „Jak nie masz naboi, to nie chodź na dach, bo po co będziesz szedł?” – mówi.
Dołączyłem [do tych] na dole. Znowuż na dole trzymałem wartę od strony ulicy Belwederskiej. Ale przy tej okazji jak nasi zdobyli „Magneto”, to dostaliśmy tak zwane umundurowania. Każdy dostał kombinezon granatowy, furażerkę granatową i buty gumowe. To był nasz mundur. Cały Mokotów tak chodził. Wszyscy byli w kombinezonie. Tu się tylko przyszyło taki lampionik, na furażerce też biało-czerwony lampionik i orzełek. [Byliśmy] w mundurze, w butach gumowych. Trudno się chodziło w tych butach gumowych, bo nogi się cholernie w tym pociły. Ale co zrobić? Jak w nocy trzeba było jeszcze dyżur trzymać dodatkowo, no to butów nie można było zdjąć. W tej wodzie się tak chlupało. We własnym pocie.
Raz pamiętam – nie wiem, czy to warto mówić – jak świnię ukradliśmy Niemcom. Chłopaki się dowiedzieli, że w szkole w Królikarni Niemcy zrobili szpital, a za szpitalem trzymają świnie. I jak co nagotują, a Niemcy nie zjedzą, to karmią te świnie. To co? Jeden tylko Niemiec jest na wartowni i tego Niemca dowożą. Więcej wartowników nie ma, tylko ci, co leżą w szpitalu. Ci, co leżą w szpitalu, to przeważnie broni nie mają. To robimy wypad na świnie. Wzięliśmy noże, kawałek sznurka, trzech na obstawę z pistoletami maszynowym i przekopami takimi przeszliśmy pod sam szpital. Jednego mieliśmy takiego młodego chłopaka. Miał, bo ja wiem, ze dwanaście lat. To był taki złodziejaszek z kolejki grójeckiej. On tam coś ukradł i z tego żył. Taki bezdomny jakby. On się zaczaił, podszedł do tego Niemca, patyk mu przystawił do pleców. Ten ręce do góry podniósł. Zabrał mu pistolet i przyprowadził go do nas pod tym patykiem. Tego Niemca żeśmy związali, wsadziliśmy za te świnie do chlewu. Zostawiliśmy go związanego, a chłopaki poszli, zarzucili sznurek świni na szyję. Jak docisnął, żeby nie zakwiczała, tak ona nie zakwiczała więcej. I się udusiła. No to świnię na nosze i na górę, na Górny Mokotów. […] Tam oczyścili świnię, oskrobali, pokroili i zaczęli dusić. Ale z tej świni nie zeszła krew. Jak ją smażyli, nie macie pojęcia, jaki był z niej smród. To tak jakby jakiegoś trupa przynieśli, nie świnię. Ale żywa była przecież, jak żeśmy ją tam udusili. Więc w te dwie godziny jak żeśmy ją nieśli, taki smród szedł z niej, z tego zaduszenia całego. Ona powietrza nie wypuściła żadnego, cały ten zaduch został w niej. Ja to już nawet jej jeść nie chciałem, jak ją usmażyli, bo już miałem dosyć. W taki sposób żeśmy Niemcom świnię ukradli.
A później było coraz to gorzej, coraz to gorzej… Kompania nasza brała udział znowuż w wypadzie na zdobycie lotniska. Ale to było według mnie takie, bo ja wiem, nierozsądne podejście. Trzeba było przejść przez całe pole do fortu mokotowskiego. A na forcie mokotowskim w oknach stały karabiny maszynowe Niemców. Nasi poszli na ten ostrzał tyralierą. Nabili naszych od nagłej śmierci, naranili. Później jak się wróciło, to nas było parę osób, garstka dosłownie. Z całej kompanii jak było około sześćdziesięciu ludzi, to się zrobiło około dwunastu czy siedmiu, tak przetrzebione było. Później nas dołączyli znowu do jakiegoś innego oddziału. Żeśmy się borykali [z przeciwnościami]. Trzeba było bronić się. Czołgi podjeżdżały, to [chwytało się] za butelki i na górę się leciało, żeby w razie czego zrzucić na nie. A jak się wycofały czołgi, to znowu rozwalili barykadę. Trzeba było zdopingować tych wszystkich naszych cywili, żeby trochę pomagali i od tej zakrytej strony donosili nam, a myśmy znowu ładowali płyty chodnikowe i inne rzeczy na barykadę, żeby ją odbudować; żeby można było przejść do ulicy Dolnej z Racławickiej.
