Wincenty Tubis
Jestem Wincenty Tubis, urodzony 18 grudnia 1919 roku.
- Co pan robił przed wybuchem II wojny światowej?
Przed II wojną uczyłem się w gimnazjum. Mam pamiątki z czasów gimnazjum i mam bardzo ciekawe postacie [na zdjęciach], a mianowicie zdjęcie z synem prezydenta Wilna, Władysławem Maleszewskim. […] Jestem w gronie kolegów, bo nasze zdjęcie [było] robione przy katedrze. Poza tym byłem w szkolnym PTTK, więc bardzo chętnie oprowadzaliśmy młodzież polską, która przyjeżdżała szczególnie z Warszawy czy z Łodzi. [Byliśmy] młodzi chłopcy, to najpiękniej do naszych wycieczek pasowały nam dziewczęta, zapoznawaliśmy ich z Wilnem, bo dalej to do nas nie należało.
Oprócz nauki należeliśmy do Przysposobienia Wojskowego. Przysposobienie Wojskowe było prowadzone przez starszego sierżanta, a faktycznie nazywa się starszy wachmistrz, bo to był właśnie podoficer kawalerii. Kiedy nastąpiła sprawa, że zostaną internowani, w ogóle rozbrojeni i pewna część wojska polskiego odchodziła do Litwy, kiedy oni się wycofywali, on w darze mnie ofiarował swoją szablę. To jest szabla defiladowa, a on musiał tam wziąć szablę żołnierską. W czasie jak stoczą walki... Wobec tej sytuacji my wróciliśmy.
Wojna się rozpoczęła. Jeszcze czekaliśmy na powołanie, trzeba było mieć skończonych dwadzieścia jeden lat, ale mogli nas zaciągnąć wcześniej. Z tym że oczekiwaliśmy lada moment na wezwanie nas [do służby]. Nastąpiło przygotowanie do obrony Wilna. Po odejściu sierżanta, nad nami objął komendę kapral podchorąży. Co się potem z nim stało, nie wiem? Co my rozpoczęliśmy? Myśmy rozpoczęli robienie przeszkód dla rosyjskich czołgów, skąd się spodziewaliśmy… Na czym to polegało? Wykopywano doły (nawet nie było jeszcze cementu), kładziono kostkę jedną na drugą i tworzyło się mur. Ich to też dobrze wprowadzało w błąd. Jak się okazało, wpadali w te wilcze doły.
Kiedy dowiedziałem się o agresji? Miałem co prawda już swoje radio na kryształku, ale głośno mówiło [wyraźnie było słychać i słyszałem], że przekroczyli granice. Akurat to było w niedzielę 17 września, szedłem i usłyszałem u jednego na ulicy Tyzanhauzowskiej [??], jak wchodziłem, na cały głos [ktoś] słuchał Mińska i po rosyjsku, jak ich armia wkracza, nie napotykając oporu, i ilu Polaków już zostało wziętych do niewoli. Zrozumiałe – nie stawiali oporu. U niektórych, jak się okazało, był opór stawiany. To było 17 września, a 19 września wieczorem pierwsze czołgi weszły, ale tylko weszły i stanęły, jeden przy dworcu, a reszta przy Rossie. Tam była warta honorowa przy grobie marszałka Piłsudskiego i [była] pełniona do ostatniej chwili. I oni zastrzelili tych żołnierzy, którzy pełnili wartę honorową. Żołnierze ci potem zostali pochowani, zakopani przy grobie marszałka Piłsudskiego.
Teraz sytuacja była po wejściu… Po wejściu do Wilna Rosjan przede wszystkim ich nazwano… Jak dla ucha niewielka różnica, ale w intencji całej bardzo wielka różnica:
Tawariszczi. Co znaczy? Bo towarzysz –
tawarisz, a tawariszczi – towaru szukaj. Oni zaczęli szukać wszędzie i co można, płacili, owszem. Po prostu było niespotykane, bo niósł cale naręcza biustonoszy, bo on:
Dawaj wsio!. I co było, to sprzedawali. Wykupili faktycznie wszystko. Następowała sytuacja taka, że przekazali Litwinom, ale Litwini nie wkraczali. Jeszcze my o tym pamiętaliśmy i te zupełnie zabrane, wykupione z wszystkiego… Czekaliśmy na to, że Litwini już jak przyjdą, to przywiozą ze sobą. I faktycznie. Pierwsze to Litwini jak przyjechali to zaopatrzenia… Ale sami Litwini, kiedy wkraczali? Dwudziestego dziewiątego października w 1944 roku. Tam powstał dla nich przykry wierszyk. Wiadomo, Polacy z tego słyną, że od razu ułożyliśmy:
„Litwini wjazd do Wilna odkładali,
bo we dnie było im wstyd, a nocą się bali.
Lecz po długiej modnej konferencji,
sławny aktor z Kowna i reżyser Stalin
Ten układ podpisali…”.
I tak dalej, i tak dalej. [Układ], na podstawie którego oni zajęli Wilno. Najgorsze z tych wszystkich czasów co było, że faktycznie Wilno było w zasadzie [złożone z] dwóch głównych narodowości. Oni sami nawet jak podawali: było około stu czterdziestu tysięcy Polaków, Litwinów było zaledwie cztery tysiące. To bardzo skrupulatnie napisał w książce jeszcze przed wojną dokładnie nikt inny tylko Ferdynand Ruszczyc. Udokumentowano to gdzie? Nawet taka jedna wieś… Nikt nie przypuszczał, że tam są dwie Litwinki, między innymi w Litwianach. Ludzie zaczęli [mówić]: „No tak! Przecież one jak szły do kościoła, to mówiły po litewsku!”. A tak to właśnie nie było i tutaj nastąpiło zderzenie i ich cała moc walki niestety z Polakami. I tu strasznie nam po prostu się żyło. Jeszcze za Rosjan jako tako to było regulowane, ale przyjdzie dopiero okupacja niemiecka, gdzie samowola Litwinów się bardzo rozrasta. I już oni zaczęli podawać w swojej prasie, że ich jest w Wilnie dziesięć tysięcy. To już sukces! Dziesięć tysięcy Litwinów! […] Jak nastąpiła w 1941 roku, 22 czerwca, wojna niemiecko-rosyjska, oni sami zaczęli brać odwet na Rosjanach (też znienawidzeni byli za to, że okupowali), to po prostu wyciągali te dzieci, którzy uciekali na samochodach przed Niemcami i wrzucali do Wilna.
Okres okupacji. Jak nastąpił okres okupacji niemieckiej, oni wzięli się za nas bardzo ostro. Mianowicie roczniki akurat od 1919 do 1924 roku musiały się meldować na ulicy Trockiej. Stamtąd, jak ktoś przyszedł ze słabymi dokumentami, to od razu zabierali. Dokąd byli kierowani? Kierowani byli na budowę okopów pod Leningrad, bo tak się nazywało. Następnie do okopów w rejonie Kijowa i tak dalej. Tam właśnie jak szło [się w tym kierunku. Litwini] wspierali Niemców i kierowali tę naszą młodzież [na roboty]. Chodziło o wyzbycie się polskiego elementu. Nie uśmiechało mi się to właśnie, tak samo jak wielu [innym]. Pojechaliśmy na wschód, ale na stare ziemie polskie, mianowicie do Mołodeczna, i z Mołodeczna najlepiej było pracować na kolei. Dlatego mam to zdjęcie w mundurze kolejarza. Dlatego, że się miało
Fahrkarte do Wilna, mimo że się przejeżdżało normalnie pociągiem, to
Fahrkarte umożliwiał mi przejazd. I miało się ausweis i opaskę
Deutsche Reisbahn – insygnia władzy kolejowej. Pracując na kolei, istniały duże możliwości przerzutu [nie tylko] partyzantów naszych, ale i ich łączników. Przerzucaliśmy również Rosjan.
