Nazywam się Krystyna Kujawa-Trzaskowska, miejsce urodzenia – Warszawa, 1 sierpnia 1936 roku.
Przyznam się, że niewiele pamiętam. Przed wojną to nic nie pamiętam. Moje pierwsze wspomnienia to sądzę, że to było właśnie w 1939 roku, na furmance, bańki z mlekiem, gdzieś jedziemy. To są moje pierwsze wspomnienia. Wcześniejszych nie pamiętam.
Mój pradziadek Zygmunt Różycki mieszkał na Wołyniu, był posiadaczem dużego majątku ziemskiego Ponora herbu Rola. W okresie powstania styczniowego bardzo aktywnie wspomagał powstańców, w wyniku czego car skonfiskował jemu cały majątek, a pradziadka zesłał na Sybir. Pradziadek miał siedem córek i trzech synów. Jednym z synów jego był mój dziadek Stanisław Cyryl Różycki. Jako, że to była liczna rodzina, oni zamieszkiwali na Podolu, na Wołyniu. Ostatnio mieszkali, tak jak pamiętam z opowiadań, w Ostrogu nad Horyniem. Tam mój dziadek jest pochowany, tam zmarł. W okresie rewolucji czy nawet przed rewolucją po prostu rodzina zaczęła stamtąd uciekać. W konsekwencji osiedlili się w Milanówku w okolicach Warszawy, tam moja rodzina też mieszkała. Nie pamiętam tego, tylko [przypominam sobie] ze zdjęć, które posiadam. Dom, który też jeszcze w dalszym ciągu stoi, to tak go sobie przypominam, ale samego życia przedwojennego nie pamiętam.
Nie, z tego okresu nie [pamiętam]. Gdzie myśmy jechali, to naprawdę nie umiem powiedzieć. Bańki z mlekiem – tylko to zapamiętałam. Miałam trzy lata, to niewiele mogę pamiętać i nie pamiętam.
Myśmy mieszkali na Żoliborzu pod samą Cytadelą, aleja Wojska Polskiego 3 mieszkania 3. To co pamiętam, to było piękne, duże mieszkanie na drugim piętrze, bardzo duże. Nasza rodzina była dość liczna, było nas czworo czy pięcioro, było tam siedem pokoi. Warunki mieszkaniowe były luksusowe. Co z tego okresu pamiętam? Pomimo że to była wojna, to nie doświadczyłam jakiejś tragedii, stresu z samego okresu wojennego, tego nie. Rodzice jakoś nas chronili, szczęśliwie im się udało. W dniu wybuchu Powstania były moje urodziny…
Nie.
Oczywiście wychodziłyśmy, bo nawet na zdjęciach widać, że jestem na podwórku. [Właściwie] to nie było podwórko, z tyłu był ogród właścicieli, bo myśmy wynajmowali to mieszkanie, a na zewnątrz był chodnik i na rowerku… W okresie okupacji mieliśmy z dziadkiem rowerek dziecinny i drezynę. Pamiętam, że jestem ze swoim dziadkiem Damroschem na wiadukcie mostu Gdańskiego. Dziadek ze mną (to niedaleko było naszego mieszkania) wyszedł na spacer i wtedy pamiętam, na dole stały pociągi pełne dzieci. To widocznie były (teraz mogę tak powiedzieć) dzieci… W każdym bądź razie dziadek nas prędziutko [zabrał] i stamtąd żeśmy odeszli.