Aż w końcu nadszedł dzień 29 września 1944. Ja zdobyłem troszkę tytoniu i cygar. Natrafiłem akurat w piwnicy, nie wiem, czy ktoś wychodził i zostawił. Ale patrzę, że nie ma nikogo, to mówię: „Wezmę, zaniosę ojcu”. Powiedziałem dowódcy, że chcę iść odwiedzić ojca. „No to idź, ale uważaj, bo to jest niebezpieczne”. To był 29 września, a kapitulacja była już prawie podpisana 27 września na Mokotowie. Poszedłem, ale dochodzę tylko do wejścia i słyszę, że Niemcy szwargoczą w piwnicy. To już tam naszych nie ma, Polaków. To się wycofałem i z powrotem przyszedłem. Zostawiłem ten tytoń, bo ja nie paliłem, mi nie był potrzebny, a patrzę – worek z cukrem kostkowym stoi. Naładowałem sobie w chlebak tego cukru. Kazali do kapitulacji iść. No to rzuciłem granat na kupę, bo broń oddałem chłopakom, co jeszcze powiedzieli, że oni idą na Czerniaków, bo się nie chcą poddać. „No to macie pistolet i idźcie”. I w taki sposób dostaliśmy się do niewoli. Stąd nas popędzili do Pruszkowa. Do Pruszkowa docieraliśmy prawie nocą, po ciemku. Niektórzy uciekali.
- Pamięta pan, którędy dochodziliście do Pruszkowa?
Od strony wolskiej. Wyprowadzili nas na Ochotę i w stronę Woli i w stronę Pruszkowa żeśmy szli. Obstawieni byliśmy, naokoło Niemcy z psami w kółeczko, a my w kordonie takim żeśmy szli. Dotarliśmy do tego Pruszkowa i z Pruszkowa za dwa dni poszliśmy do Skierniewic. Ze Skierniewic później podstawili wagony i wieźli nas do Niemiec. Gdzie, to nie wiedzieliśmy. W Berlinie się zatrzymał pociąg, mieli nam jeść dać, bo stały beczki z żywnością, z jakąś tam grochówką, nie grochówką. Ale pociąg się zatrzymał, wagony otworzyli, jeszcze ci do tej zupy nie doszli, żeby nam rozdawać (nie mieliśmy żadnego naczynia z sobą, nic, żeby zupę w coś wziąć), zaczął się alarm, drzwi zamknęli, lokomotywę doczepili i pojechaliśmy dalej w pole. Żeśmy nie wrócili do tej zupy, pojechaliśmy dalej.
I tak byliśmy ze trzy dni w podróży, aż dojechaliśmy do tak zwanej miejscowości Bremervörde. Minęliśmy Bremę. W Bremervörde wysiedliśmy. Z Bremervörde szliśmy pieszo szesnaście kilometrów. Nam się tak pić chciało. Takie bajoro tam było. Bo ja wiem, z deszczu opadowego? Ale ta woda taka była czysta. To się kawał ubrania urwało czy coś. Tośmy prawie osuszyli to bajoro. Przyszliśmy później do tego Sandbostel. Przydzielili nas do takiego dużego baraku. Przynajmniej nas, bo ja nie wiem, ilu tam jeszcze gdzie indziej przydzielali, ale nas do takiego baraku. Ten barak miał tylko takie boczne przegrody i w te przegrody po pięćdziesięciu nas ładowali. Przed tymi przegrodami były takie trzy okienka, żeby się w razie czego załatwić. Takie
à la kible.
Na apele chodziliśmy. Zimno było jak nieboskie stworzenie. Myśmy byli tylko w samych kombinezonach, żadnych szyneli nie mieliśmy, ale żeśmy chodzili. Jak się na tym apelu szybko doliczyli, że wszystko się zgadza, to było pół biedy. Żeśmy zaraz szli do baraku, w tym baraku było cieplej.