W tych strukturach powstaje sprawa taka… Muszę jednak wrócić do Zułowa, bo tu bardzo ciekawa sprawa powstaje właśnie na tym, że ludność z Zułowa nie była całkiem autochtoniczna, stąd. Część była, a część się skąd wzięła? A mianowicie jeszcze przed pierwszym rozbiorem Polski jak car dał ten swój ukaz, czyli rozporządzenie, żeby wszyscy staroobrzędowcy przechodzili na prawosławie i ich automatycznie przepisywali na prawosławie, oni po prostu szukali i Polska [ich] przyjęła. I cóż powstaje? Powstaje podobna sytuacja jak w Bieszczadach. Tam właśnie zostali Bojkowie przyjęci i Łemkowie i potem wytworzyła się taka sytuacja, że nie do pozazdroszczenia. I teraz tu powstaje właśnie partyzantka pierwsza z nich i nasza partyzantka. Dwóch kolegów, tylko że jeden Burzyński jest Polakiem, a Markow jest właśnie z tych staroobrzędowców… Tylko Markow właśnie jest w Święcianach. I jeszcze taka ciekawostka – Fiodor Markow był kolarzem polskim przed wojną i teraz on utworzył właśnie swoją partyzantkę. Wszystko grało do powstania tak zwanej… Kiedy powstała Wanda Wasilewska, zostało utworzone tam właśnie wojsko. „Czy podlegasz temu?”. – „Gdzie? Nie”. – „Burzyński?”. – „Nie podlegam”. Więc już zupełnie bez żadnych skrupułów zamordował Burzyńskiego (pseudonim „Kmicic”), bo działy zaczął przyjmować i się wytworzyła [trudna] sytuacja. Dużo działał przeciw Niemcom, to jemu też tu trzeba powiedzieć, ale płacili rachunki Polacy, dlatego że Litwini się jednak z ruskimi zawsze liczyli, bo oni liczyli się, że karta obróci się i wówczas tego [zostaną pod wpływami rosyjskimi], a tu wycinali Polaków. Będzie robił Łupaszko pewien odwet… W każdym bądź razie mord za mord to nie bardzo jest w tym, ale taka sytuacja była, walki.
I w tej sytuacji my, pracując na kolei w Mołodecznie, mieliśmy swoją grupę, tak zwaną wileńską, a tam się wspaniale pracowało, dlatego że to też młodzież ze szkół średnich… Bo [młodzież] z tych młodszych klas też miała swoją brygadę, bodajże była 23. mołodeczańska brygada. Oni mieli swój punkt, oni nam nie przeszkadzali, my im, ale kontaktowaliśmy się ze sobą. I teraz następowała sprawa, że na tym terenie robił przerzut „Wachlarz”. „Wachlarz” to była organizacja podporządkowana na tym odcinku tym wszystkim sprawom. I robienie również [dywersji] – wysadzanie pociągów i tak dalej. Tutaj też działała bezkompromisowo. Warto jeszcze zaznaczyć, że na przykład w Bogdanowie raz myśmy wysiedli z moim konduktorem Janem Brylewskim i on chciał namówić mnie do pójścia do Bogdanowa, dalej do miejscowości, ale był na tyle roztropny, że powiada: „Pójdziemy, spytamy, jak tam się sytuacja przedstawia?”. Weszliśmy akurat do domu Tatarka. Do tatarskiego domu, tam wywiązała się dyskusja między mną a nim na temat Polski i tak dalej. On mi oczywiście [mówił, że] Białoruś i tak dalej, bo był patriotą z Białorusi, ja za to nie mam [żalu], a nie musiał. Powiadał, że po prostu prześladowano ich i tak dalej, Powiadam: „Nie kłam Janku, nie prześladowano, bo w Wilnie miałeś białoruskie gimnazjum i mogłeś się uczyć, miałeś rosyjskie, było litewskie gimnazjum, tak że wszystkie narodowości miały swoje gimnazjum, a więc nie mogło być tutaj takiego stanu rzeczy”. I kiedy my rozmawialiśmy, to oczywiście Tatarka powiada, że nie, że ona uważa, że Polacy to bardzo tolerancyjny naród. I kiedy myśmy ją spytali o Bogdanów, ona mówi: „Tak, tak proszę panów, wy jak już tam pójdziecie, to z powrotem nie wrócicie, to się pożegnamy, bo tam już się idzie, a tam proszę was jest kołchoz i tam oni do wojska powołują i w ogóle partyzanci ruscy normalnie zabierają na tym odcinku”. Miałem potem sposobność jechać kiedyś z tymi ROA (Rosyjska Armia Wyzwoleńcza zorganizowana przy Niemczech) i żołnierz opowiadał mnie tak samo, że stoczyli walkę, ale bardzo ciężkie walki, bo oni do tego rzucają ludność i wszystko. I w tej sytuacji musi powstać – chcąc nie chcąc – bardzo rozległa partyzantka polska. Dlaczego musi? Aby bronić swoich obywateli, bo inaczej naprawdę sytuacja powstała taka, że z jednej strony Litwini, z drugiej strony Markowa [??], który opierał się o jezioro Narocz.
I tutaj druga sprawa to [dotycząca] tych wszystkich partyzantów rosyjskich. Na przykład bardzo też ciekawe, znamienita sytuacja była, że w Parafianowie (tam rozległe lasy idą od Gucławia do Parafianowa) to oni robili normalne lądowanie swoich samolotów. Dostarczali partyzantom broń, a ci co robili? Ładowali już przygotowane, zabite krowy i tak dalej do tych samolotów, które odlatywały do Związku Radzieckiego. W tych okolicznościach właśnie powstały [oddziały partyzanckie]. Teraz następuje właśnie taki zew, że trzeba walczyć. Będziemy wyzwalać Wilno. Ponieważ mieliśmy w ogóle te sygnały i tym bardziej że właśnie oddział do którego należałem z naszą grupą, to był kolega, który miał pseudonim „Zyga”, właśnie konkretnie w maju myśmy się stawili do oddziałów i z tymi oddziałam…
W 1944 już, w maju. Reszta to z kilku względów… Była kadra, która była szkolona i byli ci, którzy mieli te jakby karty powołania, bo wtedy do uzgodnienia… I teraz następuje sprawa, że ruszamy do Wilna. Tam są potyczki w rejonie koło Podbrodzia. Następnie przybywamy w rejon Zielonych Jezior. W Zielonych Jeziorach jest miejscowość Krawczuny i Nowosiołki. W rejonie Krawczun było zgrupowanie dużych sił AK. Była i 6. brygada i 4. brygada. Potem były tak zwane brygady leśne, między innymi brygada „Żejmiana” była i rozpoczęła się walka. Tutaj Niemcy mieli sytuację kłopotliwą, bo chcieli w ogóle… Niemcy do tego rejonu rzucają swój 16. pułk strzelców spadochronowych do walki. Ona znacznie ulżyła Rosjanom. Oczywiście walka o Wilno, żeby nie robić z tego, że tylko my, bo myśmy nie dali radę sami, bo to trzeba i artylerię, i czołgi. Nawet w dokumentach jest sprawa taka, że Stalin szydzi z tego, bo komunikat pierwszy o wyzwoleniu Wilna podało polskie radio, konkretnie podał właśnie generał „Wilk”, że zdobyte zostało Wilno. I wtedy Stalin powiada, że proszę bardzo, do Churchilla, jak to ten [niezrozumiałe]. I dlatego, żeby nie było jakiejś takiej sytuacji… Dużo ta sprawa wpłynęła również na dalszy przebieg. Gdyby jeszcze oni zgodzili się, „Wilk”, na przejście do tych pododdziałów do wspólnej walki, ale jak zaznaczyli, że będą oddzielone, to ci się nie zgodzili. I to była sprawa wiadoma, że z nimi nie ma w ogóle żadnej wtedy łączności.
