Marian Stefański „Mewa”
Marian Stefański.
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny w 1939 roku?
Wybuch wojny to była moja pierwsza klasa w szkole powszechnej. Chodziłem do tej szkoły. To była szkoła numer 181 przy ulicy Marii Kazimiery na Marymoncie. Było to najbliżej od mojego miejsca zamieszkania, a mieszkałem na tak zwanym Dolnym Żoliborzu, przy ulicy Bytomskiej 12. Pierwsza klasa jak pierwsza klasa – pełny dzieciniec. Ale już latem zaczęło się… To znaczy przed końcem roku szkolnego zaczęło się wyczuwać przygotowania do wojny. Charakteryzowało się między innymi to tym, że nauczono nas korzystania z masek gazowych. To nie były normalne maski gazowe, tylko to były tampony, które zwykle żeśmy pakowali do puszek po landrynkach. Samemu się to przygotowywało, sznurek przez plecy i już się wyglądało bojowo. Najśmieszniejsze było to, że instrukcja mówiła, że tampon przed użyciem musi być nawilżony. Wobec tego spytaliśmy nauczyciela: „A jak będzie, jak nie będzie wody?”. – „Nasiusiaj”. To była więc pierwsza śmieszna instrukcja półwojskowa. Pamiętam dzień, w którym otrzymałem świadectwo z pierwszej klasy. Biegłem do domu, jak wiadomo jest to miesiąc czerwiec, 1939 rok, już po drodze widziałem bardzo dużo afiszy przygotowujących nas do wojny. Zwykle to były te z napisami: „Silni, zwarci i gotowi”. Na innych był portret Rydza-Śmigłego. Druga sprawa, rozpoczęły się również ćwiczenia wojskowe w tym czasie, tuż przed wojną, czyli, powiedzmy, w czasie wakacji moich, które powinny być jeszcze normalne. Ćwiczenia były organizowane na polu nad Wisłą, bo między moim adresem zamieszkania a Wisłą to zaledwie dwieście metrów. To były łąki kiedyś niezabudowane i tam się odbywały te ćwiczenia. Był to dla takich ośmioletnich chłopaków doskonały plener do obserwacji. Miałem zaledwie [siedem] i pół i z tej perspektywy moje opowiadanie będzie przebiegało. Biegłem tam z kolegami, siadaliśmy sobie gdzieś na boku i obserwowaliśmy zmagania jednostek, nazywanych, że to wróg, a to nie-wróg, ale w pełnym rynsztunku, z hełmami. Robiło więc to wrażenie. Zapamiętałem sobie parę komend, czyli dyspozycji dowódców, jak przygotowywać się do ataku czołgowego na przykład. Na czołgi trzeba kopać głębokie rowy, żeby wpadł i nie mógł wyjść. Natomiast żeby się schować przed czołgiem, to trzeba wykopać płytki rowek, taki żeby ledwo ciało się schowało, i wtedy czołg po rowku przejedzie, nie naruszając ciała. To jest bardzo sprytne i do tej pory pamiętam to właśnie polecenie. Poza tym jedno wrażenie było przykre. Mianowicie przy każdej kompanii czy przy każdej jednostce był samochód zamknięty, przeznaczony na przewożenie ciał poległych. Myśmy jako chłopaki nazywali to bardzo nieładnie: „trupiarka”. Ale wrażenie było o tyle przykre, że była to skrzynia, tylko drzwi miała z tyłu, u góry miała kominki wentylacyjne, a na dole, co jeszcze bardziej przykre, były kanaliki do odprowadzania krwi. Jak ciała były tam w stos układane, to i to było potrzebne przy dłuższym transporcie. Dalej były już alarmy przeciwlotnicze, próbne. Zalecano zaklejanie szyb taśmami, zwykle na krzyż, żeby ochronić je przed wypadnięciem i kaleczeniem ludzi w razie bliskiego upadku bomb.
Jeden z tych alarmów okazał się już prawdziwy, a był to 1 września. To znaczy nie ćwiczyły nasze samoloty, a przyleciały już niemieckie samoloty i padły wtedy pierwsze bomby na Warszawę. Ojciec mój, który był w Batalionie Obrony Warszawy […], tam już był z góry przeznaczony i wpisany do rejestru – musiał zostać w domu, ale uznał, że rodzinę musi chronić. Skoro zaczęło się już bombardowanie, postanowili wraz z kolegą, również mieszkańcem naszego domu, żeby nasze rodziny wysłać poza Warszawę. Tak też zrobili. Wynajęli taksówkę, załadowali nas troje – to znaczy mama, ja i siostra z 1936 roku, więc ona miała zaledwie trzy latka – i tą sąsiadkę z dwojgiem dzieci, z dwoma córeczkami. Załadowali do taksówki. Kierunek był wstępnie wyznaczony nad Bug, w okolice Kosowa Lackiego. Kosów Lacki. Jechaliśmy przez Warszawę, już częściowo naruszoną bombami, w tamtym właśnie kierunku, między innymi Kałuszyna. Po drodze było znowu bombardowanie. Siedzieliśmy w polu, w rowach – samochody zostały (tak zwanych uciekinierów) na szosie, a wieczorem jechaliśmy przez płonący Kałuszyn. To było pierwsze doznanie po bombardowaniu – całe miasto płonęło, a myśmy przejeżdżali jedyną arterią, środkową, przelotową przez to miasto. Dojechaliśmy w końcu, właśnie za Kosowem Lackim, do miejscowości Lubiesza, koło Kosowa Lackiego. Siedem kilometrów do Bugu tam było, o ile pamiętam. A skąd się wziął ten kierunek? Stąd, że myśmy przed wybuchem wojny byli tam latem na urlopie. Ojciec nas tam zawiózł. Tam mu się podobało i tam będziecie bezpieczni.
Okazało się, że nie było to takie bardzo bezpieczne miejsce, ponieważ, jak wiadomo, wkroczyła Armia Czerwona na ten teren. Przeszli przez Bug. Cała młodzież z wioski (męska głównie) pobiegła do szosy, znowu usiedliśmy w rowach i patrzyliśmy, jak maszerują jednostki Armii Czerwonej. Głównie nas interesowała artyleria – czołgi, armaty i tak dalej – a do wsi zajeżdżała konnica Armii Czerwonej, dziwnie ubrana, bo przeważnie w jakieś kozackie stroje, czapy, ale karabiny były na sznurkach i nie zawsze buty na nogach. To są autentyczne spostrzeżenia dzieciaka. Jechali po wsi, wjeżdżali do sadów, zrywali owoce. Widać nie najlepiej im się działo. To były oddziały, które asekurowały marsz główny. Po obydwu stronach były takie patrole puszczane.
Chcieliśmy jak najszybciej wracać do Warszawy. Jak się dowiedzieliśmy, że Warszawa już jest, niestety, zajęta przez Niemców, to gdzieś koło 10 października ruszyliśmy w kierunku Warszawy wynajętą furmanką. Aż dziwne, ale to był jedyny środek transportu, a to odległość była około stu czterdziestu kilometrów. Myśmy więc jechali przez trzy doby, śpiąc po stodołach i różnych zagrodach po drodze. [Podróżowaliśmy] w tym samym składzie, jak wyjechaliśmy. Dobiliśmy na nasz kochany Żoliborz, pamiętam, że 13 października 1939 roku, ponieważ był to prezent na ojca imieniny – jego imieniny w tym dniu wypadały, Edwarda. Po drodze, jak u dzieciaka, obserwowałem jednostki niemieckie, przed którymi musieliśmy zjeżdżać na pobocze, jak one szły szosą. A w szczególności zanotowałem sobie w pamięci rosłość koni niemieckich, na których oni jechali. Wyjątkowo wysokie konie. Nie wiem, czy takie tylko brali do wojska, ale w każdym razie na to zwróciłem uwagę. Nie miało to większego znaczenia wojskowego, ale w porównaniu ze szkapami, które były przy naszym wozie, to były dużo większe konie. Warszawa. Padło parę bomb na Żoliborzu, trochę zapalających, przede wszystkim, które zostały jakoś odrzucone i unieszkodliwione. Ale nasz dom stał w porządku. Został jeszcze w domu dziadek z babcią, czyli rodzice ojca, też oczywiście nie doznali żadnych szkód.