A później z tego baraku, z tego Sandbostel, to nas wywieźli na komenderówkę do Sztartaru, do Jugosławii. Tam nas zakwaterowali też w takich barakach, tylko że tamte pomieszczenia były większe i były prycze. Ale tam chyba jacyś ruscy siedzieli, bo całe prycze były tak zawszone, że wszy spadały nam do zupy, jak nam zupę dali. Ale trudno. Wszy to wszy, a trzeba było być. Stamtąd nas pędzili do takiego lasu zbrojeniowego, gdzie było około tysiąca pięćset sztabli z amunicją, były tory kolejowe poukładane. W każdy sztabel wchodziło cztery, pięć wagonów kolejowych amunicji, to pan sobie wyobrazi, jaki to ładny domek był. A w międzyczasie jak te pociągi z amunicją dochodziły, to samoloty ostrzeliwały je i wybuchała amunicja. Wagony się rozrywały całe. Pełno tej amunicji, pocisków, wszystko leżało porozrzucane tam po tym terenie. To nas zabrali, samochody podstawili i trzeba było zbierać te pociski i układać na samochodzie. Żeby układać, to musiałby być jeden na samochodzie, od nas odbierać [te pociski] i kłaść. Będziemy się [w to] bawić. My za te pociski i łup. Niemiec zobaczył, jak my rzucamy, to uciekł z tego samochodu w cholerę, bo się bał, że to wybuchnie. Jak uciekł, to zaraz mu się chłopaki dobrali do jego spiżarni, wyciągnęli czy kawał boczku, czy kawał szynki. Żeśmy się podzielili na dziesięciu, którzy tam ładowali, i zjedliśmy, że śladu po tym nie było. Z powrotem tam jakąś kłódeczkę prowizorycznie założyli i już. Przychodzi, powiedział, że on nie pojedzie z tymi pociskami. Sprowadził dowódcę, dowódca każe nam z powrotem to wszystko wyładowywać. Jak wyładowywać, to wyładowywać. Wsiedliśmy z powrotem na ten samochód, pocisk i łomot – w tamtą stronę. Zobaczyli to, to obydwaj uciekli: i ten dowódca, i on. Ale musieliśmy wyładować i później tak równiutko układać jeden koło drugiego, dopiero on pojechał. Oni tam jechali, układali to gdzieś z boku na jakąś kupę, dynamit podkładali i to wysadzali w powietrze. Nieraz to po trzy razy wysadzali i się te pociski nie rozleciały, tylko odleciały gdzieś kawał drogi i trzeba było zbierać z powrotem i to przynosić.
A później od tych pocisków zostaliśmy zwolnieni. Tylko [wzięli innych ludzi], [a my układaliśmy] świeże tory się układało przez las, świeże podkłady się nosiło. Po czterech do podkładu. Za takie rączki się to brało i się nosiło. A inni znowuż kopali takie transzeje, ale później jak mróz chwycił, to już nie było możliwości tych transzei kopać, bo żadna łopata nie chciała wziąć, żaden kilof nie chciał wziąć. Skała się zrobiła z całego gruntu. To się brzózki wycinało, gałęzie się ścinało, kładło się wzdłuż i jak przyszły transporty z benzyną, to jedni rozlewali benzynę w beczki dwustulitrowe i zakręcali, a myśmy te beczki dwustulitrowe pchali do transzei i tak się układało [beczka przy beczce].
Ale mieliśmy takiego Niemca jednego, którego w ogóle nie interesowała sprawa polityczna, tylko on był cyrkowcem, w cyrku występował kiedyś. A do wojska go wzięli, no to [był] w wojsku. To postawił karabin i sztuki cyrkowe nam pokazywał. Myśmy się przyglądali, żadnej roboty nie było. Każdy się patrzył tylko na niego. Ale patrzymy, a kapitan idzie: Magister! Hauptmann gehen. – Verfluchten, donnerwetter – niby nas gonił do tej roboty. A jak przeszli, to krzyżyk na nich stawiał taki. Jak byliśmy na tej komenderówce, to tam dalej taki kopiec był. To on nas zostawił, poszedł w ten kopiec, usiadł, wziął bagnet i coś tam nim dziubie. Wydziobał dziurę, dostał się do tego kopca. Takie rzepy w tym kopcu były, to nam po trzy, cztery takie rzepy przyniósł. Jak ćwiartkę rzepy się zjadło, to było więcej jak posiłek całodzienny. Tak że on nas dożywiał jeszcze.
