Stanisława Kasperska „Staszka”, „Litwinka”
- Pamięta pani czasy swojego dzieciństwa?
Pamiętam doskonale. Urodziłam się w Warszawie, a wychowywałam się od pierwszych lat życia w Nowym Dworze Mazowieckim, wtenczas to się nazywało gmina Okunin, bo to była fabryka. Mój ojciec był dyrektorem i właścicielem Fabryki Przetworów Kartoflanych.
- Gdzie pani chodziła do szkoły?
Najprzód miałam w domu nauczycielki, potem poszłam do szkoły, do Platerówny, ale się od razu rozchorowałam, bo to była [szkoła] z internatem, zabrali mnie rodzice z powrotem do domu. Znowu miałam nauczycielki i zdawałam egzaminy w Warszawie. W końcu byłam u Szachtmajerowej, ale znowu wtenczas nastąpiły duże komplikacje, miałam bardzo ciężką operację i nie nadawałam się do szkoły, znowu uczyłam się w domu. Na dwa lata przed wojną ojciec znalazł uczelnię, gdzie nie trzeba było mieć matury, a można było chodzić albo nie chodzić, i to było zgodne z moimi upodobaniami. Zaczęłam studiować opiekę społeczną w Studium Społeczno Oświatowym na Wolnej Wszechnicy Polskiej. Jednocześnie zdawałam dodatkowe egzaminy, które miały być zaliczone do matury.
Zdałam polonistykę, [to znaczy] język polski, matematykę, fizykę, ale jeszcze matury jako takiej nie miałam. Ale już kończyłam dwuletnie studium społeczno-oświatowe. W 1939 roku wybuchła wojna.
- Pamięta pani dzień wybuchu wojny?
Pamiętam doskonale. Byłam właśnie w domu rodzicielskim z dwoma swoimi siostrami, [oprócz nich] babcia i rodzice. O godzinie szóstej rano zrzucili bomby na przejazd kolejowy i szosę. Krzyżowała się szosa warszawska, która szła na Modlin, z linią kolejową. Moja babcia, która miała około dziewięćdziesięciu lat, akurat otwierała okno, był tak szalony podmuch, że staruszka się przewróciła. I to był początek wojny.
- Jak się pani żyło w czasach okupacji?
W czasach okupacji mnie się różnie działo. Musiałam uciekać z Nowego Dworu. W parę dni [potem], jak został zajęty Modlin, do mojego ojca przyjechał komendant z Twierdzy Modlin, na pełnym gazie, wspaniałym samochodem, Niemiec, i zaproponował ojcu „rajchdojczostwo”, Powiedział, że ojciec nie ma nic wspólnego w Polską, dlatego że ma kulturę niemiecką, bo jest doktorem inżynierem niemieckim (w Darmstadcie ojciec przed wojną kończył studia, a pochodzi z Litwy), wobec tego nie jest Polakiem i może natychmiast dostać „rajchdojczostwo”, zostanie odbudowana fabryka, która była zniszczona. Ojciec na to powiedział, że ma najprzyjemniejsze wspomnienia buszowskie z czasów studenckich, niemniej był Polakiem i Polakiem zostanie, nie ma żadnych po temu danych, żeby być Niemcem. Pan komendant pojechał z powrotem i w nocy przyszedł kolonista, Niemiec, który miał olbrzymie sady nad Wisłą, i myśmy tam zawsze kupowali owoce. W nocy po ciemku przyszedł i powiedział, że panienki mają być rano wywiezione do Niemiec na roboty. Wobec tego pierwszym pociągiem, który szedł do Warszawy (jeszcze nie było Generalnej Guberni), myśmy uciekły do Warszawy.
Byłam przez pewien czas w Warszawie, potem byłam w majątku u mojego wuja, potem z powrotem w Warszawie. Moja najstarsza siostra, która miała wysokie kwalifikacje pedagogiczne (zresztą była ode mnie starsza jedenaście lat), znalazła posadę w majątku Izdebno i Krasznicza Wola pod Warszawą. Oni zatrudnili w charakterze nauczycielki moją siostrę i mnie. Uczyłam troje dzieci na poziomie szkoły powszechnej, a siostra uczyła na wyższym poziomie. Tam byłyśmy, a potem się okazało, że jest zorganizowana szkoła docenta Zaorskiego w Warszawie i to jest tajna medycyna. Wobec tego natychmiast wróciłam do Warszawy, zapisałam się do szkoły docenta Zaorskiego, ale musiałam z czegoś żyć. Wobec tego cały czas trudniłam się nauczaniem, prowadziłam tajne komplety do małej matury, to były dziewczyny, [które] zdawały potem małą maturę u nazaretanek. Miałam jeszcze dodatkowo brata jednej z nich, wspaniały chłopak, który przychodził do mnie po godzinie policyjnej, ponieważ on zatrudnił się jako goniec w kancelarii niemieckiej i miał ausweis na nocne chodzenie po Warszawie. Przychodził do mnie o wpół do dziesiątej w nocy i z nim zrobiłam dwie klasy.