Nie były [towarowe], prędzej osobowe, ale z jakimiś półkami, bardzo się nie przyglądałam, ale pamiętam właśnie, że to nie były towarowe, tylko osobowe, ale były z dziećmi. Później taki fragment – jestem z gosposią na spacerze (mieliśmy psa), tam jest park, w parku idziemy, idziemy, od strony Wisły ludzie uciekają, mówią: „Nie idźcie tam, bo tam Niemiec zabił psa!”. To takie moje przeżycie, dla dziewczynki to było dość stresujące, bo nie wiedziałam, [czy to nie mój pies]. Więcej takich przypadków, gdzie bym czuła strach, nie miałam. Oczywiście wychodziłam. Na przykład brat starszy mnie dawał na makagigi (to były kostki w celofanie z miodem, z makiem), żebym sobie gdzieś pobiegła do kiosku na plac Inwalidów i sobie to kupowałam. Nigdzie dalej nie odchodziłam.
Nie. Rodzice nas nie wysyłali. W okresie okupacji nie odczułam głodu.
Nazwisk na pewno nie pamiętam, może pamiętam – jeden jedyny przyjaciel mojego brata Janusz Paikert. Owszem, często widywałam młodych ludzi, bo przecież brat (też dokładnie nie wiem) robił maturę na tajnych jakichś kompletach i ta młodzież była. Nic poza tym nie mogę powiedzieć. Nie mogę powiedzieć na przykład, czy wiem, czy brat działał w konspiracji, nam dzieciom nie było to [znane]. Myśmy o tym nie wiedzieli.
W tym dniu były moje urodziny. Mama poszła do miasta, wiedziałam, że ma jakiś prezent mi kupić, i czekałam na tarasie, na balkonie w domu. W tej chwili na tym skwerze są duże drzewa, ale wtedy nie było tych drzew i z daleka, tak jak ulica Śmiała, pamiętam, były takie pojedyncze strzały, ale wtedy tego nie kojarzyłam jako wystrzały, i w tym momencie mama nadeszła. Pamiętam, że dostałam od mamy wieczne pióro i serso, z którego nigdy nie korzystałam, bo nie było okazji. Serso – to jest taka gra – kółeczko, patyczki, rzuca się i łapie. Oczywiście ojca nie było, bo tatuś wyszedł w tym dniu, ja tego nie pamiętam przecież, jak ojciec wychodził, ale wiem, że ojciec wyszedł i nie przyszedł już do domu, tylko został w Śródmieściu.
Mój najstarszy brat, przyrodni brat (inny ojciec, ale ta sama mama) Włodzio, miał dwadzieścia lat, i to ja wiem teraz, nie wtedy, że on wyszedł 28 lipca, zostawił dla mamy taką wizytówkę, że nie wie, kiedy wróci, żeby mama się nie niepokoiła, żeby była spokojna, że on wszystkich mocno ściska czy całuje, już nie wiem. Oczywiście Włodzio został… Tak jak powiedziałam, parę dni wcześniej 28 lipca był na zgrupowaniu. Włodek walczył w Kedywie, był w osłonie Kwatery Głównej, w takiej kompanii, ale to już się dowiedziałam później, nie wtedy jak byłam dzieckiem. Na temat konspiracji naprawdę nic [nie wiedziałam]. O ile wiem, nawet mama nie wiedziała, bo tata nic mamie nie mówił.
Samo Powstanie pamiętam – oczywiście mieszkaliśmy już nie na górze, tylko w piwnicy.
Na pewno na początku to było zapobiegawczo, ale tak jak pamiętam, to od razu mama nam tam zrobiła legowiska i myśmy w piwnicy wszyscy mieszkali, plus jeszcze sąsiadka – właścicielka tego domu, to była profesor Zawadowska. Pamiętam dźwięk nadlatujących samolotów, dźwięk spadających bomb. Szczęśliwie w nasz dom [nie trafiały]… Chyba taka groźna była jedna czy dwie bomby i to najgorsze było, że spadła tam, gdzie była spiżarnia. W związku z tym wiele rzeczy zniszczonych było dla nas do życia. Głodu w czasie Powstania też nie pamiętam. Pamiętam za to wspaniały smak sucharów, to było niebo w gębie. Smak wspaniały czarnej kawy, którą chciałam kiedyś powtórzyć, to nie to samo. Tamto było wspaniałe. Pamiętam, w piwnicy była płyta kuchenna i podpłomyki mama nam piekła. Niedaleko były działki…
Przy samej Cytadeli, w tej chwili jest osiedle, ale były działki, wiem, że mama nie chodziła, ale może gosposia, może ktoś inny chodził stamtąd po pomidory. Pamiętam taki moment, że jedna z tych pań zginęła, też pamiętam, bo to był szok dla dziecka, że na ten temat się mówiło. Pamiętam codzienne modlitwy na schodach. Była zrobiona kapliczka i codziennie była wieczorem, mama odmawiała z nami tę modlitwę, litanię do Matki Boskiej. Gdziekolwiek jestem, czy w kościele i słyszę tę litanię, to od razu sobie przypominam, jak to było w czasie Powstania.