A później żeśmy się zgadali, że jakbyśmy chcieli uciec, to co zrobić? U niego musi być dziesięciu z jego opaskami, a reszta to jak chcecie, to sobie róbcie. To myśmy tak robili, że jak chcieliśmy uciekać, to opaski swoje daliśmy innym chłopakom, inne chłopaki z innej dziesiątki, którzy szli przed nami, jak dochodzili do bramy, to podchodzili na nasze miejsca, a ci co uciekli, to uciekli. Poszli w bok, on nie zatrzymywał wcale. Ciemno było, to nikt nie zauważył z tyłu ani z przodu. A ci co uciekli, to uciekli. Był taki plan, żeby się dostać do partyzantki jugosłowiańskiej.
Parę osób uciekło wcześniej. Później zbliżał się front, załadowali nas na pociąg na wagony, naładowali w te inne wagony amunicję, no i się wycofywali z lasu. Ten las mieli wysadzić w powietrze. Czy wysadzili, to nie wiem. Myśmy odjechali, bo ja wiem, ze trzydzieści, czterdzieści kilometrów od tego miejsca, przyleciały samoloty, obstrzelały ten cały transport. Część wagonów wyleciała w powietrze, a część nie. Ale byli tam i Niemcy w wagonach, no i nasi, jeńcy. Więc niektóremu rękę urwało. Ja dostałem odłamkiem w głowę, mam jeszcze w czaszce. A koło mnie siedział chłopak, dostał odłamkiem, to mu od razu mózg zaczął wypływać. Wypłynął mu mózg, spadł, krew fontanną płynęła, miał pseudonim „Pop”. Drzwi wyłamaliśmy i uciekliśmy pod górę. Żeśmy się dostali z powrotem do partyzantki jugosłowiańskiej. No i byliśmy w tej partyzantce [polska czeta, imienia generała Tomsiczowa].
Całe noce się szło. W dzień powinien niby być odpoczynek, to znowuż: „Widzicie, po tych górach, na tamtych górach się spotkamy”. Musieliśmy iść w tym patrolu. Nie wolno było się nikogo o drogę pytać, tylko celować [do napotkanych osób]. Ale po górach jak się szło, to Niemców w górach nie było. To było pewne. Niemcy byli na dole. A jak znowu się zeszło z tego patrolu, to nieraz tam oni brali cywilów, wycinali drzewa na górze. Te drzewa padały na szosę i szosa była zabarykadowana. Jak jakiś transport niemiecki miał jechać, to dojechał do tych drzew i już dalej nie mógł pojechać. Musiał się wycofać. A jezdnia wąska, samochody duże, to musieli jechać tyłem, a od tyłu znowu zaatakowali ich partyzanci. W taki sposób transporty były rozbijane Niemcom. Aż w końcu już się wojna skończyła, to chcemy wracać do domu. „Nie. Wy jesteście czerwonogwardziści, a białogwardzistów utrzymują Niemcy. Trzeba ich złapać, rozebrać i posłać do domu nagich”. Ale jak ich złapać, jak oni są z bronią? To jest wasza prywatna sprawa. Nie chcieliśmy już tego robić, tylko chcieliśmy jechać do domu. No to się zdenerwowali, wzięli nas władowali na wagony. Cały nasz dobytek, umundurowanie częściowe zostało tam. Bo myśmy w partyzantce od razu jak jeden dzień byliśmy, to na drugi dzień nas pomierzyli, zrzuty przyszły i od razu angielskie umundurowanie mieliśmy: kamasze, spodnie, bluza, pałaszka taka przeciwdeszczowa, furażerka, koszula, wszystko było, w tym się chodziło. Tylko jak się szło w tym patrolu, to jak się chciało spać, to sznurek o długości pięciu metrów uwiązało się [do idącego przed sobą] i za tym sznurkiem się szło. Drzemało się i się szło. Jak się trafiło na mostek, to który poszedł mostkiem to mostkiem, a jak nie trafił w mostek, to do potoku. Otrzeźwiał od razu i [już] mu się spać nie chciało. Takie były przygody.