Jeszcze bardzo tu ciekawa sprawa – nasze wycofanie się. Kiedy już zostało Wilno zdobyte, 13 [maja], oni wyznaczyli ten rejon. I jeszcze co było? Obstawili nas po drodze. Zabezpieczali kierunek, żeby nikt nie wychodził z szyku. Idąca ludność jak nas zobaczyła, a nas nie puścili, bo myśmy myśleli, [że idziemy] jako zwycięzcy, no przynajmniej alianci – no pójdziemy przez główną ulice. A tu nie, puszczono nas obrzeżem bardzo takim dość prostym, bo daleko nas rzucono w kierunku na Belmond, potem przy ulicy Subocz jest młyn francuski i potem weszliśmy na ulicę Subocz. I tu co? Wyległo masę ludzi, bo każdy zaczął patrzeć – co jest? Nas kanalizują na ulicę Listopadową. Listopadowa ulica to jest między cmentarzem Nowe Rossa, a Stare Rossa, tutaj właśnie strzelają. Co chwilę Rosjanie dają sygnał, że my jesteśmy. Podchodzą do nas [i pytają], czy oprócz tej broni mamy ze sobą pistolety jako broń. Mówimy, że nie. W ten sposób znaleźliśmy się w miejscu wyznaczonym przez Rosjan.
Szesnastego te całe zgrupowanie, siedemnastego następuje odprawa wszystkich. Zamknięte jest. Akurat przyjechał w mundurze generalskim i wszyscy nasi oficerowie nałożyli swoje przedwojenne [mundury] i nam zapowiadali, że będzie Powstanie Warszawskie i my idziemy na Powstanie Warszawskie. Mieliśmy bardzo dobrą intencję iść i działać. Ale przyjechał generał, obejrzał nas wszystkich, zobaczył nasze uzbrojenie. Mieliśmy oczywiście strzelecką broń.
- Czy pamięta pan, kim był ten generał?
W tej chwili nie wiem.
Rosjanin, oczywiście. Tylko który, to nie wiem, bo z którym dobre stosunki się układały, to ja znam jego nazwisko – Gładysz był właśnie, ale potem jakby został odsunięty. I tak się stało, że zostaliśmy skoncentrowani. Po jego przyjeździe nakazano dowództwu jechać na spotkanie komendy do Wilna. Oni pojechali. Tu są dwie wersje spotkania, że odbyło się w pałacyku, a jest druga wersja, ta, którą mówił porucznik Salicz, że [spotkanie] było bezpośrednio na ulicy Mickiewicza, gdzie jest więzienie, a Salicz stał w podwórku właśnie z samochodem. Umówili się, że da znak, machnie [ręką], że oni zostali aresztowani. Podejrzewali o to między innymi, że oni ich aresztują, bo nie uzyskali zgody do podporządkowania sobie tych sił. Problem rzeczywiście był trudny do podporządkowania, dlatego że my wszyscy należeliśmy do AK kierowanego przez Londyn, dowództwo nasze było gdzie indziej. I teraz następuje sprawa taka, że my stoimy tam. Nocą raptem jest alarm. Wychodzimy z rejonu [wileńskiego], to było z siedemnastego na osiemnastego i my się znaleźliśmy… Nasz kierunek – ponieważ zaistniało zagrożenie – [był taki,] żeby trafić do Puszczy Rudnickiej. A dlaczego? Bo potem właśnie można było Puszczą Rudnicką przejść dalej, do puszczy Lickiej i tamtędy przez lasy można było dobrnąć jakoś. W każdym bądź razie [taki] był plan. I teraz, kiedy stanęliśmy, pierwszy oddział puścili. Bardzo chytrze zrobili. I jak poszły siły główne, to wyszedł generał, też nie wiem jaki, jakiś enkawudzista na pewno i on od razu: „Składać broń!”. Nie było rady, bo dlaczego. Z jednej strony wąwozu (my wpadliśmy w wąwóz) karabiny maszynowe i z drugiej strony też karabiny maszynowe, więc byliśmy bezsilni. Wtedy ustawili nas na polu, zostaliśmy zamknięci ze wszystkich stron i nastąpiła sprawa, że nas zmęczono. To była ich metoda – zmęczenie. Potem, jak już wszystkich złapali, dookoła okrążyli, latały bardzo nisko kukuruźniki i pilnowali, wiedzieli, jak daleko to jest. I teraz właśnie ustawiono szóstkami. I z jednej strony i z drugiej. Zaczęli nas prowadzić do Mielnik, do obozu koncentracyjnego, który był przygotowany, to zresztą był zamek.
Byłem zdecydowany uciekać. Mówię, trudno. Wiedziałem, że są nasze dane, wszystkie dokumenty miał dowódca brygady Ronin i Salwanowicz. No trudno, ryzykuje się. I wówczas uformowane było… Nie wierzyłem, że można uciec w niskim zbożu, bo to był lipiec, ono dojrzewało, piaszczysta gleba, niskie zboże, więc po drugie się nogi plączą w zbożu. Szykowałem się [na ucieczkę], jak będzie las. Będzie las, będę uciekał. Tym bardziej że przekroczyliśmy drogę akurat z Turbiel do Wilna. O, to już jest dobrze. Już mam namiar, gdzie mam iść. I zobaczyłem po lewej stronie las i pytałem [kompanów]: „Będziesz uciekał?”. – „Nie”. – „To przejdź na moją stronę”. I kolejno znalazłem się całkowicie po lewej stronie jako pierwszy. Kiedy znalazłem się na wysokości mniej więcej lasu, skoczyłem biegiem do lasu, a za mną cała grupa skoczyła. I tu trzeba przyznać, że nie strzelali. To też duża sprawa, że nie ruszyli [nas], bo też się bali. Przecież było dużo ludzi, chyba wszystkich około dziewięciu tysięcy, tak że była duża ilość. Teraz następuje sprawa taka, że idę już do Wilna, ale musiałem odpocząć pewien czas. Dlaczego? Żeby przestały latać samoloty. Szedłem tą drogą i idą dwie niewiasty, i one określają, że na Lipówce czeka samochód, ruskie NKWD i zabierają, wiozą do więzienia na [Ukiszki??]. O! Informacja wystarczyła dla mnie. Wobec tego skierowałem się w kierunku kolonii wileńskiej na górę, ale do kolonii nie wchodziłem, dlatego że to zbędne było. Prostsze było wejście znów między cmentarze i przez cmentarz na Stare Rossa, przejść od razu do miasta i się jest w mieście. I tak zrobiłem.