Tak, wszyscy, którzy akurat byli wtedy w piwnicy i doktór Zawadowska, i pani Tosia, nasza znajoma, która była z sąsiedniego domu, jej mąż. Później pamiętam, że w naszym domu przez jakiś okres była tak zwana czujka. Pamiętam młodych ludzi, którzy przesiadywali od strony ogrodu. Mama miała papierosy. A skąd? Bo ojciec pracował w [Polskim] Monopolu Tytoniowym i otrzymywał deputat, to wtedy mama młodym ludziom dawała papierosy, to pamiętam. Pamiętam mamę bardzo zdenerwowaną, jak się dowiedziała, że zginęła jej siostra z mężem i z dwójką dzieci. Zginęła na Żoliborzu w osiedlu wuesemowskim, po prostu od bomby. Najpierw zginęła ciocia, a później zginął wujek z dwójką dzieci. Zostali zbombardowani przy placu Wilsona. Pamiętam mamę chodzącą po piwnicy w tą i z powrotem, w tą i z powrotem i od tego czasu mama zaczęła palić papierosy.
Nie, tego nie pamiętam. Znalazłam list, który ojciec pisał do mamy, ale niestety wrócił do niego z powrotem, ponieważ jest adnotacja: „Poczta polowa na Żoliborzu nie działa”.
Nie pamiętam, ale mam ten list.
Poszłam na górę (na parter) zbierać koraliki i usłyszałam dziwny świst koło ucha. Oczywiście zaczęłam się drzeć, płakać, że nic nie słyszę. Musiał być to odłamek czy kula i ona mnie ogłuszyła, ale to nie było na długo. Najgorsze [przeżycie] to był płacz i zdenerwowanie mamy, jak się dowiedziała o śmierci siostry. Innych wiadomości nie pamiętam. Czasami przychodziła doktór Zawadowska. Jej mąż, profesor Zawadowski był gdzieś w Śródmieściu, nie wiem dokładnie, ale w każdym bądź razie ona przychodziła… Nie wiem, jak to się działo, że ona była w stanie przedostać się na Śródmieście i potem wrócić na Żoliborz. Wiem, że ona starszym ludziom przekazywała jakieś informacje, co się dzieje w ogóle w Warszawie. Dzieciom nie, to ja nie wiem. Wiem, że ona znikała na jakiś czas, a potem wracała. Więcej z tych dwóch miesięcy nie pamiętam, natomiast… Oczywiście ryk „krowy” też pamiętam, bo ona stała chyba na Dworcu Gdańskim, a my Żoliborz, to bardzo bliziutko (pod Cytadelą). Też to pamiętam.