Ojciec większość czasu spędzał jednak w organizacjach różnych, które wpierw były w obronie Warszawy, a później zaczęły się montować w inne układy, o których później się dowiedziałem. Chodziłem nadal do tej samej szkoły. Trafiłem do tej samej szkoły, tylko do innej klasy. Jak wiadomo, była to Generalna Gubernia i dużych restrykcji nie było, poza tym że dobór przedmiotów był ograniczony. Nie było języka polskiego, [zajęcia były] w bardzo ograniczonym zakresie, nie było historii w szczególności, geografia była bardzo ograniczona. Wobec tego pomagaliśmy sobie w ten sposób, że nasza nauczycielka (wychowawczyni), pani Latosińska, prowadziła tak zwane komplety w domu, gdzie te przedmioty u niej uzupełnialiśmy. Chodził do tej klasy również mój przyjaciel, można powiedzieć, najbliższy – potem już doszliśmy razem do szóstej klasy – Antek Chyliński, z którym uczęszczałem właśnie na tak zwane komplety. I jedna jeszcze z koleżanek.
- W jaki sposób i czy spotkał się pan wtedy z konspiracją?
Już do tego dochodzę, bo była to bardzo poważna część życia rodziny, no i przy okazji mojej, jako chłopaka. Jeszcze wspomnę tylko o pani Latosińskiej, bo to była wyjątkowa nauczycielka, do której chodziliśmy. A drugi, również godny zapamiętania, chociaż złego zapamiętania, to był Niemiec z nazwiskiem Heberlein, z takimi pewnymi odchyleniami. Typowy Prusak, na jeża wystrzyżony i w binoklach, który był organistą w warszawskim kościele Świętego Krzyża. Miał odchylenia właśnie na temat muzyki, więc uczył nas śpiewać i to bardzo trudnych utworów: „Marzenie” Schumanna, jakieś wyjątki z operetek. Grał na skrzypcach, chodził między rzędami ławek, kto sfałszował – smyczkiem po uszach. Tak się śpiewy odbywały. Również próbował wprowadzić język niemiecki, ale na zasadach prywatnego nauczania. Polegało to głównie na tym, że musieliśmy się uczyć na pamiętać na przykład poezji Goethego i tak dalej. Wkrótce więc z tego zrezygnowałem – udało mi się wycofać z tych lekcji. [Heberlein] skończył marnie. Jak się później dowiedziałem, w pierwszych dniach Powstania został w szkole na Marymoncie […]. Niemcy byli w tak zwanej szkole gazowej, która była bardzo blisko kościoła na ulicy Gdańskiej, małego kościółka. On tam się więc ukrył, ale któryś z kolegów z mojej klasy go dopadł i zastrzelił. Tak że Heberlein skończył źle. Jeszcze jedna z tejże klasy obserwacja – robiono nam czasami przeglądy sanitarne. Akurat tak się złożyło, że przed samą Pierwszą Komunią, która miała się odbyć (i odbyła się w końcu) w warszawskiej katedrze Świętego Jana, przyszła higienistka i znalazła u niektórych jakieś weszki w głowie. Za karę cała klasa była ostrzyżona na zero. Takież to zdjęcie mam z Pierwszej Komunii – ostrzyżony zupełnie na zero. Taka więc to była dolegliwość, powiedzmy sobie, ze strony szkoły.
Oczywiście zaczął się jakiś ruch konspiracyjny, który obserwowałem nie zawsze oficjalnie – na początku ze swojego pokoju, przez uchylone drzwi. Spotkania odbywały się w pokoju stołowym. Jak się później dowiedziałem, bo w tym czasie było wszystko utajnione, ojciec był dowódcą III plutonu rejonu Obwodu I AK Warszawy. Jako taki, piastując to stanowisko, współpracował z oddziałem dywersji bojowej „Śródmieście” i również z „Kedywem” warszawskim. Kontaktów więc było sporo. Przychodzili chłopcy na spotkania, znani mi tylko z pseudonimów. „Leszek Biały”, „Leszek Czarny”, „Bogdanik”, „Staszek”, „Janusz” – to seria tych, który chodzili na różne wypady, tak to nazywając w uproszczeniu. Wracali z nich czasami późno wieczorem, kiedy jeszcze odrabiałem spóźnione lekcje, zostawiali broń. Miałem tą przyjemność, że przejmowałem broń od nich i chowałem w miejscu, które było uzgodnione, w piwnicy pod węglem. Tak się zwykle robiło. W tejże piwnicy był jeszcze inny skarb, mianowicie był kompletny kombinezon skoczka spadochronowego. Przypuszczam, że to pochodziło od jednego z „cichociemnych”, który musiał niedaleko gdzieś wylądować. Mundur schowano, przypuszczam że gdzie indziej spadochron też, a jemu wskazano bezpieczne miejsce. Ale w każdym razie ci chłopcy na pewno byli w grupie, która go odbierała, jak to się mówi. Zyskałem zaufanie tych chłopaków i ojca, przede wszystkim, bo w czasie tych spotkań wykorzystywano mnie jako czujkę. To znaczy obserwowałem nasz dom, przede wszystkim, ponieważ niespodziewane były patrole niemieckie (o różnych porach) i miałem umówione sygnały, żeby ich ostrzegać, w razie czego. Poza tym przekazywałem również prasę [konspiracyjną]. Przychodziła do nas regularnie łączniczka ze Śródmieścia, Hanka – pamiętam jej imię (to była „pani Hanka”, w stosunku do mojego wieku). W każdym razie część plików tych gazetek zostawała u nas, resztę rozprowadzałem po najbliższych, znanych mi domach, bo nie wszędzie można było z tym iść. To był początek mojej działalności, opierającej się na kontaktach, które zawdzięczałem ojcu.
Jedno z wydarzeń szczególnie mi utkwiło w pamięci. Była egzekucja, to znaczy wyrok był wykonany, na niejakiej pani generałowej Władowej. Jej mąż, generał, był internowany. Ona mieszkała w tak zwanym Szklanym Domu, to było na wysokości ulicy Bohomolca. Nieźle jej się wiodło, miała kontakty z Niemcami. Po dłuższej obserwacji zapadł wyrok – należy ją zlikwidować, ponieważ prawdopodobnie donosiła na naszą stronę. Wyrok ten się odbył. Jeden z chłopaków, który wyrok wykonywał, przybiegł od razu do naszego domu. To nie było daleko, to było około dwustu metrów od miejsca wykonania tej egzekucji. To był maturzysta, młody chłopak. To były pierwsze strzały, jakie on oddał do człowieka. Opowiadał, że po otwarciu drzwi, rzucił się na niego wilczur, którego ona chowała. Musiał go zastrzelić. A kolejną ofiarą była ta pani generałowa, której najpierw trzeba było odczytać wyrok, bo takie były zobowiązania, no i później wykonać to, co w wyroku było napisane. On przybiegł do nas tak roztrzęsiony, że przykro było patrzeć, jak mu się zbierało na wymioty z tego zdenerwowania. Z ogrodu przyniosłem mu jakieś owoce, on jadł, nawet nie parząc, co tam jest, twierdząc wreszcie, że gruszki z robakami, co mu przynosiłem, są lepsze. To był humorystyczny wątek, ale widziałem człowieka, który wrócił po wykonaniu trudnego dla niego (w tym wieku) zadania. Tak bym to określił. Jego pseudonim był „Bogdanik”. Dobrze, że zdrobniony, bo był bardzo młody. Nie Bogdan, „Bogdanik”, po prostu.
Rozwinęły się trochę układy szkolne. Antek Chyliński miał dwóch starszych braci, którzy byli właśnie już zaangażowani w „Szarych Szeregach”. A on sam, jak widać było, próbował znaleźć kandydatów do tychże. [Ze względu] na nasz wiek, to tylko byli „Zawiszacy” – najmłodsza grupa „Szarych Szeregów” – zgrupowanie „Zawiszaków”. Ale zanim on się zdecydował komuś coś zaproponować, to musiał go wypróbować. Między innymi ja okazałem się jego wybrańcem. Najpierw więc organizował jakieś grupy młodzieżowe, trwały walki terenowe między Żoliborzem Górnym a Marymontem, zmagania takie. Patrzył, jak się kto tam zachowuje, czy potrafi pozorną tajemnicę utrzymać. Skończyło się tym, że Antek mnie kiedyś poprosił: „Chodź, pójdziemy do parku Promyka”. Jest taki park na końcu ulicy Bohomolca. I przyjął ode mnie przysięgę, wstępną przysięgę. Stanęliśmy sobie gdzieś w gęstych krzakach i tak, w ten sposób, pierwszy raz przysiągłem, że nie będę zdradzał tajemnicy i wszystkich powierzonych mi spraw. To nie było jeszcze pełne przyrzeczenie harcerskie, że przyrzekam całym życiem służyć Bogu i Polsce, być posłuszny prawu harcerskiemu. To przyrzeczenie wypowiedziałem nie tak długo później, bo to było 16 września, u niego w mieszkaniu. Na to spotkanie już mnie zaprosił, było jego dwóch braci, był (jak się okazało później) podharcmistrz „Jur” i kilku chłopaków w moim wieku, również tam w tym celu przyprowadzonych, żeby złożyć pełne przyrzeczenie harcerskie. Odtąd się zaczęła moja przynależność do „Zawiszaków”.