Szybko trzeba było się zająć pracą. Więc znów gdzie? To co się umiało robić – pracować na kolei. Początkowo przez parę tygodni to się układało, ale potem znów Litwini powrócili (bo oni uciekli z Niemcami do Kowna), zaczęli nas eliminować z pracy i coraz gorsze warunki stawiać. Rozpoczęło się aresztowanie. Rosjanie wychodzili z pewnych założeń, czy się chce, czy nie chce, założenia brane z ich strony były słuszne. Mianowicie [mówili]: „Co ty za Polak młody, żeś ty nie należał do AK? Chyba to jest absurd jakiś, musiałeś należeć!”. I to właśnie generalnie można wszystkich było zamykać jak lecą. I oni tak właśnie wyłapywali w ten sposób. I my w końcu: Olek Chmielewski, Szymaniuk, potem Bujnicki i ja, myśmy powiedzieli: „Nie. Idziemy do wojska”. I każdy załatwił jakąś sprawę, bo innego wyjścia nie ma. Mieszkanie zostało namierzone. Mimo że już mnie nie było, zjawiali się co chwilę panowie, przeważnie dwóch, do mieszkania mojej mamy. No i zawsze niby nic, pytali, kto z kolei przychodził. Były trudne warunki mieszkaniowe, bo [domy były] rozbite, a nasze mieszkanie było całe, chociaż przy głównej ulicy, bo przy Belina 16. Wobec tego mama, mając dwa pokoje, przyjęła swoją bratową, której syn był lotnikiem i był w Anglii i zginął. I teraz z córką i z zięciem, i brat zięcia nie miał gdzie [mieszkać], więc przyjęła i jego – zagęszczenie. Kiedyś go namierzono też, bezpośrednio trafiono. No i ni stąd ni zowąd on przyszedł wieczorem i po pewnym czasie przyszli i aresztowali. Więc mieszkanie namierzone dało efekty. A że to tego nie ma czy tego, to im to było obojętne. I w ten sposób nie było wyjścia.
Znalazłem się pod Warszawą w końcu listopada. Już konkretnie w 4. pułku. Dowódcą pułku w tym czasie był pułkownik Melenas.
- Czy kiedy udawał się pan z Wilna do Warszawy, wiedział pan o tym, że w Warszawie trwa Powstanie?
Tak. Trzeba było się zgłosić w Wilnie na Kalwaryjską do koszar. Przecież mieliśmy tak zwane
bronilówki. Mieliśmy tak zwaną reklamację. Ale my, mimo tych reklamacji, już woleliśmy wyjechać i pójść, bo nie było rady, bo co chwilę kogoś aresztowali. To się nie nadawało. Nawet byli tacy, co podpisali, że będzie współpracował z nimi (tylko ze starszego pokolenia), bo znałem takiego. Oni wypuścili, a on poszedł, zobaczył, kto to jest taki. A to agentka, której syn siedział i ona dla tego dziecka robiła [wszystko], żeby on wyszedł. Dziecko zginęło tak samo. Nic nie [pomogło]. A on od razu szybko na fałszywych dokumentach zaciągnął się do wojska i potem przejechał granicę i nie poszedł do wojska, bo był starszego pokolenia i nie musiał. Tylko przekroczył granicę w Grodnie i wszystko. Jak już się znalazł w Białymstoku, to już był panem sytuacji. Tak że wielu takich było. Do momentu jak zobaczył, to uciekał. Mój szwagier również uciekł tak samo, bo nie miał po co i oczekiwał w Starosielcach na siostrę, jak będą transporty szły. W ten sposób było.
Jak my się znaleźliśmy, to od razu podałem kolegom, że ja nie podaję, zatajam, że byłem w AK. Nawet kiedyś mi kolega Michalik z Garwolina powiadał: „Ja podałem”. A ja mówię: „Nie. Widzisz, inaczej nas oceniano, a inaczej was tutaj w środku [kraju]”. To są dwie różne karty. Karta AK tutaj nie była tak straszna jak karta na Wschodzie, bo na Wschodzie oni wychodzili też z tego założenia: „Musiałeś walczyć przeciwko nim!”. I wobec tego ta karta nasza była najgorszą kartą, jaką w tej sytuacji [można było mieć]. Po drugie powiedziałem: „Jeśli ktoś nie jest rzetelny w stosunku do mnie, dlaczego ja mam być rzetelny i ujawniać się przed nim. Ja nie widzę potrzeby złamać zupełnie sobie życie”. Trudno – ryzykowałem. Kiedyś akurat jechałem z żołnierzami do Szklarskiej Poręby i w Jeleniej Górze podszedł do mnie młodzieniec i powiada: „Dzień dobry, poruczniku”. I ja od razu tak: „Skąd my się znamy?”. Myślałem, że może z AK, może uciekaliśmy razem. Kto to jest? On powiada mnie: „A byliśmy na froncie, na Wale Pomorskim, w Warszawie”. No to wtedy byłem już spokojny, że z 4. pułku mnie zna, więc sprawa była prosta.
Przyszedłem tutaj i było szkolenie najpierw u nas prowadzone w Rembertowie. I tu trzeba też przyznać, że bardzo smutne historie były w Rembertowie, dlatego że tu parę osób rozstrzelano za dezercję. To była pokazówka.
To było gdzieś w grudniu czy w listopadzie. Rozstrzelano ich, bo jeszcze wtedy ja byłem… Co prawda jeden chłopak był, którego wzięto do wojska, ale to z bardzo biednej rodziny i taki był strasznie zabiedzony i on się strasznie bał, aż żal było patrzeć. I dowódca dał taką opinię jemu, jakby po prostu ratował go jak mógł – nie pomogło, bo szykowano się do ofensywy, to była pokazówka. Jak pokazówka, to się… Kiedyś spotkałem… Stało się w takim towarzystwie i pyta mnie taki jeden: „A czy wiecie, kto rozstrzeliwał?”. Ja mówię: „Wiesz, chciałbym wiedzieć, kto to rozstrzeliwał”. On mówi: „To ja”. Oniemiałem z wrażenia, że to ten człowiek potrafił [zabijać niewinnych], to ja mówię: „Ty draniu!”. On mówi: „Mi kazali”. Ja mówię: „Wszystko jedno, bo ty ukrywałeś, nie chciałeś”. Oni stanowili tak zwaną, jak by przed wojną [można] powiedzieć, żandarmerię. Owszem, on mógł [nie trafić], bo też nie rozstrzeliwali [inni], bo kilka osób strzela, więc on naprawdę nie wie kto, czy on trafia, czy nie, ale wszystko jedno. Wstawić się, znaleźć się w tej sytuacji wykonawców tej zbrodni… Otrzymałem rozkaz zastrzelenia Niemca, ja nie wykonałem go. Kiedy mówię, to wszyscy mówią: „To nieprawda”. Ale do tego wrócę w dalszej kolejności. Ja wierzę [w wypowiedź] Niemca, że też nie wykonał [wyroku]. Mówią mnie: „To dowódca miał prawo cię zastrzelić”. Mógł zastrzelić przecież, oczywiście.