Nie umiem powiedzieć, czy to było często. Często, może częściej były naloty, bombowce jak leciały, to, co u mnie w głowie zostały. Później, któregoś dnia, to już było w pierwszych dniach października, Niemiec jakiś stanął na górze, na schodach przy wejściu do piwnicy i kazał nam wszystkim wyjść. Mama mówi: „Tutaj są tylko kobiety i dzieci”. Na to wychodzi pan Kostecki, to nic nie zaważyło, ale tak ironicznie, mama mówi: „Same kobiety i dzieci”, a tu on wychodzi. I wtedy nas stamtąd wyprowadzili i szliśmy wzdłuż Cytadeli. Mieliśmy jeszcze psa, nasza gosposia prowadziła psa, ale puściła go wtedy, bo tak to przez całe Powstanie był z nami. Pamiętam, jak szłam, to coś przelatywało koło mojej nogi, musiały być jakieś odłamki. Najmłodsza siostra miała nocnik, brat młodszy miał czajnik z wodą, ja miałam walizeczkę, co miała starsza siostra, tego nie pamiętam. Mama oczywiście miała ogromny węzeł, zrobiony, nie wiem, z poszewki, z serwety, z podpinki i tam wszystko co mogła, [zapakowała,] i ten węzeł miała na plecach. Babcia chyba nic nie niosła. Babcia miała niedużą torebeczkę pod pachą. Nas zagnali do dziwnego budynku, gdzie były końskie gówienka, koni nie było. Niemcy (pamiętam to) dali dzieciom czekoladę. Mama nie pozwoliła nam zjeść, wyrzuciła czekoladę, w gówienka zakopała. Bała się, że jest może jakaś zatruta czy coś takiego. Później stamtąd nas pognali, tylko tego nie pamiętam, czy najpierw na Wolę do kościoła, czy na Powązkowską. W każdym bądź razie pamiętam, jak żeśmy szli Wolską, kościół jest po prawej stronie, pamiętam małe, płonące budynki, strasznie dużo gruzów było. W kościele myśmy nocowali. To jest pierwszy kościół po prawej stronie, duży, on stoi w dalszym ciągu. W kościele mama, pamiętam, za głównym ołtarzem (nie wiem, czy to jest istotne, ale po prostu trochę naiwność mojej mamy) właścicielce tego mieszkania zapłaciła za dwa miesiące za sierpień i za wrzesień, stamtąd, pamiętam, jak potem nas pędzą przez Powązkowską i koło cmentarza Powązkowskiego (babcia trzymała torebeczkę) wyskoczył z gruzów „ukrainiec” i wyrwał babci torebeczkę. Oczywiście tam było to, co mieliśmy najcenniejszego. Pamiętam, że ludzie odchodzą, a my idziemy na samym końcu tego pochodu, mama z ogromnym tłumokiem na plecach, jakiś oficer niemiecki podpowiedział mamie, żeby położyła na drzwiach (były jakieś drzwi od czegoś) i ciągnęła. Dokąd dociągnęła, tego też nie pamiętam, ale pamiętam ten moment, że on chciał pomóc.
Później pamiętam już, [jak było] w Pruszkowie. W Pruszkowie jakieś boksy piętrowe i w boksach właśnie mama nas ulokowała. Najmłodsze z nas miało pięć lat, sześć i ja osiem. Siostra najstarsza miała dwanaście lat. Nawet miłe nie są wspomnienia, bo widzę strasznych ludzi. Pamiętam coś dziwnego – siedzi człowiek i on wyłuskuje sobie, czy w z ubrania, czy skądś wszy i potem zjada to, pamiętam. Takie to były obrazy. Potem gdzieś jakąś marmoladę rozdawali (to wszystko w obozie) i stoimy z mamą, żeby oni nam dali tej marmolady.