- Czy należała pani do konspiracji?
Do konspiracji należałam dosłownie od pierwszych dni. Cały czas będąc u docenta Zaorskiego, należałam do konspiracji, właśnie do sanitariatu. Na czym to polegało? Prowadziłam szkolenie sanitariuszek w różnych mieszkaniach w Warszawie. Przeważnie to się odbywało w ten sposób, że wieczorem się przychodziło, zostawało się na noc, było trzy, cztery, dwie dziewczyny, które uczyło się pierwszej pomocy. Rano myśmy się rozchodziły, bo to były krótkie kursy, a jednocześnie miałam zorganizować swój punkt sanitarny pierwszej pomocy. Dostałam lokalizację na fortach mokotowskich, na ulicy Balonowej u państwa Lipińskich. Oni dali nam suterynę, wstawili długi stół, który się świetnie nadawał na stół opatrunkowy, i tam gromadziłyśmy z moimi dziewczynami środki opatrunkowe: watę, ligninę, jakieś medykamenty, któreśmy zwyczajnie mówiąc, żeśmy kradły ze szpitali. Oprócz tego zorganizowałam nosze. Nawet jako ciekawostka – [zorganizowałam] szczypce do krojenia siatek, ponieważ to była kolonia willi, te wille były poodgradzane pomiędzy sobą (ogródki) siatkami. Wychodziłam z założenia, że jak będzie jakaś akcja, to trzeba będzie przenosić rannych, więc trzeba mieć połączenie. I tak wszystko było.
Skończyłam szkołę Zaorskiego i nam wszystkim wystosowali skierowania do pracy jako felczerzy do Reichu, wobec tego trzeba było wiać. Wyjechałam wtenczas z Warszawy do mojej najstarszej siostry, która wtenczas zatrudniła się w bardzo dużym majątku nad Bugiem – Cieleśnica, u państwa Rosenwerthów. Pojechałam do niej. Dwa dni po moim przyjeździe przyjechał z Warszawy łącznik, który powiedział, że jest wpadka w sanitariacie. Dwie moje sanitariuszki są aresztowane i są na Szucha. Wobec tego jestem zupełnie spalona, bo nie wiadomo, czy one nie zaczną sypać na torturach, że nie mogę w żadnym razie wracać do Warszawy. Wtenczas poszłam do właściciela tego majątku, świętej pamięci pana Rosenwertha Stanisława, i powiedziałam, jaka jest sytuacja, czy mam się wynosić. On mi na to powiedział, że ma dwóch synów w oflagu, jednego na froncie i jego obowiązkiem jest mnie zapewnić jakieś bezpieczeństwo. Ponieważ tam była fabryka likierów i wódek, on miał dekawkę, wziął dwa worki likierów, pojechał do Niemców i mnie przywiózł ausweis jako higienistki majątkowo-fabrycznej.
Zostałam zatrudniona jako higienistka majątkowo-fabryczna. Zorganizowałam natychmiast ambulatorium, gdzie przyjmowałam robotników rolnych i pracujących w licznych przemysłowych zakładach, które on miał. Jakoś to ludziom pomagało, wobec tego zaczęli do mnie przychodzić ludzie ze wsi, dlatego że w promieniu trzydziestu paru kilometrów nie było żadnego lekarza. Robiłam absolutnie wszystko, byłam jedną jednością, jak bym nie zrobiła, to nikt nie udzieliłby pomocy. Robiłam małą chirurgię, taką, której bym dzisiaj nie zrobiła. Nie miałam wyjścia.