Są daty niezapomniane. Dlaczego? Nie można zapomnieć pewnej daty, dlatego z pamięci mogę mówić, na przykład przegrupowanie. Kiedy znalazłem się konkretnie nad brzegiem Wisły, właśnie [na terenie] prawobrzeżnej Warszawy, bo luzowanie odbyło się na Trzech Króli z 6 na 7 stycznia, zluzowaliśmy pododdziały 3. dywizji. Nie pamiętam numeru, byłem tylko szeregowym, to miałem swoje zadanie, stanąć w tym [miejscu] i teraz się znaleźliśmy na tym [brzegu] i kiedy zaczęło oczywiście świtać 7 stycznia, widzę Cytadelę. Przed wojną byłem w Warszawie parę razy, to znałem Warszawę na tyle o ile, nie tak jak obecnie. I właśnie tutaj się rozpoczynały ten… My strzelamy. Wymiana ognia – zabawa w strzelanie. Akurat wychodzili Niemcy albo się umyć, albo po wodę, do Wisły, bo mieli przeręble i artylerzysta tak zwanym strzałem bezpośrednim, bo stał niedaleko, czterdziestopięciomilimetrowym pociskiem jak w niego rąbnął, to ani Niemca, ani śladu nie było. Takie to są zabawy z życiem ludzkim, ale niestety – przeciwnik. Tutaj już nie ma skrupułów. Staliśmy tydzień czasu, a więc to było do czternastego a właściwie do 13 stycznia. Przerzucono nas w rejon Jabłonnej i znaleźliśmy się naprzeciw, jak jest tak zwana Kępa Kępińska i tam był właśnie bunkier niemiecki. Pokrywa lodu była słaba. Oni silnie ostrzeliwali z bunkra. Nie dawało rady, za duże straty były. Po drugie, próba przejścia – oni strzelali po tafli lodu moździerzami, bo ich moździerze na wszelki wypadek… Też bardzo ciekawa sytuacja: i nasze przedwojenne polskie, i niemieckie były 81 milimetrów. Rosyjskie, którymi myśmy dysponowali, one były 82 milimetrów. Dla ciekawostki – oni zużyć naszego pocisku nie mogli, a my ich tak. Dawało się tylko silniejszy podwójny ładunek i wykorzystywany była właśnie do tego. Oni ostrzeliwując po tafli lodu, uniemożliwiali konkretnie, żeby się przesunąć. Wobec tego zaistniała sprawa, że Rosjan… Ponieważ Rosjanie byli na prawo, to znaczy w kierunku Łomianek, i tam właśnie Rosjanie opanowali [teren], przeszli. Nasi wzięli jedną kompanię, przerzucili i od tyłu zaatakowali ich [Niemców], i w ten sposób został zdobyty bunkier i można było się przeprawiać. Wojsko po lodzie mogło się przeprawić. Gorzej było z ciężkimi karabinami i tak dalej. W ten sposób tu się doszło. To się rozpoczęło szesnastego. Piętnastego stycznia byliśmy w tym rejonie, przygotowano nas i 16 stycznia sforsowaliśmy Wisłę. Rosjanie poszli, to była w ogóle 47 Armia, ona poszła w kierunku na Puszczę Kampinoską i potem na Błonie, bo z południa szła następna 61 Armia. Żadna z nich nie mogła przekroczyć szosy Warszawa–Sochaczew w rejonie Błoni i dalej, bo tu się zamykał pierścień. Więc oni zaczęli uciekać jako sprawcy tych zbrodni. My w ciągu pierwszego dnia doszliśmy do Wawrzyszewa, do cmentarza. Potem drugiego dnia rano rozpoczęliśmy natarcie w kierunku jak jest cmentarz Powązkowski, ale Boremeusza i tutaj właśnie znów sprawa tego rodzaju…
- Nagranie poprzedniej kasety skończyliśmy w momencie natarcia od strony Wawrzyszewa na cmentarz Powązkowski. Czy może pan kontynuować.
Uderzyliśmy już z Magnuszewa w kierunku Okopowej, a właściwie trochę bardziej na Powązkowską, ale naprzeciw cmentarza Powązkowskiego, katolickiego. I co tu jest? Tu się spotykamy z kim – z ukraińskim SS, bo Niemcy, mając pewność, że sami mogą odejść, a ci się będą bronić, zostawiali „ukraińców”, ROA (jeśli była), Litwinów i z Litwinami się spotykamy również na Wale Pomorskim. I teraz cmentarz – niestety trzeba rozpocząć walkę na cmentarzu. Co się okazuje? Wyjęli trumny, [żeby zrobić] okopy i zasłonili się tymi płytami nagrobkowymi i walczyli. Boże, takie to ponure było, żeby w ten sposób prowadzić walki i w miastach. Ale się niedługo ich [wyparło], niewielu ich zostało, część się wzięło, część zginęło i my poszliśmy w kierunku centrum. Kiedy my jesteśmy w centrum, to jest skrzyżowanie Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich. I tutaj my już nie mamy, mamy wolne ze wszystkich… Bo 6. Dywizja, która była, której myśmy zluzowali pułki, ona widząc, że my zajmujemy, ona też. I pod wieczór o godzinie piętnastej czy szesnastej zmęczeni, idzie, przybyła 1. Dywizja. A 1. Dywizja była szczególna, ona miała wkroczyć ze względów politycznych. Ona była pierwsza formowaną i jej przeznaczenie było, że jako pierwsza wkroczy do stolicy. No, wojna płata figle, tym bardziej że ona był wzmocniona i miała czołgi, i 1. brygadę pancerną, tak że ona miała siły znacznie większe od nas. Tutaj się przyczyniły dwa pierścienie i bardzo pomyślny rozmach i Niemcy wycofywali się też do Puszczy Kampinoskiej, bo uciekali… Spotkali uderzenie… Jeszcze gdzie było wzięcie? W Cytadeli. W Cytadeli się wzięło jednak [do niewoli] chyba dwustu Niemców, po drugie tutaj był bardzo aktywny batalion śmierci samych złoczyńców niemieckich przygotowanych, który się znęcał nad naszymi. […] Jak my staliśmy właśnie obecnie na prawym brzegu Wisły w rejonie zoo, akurat naprzeciw Cytadeli, to tam po prostu obserwowaliśmy w Warszawie niszczenie, dalej wysadzanie domów. Pragnę nadmienić, uważam Niemców za mądry naród, ale to już szaleństwo do końca. Dlaczego szaleństwo? Bo przywozić materiał wybuchowy do burzenia domów, przecież on by się przydał na polu walki tam… A tutaj walczyć i tylko wyburzać przez jakieś opętanie, to w ogóle się w głowie nie mieści, że ci ludzie mogli coś podobnego powiedzieć.