Jeszcze tego samego dnia drużynowy, który też się tam pojawił, właśnie „Rybitwa”, o którym wspomniałem, miał do przeniesienia broń od kolegów swoją jakąś i od razu nas zaangażował do ochrony tego niosącego broń. Ustawił więc nas w odpowiednim szyku. Już się ściemniło, to był wrzesień, ale pamiętam, że było ciemno i wkrótce była godzina policyjna, bo tak obowiązywała. Podprowadziliśmy go w miejsce, gdzie on tą broń zdeponował. To było pierwsze ćwiczenie po złożeniu przyrzeczenia. Dalsze zbiórki odbywały się albo u Antka Chylińskiego w domu – to była I kolonia warszawska, więc położenie tego budynku, który istnieje nadal, to jest róg Suzina i Słowackiego. Natomiast drugi punkt, gdzie spotykaliśmy się na zbiórkach, to była ulica Dygasińskiego na Dolnym Żoliborzu, tam gdzie mieszkałem, u niejakiego Jędrka. To było jego imię, ale pseudonimu nie pamiętam. Był Jędrek i koniec. Jedynak, przez mamę bardzo chroniony. Zbiórki zwykle składały się z takiego programu, że było trochę zabaw i gier harcerskich na początek, ale potem to było coś w rodzaju szkolenia, działań w małym sabotażu, bo wiadomo, że „Zawiszacy” głównie to uprawiali. Starsi harcerze to były już „Bataliony Szturmowe”, czyli BS-y tak zwane, szaroszeregowe „BS”, a my („Zawiszacy”) byliśmy do małego sabotażu.
No więc, co? Opowiadano nam, co w ramach tego należało robić. Pierwsze, to była wizualna sprawa, czyli kotwica. Malowanie kotwic. Na rocznice państwowe (a głównie obchodzono 3 maja i 11 listopada) dostawaliśmy przydział kredy, szkolnej kredy, ale [tylko] po paczce tej kredy i każdy miał ambicję to wszystko wymalować. Nasza dzielnica, Dolny i Górny Żoliborz, to latarnie były pełne, furtki do posesji również, bramy do klatek też – wszystko były nasze kotwice. Nie pisało się tam już żadnych innych napisów, żeby nie tracić czasu, bo to trzeba było szybko machnąć kotwiczkę i zwiewać dalej. Druga sprawa to było niszczenie niemieckich tablic ogłoszeniowych, na których figurowały informacje o skazanych na łapanki najpierw – ile osób przewiduje się do złapania za takie i takie przekroczenie – a później były listy osób rozstrzelanych. To było strasznie smutne. Myśmy właśnie po którejś ze zbiórek z Antkiem zrobili taki numer, że on gdzieś zdobył trochę benzyny, podlaliśmy to benzyną, zapaliliśmy. Potem żeśmy uciekli oczywiście jak najszybciej. Na drugi dzień sprawdzaliśmy: pół tej tablicy spłonęło, więc uznaliśmy, że był to sukces. Łatwiejszą operacją było przekręcanie znaków drogowych, żeby zmylić jednostki. Dzisiaj to jest karalne, wtedy było nakazane. Jak którąś arterią przesuwały się oddziały niemieckie, to trzeba było ich tam w miarę możliwości zmylić przez skręcanie albo drogowskazów, albo innych znaków drogowych.
Poza tym były takie przypadki, że mieliśmy możliwość ostrzec ludzi przed łapankami, które często w rejonie placu Wilsona się odbywały. Jak jechały jakieś budy w określonym kierunku, to mogliśmy najbliżej podchodzących do tego miejsca zawrócić, bo na nas, takich chłopaków, nie zwracano uwagi. Myśmy jeszcze nie byli przedmiotem zainteresowania tych, którzy dokonują łapanek – w tym czasie. Poza tym byliśmy jednak wykorzystywani częściej do przenoszenia broni, okazało się, do asekuracji przy tym. A, jeszcze jedna była bardzo atrakcyjna działalność – tłuczenie szyb w kinach. Pisało się na kinach: „Tylko świnie siedzą w kinie”, znane hasło. Jak były gdzieś instytucje niemieckie, to też – tam było trochę bardziej niebezpiecznie, bo tam byli autentyczni Niemcy i w trakcie tłuczenia szyb mogli wyskoczyć i nami się zająć. Na przykład, na ulicy Suzina było kino „Świat” i myśmy sobie upatrzyli piwnicę po przeciwnej stronie ulicy, z okienkami. Z tych okienek, przy pomocy proc, pięknie się to załatwiło, tak że tam przez parę tygodni nie było seansów wyświetlanych, bo musieli oszklić tą elewację ponownie. To były takie nasze sukcesy, chłopięce cały czas.
Co tu jeszcze dodać z okresu konspiracji? Bo to wszystko jest konspiracja, to wszystko jest okres przed Powstaniem. Jakie szkolenia mieliśmy. Mieliśmy więc również szkolenie w terenie. Polegało one na tym, że spotkaliśmy się (oczywiście dyskretnie) w kościele Świętego Stanisława Kostki, który później dopiero stał się sławny, i po mszy świętej tramwajami – nie jednym, tylko kilkoma, żeby nie zwracać uwagi na grupę młodych ludzi – dojechaliśmy do CIWF-u, tam była pętla wtedy. A z CIWF-u jechało się już tak zwanymi furkami do Młocin, które obecnie są zamieszkałe i można sobie dojechać w bardziej wygodny sposób. W około Młocin było lotnisko wojskowe niemieckie, ale tam było również dużo fajnych górek z krzakami. Zebraliśmy się tam razem, czekaliśmy na przyjazd ostatniej grupy i w zorganizowanym [szyku] (czujki, boczne straże, tył) maszerowaliśmy do najbliższej górki, gdzie mieliśmy się zatrzymać. To już były ćwiczenia przyuczające nas do szyku wojskowego, szyku ubezpieczonego. Na miejscu czekała nas niespodzianka, bo drużynowy już miał broń ze sobą i pouczał nas, jak się rozkłada pistolet, jak tak, jak tak. Pokazywał różne sztuki broni, więc z tą mniejszą żeśmy sobie z repetowaniem radzili – to były „piątki”, tak zwane damskie albo „belgijki” się na to mówiło. „Siódemka” była nieco większa, więc nam trudniej było to zaciągnąć. A jak wyjął parabellum, „dziewiątkę”, to już nikt z nas nie potrafił zarepetować pistoletu, sprężyna była zbyt ciężka. Ale mieliśmy już orientację, wiedzieliśmy, jak to się trzyma, jak się repetuje, jak się zabezpiecza. To były ćwiczenia terenowe. To nie była jeszcze podchorążówka, to były ćwiczenia dla nastolatków. Byliśmy bardzo dumni z tego pobytu. W pewnym momencie, jak tam przebywaliśmy, ukazało się gdzieś dwóch młodych ludzi na horyzoncie, więc zameldowaliśmy natychmiast drużynowemu, że ktoś w naszym kierunku się udaje i on pierwszy okazał się najodważniejszy – poszedł w ich kierunku, porozmawiał. Jak wrócił, mówi: „Nie obawiajcie się, bo oni mają podobne ćwiczenia na następnej górce”. Koledzy. Nie sami więc byliśmy w tym terenie, okazało się. To był więc taki przyjemny pobyt w plenerze, jeśli można dzisiejszym językiem tak opisać.