Jednocześnie po pewnym czasie przyszedł do mnie bardzo zaangażowany brat pracownika i zapytał, czy ja bym się nie podjęła [szkolenia] sanitariuszek dla leśnych kompanii. Mówię: „Naturalnie”. – „Bo my mamy dziewczyny ze wsi, ale są nieprzeszkolone”. Jak on się zgłosił, to potem się zgłosiły Bataliony Chłopskie. Do mnie stale przysyłali: po trzy, po dwie, po cztery dziewuszki ze wsi, które były do sprzątania, mycia wszystkiego w moim ambulatorium. Konkretnie uczyłam ich pierwszej pomocy – bandażowania, robienia opatrunków i robienia wstrzyknięć, wszystkiego. W międzyczasie oni powiedzieli, że nie mają opatrunków, wobec tego pan Rosenwerth zorganizował mi sterylizacje. Kupił puszki, odpowiedni piec i myśmy robili opatrunki pierwszej pomocy, które sterylizowałam, i zabierali do leśnych oddziałów. Tak było do 27 lipca, wtenczas front był cztery kilometry od pałacu. Miałam sygnały z Warszawy, że powinnam wrócić, bo będę potrzebna. Wobec tego, jak ci państwo wyjeżdżali z majątku, to razem z nimi wróciłam do Warszawy.
Następnego dnia około godziny dwunastej, zjawił się łącznik, że mam się natychmiast zameldować w szefostwie Armii Krajowej u szefów sanitarnych „Bakcyla” i „Mangana”. Wobec tego wzięłam torbę sanitarną, buty narciarskie (bośmy się liczyli z tym, że wymaszerujemy z Warszawy), wiatrówę i tak wyekwipowana zjawiłam się u „Bakcyla” i „Mangana”, który mnie skierował do swojego oddziału sanitarnego przy szefostwie. Następnego dnia czy dwa dni potem zobaczył mnie profesor Zaorski, który akurat organizował się, myśmy to akurat organizowali, robili i szpital, największy szpital powstańczy w Warszawie w piwnicach pekaowskich. Jak on zobaczył, że noszę jakieś paki, jakieś lóżka, jakieś coś, poleciał do szefów sanitarnych, powiedział, że on nie po to stracił majątek i narażał życie, żebyśmy teraz tak pracowali. Nie ma kto pracować! I mnie wtenczas zabrał na salę opatrunkową i powiedział: „Ja robię głowy i klatki piersiowe. Dembowska (sławna ginekolog) robi brzuchy, a ty będziesz robiła ręce i nogi. Trzeba teraz zrobić amputację”. Mówię: „Panie profesorze, ja nie mam pojęcia o tym”. – „Nie masz, to się nauczysz!”. Zrobił przy mnie amputację zniesionego z dachu chłopaczka, który miał czternaście lat i mówi: „Patrz, jak ja to robię, bo będziesz tak robić!”. I ja robiłam amputacje rąk i nóg do 2 września, kiedy zostało zbombardowane PKO.
- Co się później z panią działo?
Jeszcze na końcu się przytrułam zupełnie. Jak się obudziłam w jakimś mieszkaniu, w czystej koszuli bez wszy, to doszłam do wniosku, że należy poszukać swojego oddziału. Ale od razu się okazało, że jest zorganizowany szpital na Piusa 24 w dawnej szkole, do której kiedyś chodziłam, u Platerówny. Wobec tego 2 września zaczęłam pracować. W szpitalu, w głębokiej piwnicy w dalszym ciągu cięłam ręce i nogi, i tak było do końca Powstania. Ale nasi ranni jeszcze częściowo zostali, ja zostałam z nimi. Dopiero 16 października razem z rannymi opuściłam Warszawę. Byliśmy w Piastowie, ale z Piastowa mieli nas wywieźć do Niemiec. Wychodziłam z założenia, że dobrowolnie w żadną niewole nie pójdę. Wobec tego [zebrałyśmy się] razem z moimi dziewczynami, sanitariuszkami, przez pana Pełnikowskiego, który jakoś nas spiknął z ciężarówką, która się podjęła nas wywieźć z Piastowa. Myśmy się załadowały na tę ciężarówkę i pojechałyśmy. Nie dojeżdżając do Sochaczewa, zatrzymał się szofer, zatrzymał wszystkie nasze torby, plecaki i powiedział, że po nas przyjedzie. Na to się zaczęło robić ciemno. Zobaczyłam w polu światło, jakieś zarysy domu. Wobec tego, żeśmy na przełaj poszły do tego domu. Otworzyła nam gospodyni wiejska, my mówimy, że jesteśmy z Warszawy. Ona się chwyciła za głowę i mówi: „Jezus Maria, przecież tutaj są »czarni«!”. „Czarni” to byli własowcy, to były najgorsze organizacje niemieckie. Mówi: „I oni u mnie kwaterują! Ale już jest noc, to wy właźcie na strych!”. Przystawiła drabinę, myśmy wlazły na strych, zabrała drabinę. Myśmy na strychu usiadły, ciemna noc się zrobiła, nagle się zaczęły jakieś światła, jakaś muzyka, zjawili się Niemcy i „własowcy” (ci tak zwani czarni) i zaczęło się picie, granie na instrumentach i narzekanie, że nie ma dziewczyn, bo by sobie dobrze pohulali. Myśmy na to klęczały i modliły się, żeby oni nas nie odkryli na strychu, bo by nic z nas nie zostało. I tak było do rana. Rano oni poszli, myśmy zlazły, pożegnały się i każda poszła w swoją stronę. Ponieważ w początku wojny (tak jak mówiłam) byłam w majątku Izdebno i Kraśnicza Wola, szłam w kierunku na Sochaczew, po drodze zaczepiając ludzi. Ludzie mi powiedzieli, że w majątku rozstrzelali właściciela, pana Szygielskiego i starszego syna, a tam mojej siostry nie ma.