Jak się w końcu zdecydowaliśmy, że idziemy do domu, to kazali nam wziąć taką budę po żandarmerii niemieckiej, karabin maszynowy na wierzch i jechać. Ujechaliśmy chyba ze trzydzieści kilometrów – ruscy są. „A co to za wojsko?”. Czerwone gwiazdki na furażerkach, bo u nich w partyzantce były czerwone gwiazdki, angielskie mundury, niemiecki samochód. A mieliśmy beczkę z benzyną, żebyśmy do domu mogli dojechać. A gdzie tam. Ruscy się podparli, ze dwudziestu ich przyszło, przewrócili ten samochód do rowu, w beczkach dziury zrobili, podpalili. A nam wolno było tylko bagnet zatrzymać, żadnej innej broni nie. Bagnet w razie ataku Niemców, co się pochowali po dziurach. A później nam zrobili taki obóz przejściowy. W tym obozie pobyliśmy chyba z miesiąc czasu. [Ten obóz to była wioska, a kwatery były w rosyjskich domach prywatnych. W większym budynku był szpital chorób wenerycznych. Przywozili nam Rosjanie tytoń, swetry, prowiant i czekaliśmy na wyjazd do domu. I były stare koszary wojskowe, w nich też ludzie czekali na powrót do domu].
Na Węgrzech. Ja już nie pamiętam tej miejscowości. Chyba Ratot, jeśli przypominam sobie. Ale tam byli też cywile, nie tylko wojskowi. Z różnych robót z Niemiec. Wszyscy, którzy do obozu szli, musieli się rozebrać, pod pachy zaglądali. Paru takich, co miało SS wytatuowane, wyłapali. A kto nie miał, no to do Polski. Później przyjechaliśmy tym transportem do Polski, do Sanoka. W Sanoku trzeba było sobie kartę repatriacyjną wyrobić i dostało się sto złotych zasiłku. Ale trzeba było udowodnić rosyjskiej pani oficer, że wraca się z Niemiec. Jak jej udowodnić? Ja miałem legitymację akowską jeszcze ze sobą. Mówię do żołnierza: „Czy to wystarczy?”. „Schowaj to, chłopie! Jak tylko zobaczą, że AK, to cię od razu w inną stronę wyrzucą – mówi. – Do domu nie trafisz”. To schowałem, powiedziałem jej, że z przymusowych robót wracam, żadnych dokumentów nie mam, wszystko zostało w Niemczech. Pod pachę zobaczyła. I na bok. Ten dowód sobie wyrobiłem w Sanoku; repatriacyjny jak oni nazywali. Z tym [dowodem] przyjechałem do Warszawy.
Do Warszawy to już łatwiej się było dostać niż z zagranicy do Polski. Te transporty to były nieraz na odkrytych wagonach. Różni ludzie jechali. Raz [rusek] szukał jakiejś baby, bo miał z nią stosunek i złapał chorobę weneryczną. Chciał ją zabić. Latał po wagonach, szukał, czy jej przypadkiem nie ma. Ale jak taka jechała transportem, to już ją dawno przewieźli i już jej nie ma, gdzie indziej jest. Jak byliśmy w obozach przejściowych, to nam pokazywali w szpitalu, jak te choroby weneryczne wyglądają, zapoznawali nas, czym taki stosunek grozi. Nawet ciężkie stany takich chorób pokazywali. Ruscy mieli taki swój szpital i tam skażonych swoich i nie swoich.
A jak do Warszawy już się dotarło, to przyszedłem na swoje miejsce – gruzy, nie ma nic. To na Pragę trzeba iść. Na Pradze ciotka mieszkała, to może ocalała. Poszedłem do ciotki, przywitałem się. Zaraz z miejsca tylko się umyłem, rozebrałem i jak się położyłem, to trzy dni spałem i dwie noce. Jak te młodsze wytrzymały, to nie mam pojęcia. A później dowiedziałem się, że matka jest u brata, a brat u bratowej w Mordach. To mnie tam jedna ze znajomych zawiozła do nich. Jak już spotkałem się z matką i z bratem, to mówię: „Wracamy do Warszawy”. Matka mówi, że tutaj gorseciarstwo prowadzi, trochę szyje ludziom, trochę żarcia przyniosą i tak się żyje [tu dowiedziałem się, że Ojciec nie już nie żyje, zmarł w styczniu 1945r. w Magdeburgu]. Czesiek – młodszy o siedem lat brat, już nie żyje – drzewo rąbie. To mówię: „Czesiek, co tutaj wyrabiasz, przyjedź do Warszawy, może będzie łatwiej”. Ściągnąłem ich do Warszawy.