Przed samym Powstaniem, w lipcu, prowadziliśmy obserwację jednostek niemieckich na terenie Śródmieścia i Starego Miasta. Chodziło mianowicie o ruch wojsk niemieckich, czy załóg przybywa, czy ubywa w danym obiekcie. Oczywiście pojechałem z całym zastępem, na czele był drużynowy. Najpierw nas rozstawił w dogodnych miejscach do obserwacji tych obiektów. Mnie, pamiętam, przypadł pałac Blanka, który mi się bardzo podobał, również jako obiekt. Ale tam też był spory ruch, byłem ciekaw pojazdów, które tam wkraczają. Niemcy mieli takie małe tankietki z kierownicą motocykla z przodu. Czasami pokazywali to na starych filmach, ale to było coś, co pociągało młodego chłopaka, bo chciałby takim czymś jeździć, na przykład. Był więc i taki sprzęt, ale były i oddziały wojskowe, które musieliśmy dość dokładnie policzyć, potem schować się w bramę, zrobić sobie jakieś tam notatki w swoim notesiku, no i znowu wyjść i stanąć w trochę innym już miejscu, żeby nie zwracać uwagi tego, który stał na warcie, bo to były obiekty strzeżone, zwykle stały warty z blachami na piersiach charakterystycznymi, żandarmeria. Myśmy przez kilka dni pełnili te obserwacje. Ostatnia nam się nie udała. Ostatnia nam się nie udała dlaczego? Przypuszczam, że to było jakoś źle posterowane. Był to 1 sierpnia. Wyznaczono tak zwany plan alarmowy. Plan alarmowy to w każdej jednostce, która nie posiadała jeszcze telefonów komórkowych w tym czasie, musiał obowiązywać. Również więc w ramach zastępu jeden leciał do kolejnego i cały zastęp był w ciągu godziny prawie zmobilizowany, bo byliśmy w takim układzie (mieszkaliśmy Górny, Dolny Żoliborz), że byliśmy w stanie się zebrać. Pierwszy przybiegł do mnie już Antek z góry, z Górnego Żoliborza, ja miałem iść do Jędrka. Jeszcze był „Suchy Wilk”, według naszych pseudonimów. Stała się rzecz bardzo brzydka, bo jak dobiegłem do Jędrka, to zamknęły się za mną drzwi, zrobiła to mama Jędrka i powiedziała: „Na żadną obserwację dzisiaj nie pójdziecie. Areszt domowy”. [Wydaje się], że ona przesadnie chroniła swojego syna, bo [ja] biegałem, rzeczywiście miałem wolną rękę – ojciec tyle robił, mama była zaprzysiężona również w AK – wracałem więc bardzo często […] po godzinie policyjnej. Stała mama biedna przy furtce i patrzyła, czy mnie widać, czy jeszcze mnie nie widać, denerwowała się. Ale miałem w miarę wolną rękę w domu. Wiadomo było, że idę, że jestem już odpowiedzialny, już mam dwanaście lat skończone. A tamta mama zaryglowała i mnie, nie miałem możliwości wyjścia stamtąd. Dopiero koło godziny pierwszej powiedziała: „No, teraz możecie iść na obserwację”.
Na szczęście, mimo że ja w szczególności miałem duże wyrzuty sumienia, że nie wypełniłem rozkazu, okazało się (dowiedziałem się od Antka), że całej grupy nie puścili już do Śródmieścia, bo już nasz drużynowy i inny dostali cynk, że w tym dniu do Śródmieścia można pojechać, ale z niego się nie wraca, bo godzina „W” była o [siedemnastej], a wszystkie punkty zborne działały już od poprzedniego dnia. Na przykład, mój ojciec już poprzedniego dnia pojechał do pracy, powiedział: „Słuchajcie, nie wrócę do domu”. Mój wuj, to znaczy brat matki, Jerzy, pseudonim „Jurkin”, mój ojciec – pseudonim „Barczyński” – i jeszcze jeden pan z naszego domu, którego pseudonimu nie pamiętam, ale pamiętam dokładnie nazwisko, Józef Rycerz… To był człowiek, który uciekł przed Ukraińcami z rodziną z rejonu Lwowa, mieszkał w naszym domu. Już ze Śródmieścia nie wrócili, zostali tam już do odpowiednich jednostek skierowani. Nie wszystkim się to od razu udawało, jak wiemy, niektórzy się pogubili, ale już tam byli. Powrotu na Żoliborz nie było. Dworzec Gdański został szybko obstawiony i […] tramwaje zatrzymane. Przez wiadukt [w okolicy Dworca Gdańskiego], znany nam wszystkim, który był w remoncie niedawno, już powrotu nie było.
Wspomniałem jeszcze nasz dom, do którego wrócę za chwilę, ale chcę go wspomnieć jeszcze z okresu okupacji. To był dom, w którym mieściło się sześć mieszkań. Taki trochę w stylu zakopiańskim. W czasie wojny mieszkało tam dużo rodzin, które nie miały już własnego domu. Ojciec miał jakieś kontakty, zdolność kontaktowania się z ludźmi, że przyprowadzał do nas takie osoby. Była, pamiętam, jedna żona oficera, której mąż był internowany – pani Kossakowska. Druga pani, Kot. Jedna akurat z dwoma synami, druga z dwoma synami, z którymi się przyjaźniłem. Była pani Bojanowska, wysiedlona z Łodzi, również z synem, Witkiem, których spotykałem jeszcze później w Łodzi. W końcu była też rodzina żydowska. Była rodzina żydowska, to był lekarz, inteligencja. Był z żoną i chyba córką, nastolatką, powiedzmy. Temu panu zaoferowała babcia i ojciec, przede wszystkim… Bo dom był oficjalnie własnością babci i dziadka, ale ojciec był tym, który z nimi dom budował, więc był pierwszy po nich, a oni już byli w wieku obecnie moim, czyli po siedemdziesiątce. Zaoferowali mieszkanie po cioci, czyli siostrze ojca, która miała dość ciekawą historię, o której muszę znowu napomknąć. Rozumiem, że mają to być prywatne wspomnienia. Unikam takich, które by były
stricte rodzinne, ale one się trochę wiążą wszystkie w tym okresie. Moja ciocia Hanka pracowała przed wojną w Wytwórni Papierów Wartościowych, była jeszcze panną. Często mnie gościła w swoim mieszkaniu, jako takiego sześciolatka jeszcze, pokazując różne ciekawe rzeczy. W 1939 roku, jak się dowiedziała, że Armia Czerwona zajęła Brześć nad Bugiem (w której mieszkał drugi brat mojego ojca, Leon Stefański, który tam był naczelnikiem stacji), chciała koniecznie zobaczyć, co się z [bratem] dzieje, czy nie został zaaresztowany, i tak dalej. Postanowiła iść do niego, dostać się do niego. Dlatego zwerbowała wujka, o którym wspominałem, że był w Powstaniu (brata matki z kolei, Jerzego Olbrycha) i poszli we dwoje. Dostali się do Brześcia. Stwierdzili, że on jest w domu, ale w tym czasie, kiedy ona była, zabrano go już do Twierdzy Brzeskiej, no i po pobycie tam (tydzień czy dziesięć dni) chcieli wrócić do Warszawy z powrotem, bo już się dowiedziała, zorientowała się, w jakich warunkach oni żyją. Niestety, powrót się nie udał. Wujek się jakoś wymknął, ona jako mniej może ruchliwa pani i zorientowana w terenie, została aresztowana. Sama trafiła do tej twierdzy jako podejrzana, że przekracza granicę. […] Później przyszłość jej była bardzo ciekawa, godna odrębnego opowiadania, bo oczywiście była wywieziona do Karagandy, tam pasła woły i orała. Potem wstąpiła do armii Andersa, z armią Andersa wywędrowała do Teheranu, potem do Egiptu, potem do Anglii. Z Anglii ciocię przywiozłem już swoim samochodem w 1972 roku do Warszawy. To była ciocia. Mieszkanie stało puste, jak relikt.
Ale tą rodzinę wpuściliśmy, nie wiem, na jakich warunkach, bo w tym nie brałem udziału. Wiem, że któregoś dnia on się tam znalazł. Nikt z nich nie wychodził. Czasami donosiłem im produkty żywnościowe. Było umówione pukanie w drzwi i tak dalej – donosiłem produkty żywnościowe. To właśnie był nasz dom, tam się różni ludzie przechowywali. Finał tego nie był przyjemny. O tyle nie był przyjemny, że któregoś dnia zajechały budy na naszą ulicę i to było tuż przed Wielką Nocą, może to już była Wielka Sobota nawet, w każdym razie to było tak wcześnie, że jeszcze leżałem w łóżku. Konsternacja. Pamiętam, że mama mi włożyła zwitek gazetek pod poduszkę, uznała że to najbezpieczniejsze miejsce, no bo mnie nie będą, jako dzieciaka, wyciągać z łóżka. Ale niestety z góry, bo to było na pierwszym piętrze, sprowadzono tą rodzinę, postawiono ich przed domem. Z tym że, na szczęście, egzekucji nie było tutaj ani nie pociągnięto do odpowiedzialności nikogo z gospodarzy domu. To też nam groziło. Ale zabrali ich, zabrali całą rodzinę i wtedy wszyscy ich mogli wreszcie zobaczyć, że tam ktoś był. Nie wiem, czy to był donos, czy nie donos, dlatego że kilka domów po kolei rewidowano. To nie było to, że przyjechali nasłani na nasz dom, tylko kilka kolejnych domów i jak gdyby kolejno trafili na tą rodzinę.