Szłam dalej na Sochaczew, zaczepiając ludzi, czy kogoś nie widzieli, i trafiłam na kogoś, kto mi powiedział, że moja siostra jest w niedużym mająteczku za Sochaczewem (Ćmiszew się nazywał) u państwa Grzybowskich, że pracuje tam. Wobec tego tam poszłam. Siostra mnie przywitała z radością, dlatego że sądziła, że ja nie żyję. Jak się zjawiłam, to pierwsza rzecz, jaką powiedziałam, to że jestem niesamowicie zawszona. Wobec tego córka tych państwa, która była mniej więcej mojej budowy, dała mi całkowite ubranie. Włącznie z butami wszystkie moje ubranie wsadzili w piec piekarny – to jest najlepsze na wszy – mnie zrobili gorącą wannę, szorowałam się mydłem, jak tylko mogłam. Dostałam nocną koszulę i łóżko po dwóch i pół miesiącach… Na drugi dzień na sobie znalazłam siedemdziesiąt wszy. Do dzisiejszego dnia mam blizny po wszach.
Skąd się moja siostra tam znalazła? Moja siostra była na Krakowskim Przedmieściu, tam gdzie i ja, u moich dziadków. Niemcy wyrzucili całą ludność. Wobec tego babcię, która miała ponad dziewięćdziesiąt lat, kuzynka i pomoc domowa niosły na krzesełku. Popędzili moją ciotkę, starą już, mojego wuja starego, moją siostrę ciężko chorą, a dwie młodsze [dziewczęta] niosły babcię. Tak ją zanieśli na plac Żelaznej Bramy, czyli Hala Mirowska. Naokoło wszystko się paliło. Tam nastąpiła selekcja. Siostrę pchnęli w jedną stronę, wuja w drugą stronę, ciotkę jeszcze gdzie indziej i powiedzieli, że babcia będzie przewieziona do szpitala, bo Niemcy to jest naród kulturalny, który się opiekuje starymi. Po babci zaginął słuch. Jeszcze na babcię wsadzili całą biżuterie, która była w domu. Moją siostrę zaraz popędzili przed czołgami przez Wolę i tam w płonących bramach krzyczeli akowcy: „Uciekajcie! Uciekajcie!”. Moja siostra wzięła spódnicę, na głowę zawiązała sobie i rzuciła się w płomienie, i przeszła w ten sposób do Powstańców. Potem polami przeszła do wsi, do dworu w Kraśniczej Woli i jednocześnie przyszli Niemcy, którzy wyciągnęli tego pana i jej starszego ucznia Janka i zaraz pod drzewem rozstrzelali. Siostra potem stamtąd wyszła i była w Ćmiszewie, gdzie i ja się zjawiłam. I tak było.