Teraz powstaje zawsze pytanie – sprawa polityczna. [Musimy] pamiętać, że Warszawy nie można rozpatrywać z punktu widzenia tylko jako samej walki o Polskę, bo to zawęża sprawę. Ta wojna się przeciągała od Morza Bałtyckiego do Morza Śródziemnego, tak się ona właśnie rozciągała. Rosjanie musieli w pierwszym rzędzie rozbić akurat w tym czasie… […]
Wracając do tematu – czy sprawa polityczna? Na pewno, bo znając całą strategię wojskową, zasady prowadzenia wojny, to jest olbrzymie miasto. Pierwszym punktem nie jest sprawa strategiczna opanowania. Pierwszym [punktem] tej strategii jest główny cel polityczny. Co ja będę miał z celu politycznego? Na tym, a więcej rzeczywiście mieliby problem z AK i tym bardziej że było AK przygotowane, jak ich przywitać, właśnie jako gospodarze, więc zostawili i niech zrobią tą czarną robotę Niemcy, to jest faktycznie sprawa. A że ci się dali wciągnąć, Niemcy, też dziwne, bo mogli też zostawić to i odejść. Tak że błąd za błędem jest.
I teraz jest taka sprawa – [jak wyglądała] dalej moja droga. My jesteśmy jako ta bardzo ważna dywizja, która pierwsza weszła i wyzwoliła Warszawę, to w dowód [uznania] zostawili nas na służbę garnizonową na tydzień czasu. Wszystkie pododdziały za wyjątkiem 2. Dywizji poszły dalej 19 stycznia, a [my] tu zostaliśmy. Pierwszym oficerem, który był między innymi oficerem inspekcyjnym w Warszawie, był właśnie podporucznik Michał Becla. On właśnie, lwowiak, między innymi miał rok studiów na Politechnice Lwowskiej, potem będzie delegatem również wysłanym do Stanów Zjednoczonych. Dlaczego? Bo jakieś tam pokrewieństwo było pomiędzy kardynałem Królem i Beclą. Już nie żyje.
Po tygodniu ruszyliśmy. Wśród mrozów pierwszego dnia dotarliśmy do Sochaczewa. Od Sochaczewa chcieliśmy, żeby Niemcy byli, bo naprawdę uciążliwy marsz – zamiecie śnieżne, mróz i z wyżywieniem nienajlepiej… I teraz następuje taka sprawa, że zatrzymujemy się w Brześciu Kujawskim. I dla głodnych mało, że chleb dostaliśmy, to dostaliśmy melasę. […] Potem mamy bardzo duży wysiłek. Skierowano nas na Inowrocław, ale w ostatnim momencie zmieniono kierunek jeszcze przed Inowrocławiem na Bydgoszcz. I w Bydgoszczy się zatrzymujemy znów na jakiś czas, bo tam walki dalej idą i kierujemy się na Złotowo. […]
Teraz z kolei idziemy w kierunku Jastrowia i w Jastrowii wyzwalamy obóz oficerów polskich. Tam między innymi był Kruczkowski, który [później] opisze tę walkę.[…] I tam właśnie [mamy] taki też mały odpoczynek i potem [idziemy] w kierunku Wałcza. To tak Deutsch Krone. Nie możemy jej wziąć, omijamy ją i kierujemy się na Märkisch Friedland, czyli Mirosławiec. Mirosławiec jest bardzo ważnym punktem, dlatego że bazowało tam lotnictwo niemieckie. I 10 lutego stanęliśmy na pozycji… Tam był rów przygotowywany, akurat w bardzo dobrym miejscu, patrzymy, wchodzą nasze czołgi, a na naszych czołgach siedzą nasi koledzy! Między innymi Marian Szymaniuk, potem Bujnicki i Julek Koniszewski. Oni dumnie jadą pierwsi na czołgach. Mnie ciarki poszły, jak ich zobaczyłem, przecież oni jadą i jak do kaczek do nich się strzela, to był przerażający moment, ten desant czołgowy. Oni toczą walki, zdobywają, ale muszą potem uzupełniać, musi dojść piechota. My przygotowujemy się do natarcia. I w tym czasie kiedy stałem, wiadomo, żołnierz to ma [robić] swoje: ma iść, ma strzelać, ale patrzę, tak zdenerwowany jest trochę jeszcze przed wejściem tych czołgów dowódca batalionu Raćkow, Rosjanin. On w pewnym momencie przychodzi i mówi, że chce jeść, czy nie mamy coś dać. Więc ja mówię: „Proszę bardzo, tu mam chleb i marmoladę”. Wyjąłem i mówię: „Proszę”. A on zobaczył, co mam w plecaku, że mam kawał chleba i tej marmolady, a poza tym to miałem granaty bez zapalników (zapalniki miałem też włożone) i amunicję. Więc on mówi: „O, dobrze, mi się podoba taki żołnierz, co nie ma trofei”. Ja mu powiedziałem: „Panie kapitanie, największe trofea będą, jak ja z tego cały wyjdę”. I się rozpoczęło natarcie na Märkisch Friedland. Potem będą ciekawe sprawy. Historycy pokażą, że nas wspierało (kiedyś na podróż jak nam zrobił jeden z oficerów, nie chcę nazwiska podawać, historyczną) lotnictwo rosyjskie, tak zwany 1. Pułk Lotnictwa Warszawa. My mówimy, że nie, że nic podobnego nie było. Tu było lotnictwo, ale niemieckie. Najważniejsze, że też potem parę samolotów zostało, bo nie mieli benzyny i nie wylecieli.
I tak się dostajemy do miejsca walk na trzeci dzień o [niezrozumiałe]. Niemcy przepuszczają nas przez las, tu źle zrobione było, że mało jak zwiad zawalił sprawę, i schodzą się i okrążają nas w tym. Teraz następuje sprawa taka, że wychodzi kontratak, a dowódca batalionu zawsze miał odwód. On się nazywał kapitan Jałowoj i on robi kontratak. Uwalnia nas, ale ginie sam, ofiary są. I tutaj następuje zatrzymanie, przegrupowanie sił, bo za mało, żebyśmy my przełamali… Zresztą [niezrozumiałe] raz zdobyliśmy, ktoś krzyknął, potem nikt nie przyznaje się do tego i nie piszą nawet w historii, że tam, że to, czołgi nasze, a to szły niemieckie. Nie zauważył z daleka, ciemno było, niemieckie i wyparli nas z tego i wtedy czekało się ponad trzy tygodnie. Tam jeszcze następuje [taka sytuacja], że zostaje odcięta cała armia, bo kontratak potem skontratakuje, Rosjanie przerwą nam, żeby ta łączność była.