Jak mówimy o narodowości, to jeszcze jedno mam wspomnienie, bardzo przyjemne. Przyjemne, nieprzyjemne. Ojciec kiedyś, jadąc z pracy, przyprowadził ze sobą dziewczynkę – pięć lat, może nawet nie. Cztery, pięć. Żydóweczka. Wyszła z getta. W murze getta były takie otwory, woda wypływała, powiedzmy – wyprowadzenie kanałów deszczowych, nawierzchniowych. Ona wyszła z getta po żywność. Przyprowadził ją i zrobiliśmy wiec, co można, żeby jej ten worek naładować, ale taki, żeby ona była w stanie to zabrać. Jej celem nie było pozostanie poza gettem, ona zostawiła tam mamę i rodzeństwo. Ona wyszła tylko po żywność i ona miała wrócić, takie dostała polecenie. Ojciec więc jakoś zorganizował swoimi kontaktami, że inna zaprzyjaźniona z nami rodzina, której ojciec też był w AK i miał kontakty bliżej muru getta... Zaprowadziłem tę dziewczynkę, pamiętam, na ulicę Czarneckiego, również na Dolnym Żoliborzu, do tego domu. Prowadziłem jak swoją siostrzyczkę. Z moją siostrą od razu zresztą też jakiś kontakt był taki… Zaprowadziłem do tego domu i (jak się potem dowiedziałem) w bezpieczny sposób, przynajmniej po naszej stronie, została ona do getta odprowadzona i tam się znalazła. Koniec jej był prawdopodobnie taki jak i pozostałych, ale ona chciała tam wrócić. To nie była sprawa, że my ją mogliśmy uratować na siłę. Byśmy mieli wyrzuty sumienia do tej pory, gdyby się tak stało. Ona musiała, ona płakała, ona musiała do mamy – to było dziecko jeszcze. To była druga historyjka, jeszcze z okresu konspiracji.
- Wróćmy do pierwszego dnia Powstania. Co się działo potem z panem i z pana rodziną?
Pierwszy dzień Powstania, jak myśmy wyszli z aresztu domowego, pobiegłem do domu. Była godzina gdzieś koło pierwszej, jak pamiętam, dwunasta, pierwsza. I, o dziwo, zanim zacząłem jeść jakiś obiad, zaczęła się kanonada, z Górnego Żoliborza. O czternastej, jak wiadomo, na Suzina rozpoczęło się Powstanie. Właśnie przy kinie. Nasi przenosili broń i wtedy zatrzymał ich patrol niemiecki i tam się to zaczęło wszystko. Chciałem powiedzieć, że już przed Powstaniem, tak jakby Niemcy byli przygotowani na to, co wybuchnie, rozstawiono czołgi w rejonie placu Wilsona. W rejonie placu Wilsona stał czołg, na Krasickiego stał czołg – w kilku miejscach. Tak się stało, że jak padły pierwsze strzały z broni ręcznej, to czołgi stanęły wzdłuż ulicy i zaczęły strzelać w budynki – od razu, pierwszego dnia Powstania, żeby odstraszyć ludzi. [Trafiły] między innymi w budynek, w którym mieszkała moja nauczycielka, przy ulicy Suzina, do której chodziliśmy na zajęcia. Co można więc było robić? Kanonada wydawała się coraz bliższa, lęk opanował rodzinę – myśmy byli tylko we troje – ale inne rodziny, mieszkające w naszym domu… Myśmy zeszli do prowizorycznej piwniczki, pod naszą kuchnią, bo wydawało się, że to jest blisko. Nie mieliśmy jeszcze wyczucia odległości. Tam przesiedzieliśmy parę godzin, aż pod wieczór trochę ucichło, a zaczęło się objawiać dalej, już nie na Żoliborzu, ale gdzieś z kierunku Śródmieścia.
Zaczęliśmy się rozglądać za jakimś bezpieczniejszym lokum. Znaleźliśmy je w następnym budynku, murowanym, w domu niejakiej pani Bieleckiej. Były tam duże, murowane piwnice i tam po prostu rodziny z najbliższych domów ustaliły swoje miejsca. To miejsce polegało na tym, że się kładło parę materaców (jedne obok drugich) i każda rodzina miała swój kąt do spania, nic ponadto. W dzień albo się wracało do swojego mieszkania, które było obok, w sąsiednim budynku albo – tak jak my konkretnie. Byłem przeważnie poza domem. Mama, jak później się okazało, brała udział w odgruzowaniu bardzo często i też wychodziła, tak że w piwnicy zostawała moja siedmioletnia siostra, pod opieką różnych sąsiadów, którzy tam się znajdowali. Tak to wyglądało. Właściwie straciłem wtedy kontakt, czułem się osamotniony, bo trzeba powiedzieć, że Dolny Żoliborz był trochę ziemią niczyją. On był między Marymontem a Górnym Żoliborzem, to była dzielnica willowa – wąskie ulice, nie było tam żadnych ruchów wojsk, ani niemieckich, ani [powstańczych, a więc i] potrzeby zorganizowania jakichś zapór, rowów […] czy barykad […], to wszystko było przy ulicy Słowackiego, zaczynało się na górze, i Krasińskiego. Wobec powyższego nie bardzo wiedziałem, co z sobą zrobić. Byłem zarejestrowany jako goniec u komendanta obrony przeciwlotniczej. Na naszej ulicy był taki człowiek, który już w czasie okupacji zajmował się tymi sprawami. Ale również on przejął natychmiast obowiązki komendanta, po wybuchu Powstania, i chętnie mnie wykorzystał do tego, żeby organizować różne, na przykład, dyżury nocne w poszczególnych budynkach, żeby zarządzić, że jeśli będzie jakiś atak, jakieś bombardowanie, jakiś pożar, żeby ludzie się zaczęli organizować i, powiedzmy, działać jako Ochotnicza Straż Pożarna. Ci, co byli w stanie.
Drugi kontakt (nieoczekiwany) to znalazłem z kapitanem Gąsiorowskim. To było jego prawdziwe nazwisko i stopień prawdziwy. Wiem, że należał również do AK, bo ojciec już w czasie okupacji o tym powiedział – mieszkał na następnej ulicy. Z tego spotkania bardzo się ucieszyłem, ponieważ chciałem się dostać do Antka i znaleźć jakiś kontakt ze swoimi „Zawiszakami”. Ale tam nie było tak łatwo przejść, to nie było tak daleko – Dolny a Górny Żoliborz – ale trzeba było przejść górkę, która była cały czas pod obstrzałem. Pierwszą wyprawę to zrobiłem chyba nazajutrz, może drugiego, może 3 sierpnia, właśnie z tymże kapitanem Gąsiorowskim. Przeszliśmy wzdłuż Szklanego Domu, tam już był rów strzelecki wykopany – przyszły początek barykady, ale przełazowy. Pod Mickiewicza jeszcze nie było, ale tam się dało łatwo przeskoczyć. Jest taki znany budynek na Mickiewicza, nazywa się „Znicz”, figuruje pod nazwą „Znicza”. On był o tyle znany później, że przed samym upadkiem Żoliborza tam się znalazła resztka Powstańców, którzy stamtąd próbowali przepłynąć Wisłę. Tam się mieściła ostatnia komenda Powstania na Żoliborzu. Ale później się o tym dowiedziałem. A w pierwszych dniach Powstania to „Żywiciel” działał na Górnym Żoliborzu, jak wiadomo, tam się zorganizowała cała komenda Powstania. A w ogóle wyszedł wkrótce z Warszawy w kierunku Kampinosu, po paru dniach – całe oddziały Powstańcze z Żoliborza. Żoliborz też się stał osamotniony przez jakiś czas, znaczy bez ochrony Powstańców, można byłoby powiedzieć. Ale jeszcze tego 3 sierpnia to tam wszystko wrzało na Górnym Żoliborzu. Znalazłem się przy barykadzie, mało – przechodziłem nią jak przez rów, za tą barykadą, przez ulicę Słowackiego do ulicy Suzina, z Krechowieckiej, na której były polskie flagi. Popłakałem się. Jeszcze dzisiaj mi się miękko robi, jak o tym mówię. Bo, co by nie było, pięć lat nie widziałem polskiej flagi, poza tymi, które mieliśmy w domu przechowywane, prawda. Po tym, jak wróciłem na Dolny Żoliborz, to wszystkim opowiadałem jako zjawisko: „Patrzcie, u nas nie wywiesiliśmy flag. A tam już są”. Z zazdrością nieomal. Ale u nas nie było tej obstawy i ludzie byli bardziej rozproszeni po swoich domach. Nie było takich skupisk, jak kolonie żoliborskie.