Byłam tam parę miesięcy. Kiedy zaczęła się ofensywa rosyjska, zaczęły iść rosyjskie wojska, jednocześnie pędzili Niemców, którzy byli w niewoli. Był trzaskający mróz, niektórzy byli boso, niektórzy mieli jakieś drewniaki, w jakichś łachmanach to wszystko szło. Ci butni, eleganccy Niemcy pędzeni. Wszędzie Rosjanie, to ja razem z siostrą do Rosjan – dokąd oni jadą? – „Do Warszawy”. No to niech nas zabiorą. Ci państwo coś im za to dali, myśmy się wpakowały na ciężarówkę (jeszcze przedtem moja siostra odnalazła ciotkę) moja siostra, ciotka Zosia i ja i na przełaj przez pola, przez rowy… To się odbywało tak, że oni ściągali dechy, kładli na rowie i ciężarówka na tym przejeżdżała przez rów. I tak żeśmy dojechali do Jabłonnej i w Jabłonnej oni powiedzieli, że skręcają na Warszawę, a ja chciałam się dostać do Nowego Dworu, zobaczyć, co jest, wobec tego myśmy się wyładowały z tej ciężarówki. W Jabłonnie nie było jednego całego domu, tylko szkielety, mury bez dachów, bez niczego. Mróz prawie dwadzieścia stopni. Szosą poszłam na Nowy Dwór. Widzę w pewnym momencie, że moja ciocia już ledwo oddycha, wobec tego zabrałam cioci plecak, który miała, powiesiłam na sobie. Moja siostra, która była astmatyczką, ciężko chora, robi się purpurowa i w ogóle tchu nie może złapać, wobec tego zabrałam od niej plecak, powiesiłam sobie na przodzie i w ten sposób żeśmy szły do lasów jabłońskich, szosą przez las. Jak myśmy wyszły z lasu, już się ściemniało, nagle przyjechała jakaś bryczka. Zatrzymałam tę bryczkę i mówię, że chcę się koniecznie dostać do Nowego Dworu, a on mówi: „Przecież ja panią znam”. – „A co z rodzicami?”. – „A żyją”. To ja odetchnęłam. Oni nas dowieźli, jakiś kilometr jeszcze do domu było. Z tym że między innymi byli jeszcze jacyś ruscy na tej bryczce i mówią: „Ale ty nie pójdziesz do domu, bo ty z nami pójdziesz na Berlin, nam potrzeba dziewczyn do gotowania”. Właściciel bryczki coś zaczął z nim gadać i gadać, ruski machnął ręką i pozwolił mi wysiąść. Znalazłam się u rodziców.
Cały dom był zajęty przez wojsko rosyjskie, które było bardzo przyjaźnie nastrojone, palili w piecach, bo naturalnie nie było żadnego centralnego ogrzewania. Mój ojciec miał bardzo dużą bibliotekę, więc oni byli bardzo niezadowoleni, że to się źle pali, bo to było oprawione w skórę różne tomy. Oni palili w piecach książkami, z mebli wyciągali szuflady, siadali na szufladach i jak już nie było książek, to wyciągał szufladę spod siebie, łamał i do pieca. I tak było parę miesięcy. Po paru miesiącach wybrałam się do kościoła i spotkałam kolegę od Zaorskiego, który mówi: „Słuchaj, jest medycyna na Boremlowie, ja idę”. – „To ja też idę”. Na drugi dzień dał mi ojciec trochę kartofli, miał kawał solonego mięsa, bo jak konie padały, to ojciec wyciął mięso końskie i zasolił, i w ten sposób piechotą, w narciarskich butach i wiatrówce z Powstania przyszłam na Boremlów, gdzie była tajna medycyna. Niestety już nie było miejsca, dlatego że ta medycyna była tak zorganizowana, że w sali gimnastycznej stała prycza, na której przeważnie po dwoje się spało, a na końcu sali spał pan dziekan i siostra zakonna Róża, która to zorganizowała. Ponieważ dla mnie już nie było nawet miejsca na waleta w żadnym łóżku, to z Boremlowa przewędrowałam na Saską Kępę, bo tu mieszkała żona mojego dalekiego kuzyna. Trafiłam do niej, mieszkanie niezrujnowane, bo ona się nie ruszyła, była zwariowana na punkcie antyków. Rosjanie wysiedlali, a ona została, powiedziała, że antyków nie zostawi. Natychmiast u niej zamieszkałam. Ponieważ ona nie miała też z czego żyć, ja też [musiałam] z czegoś żyć, ale on na Kępie dawno mieszkała, to natychmiast znalazła mi uczennice, które z kolei znowu edukowałam i które mi za to płaciły, i jednocześnie chodziłam na tajną medycynę.
- Co się później z panią działo?