Później jest selekcja – kobiety z dziećmi mają iść na jedną stronę, a pozostali na drugą stronę. Okazało się, że tamtych pozostałych wywieźli do obozów, właśnie panią Tosię wywieźli do Ravensbrück, jej męża do innego obozu, nie pamiętam do jakiego, on zmarł w obozie, pani Tosia przeżyła, to jest nasza była sąsiadka. Nas załadowali do wagonów towarowych i powieźli. Jak żeśmy przejeżdżali przez Milanówek, mama wyrzuciła karteczkę (przez szparę czy okienko, tego nie wiem) z wiadomością, że żyjemy. Wiem, że mama wyrzuciła [karteczkę] i ciocia, i babcia z Milanówka dostały tę karteczkę, tę wiadomość, że my żyjemy. Nas wywieźli do Jędrzejowa i tam wypuścili. Wiem, że myśmy zatrzymali się u młynarza, nie było to miłe. Pamiętam, że głodu nie czułam, tylko wiem, że mama starała się dla nas coś dostać do jedzenia. Był tam jakiś chlewik, gdzie nas wpuścili i gotowały się kartofle, w końcu nie wiem, czy nam dali tych kartofli, bo to były dla świń kartofle, ale to właśnie zapamiętałam, że niechętnie nam pomogli.
Później, jak mama nas przetransportowała do Krakowa, tego nie wiem, nie pamiętam, ale też w Krakowie [trafiliśmy] do jakiegoś hoteliku, jakiś pokój, właścicielka nie chce dać nam materacy, żeby mama jakoś nas ułożyła, pościeliła. Wtedy mama rozgoryczona coś powiedziała: „Oby pani nie przeżyła tego samego…” – coś takiego dziwnego i w tej nocy, pamiętam, nalot był i ona prędziutko nam przyniosła materace. Później w Krakowie przez jakiś czas myśmy mieszkali na ulicy Karmelickiej, ładne było mieszkanie, skądś się ciocia znalazła, nie wiem, druga siostra mamy. Później z Krakowa mama starała się nas (dzieci) umieścić w różnych klasztorach. Ja z siostrą najstarszą byłam pod Poznaniem w [zakonie sióstr] Sacre Coeur, a brat był w Częstochowie u zakonników, po prostu tam mieliśmy mieszkanie, opiekę, szkołę. Ojca nie było, ojciec był jeszcze w niewoli. Pamiętam wyzwolenie w Krakowie, w jakichś schronach [byłyśmy] i pamiętam bombardowanie w Krakowie. Właśnie w Sacre Coeur przyjęłam Pierwszą Komunię, oczywiście mamy ani taty nie było, ale miło wspominam tamten okres. Później mama starała się nas wszystkich [pozbierać]… Później tata przyjechał w 1946 roku.
Byliśmy w schronie, było bombardowanie, jakiś gruz i było takie podekscytowanie. Był też głos po rosyjsku, to pamiętam.
Akurat z tego schronu nie. Pamiętam, że też kiedyś jacyś Rosjanie, żołnierze, jeden czy dwóch, już nie pamiętam, [przyszli] do naszego mieszkania na Karmelickiej i chcieli zostawić teczkę i chyba zostawili, bo mama sprawdzała, co w tej teczce jest, bała się, czy jakaś broń czy coś, ale nic takiego nie było. Innego kontaktu nie miałam.
Już tego nie pamiętam. Jako dziecko nie widziałam. Nic takiego nie utkwiło mi w pamięci.
Żadnej euforii nie przeżywałam. Wtedy może był taki okres. Przypomniałam sobie, jak mama miała nas utrzymać. Wiem, że sprzedawała z babcią na ulicy, na bazarku, robiła kajmaki, wafle z kajmakiem. Pamiętam, że z mamą chodziłam…
Kajmak to jest jak krówka i pokrojone w ciasteczka. Chodziłam z mamą, żeby mama to mogła sprzedać i mieć pieniądze. To było w Krakowie, przecież mama nie miała ani pracy, ani pieniędzy. Nie wiem, jak ona sobie dawała radę. Uważam, że mama jest naprawdę bohaterką.