Kapitan Gąsiorowski dał mi bardzo cenny kontakt, mianowicie zaprowadził mnie do drukarni „Biuletynu Informacyjnego”. „Biuletyn Informacyjny”, wiadomo, całą okupację prosperował i w Powstanie też wychodził. Byłem tam wskazany jako osoba, która będzie to odbierać – powiedzmy, co drugi dzień, tak jak się ukazywały nowe numery, z czego byłem wielce rad, bo już miałem kontakt, który okazał się jedną z najważniejszych moich działalności w czasie Powstania. Dostałem od razu pierwszą paczkę, no i poza tym odwiedziłem swojego Antka. Antek […] był w domu. Jego dwóch starszych braci poszło do Powstania, jak to się mówiło. Później się dowiedziałem, że niestety obydwaj zginęli na Starówce. Mama się bała o starszych dwóch braci i tym bardziej zaczęła się bać o Antka, mojego równolatka. Przytrzymywała więc go trochę w domu, tak jak mama tamtego Jędrka. A Antek, poza tym że miał kontakty poprzez braci ze starszymi harcerzami, powiedział mi, że też większość ich poszła na punkty zborne. I nas, biednych „Zawiszaków”, zostawili. Musieliśmy sobie jakoś sami znaleźć zajęcie, wiedząc w jakim kierunku iść, w czym można pomóc. Ale byliśmy trochę zostawieni sami sobie.
Droga powrotna była trochę niebezpieczna, to była pierwsza wyprawa na Górny Żoliborz, bo jak żeśmy przechodzili przez pole, przez tak zwane Kaskady, z Górnego i Dolnego Żoliborza (była taka górka, z której się na sankach zjeżdżało kiedyś), to zaczął się ostrzał górki z CIWF-u. Były tam działko szybkostrzelne, które strzelało świetlnymi pociskami – „pomarańcze” żeśmy mówili na to – leciały z nieba. Ale oni sobie przyjęli do ostrzału akurat to poletko. Mieli bardzo dobry wgląd w to poletko i wcale niewykluczone, że zobaczyli takich dwóch facetów – jeden facet, drugi dziecko prawie – i puścili sobie parę piłek. Oni lubili polować. Komenda „padnij” od pana kapitana, więc padłem i tam jakiś czas żeśmy przeleżeli. Ale tak gęsto padały pociski i odłamki, że, o dziwo, w pewnym momencie poczułem draśnięcie, od tyłu, na łydce. Patrzę, tak jakby paznokciem zadrapał, pokazało się trochę krwi. Patrzę, obok leży kawałek żelaza, wezmę sobie na pamiątkę. O ten kawałek żelaza bardziej się sparzyłem, niż ta ranka znaczyła dla mnie. Chociaż byłem z niej dumny, że to jest pierwszy ślad, że byłem w Powstaniu. Odłamek musiałem zostawić, bo on był [gorący]. Dopiero co padł, ten chyba, co mnie drasnął. W każdym razie droga była już dla mnie znana i sam ją zawsze pokonywałem. Częstotliwość była dość duża, co drugi dzień mniej więcej szedłem na Górny Żoliborz. Poza tym został przekopany rów na wysokości „Znicza”, pod ulicą Mickiewicza, więc to ułatwiało bardzo kontakt. Z tym że na polu trzeba było kawałek biec, paść, kawałek biec, paść – w ten sposób przebiec, aż się człowiek dostał między bloki […].
Któregoś razu, jak byłem na Górnym Żoliborzu, znowu odwiedziłem Antka, no i ten miał zadanie, z którego to się cieszył, zanieść zupę naszym żołnierzom, którzy byli w okopach przy Dworcu Gdańskim. Miał taki kociołek, pięćdziesiąt litrów mogło tam być, dość duży. Zgłosiłem się od razu do pomocy, mówię: „Słuchaj, nie muszę od razu wracać na dół”. Wzięliśmy kocioł i przez działki [idziemy] w kierunku Dworca Gdańskiego. Dużo było działek w czasie okupacji, bo ludzie gdzie mogli, to sobie ogródki zakładali, żeby sobie przysporzyć trochę zaopatrzenia. W pewnym momencie widzimy nisko lecący samolot, od strony Śródmieścia – po akcji, po bombardowaniu, po ostrzale, nisko. Idą serie w naszą stronę. Myśmy sami byli na terenie działek. Dwóch chłopaków, z trochę świecącym kotłem, bo on był prawdopodobnie ocynkowany, jasny. Nie emaliowany, a ocynkowany. Jemu się widocznie nie podobało, ale przeleciał. Myśmy podbiegli pod najbliższe, jedyne tam stojące drzewo. Przytuliliśmy się do tego pnia, ale on zawrócił. On zawrócił i znowu dał serię po drzewie. Ale tak przesiekł parę razy, że liście spadały i niewiele ich zostało. Nie wiem, jak się to stało, że żaden z nas nie dostał. To był więc też taki chrzest bojowy dla takich dwóch chłopaków. To już jeden obrazek, drugi obrazek – sięgam do tych z Powstania. Mam ich szereg. Oczywiście nie wolno było chodzić ulicami, nawet tymi wąskimi jak u nas, na Dolnym Żoliborzu. A dlaczego? Byli snajperzy. Okazało się, że Niemcy zostawili paru snajperów, którzy się pochowali za kominami w niektórych domach i strzelali. Jak tylko się człowiek pokazał na ulicy, to kilka ofiar było tam. To jest najgorszy element. Dobrze, jak snajper z naszej strony występuje, ale ten, który strzela znienacka do człowieka, nie pokazuje twarzy i to jest jednostronne działanie, to wydaje mi się, że to jest zupełne okrucieństwo. I ma jeszcze z tego wewnętrzną przyjemność, że kogoś zostawia na ulicy. Mnie się również zdarzyło mieć z tym kontakt, bo przechodziłem kiedyś początek ulicy Bytomskiej, Bytomska 2 konkretnie, tam gdzie mieszkał komendant OPL-u […] i poszła seria właśnie w moim kierunku. Byłem akurat na wysokości latarni – znane warszawskie latarnie, żeliwne z pokrywą, z syrenką. Usłyszałem strzały i w tym samym momencie pokrywa się rozsypała w drobny mak, bo poszły strzały w tę latarnię, mijając mnie, i pokrywa poleciała na dół. Pobiegłem dalej. Później sobie zdawałem sprawę, że kule mnie minęły, nie wiem jak. Mogłem zostać na tej ulicy, na swojej wprawdzie, ale daleko od domu. To był drugi przypadek i to był kontakt ze snajperem, bo to był bliski ostrzał. A tam nie było blisko ani naszych barykad, ani nic.