Jak skończyłam medycynę i już odbywałam staże, to spotkałam na rogu ulicy panią Halinę. Pani Halina to była naczelniczka całej służby kobiet w konspiracji i mówi: „Co ty tu robisz?”. – „Chodzę na medycynę, kończę medycynę”. – „Słuchaj, ja ciebie zaraz przerzucę do Anglii, w Anglii skończysz medycynę i przeczekamy, co będzie dalej”. Powiedziałam jej: „Nie. Uprzejmie dziękuję, ale przecież tutaj jest Polska”. – „To jest Polska Ludowa!”. – „Ale to jest Polska i ja tutaj skończyłam medycynę, i powinnam tu pracować, a nie jechać do Anglii”. I zostałam. Zaczęłam pracować.
- Czy podczas Powstania były takie sytuacje, że odczuwała pani wielki strach?
Strachu nie odczuwałam nigdy, natomiast miałam jeden moment, gdzie się zupełnie załamałam nerwowo. Mianowicie po jakiejś akcji, gdzie dwie doby bez przerwy noc i dzień cięłam ręce i nogi tych dzieciaków (bo przeważnie żołnierze mieli po piętnaście, szesnaście lat, a mniej też), półprzytomna zwaliłam się na swoje legowisko w sejfach, na dole w PKO i wyciągnęli mnie stamtąd: „Natychmiast wracaj!”. Taka półprzytomna wchodzę na swoją salę opatrunkową, widzę, na stole leży młoda, pięknie zbudowana dziewczyna, goła, tylko jakoś dziwnie wygląda, bo wygląda tak jakby była okręcona papierem i stoi przy tym Zaorski. Zaorski wziął pęsetę na ramię, chwycił za skórę, naciął nożyczkami i pociągnął. I taki pas przez pierś, przez brzuch, przez nogę aż do stopy zerwał i mówi: „Musisz zdjąć skórę”. To były pierwsze bomby parzące. Wtenczas wyszłam na korytarz, zrobiło mi się zupełnie niedobrze, ale wiedziałam, że jeżeli w tej chwili nie wrócę, nie wezmę drugich nożyczek, nie zacznę ściągać skóry, to ja nigdy w życiu już na medycynę nie wrócę. I wróciłam.
Ciężkie chwile były różne, jak na przykład, rzucili bombę na szpital pekaowski, bomba przeleciała przez windę i eksplodowała właśnie na korytarzu. To była nieduża bomba. W drugim końcu korytarza, gdzie siedzieli chłopcy, którzy kanałami przeszli z Powstania, cali jeszcze umazani ekskrementami z kanałów, poszły nasze sanitariuszki ich myć, opatrywać i tak dalej. Na to rzucili bombę, bomba wybuchła, huk, ciemno. Rzuciłam się na korytarz, lepkie coś pod nogami, a to kałuże krwi. Koło windy wszystko dymi, kurz i jakieś kłębowisko. Kłębowisko nóg, rąk, głów, wszystkiego. Nastąpiła zupełna [masakra]… Wszyscy zostali zabici. Pamiętam, potem dopiero po latach spotkałam się z najmłodszą naszą sanitariuszką, która wówczas była najmłodsza, od Powstania żeśmy się nie widziały, a to było już dobre piętnaście lat potem (jak nie dwadzieścia) i ona na mnie spojrzała i mówi: „A to ty jesteś Staszka?”. – „Ja”. – „A to tyś mi tak dała po mordzie”. – „Co takiego? Kiedy ja ci dałam po mordzie?”. – „Wiesz, jak ta bomba pękła i ja tam też byłam, i zaczęłam się trząść, bo Hankę tylko poznałam po pasku, który wyciągnęła, to ja się cała trzęsłam, a tyś mi dała po mordzie z jednej strony, z drugiej strony i wrzasnęłaś na mnie: »Nie czas histerię wyrabiać, za robotę się bierz!«”. Nic z tego nie pamiętałam, dopiero ona mi to przypomniała. Takich przeżyć było bardzo dużo w Powstaniu.