Zapytałem się na Solcu, ile kosztuje nafta do lampki naftowej. Chciałem do lampki naftowej kupić, bo w domu nie było nic. Światła jeszcze nie było normalnego, to oświetlenie na karbid było albo naftę. Dowiedziałem, że nafta tyle kosztuje, a na Pradze u ciotki kupowałem, to było o połowę taniej. To się pytam: „To może ja panu naftę dostarczę taniej niż pan sprzedaje?”. – „A po ile pan może dostarczyć?”. Powiedziałem mu pół ceny tego, co mógłbym zarobić. „To przynoś pan”. To wziąłem od niego dwie bańki dwudziestolitrowe i poszedłem na Łochowską, na Pragę. Wziąłem czterdzieści litrów nafty, zakorkowałem. Trochę śmierdziałem naftą, to trzeba przyznać, ale się zarobiło. Jak ja dwa kursy zrobiłem, to już miałem czterdzieści litrów nafty za darmo. A czterdzieści litrów nafty to już był wtedy ładny pieniądz. To już można było trochę wyżyć.
Na początku chodziłem z naftą, a później trafiłem inną jakąś robotę, aż w końcu złożyłem podanie do elektrowni, żeby się dostać do pracy. Popatrzyli na mnie: „Na razie nikogo nie potrzebujemy”. Tam trzeba było mieć poparcie dobre, żeby cię przyjęli. Znalazłem jednego z byłych pracowników przedwojennych, który już teraz nie pracował tam w 1945 roku, a znał mnie bardzo dobrze. Poszedł do kierownika i kierownik napisał: „Proszę przyjąć do kadr”. No i mnie przyjęli od 15 listopada 1945 roku i już pracowałem w elektrowni. Ale nie miałem żadnych dokumentów, tylko kartę repatriacyjną z Sanoka. Więc musiałem pójść na policję, zgłosić, gdzie mieszkam. Dali mi taką rozpiskę i wyrobili mi taki dowód tymczasowy. Taka kenkarta, nie kenkarta, coś takiego, takie poniemieckie jeszcze. Na tej podstawie to już mnie mogli przyjąć, zapisać. To już było coś. Później trzeba było jeszcze jakieś egzaminy zdawać eksternistycznie, żeby wykazać się dobrą znajomością [odpowiednich zagadnień]. Pracowałem na kierowniczym stanowisku prawie do samego końca.
- Pan brał czynny udział w Powstaniu, wiedział pan, jak ta Warszawa wygląda. Nie miał pan takiej myśli, żeby jednak nie wracać do Warszawy?
Nie, nie.
- A czym się pan kierował, że pan wrócił?
Warszawą. Sercem do miasta.
- A niech mi pan powie, kiedy ujawnił pan instytucjom rządowym, że brał pan udział w Powstaniu Warszawskim?
[Jak byłem przyjmowany do pracy musiałem wypełnić tzw. ankietę personalną i w każdej ankiecie podawałem, że brałem udział w powstaniu warszawskim, i że byłem w partyzantce jugosłowiańskiej pod dowództwem Broz Tito]. Z instytucjami rządowymi to miałem różne przeprawy. Najpierw nie podpisałem się, że głosuję trzy razy „tak”, jak był taki apel. Ja w zakładzie nie podpisałem takiej listy, to mnie zwolnili z pracy. Nas chyba trzydziestu zwolnili z pracy w tym naszym wydziale. Ja poszedłem, pytam się, dlaczego mnie zwolnili. „Idź pan do rady zakładowej, to panu powiedzą”. Poszedłem do rady zakładowej, rada zakładowa mówi: „My nie wiemy dlaczego”. Idę do kadr: „Nie wiecie dlaczego? To idźcie do komitetu partyjnego”. „A co ja mam z komitetem partyjnym wspólnego? Przecież ja do partii nie należę”. – „No to idźcie, to wam powiedzą”. A oni proponują, żeby się zapisać do partii, to mnie przyjmą z powrotem. „A dlaczego?”. – „No bo nie podpisaliście »trzy razy tak«”. – „Bo ja nie podpiszę »trzy razy tak«, nawet jakbyście mi teraz kazali”. – „A dlaczego?”. – „Bo ja nie jestem upoważniony do podpisania”. – „Jak to nie jesteście upoważnieni do podpisania?”. „No nie. Bo upoważniony jest ten, kto ma skończone dwadzieścia jeden lat, a ja jeszcze nie mam dwudziestu jeden lat”. Dopiero po rozum do głowy przyszli i z powrotem mnie przyjęli na stanowisko.