Rzadko widzieliśmy Powstańcze mundury na Dolnym Żoliborzu. Raz przyszedł patrol i to AL-u, nie ten, który chciałem zobaczyć. Ale chłopaki przyszli, razem byliśmy wszyscy w Powstaniu, to był patrol zwiadowczy. Przeszli, tak jak były poprzecinane siatki z tyłu za domami (skróconą drogą, nie ulicą), no i tam, gdzie cokolwiek mogli, potrzebowali jakichś resztek czy ktoś nie ma jakiejś części uzbrojenia… Między innymi pas wojskowy im dałem, który
notabene dla siebie szykowałem, ale znalazłem inny. Zaraz w pierwszych dniach Powstania mama uszyła mi mundurek, mundurek harcerski. Oczywiście nie był to khaki, to był taki jak harcerki noszą, bo taką podszewkę gdzieś znalazła w kolorze szarym. A ja w swoich zbiorach militarium znalazłem guziki wojskowe z orzełkami, z koronami – one były duże, mundurowe i trudno było do nich robić dziurki, pamiętam, ale duże guziki mi poprzyszywała wszędzie. Oczywiście były naramienniki – bardzo dumny byłem – no i krótkie spodenki, latało się w sandałkach, o tamtej porze (latem) było to powszechne obuwie dla dzieciaków. Potem u Jędrka też byłem w czasie Powstania. Okazało się, że u niego [szyją] furażerki. Dostałem stamtąd furażerkę w prezencie. Do furażerki oczywiście przypiąłem sobie orzełka, również ze swoich zbiorów, bo miałem kilka. Miałem legionowy, z czasów mojego wujka […] i wojskowe orzełki, różnego rodzaju, z różnych okresów i różnych formacji i wielkości. Jeden z nich więc sobie wybrałem i przypiąłem do furażerki. A opaskę to dostałem zaraz na początku od OPL (biało-czerwoną), więc też miałem. To właśnie się okazało potem kłopotliwe, bo dowiedziałem się, że robią zaciąg w naszej dzielnicy do „Żywiciela”, na Mickiewicza w ogrodzie, od strony właśnie mojej ulicy – bo Bytomska jest równoległa do Mickiewicza – poszedłem tam. Było paru chłopaków w mieszkaniu, czekali na przyjęcie. Dwóch Powstańców, wojskowych, prowadziło rozmowy wstępne z tymi kandydatami. Znalazłem się w kolejce: „A ty, chłopie, co tu robisz? Dzieci nie przyjmujemy. Po piętnastym roku życia najwcześniej”. Rzeczywiście byłem drobny, byłem mały chłopak. Mówi: „Ani […] uzbrojenia, ani nic. Jeden granat możemy ci dać, jeśli biegasz i coś robisz. Masz mundurek ładny, masz furażerkę, masz opaskę, my ci już nic nie potrzebujemy dawać. Biegaj!”. Tak mnie odprawili. Było mi smutno, naprawdę, bo znowu zostałem sam. Byłem jeden może z niewielu chłopaków, których nie przyjęto w oficjalny sposób do żadnej jednostki i był zdany na własne siły, na własną inicjatywę. Ale czułem się w obowiązku, nie będę siedział w piwnicy ze wszystkimi, muszę coś robić. Szczerze mówiąc, to drugiego chłopaka gdzieś tam w swojej okolicy nie spotkałem, takiego który by robił to samo – choćby prasę roznosił powstańczą. Nie wiedziałem, czy są tacy, czy nie ma takich na Dolnym Żoliborzu. To była taka trochę opuszczona enklawa. Tak się ten mój kontakt oficjalny, próba nawiązania oficjalnego kontaktu, skończyła. Powiedzmy, jakąś tam pochwałą na końcu, ale sobie to inaczej wyobrażałem.
Przy okazji chciałem powiedzieć, że miałem i niepowodzenie. Miałem i niepowiedzenie, bo raz kapitan Gąsiorowski wysłał mnie z meldunkiem pod Cytadelę. Później się zorientowałem, ale wiadomo, w Cytadeli byli Niemcy cały czas i nasze barykady podchodziły tam, niezbyt daleko, na plac Słoneczny najwyżej – po drugiej stronie Krasińskiego. A polecenie dostałem takie – w zaklejonej kopercie był meldunek i: „Zanieś do najbliższej barykady pod Cytadelą, do której zdołasz dotrzeć”. Ruszyłem. Po drodze wstąpiłem na gruzowisko, gdzie mama odgruzowywała – powiem potem, skąd się wzięło odgruzowywanie. Pożegnałem się z mamą, bo – brzydko mówiąc – bałem się trochę. Poszedłem znanymi ulicami, wydawało mi się znanymi, do Dygasińskiego (koło Jędrka), bo znałem te miejsca. Tam się szło do ulicy Krasińskiego, trzeba było przejść Krasińskiego, która była pod stałym obstrzałem, i po drugiej stronie był plac Słoneczny i tam już się spodziewałem zastać jakieś barykady. Na końcu właściwie ulicy Dygasińskiego, niedaleko Krasińskiego, zaczął się tak wielki ostrzał – to były „krowy” czy „szafy”, jak je zwano w Powstaniu – że leciały dachówki z domów, leciały szyby. Żywego ducha na ulicy, kompletnie żywej osoby nie było widać. Wszyscy siedzieli chyba w piwnicach. I ja jeden na tej ulicy. Mnie taki lęk opanował, że położyłem się na chodniku, wzdłuż cokołu, ogrodzenia – wtuliłem się w tą szparkę, wydawało mi się, chciałem się schować cały. Przeleżałem tam dość długo, ale wspomniałem sobie na mamę na gruzowisku, na samotną siostrę w piwnicy, z obcymi ludźmi właściwie i powiedziałem: „Muszę wrócić przecież. Ojca nie ma, muszę wrócić”. I tak zrobiłem. Ostrzał prawie mnie minął, bo skokami się małymi przesuwałem w stronę powrotną. Wróciłem. Przy najbliższej okazji oddałem meldunek. On powiedział, że to nie było aż takie ważne, trochę mnie tym zdeprymował, że on sobie to załatwi inną drogą. Trochę mnie przysadził, ale było mi wstyd, bo wiadomo – taki chłopak ambicję ma wszędzie i chciałem to donieść. Nie doniosłem, zrezygnowałem z Cytadeli. Tak się stało.
Syn sąsiadki, z tego domu, gdzie myśmy mieli [leże] w piwnicach, zdecydował też iść do Powstania. Ale to już był koniec sierpnia. On też nie mógł w domu wysiedzieć. W końcu matka nie wiem, czy go puściła, czy nie, ale on już miał (na moje oko) co najmniej osiemnaście lat. Poszedł. Poszedł, zgłosił się, dotarł do Górnego Żoliborza, do jakiejś komendy. Ale w tym czasie to już nie przyjmowano bojowców na barykadę, bo na barykadę to szli ludzie, którzy mieli jakie takie przeszkolenie, oswojeni byli z bronią albo mieli szkolenia w terenie, albo podchorążówki skończone bądź zaczęte. On został po prostu wcielony to plutonu gospodarczego, który obsługiwał kuchnię w podziemiach, w budynku przy placu Wilsona. Kino „Wisła” obecnie tam jest, na rogu. Kiedyś tam był bank i była księgarnia. Wracał czasami do mamy, jak miał wolne – wieczorem widziałem go, przechodził. Dali mu jakąś panterkę czy coś, pas, dostał dwa granaty. Ja dostałem jeden, a on dwa. Nie dostał żadnej broni krótkiej, to chociaż mi nie było tak przykro. Nie było uzbrojenia dla tych, którzy nie szli na barykadę. Ci, którzy tylko chodzili i inne służby pełnili, dostawali coś, żeby mieli, żeby się lepiej czuli, dla dobrego samopoczucia. Jak „czekoladka” wisiała (nacinany granat – tak się na to mówiło), to już człowiek był jakiś ważniejszy. I on też z tym chodził. Ale któregoś dnia nie wrócił. Jego mama tam poszła, zaczęła rozpytywać – [budynek] dostał kilka bomb. I kuchnia też oczywiście. Doszła bomba aż do piwnicy, aż do kuchni, w której ta kuchnia się znajdowała. Poległ. Ona na wszystko błagała moją matkę, żeby poszła tam, bo tam ludzie zaczęli odgruzowanie już, żeby im pomogła (bo ona zna chłopaka, Andrzeja) odnaleźć ciało jej syna. Mama zaczęła tam chodzić, od tego momentu. Ciało zostało chyba po tygodniu odnalezione i tutaj jakoś dostarczone, przyniesione, przywiezione – do domu, do matki. Na naszym placu, który sąsiadował z tym, o którym mówię, gdzie była ta piwnica, wykopano dół, na trawniku. I pochowano Andrzeja w szafie. Trumny nie było. Ktoś podarował swoją szafę – nie wiem, czy taką kuchenną, wąską. Już nie pamiętam. Normalna szafa. Włożono Andrzeja, zamknięto drzwiczki, pochowano. Bez honorów wojskowych, bo skąd tam było ściągać żołnierzy, żeby salwę dali, jak on był przy Powstaniu (jak to się mówi) powiedzmy dwa tygodnie. Taki był czasami los spóźnionych ochotników. Ale nie tylko ich, prawda. Można to uogólnić. Smutny, smutny to był obrazek wtedy. Uczestniczyłem w tym oczywiście.