Teraz następuje tak, że po trzech tygodniach uderzamy bardziej w kierunku północny-zachód i wśród jezior pod miejscowością znów się rozpoczyna krwawy bój. Ginie dowódca mojej kompanii, kapitan Rosochacki, potem ginie dowódca plutonu Rozkowieński pod Worowem, a ja zostaję ciężko ranny i kontuzjowany. Potem akurat w tym czasie zostaje zdobyty Wałcz i tam zostanie rozlokowany szpital rosyjski. Do tego rosyjskiego szpitala zostałem skierowany. Byłem nieprzytomny, doprowadzili mnie jako tako, zgodnie z medycyną, że nie wraca ta kontuzja. […] Mam przestrzał nóg i klatki piersiowej, niesamowitą ilość [ran], ale najważniejsze, że jestem cały.
Potem zostałem skierowany do szkoły oficerskiej. To długo nie trwa takie leczenie, jak dochodzi się do tych… Jeśli nienaruszona kość jest, to jest prosta sprawa. Zaopatrzyli, fachowa była opieka, trzeba im przyznać i tak zostało do zapasowego pułku, a stamtąd do Gryfic, do szkoły oficerskiej. Tam była właśnie szkoła. Zgodnie z przepisami mieli łącznie wszystkich do dwudziestego rocznika zdemobilizować, ponieważ miałem dziewiętnasty [rocznik], a dowódca batalionu jak zobaczył, on bardzo cenił sobie tych, którzy byli na froncie, i powiedział, że on mnie nie puści. Mówi: „Jemu tyle… tu niecałe dwa tygodnie, dajcie spokój, niech on ten…”. No i tak było.
Po ukończeniu szkoły kieruję się znów na… […]
Kontuzja mi się odnowiła, znalazłem się w szpitaliku dywizyjnym 9. Dywizji, bo byłem w 30. pułku piechoty jako dowódca plutonu ckm i ona się mną zaopiekowała, pani Jadwiga Pielek. Ona była starszą siostrą tego szpitala, jako oficer bez stopnia. To była warszawianka po pierwszym roku studiów medycznych i z nią się bardzo liczyli. Ona, widząc sprawę mego stanu zdrowia, skierowała mnie do Rzeszowa. Lekarze robili tak, jak ona zalecała. Kiedy leżałem już w Rzeszowie w szpitalu, przychodzi zawiadomienie, żebym się wypisał. Ten doktor mówi: „Panie, chce pan znów jechać z tym?”. Ja mówię: „Nie”. – „A to dlaczego? Przecież pan nie jest do końca wyleczony?”. Ja mówię: „Ta pani załatwiła mnie sanatorium”. I wówczas pojechałem do sanatorium „Odrodzenie” pod Gubałówką. To sanatorium było zusowskie przed wojną, ale Niemcy zajęli, a potem wojsko polskie. Tam się leczyłem i wówczas spotkałem panią Mieczysławę Ćwiklińską, to był marzec 1946 rok, to było atrakcją.
Po powrocie słyszałem, że ci, co mają maturę, mogą pójść na studia. Mnie dowódca pułku zalecił [studia]. I ja między innymi z tą panią mówiłem, że mnie zależy na tym, żeby rozpocząć studia z kilku względów. Teraz to wystarczy matura, to nie mieli tego, koledzy robili, starali się już po prostu na to… Ale dowódca pułku powiada, że jestem potrzebny i tak dalej, że on mnie udzieli [pozwolenia] latem. Zgodziłem się na letni sezon, mówię: „Faktycznie, bo w międzyczasie załatwię potem studia, gdzieś się załapię”. On mnie to powiedział, ale jak to wojsko, on też nie wiedział. Marcinkiewicz – podpułkownik, oficer przedwojenny. Przychodzi rozkaz, skierować nas na przeszkolenie oficerów. I z powrotem do Gryfic. W Gryficach przechodzimy kurs, dlatego żeby już wszystkich… To było przytrzymanie nas. Przychodzi okres referendalny, nas trzymają, szkolą i potem nas [wysyłają] na wybory. Część jedzie na wybory, ja nie byłem na wyborach, nie wiem, co było przyczyną, ale nie byłem.
I teraz, co się okazuje. Po wyborach… […] Do wyborów cały czas mamy tam walki. I to jak już jest na Ukrainie, to o dziwo następna sprawa, która była przy prowadzeniu walki, że oni przechodzili granicę Związku Radzieckiego i ich nie zatrzymano. Do Czech też przechodzili, bo Czesi im nawet broń oddawali, oni ich nie ruszali. Teraz następuje sprawa dalsza… Po co to się wszystko robi? Wychodzę z założenia, ale to mój punkt widzenia, że to sprawa głęboko polityczna – dokąd sięgała władza UPA? Do Nowego Targu. […] Wracając do tych, dopóki to się nie uspokaja, tam są wciąż walki i nikt nie daje ten... Dano im drogę wyjazdu, oni nie byli przerzucani. Tam rzeczywiście dramatyczna sytuacja była. W ogóle nie do pojęcia. Mój jeden kolega (ja go dobrze nie znałem) jak zobaczył, to mówi: „Słuchaj, jak będziesz szedł ścigać UPA, to pamiętaj, nie przekrocz granicy, bo jak przekroczysz, to możesz nie tego, będzie z tego wielka afera. Nie wiem, dlaczego oni przekraczają i im się nic nie dzieje”. O co chodziło? Chcieli pokazać… My pretensje mieliśmy do tych ziem. „O, to macie, to nie są wasze”. Jest prosty sposób. Tak samo jest cały czas targ z Zaolziem. Dopiero dopóki nie nastąpią zmiany, dopóki nie przyjdzie kto inny na to stanowisko… Tak że tutaj za bardzo się wdaję w politykę. […]
Po ukończeniu szkoły chciałem się zwolnić, bo chciałem studiować. Mnie powiedziano, że będę mógł to robić właśnie w Łodzi. Ja chciałem do Szczecina, bo chciałem ukończyć, bo tam kolega, który był razem na przeszkoleniu ze Szczecina mówił, że jest Wyższa Szkoła Handlu Zagranicznego, żeby ją ukończyć. Zaproponowali mnie do Łodzi: „W Łodzi będziecie mogli studiować, damy wam mało zajęć, będziecie mieli w oficerskiej szkole kwatermistrzostwo”. Przyszedłem do Oficerskiej Szkoły Kwatermistrzostwa, ona była koło Zgierza, trzeba było dojeżdżać tramwajem i potem tam niedaleko dojść. No, mówię, jak mnie tak powiadają, to zgadzam się. Rozpoczęły się oczywiście studia, ale mówię, takie, które będę mógł studiować i pracować, bo inaczej to co mam robić? Nie mam nic. Wobec tego koledzy, dwóch było oficerów, którzy namówili mnie, żeby się zapisać do Wyższej Szkoły Gospodarstwa Wiejskiego, był egzamin i tak dalej. Mnie zwolnili z egzaminu, bo tam wchodziło w grę te [??] i będziemy [chodzić] na wydział właśnie spółdzielczy. Rozpocząłem [naukę] na wydziale spółdzielczym, ale jak to wojsko – kto mówi co innego, a co innego się robi, powiadają… Do komendanta. Komendant powiada mnie, żebym zaprzestał studiować. Powiedziałem, że nie zaprzestanę studiować i wobec tego złożyłem raport. Właściwie przyszedł dowódca batalionu i powiada, żebym napisał raport, że ułatwi się. Jak ja napisałem raport, to od razu, że nie. Był pułkownik Wdziubowicz ze Związku Radzieckiego, mówił dobrze po polsku, ale nie wiem, czy on był Polak, czy nie Polak. On powiada do mnie, że jak napisałem raport i złożyłem jemu na ręce, a nie miałem, tak byłem zdenerwowany, bo trzeba było zaświadczenie dać do tego raportu, to ja dałem legitymację studencką, że legitymacja studencka [zdradziła] od razu, że studiuję. Nie wiedziałem jednej rzeczy, wtedy bardzo ważna rzecz, że tych oficerów, co rozpoczęli studia, zwolnić z wojska ich nie chcą. I wtedy on mnie zawezwał do siebie i powiada: „Jak ja ten raport nie poślę, to co będzie?”