Później znowuż miałem taką przygodę. Ja nie ukrywałem, że byłem w partyzantce. Jak się pisało życiorys, to ujawniałem, że byłem w partyzantce jugosłowiańskiej. A jak Tito podpadł naszym władzom komunistycznym, to zrobili takiego szczura, a głowa Tity i czapka Tity. Mówią: „Edek, ty byłeś u Tity, to będziesz jego niósł”. Ja mówię: „Co? Czy pan, panie kierowniku, swojego dowódcę w tak obrzydliwym stanie by niósł?”. – „No może nie”. – „No to i ja nie będę niósł”. – „To cię zwalniamy”. – „To zwalniajcie. Już mnie raz z pracy zwalniali, to się przygotowałem, że mogę być zawsze zwolniony. A tego nie będę niósł”. Nie chciałem tego nieść. A ponieważ ja byłem w zakładzie elektrycznym i jak były imprezy pierwszomajowe czy jakieś inne, ciągle trzeba było bufety i estrady obsadzić, których było pełno i którym trzeba było dać zasilanie i je obsadzić ludźmi, no to spadało to przeważnie na mnie, żebym o to zadbał i dopilnował. Jak nagłośnienie trzeba było jakieś dać, zadbać, żeby była energia elektryczna do głośników i mikrofonów, to ja musiałem te wszystkie stanowiska obsadzić ludźmi. Każdemu dać coś do roboty, pilnować, przekazać tym wszystkim, którzy tam pracowali, że to jest ten człowiek od elektryczności i że w razie jak energii zanie, to do niego trzeba się zwrócić. Całą procedurę miałem. Tyle tych różnych imprez było, że ja nie miałem kłopotu. Ja się podpisywałem dwoma rękoma, że wszystko będzie w porządku. Przychodzili panowie z bezpieki: „Pan jest odpowiedzialny za to, tak?”. – „No tak”. – „Niech pan się podpisze”. Mieli moje nazwisko podane z zakładu. A z zakładu niektórzy podpisali się i później brnęli, bo coś im nie wyszło. A mi wszystko wyszło i było w porządku.
Później doszło do tego, że zaczęto robić imprezy na Politechnice Warszawskiej dla przodowników pracy. To znowuż: „Panie Edek, grupę dziesięciu ludzi, tylko zaufanych, i w Politechnice będziecie urządzać imprezę”. Trzeba było podświetlenia różne robić, zabawy dla dzieci, imprezy. To ja byłem takim etatowym odpowiedzialnym za to.
- To ja zapytam jeszcze raz, bo nie doszliśmy do sedna. Kiedy się pan ujawnił, że pan służył w AK?
Jak przychodziłem do pracy, to od razu napisałem [ankiecie personalnej].
- Nie miał pan z tego powodu jakichś nieprzyjemności?
[Miałem. Któregoś dnia zostałem wezwany do pałacu Mostowskich i od godz. 10.00 zabrano mi dowód i dano żeton numer 25 i gdy mnie wywoływali, to nie po nazwisku a „numer 25”, i opowiadałem życiorys. Jak skończyłem, poprosił mię o ponowienie. Przesłuchiwani się zmieniali, a ja dalej mówiłem aż do godziny 17.00. Później ostemplowali mi przepustkę, oddali dowód i puścili do domu]. Ja byłem przecież zwykłym szeregowcem. Jak dawali jakieś odznaczenia, to takich zawsze pomijali. Jak była jakaś nagroda, to takich pomijali. Ale tak, to nie [było większych nieprzyjemności].
- Czy jest coś jeszcze, co chciałby pan powiedzieć o czasie okupacji albo Powstania?
Z okupacji to były różne przeżycia. Nie ma co tego wspominać.
Nie warto. To jest przykre dla mnie. Nieraz się manto takie dostało, że hej. Ale to za swoją głupotę. Bo gdyby człowiek nie wlazł tam, gdzie nie potrzeba, to by manta nie dostał.
Warszawa, 25 maja 2010 roku
Rozmowę przeprowadził Mariusz Kudła