Ojciec wrócił z obozu, najpierw [rodzice] mieszkali w Łodzi. My byliśmy umieszczeni w różnych klasztorach. Nie wiem, dlaczego nie chciała na alei Wojska Polskiego, bo przecież nie musiała całego mieszkania… W końcu dostali mieszkanie na… Najpierw mieszkali w Łodzi, tam tatuś wrócił i tam był też [Polski] Monopol Tytoniowy i tam pracował. Już dokładnie nie pamiętam, czy byliśmy w Łodzi, bo był taki okres, może to był okres wakacji, że trochę w Łodzi na Piotrkowskiej byłam, tego nie pamiętam. Jak tata dostał mieszkanie z [Polskiego] Monopolu Tytoniowego na Ochocie, to już całą rodzinę starali się ściągnąć w jedno miejsce. I tak też było.
Nie było łatwe, na pewno bardzo trudne. Pamiętam, tylko nie wiem gdzie, że był taki okres, że pamiętam mamę obierającą kartofle (żeby zarobić) w jakiejś stołówce. Chyba rodzice sobie nie wyobrażali, że mogliby gdzie indziej mieszkać, jak tylko w Warszawie. Należeli też do WSM-u, do spółdzielni mieszkaniowej, więc może liczyli, że stamtąd dostaną mieszkanie. Mama cały czas szukała swojego najstarszego syna, mojego brata Włodzia. Wiem, że mój tata w okresie Powstania widział się raz z Włodziem i miał wiadomość, że on żyje. Włodek niestety zginął 4 września przy bombardowaniu Poczty Głównej. Jakieś pięć lat temu czy na sześćdziesięciolecie Powstania Warszawskiego poznałam mężczyznę, który wtedy był jego dobrym kolegą (on w tej chwili mieszka w Stanach Zjednoczonych) i jak mnie zobaczył na lotnisku… Pani, która mnie tam zaprowadziła, bo ja do niej też szczęśliwym trafem trafiłam, do pani Ali Przybylskiej, która była sanitariuszką w ich zgrupowaniu, to powiedziała, że jestem siostrą Włodka „Grela”, to on powiedział: „Włodek zginął po to, abym ja żył”. On był przykryty ciałem Włodka, dlatego ocalał pod spodem. Też mam wydrukowane wspomnienie tego pana z pierwszych dni Powstania, dostałam od sanitariuszki, pani Ali Przybylskiej. Bardzo ciekawe są opisane przez niego wspomnienia, jak przechodził kanałami do Starówki z bronią. Odświeżyłam sobie, bo niedawno to przeczytałam znowu. Ciała Włodzia mama nie odnalazła, nigdzie żeśmy nie odnaleźli. Włodek ma tylko symboliczną mogiłę na Powązkach cywilnych przy moich dziadkach i też na kamieniu na [cmentarzu] wojskowym, [pomniku] zgrupowania saperów Chwackiego – tam jest Włodek wymieniony. Dla mnie Włodzio to był Włodzio, nie Włodek coś takiego ciepłego, miłego, zawsze bardzo za nim tęskniłam i podświadomie człowiek [myślał] – a może on żyje, bo się zdarzały cuda. Tak samo tutaj, ale niestety mama już dawno w 1945 czy 1946 roku od razu szukała przez gazetę kontaktu z jego dowódcą i jego dowódca przysłał najpierw prywatny list, później on był w obozie, to i z tego obozu i było powiedziane, że zginął 4 września w godzinach popołudniowych. Został pośmiertnie odznaczony. W sumie dziwię się, dlaczego Włodek nie ma krzyża powstańczego, mój tata ma, a on nie ma.
Starałam sobie odtwarzać w pamięci. Trudno przekazać warkot samolotów nadlatujących, „krowę” ryczącą, to trudno przekazać, to zostaje gdzieś głęboko w pamięci. […] Uważam mamę za wielką bohaterkę. Nie pamiętam głodu, zastanawiam się teraz, jak te matki musiały walczyć, zdobywać jedzenie, żeby to dziecko nie było głodne, a tu większa gromadka jest i jeszcze babcia. Nic takiego innego mi nie przychodzi do głowy.