. Ja mówię: „Zgodnie z przepisami, do marszałka Żymierskiego piszę list bezpośredni”. On na mnie wrzasnął, że ja ukończyłem kurs przeszkolenia i nic mnie nie nauczono. Ja powiedziałem: „Proszę mnie nie straszyć”. O mówi, że z tego jeszcze co innego możemy zrobić, a ja powiedziałem: „Proszę nie straszyć”. I on jednak… Oni z personalnym dobrze się [znali] i z personalnym powiedzieli, właściwie nie z personalnym, tylko w tajnej kancelarii on najwięcej wiedział, mówi: „Poszedł raport”. I otrzymałem [wezwanie] na rozmowę. I zaproponowano mi kompanię akademicką. No, tego owało, powiadam: „Bardzo dobrze!”. Rozpocząłem studia, więc przyszedłem do kompanii akademickiej już, tylko miałem pracę, tą naukę nad sobą, więc była łatwo, znacznie łatwiej i sobie tak powiadam, że będę równolegle robił prawo i rozpocząłem drugi kierunek – prawo. Ale w tym czasie kompania akademicka się rozrasta i wobec tego potrzebny jest nowy dowódca kompanii. Kadry przysłały właśnie nowego dowódcę do dowódcy batalionu. Dowódcą batalionu był kapitan Umiński. Kapitan Umiński, ponieważ był studentem, zorientował się, że ten się nie nadaje, bo problematyka studiów to jest inaczej niż kwestia wojska, niż kwestia czołgania się i tak dalej, to zupełnie co innego jest. Tu trzeba znać problemy studiowania. Tam najważniejsze było, żeby on ukończył, o to chodziło, a że broń? Będę miał z tą bronią nieprzyjemność. Mianowicie broń była dana i trzeba było tą broń czyścić w kompaniach. I co robią? Robią to, że dowódca kompanii mówi: „On się nie nadaje”. Ze sobą się dogadali, że tego [?]. Tamten widzi, że jest koniec jego kariery, więc on powiada, żeby tego [?]. Departament kadr od razu zobaczył. Dopóki departament kadr był, to było dobrze, bo z nim to było inaczej, a myśmy przeszli pod sztab generalny, a sztab generalny krótko mówi: „O, jest oficer po przeszkoleniu, on będzie dowódcą kompanii”. I od razu bez pytania wyznaczają mnie na dowódcę kompanii. Następnie po roku się rozpoczyna z drugim. Z kapitanem Michalikiem robią taki sam numer co ze mną, on studiował prawo, był naszym studentem. I teraz Michalik został drugim, bo wchodzi do ten [?]. I teraz jak myśmy przeszli pod ich zarząd, przychodzą o tę broń. Ta broń była stara [miała] wżery, że jakby nie czyścił, to była to syzyfowa praca. Akurat miałem służbę oficera inspekcyjnego garnizonu i ten z kontroli [wzywa mnie], żebym przyszedł. Rzucam komendę i pójdę jego wysłuchiwać!? Ja wiem, co on mi powie! Odnośnie ten, grafik i tak dalej – nie poszedłem. Otrzymuję dziesięć dni aresztu domowego za te karabiny, że nie [czyszczone]. Żeby jeszcze było pocieszniej – one nadawały się tylko do przetopienia. Przychodzi ta kara wtedy, kiedy te karabiny zabrano na przetopienie, a dano nowe karabiny. Dowódca batalionu, już wtedy major Umiński, powiada: „Nu, nie możemy tak, przychodźcie, ale się nie da jednej rzeczy zrobić, pięćdziesiąt procent muszę wam potrącić, za te właśnie tak”. I tak się stało, że w wojsku jak w wojsku. Raptem przychodzi sprawa, kierują, powiadają: „Dziękujemy, ale my kierujemy was do Akademii Sztabu Generalnego, do Warszawy”. Takie trochę rozdwojenie jaźni, ale mówię: „Pójdę do Akademii Sztabu Generalnego”. […]
[Żeby zawrzeć] związek [małżeński] trzeba było mieć zezwolenie. I ludzie popełniali samobójstwa, bo im nie dawano [zezwoleń]. Ten moment można było obejść na krótko, bo [kobieta] mogła wziąć mocz od koleżanki, która była w ciąży i zanieść, że ona jest w ciąży i wojsko było zmuszone dawać zezwolenie na zawarcie ślubu.
Potem poszedłem do Akademii Sztabu Generalnego, ukończyłem ją, robią kilka przerzutek i byłem w Korei w Komisji Państw Neutralnych. I w tym czasie byli Szwedzi, Szwajcarzy, Czesi i my – takie cztery państwa, które były. Bardzo ciekawe kontrole były. W ogóle trzeba było się znać na broni, bo bez znajomości broni to na nic… Trzeba było najpierw zrobić kredyt i potem wprowadzić na to miejsce, nie wzmacniając potencjału militarnego. Nie można było na przykład F-16, bo wtedy nie było. Było F-10. Same „F” i w ten sposób były do tego dostosowane.
I potem po komisji z powrotem wracam, skierowano mnie do X Dywizji Pancernej, potem do Akademii Sztabu Generalnego. Byłem wykładowcą i pracowałem w Akademii Sztabu Generalnego i w Akademii Technicznej. Do dzisiaj z Akademią utrzymuję kontakt, ponieważ tam jest klub absolwentów i mamy miłe spotkania od czasu do czasu. Karierę zakończyłem 26 maja w 1972 roku.
Jest taka sprawa, że za dużo nie wolno mówić. Dopóki nie mówiłem, to wszystko szło dobrze, a jak zacząłem mówić, uwierzyłem w Październik’ 56 wszystko się karta odwróciła. Za to, że za dużo gadałem, dwanaście lat w stopniu podpułkownika chodziłem i w ten sposób na końcu odmówiono mnie ten… [??] Nie żałuję bardzo, chociaż miałem pięćdziesiąt dwa lata, zostałem zwolniony, ale z opozycją każdy ten [?]. Najlepsze powstawały kawały, bo w świetle tych to są kapitalne. Na przykład kwestia socjalizmu – to jest najradośniejszy ustrój w życiu. Dlaczego? Tam się nie kupowało, tam się dostawało. Jak żona pracowała to: „O, przyniosłam tutaj, wiesz, spod lady dali!”. […] Najwięcej kawałów wtedy się układało, a najwięcej odnośnie wojska. Takie życie.
Warszawa, 9 października 2008 roku
Rozmowę prowadził Dominik Cieszkowski