Jedne z najgorszych przeżyć, to jak w PKO wybuchła zgorzel gazowa – to jest największe przekleństwo wojny. Bakterie nie giną przy normalnej sterylizacji. Jak przynosili mi rannego, któremu robiłam amputację ręki, wiedząc, że będzie [bomba] gazowa, to wiedziałam, że następnego dnia będę amputować dalej, bo to była jedyna metoda, ale wiedziałam, że to nic nie pomoże, że jeszcze po dwóch dniach wyniesiemy trupa. Straszne! Przecież to były dzieci! Dla mnie Powstanie nigdy w życiu nie było, nie jest i nie będzie piękną życiową przygodą. To była straszna tragedia, potworny ból i męka tych wszystkich rannych. Przecież myśmy nie mieli narkozy, nie mieliśmy środków znieczulających, to się wszystko robiło bez żadnych znieczulających środków. Jeżeli chodzi o zgorzel gazową, to potem wymyślili, że należy dożylnie dawać alkohol. Nie pamiętam stężenia, dwa mniejsze stężenia niż takie, jakie ścina krew. I ja robiłam transfuzję z pól litra alkoholu dożylnie. Stała harcereczka trzynastoletnia, nabierała alkohol, ja dawałam dożylnie, potem wyjmowałam strzykawkę, ona mi podawała napełnioną, sama napełniała i tak przeszło pół litra do żyły alkoholu. Trzy doby leżał pacjent po tym absolutnie nieprzytomny, ale to nic nie pomagało, w następnej dobie umierał.
- Czy podczas Powstania spotkała pani Niemców?
Niemców spotkałam, jak najbardziej, dlatego że brali ich do niewoli i przynosili nam na salę opatrunkową poharatanych Niemców. Jeżeli był tak poharatany, że jeszcze trzymał się na nogach, to klękał przed nami, składał ręce: „Niech mnie pani nie zabija! Niech mnie pani nie zabija, ja mam małe dzieci”.
Naturalnie.
- Czy widziała pani w czasie Powstania zbrodnie wojenne?
Nie.
- Czy ludność cywilna, warszawiacy pomagali Powstańcom?
Byłam przy komendzie, na pierwszym piętrze był „Bór” Komorowski, przecież to było same dowództwo. W piwnicach była ludność cywilna, ale nam nie pomagali. Dopiero jak się zawaliło PKO.
Jeszcze nie powiedziałam, że to chyba był 2 września, jak już paliła się cała Świętokrzyska, Jasna, wszystko się paliło i zawaliły się piętra na pekaowskim [budynku] i wtenczas nagle zorientowałam się, że nikogo nie ma, zostałam sama. Ci ranni leżący na pryczach… Ponieważ byłam zawsze kawał baby, to brałam chorego, przerzucałam sobie przez ramię i nosiłam dwa piętra w dół. I tak zniosłam siedemdziesięciu rannych. Dopiero potem zjawił się jakiś patrol sanitarny i zgarnął tak zwanych schronowców (bo myśmy ich nazywali „schronowcy”) i oni wynosili rannych, bo transportowało się rannych przekopem pod Alejami za Aleje i tam się dopiero umieszczało, ponieważ było już wiadomo, że do Alej padnie Powstanie.
- Jak wyglądało życie codzienne w czasie Powstania?
Muszę powiedzieć, że kiedyś jakiś dziennikarz mnie się zapytał – czy był rano obchód? Spojrzałam na niego jak na nieprzytomnego. To była bez przerwy praca. Stałam przy stole opatrunkowym, operacyjnym, po kilkanaście godzin na dobę. Potem szłam do swojego sejfu, w międzyczasie któraś z sanitariuszek przynosiła mi jedzenie. Jedzenie [skończyło się] bardzo prędko, bo już po dziesięciu dniach była kasza „plujka” trzy razy dziennie. Kasza „plujka” to było rozgotowane, zmielone razem z osiorami ziarno, dlatego „plujka” się nazywało, bo otoczki się wypluwało. Tragedia się zaczęła, bo nie było wody, nie było się w czym myć. Człowiek cały brudny w pyle, w tym wszystkim i dlatego tak cudownie rozmnażały się wszy.
- Czy czytała pani podziemną prasę?
Nie miałam minuty czasu na nic. Mnie wyciągali z barłogu do sali opatrunkowej i bez przerwy robiłam [amputacje]. Tak jak już powiedziałam, że Zaorski operował głowy i klatki piersiowe, Dembowska, która miała spuchnięte nogi jak słoń, bo to była już stara kobieta, ale świetny ginekolog, czyli znający dobrze chirurgię brzucha, ona robiła wszystkie brzuchy. Wszyscy ranni byli przynoszeni na salę opatrunkową do mnie. Kwalifikowałam [rannych]: jak głowa, to do Zaorskiego; jak brzuch, to do Dembowskiej; ręce i nogi do mnie. Na prasę, na nic nie miałam sekundy czasu. W międzyczasie, między zakładaniem jednego opatrunku a drugiego, zjadałam kaszę.
- Czy były radosne zdarzenia podczas Powstania?
Dla mnie żadnych. Twierdzę, że byłam za stara na Powstanie, dlatego że dla moich sanitariuszek potem po wojnie jak się spotkałam, właśnie tą co powiedziała, że ją sprałam po mordzie, to ona powiedziała, że to były najcudowniejsze przeżycia w jej życiu. Dla mnie to były najtragiczniejsze przeżycia, bo to było zetknięcie się ze strasznym bólem, straszną męką, jednocześnie z tym, że nie mogę pomóc. Wielu z tych, którym amputowałam [ręce, nogi], gdyby były normalne warunki, to może można było uratować kończyny.
- Co się działo z panią już po wojnie?
Jak trafiłam z powrotem do domu, potem na Boremlów na medycynę, to skończyłam medycynę, po roku mieszkałam w domu akademickim. Potem zaczęłam pracować. Najprzód pracowałam, nie mając jeszcze dyplomu, jako pomoc lekarska na ginekologii w szpitalu na Solcu. Marzyłam, żeby być ginekologiem operatorem. Jednocześnie (ponieważ nie było lekarzy) mnie zmusili, żebym pracowała na rejonie jako lekarz ogólny, na Saskiej Kępie. Na Saskiej Kępie przepracowałam prawie pięćdziesiąt lat. Po dwóch latach wyszłam za mąż, urodziło się potem dziecko. Jak moja córeczka miała trzy lata, uklękła i mówiła wieczorem pacierz, i kończy pacierz tak: „Boziu, daj, żeby moja mama była znowu chora”. To ja spojrzałam na nią i mówię: „Mańka, co ty takiego mówisz?”. – „No jak to, mama, jak będziesz chora, to będziesz ze mną”. Wtenczas doszłam do wniosku, że ona się nie prosiła na ten świat, tylko ja świadomie ją tu sprowadziłam. Wobec tego rzuciłam szpital i zostałam w pracy na rejonie, z tym że jednocześnie, ponieważ nie było lekarzy, to mnie zmuszali do dodatkowej jeszcze pracy. I tak na przykład parę miesięcy przepracowałam u Wedla. Nigdy w życiu się tyle czekolady nie najadłam. Potem wysyłali mnie na zastępstwo do Otwocka. Do dzisiejszego dnia pamiętam – górka zalesiona, pełno ludzi, całe gary jedzenia, to wszystko siedzi na jakichś kołdrach, poduszkach, z garów je. „O, pani doktór przyjechała!”. – „A co państwo tu robią?”. – „A my od szóstej rano na panią czekamy”. – „A można wiedzieć po co, jak ja przyjeżdżam o wpół do czwartej”. – „Ale możemy się nie dostać”. – „Przecież wiecie, że wszystkich przyjmę”. Jeszcze posyłali mnie bardzo często do szkół jako lekarza szkolnego. Pediatria nigdy nie była moją specjalnością. I tak przepracowałam na rejonie cale życie, najprzód jako lekarz rejonowy, potem zmuszono mnie, żebym została kierownikiem przychodni, potem na końcu zostałam kierownikiem wówczas największej przychodni, jaka była w Warszawie na ulicy Saskiej. I tam przepracowałam do emerytury.
- Pani ma pseudonim „Staszka”. To od imienia?
„Staszka”, „Litwinka”.
Dlatego bo mój ojciec pochodził z Litwy, ale był Polakiem. Mój dziadek był delegatem do Wersalu na ustalanie granic polskich, potem za głowę dziadka była wyznaczona duża nagroda, dlatego że dziadek w Wersalu mówił, że przecież Polska i Litwa to jest od czasów Unii złączona i nie ma oddzielnego państwa litewskiego, tylko jest Polska i Litwa razem. Wobec tego naznaczyli za głowę dziadka jakąś bardzo wysoką nagrodę. Dziadek już nie wrócił na Litwę, tylko umarł w Nowym Dworze.
- I dlatego ma pani taki pseudonim?
W dworze mojego dziadka umarła Emilia Plater.
Warszawa, 7 września 2011 roku
Rozmowę prowadziła Ludwika Borzymek