Kolejny obrazek. Żona pana Rycerza, który był z ojcem w Śródmieściu, była w ciąży i już się miał zacząć poród. Był to kłopot, ona sama zmartwiona, kto jej w tym pomoże. W tej samej piwnicy żeśmy mieszkali, tylko w innym kącie. Przypomniałem sobie, że na ulicy Krasińskiego, obok znajomych, do których żeśmy czasami chodzili, widziałem napis „akuszerka”. Poszedłem tam. To nie było blisko, bo to było na Krasińskiego, tam mniej więcej
vis-à-vis sióstr zmartwychwstanek. Trzeba było więc przejść Słowackiego na drugą stronę, to już było od nas, powiedzmy sobie, dość daleko z Dolnego Żoliborza, który przylegał przecież do Marymontu. Przy ulicy Potockiej to było blisko. Namówiłem tą panią. Odnalazłem i namówiłem. Ona się bała najpierw, ale poszła ze mną. Poszła ze mną na Dolny Żoliborz. Szliśmy w miarę jak najostrożniej. Odebrała dziecko. Wróciła potem już sama. Powiedziała, że sama wraca, niech ja się z kolei już nie narażam. Zna już drogę, wie jak iść, przez które rowy, i tak dalej. Dorosła, dzielna osoba – jak tam przyszła ze mną. Odebrała to dziecko, ponieważ był czas taki, jaki był. Po paru dniach znaleziono jakiegoś księdza, zrobiono chrzest w mieszkaniu. Nie było mężczyzn. Zostałem chrzestnym ojcem, trzynastolatek. A chrzestną matką została matka Andrzeja, pochowanego parę dni wcześniej – pani pięćdziesiąt parę lat. Taka była para chrzestna. Dziecko zostało nazwane Jola i mieszka w Rzepinie. Miałem z nią już kontakty po Powstaniu, więc byłem wielce rad z tego i dumny, że jestem chrzestnym ojcem.
Kończyła się żywność. Nie mówiliśmy o tym, bo naprawdę nie było wiadomo, co się jadło. Nie pamiętam tego. Jakieś to były zupki. Przede wszystkim to były zupki z warzyw. Przy domu było parę zagonków, stamtąd to było. Zapasów nikt nie organizował przed Powstaniem, bo nie było z czego. Z tych racji, z kartek – bo już kartki były, jakaś marmolada, coś tego – trochę smalcu mama nasmażyła i pozakopywała go gdzieniegdzie pod krzaczkami, w jej tylko wiadomych miejscach. No i to było. Któregoś dnia, jak się kończyła żywność, wybraliśmy się na naszą działkę za ulicę Kamedułów. To był już kawałek od nas i tam już nie było ciekawie, bo Marymont został spalony, o czym mówiłem. Nie mówiłem o koledze, który szedł z Marymontu i którego spotkałem. Ale to trudno. Z mojej klasy szedł jeden z kolegów, jeden z tych pogorzelców, bo ci ludzie z Marymontu zwykle przeszli na Dolny Żoliborz i tam często zostali przygarnięci przez rodziny. Po wojnie nawet spotykałem niektórych ludzi tam, osiedlonych już na stałe na Dolnym Żoliborzu. Marymont to były w większości domy drewniane, ale dzięki temu Niemcy sobie oczyścili całe przedpole. Marymont był wypalony, tylko parę małych kamieniczek czynszowych stało. A oni, będąc osadzeni w szkole gazowej, w CIWF-ie i w rejonie właśnie kościółka na Gdańskiej, mieli to pole wolne. Tam nie potrzeba było utrzymywać załóg, oni wiedzieli, co tam się dzieje. Dopiero Żoliborz Górny, bo na Dolnym, nawet u nas nie było stałych stanowisk. Poszliśmy na działkę, tam już były resztki warzyw, może początki ziemniaków. Grzebaliśmy rękoma w ziemi, żeby coś wygrzebać. Widzieliśmy samoloty niemieckie, bo tam był kapitalny wgląd w Stare Miasto, bo to było Powiśle – czyste Powiśle odkryte. Wracały już po bombardowaniu, ale widać było te, które pikują nad Starym Miastem i te łuny, i te pożogi, i te dymy. Aż się nie chciało wierzyć, że jeszcze żywi ludzie są, a jeszcze byli. Jeszcze nasze serie było słychać, jeszcze walczyli. Smutny to był strasznie obrazek. Trochę żeśmy żywności przynieśli. Na jakiś czas znowu starczyło.
Któregoś dnia jeszcze jedną przygodę miałem osobistą, bo wychodząc do komendanta OPL, usłyszałem „szafę” czy „krowę” ryczącą [sześć] razy – to były granatniki sześciostrzałowe, więc sześć razy trzeba było liczyć, czy już wszystkie wyszły. Pociski te uderzyły w sąsiednią ulicę Bohomolca. Nie zdążyłem zbiec, bo on mieszkał na poddaszu nad pierwszym piętrem, zdążyłem więc zbiec klatką, doleciałem do drzwi wejściowych i z tymi drzwiami wyfrunąłem. Impet był tak silny od pocisków, granatników, że jak one upadły nawet pięćdziesiąt metrów dalej, to w pozostałych domach wypadały szyby i sam impet bardzo niszczył. Sam podmuch pocisków – nie bezpośrednie rażenie, ale sam podmuch pocisków – był bardzo rażący. Mnie się też tak udało, ale wylądowałem na jakiejś kupie gruzu, znowu nietknięty prawie.
Przygoda kolejna. Trochę w tym wieku traktuje się te wszystkie wydarzenia jeszcze jako przygodę. Człowiek się czasami cieszy, że coś takiego przeżył. Chyba i dzisiaj tak jest. Mam dwanaście lat, byłem tu, widziałem to, widziałem to, tu wyleciałem, tu strzelali do mnie – nie trafili. Takie to były odczucia i one zostały. Miałem lornetkę polową ojca, to był rarytas. Wiedząc o tym z gazetek, z prasy, że już Armia Czerwona wkroczyła na Pragę, wchodziłem sobie na strych naszego domu, uchylałem wietrznik w stronę Wisły i obserwowałem, co tam na Pradze. Jeździły sobie czołgi radzieckie wzdłuż wybrzeża, […] ale ostrzału nie było – ani z ich strony, ani z drugiej strony. Po prostu sobie spacerowały, jak użyłem takiego słowa. Spacerowały. Może czekały. I tym razem cudu nad Wisłą nie było. A trzeba powiedzieć, że już 15 sierpnia wśród ludzi, w prasie powstańczej, pojawiało się to hasło: „Będzie cud nad Wisłą”. Powstanie nie będzie długo trwało, my jesteśmy tu, jesteśmy tu, jesteśmy tu. Takie były pierwsze dwa tygodnie Powstania, prawda. Że były duże obszary już opanowane przez Powstańców i wydawało nam się, że idzie wszystko na dobre, zwycięstwo.
À propos zwycięstwa to znowu jeszcze radosna jedna chwila, bo i takie były. Któregoś dnia pojawiły się uzbrojone mocno oddziały z Kampinosu. Szli przez Marymont, wzdłuż Kamedułów jakoś się przecisnęli, przemknęli. To było w końcu wojsko zawodowe już wtedy, bo oni tam długo stacjonowali. Przyszli do Kampinosu z różnych okolic Polski, bo i z Polesia dotarły niektóre oddziały, przebiły się do Warszawy, i oni byli uzbrojeni na zapas, bo szli na pomoc Powstaniu. Mieli po dwa automaty przewieszone i taśmy pocisków pozawijane w obie strony. Wyglądali jak dekoracja. Oni na Dolnym Żoliborzu zostawili tylko pojedyncze posterunki, tak że przeszli przez Dolny Żoliborz, bo oni szli dalej. Oni mieli przecież zadanie i brali udział w drugiej próbie połączenia Żoliborza ze Starówką, które, jak wiadomo, i pierwsze, i drugie było nieudane. Tragiczne. Ale oni wtedy już wspomogli nasz drugi atak. Patrząc więc na takie oddziały i na takich dziarskich, opalonych, zarośniętych ludzi, widząc tą moc w nich – jak możemy nie wygrać? Otucha w ludzi wstąpiła.
Leciały więc dni powstańcze, bo liczę tego czynnego mojego ruchu, że byłem w ruchu przez sześć tygodni – od 1 do 15 września, znamienna data dla nas, bo wtedy nastąpiło zagrożenie Dolnego Żoliborza od strony Marymontu. Wtedy zobaczyliśmy, że coś się dzieje, bo tam już strzelanina, strzały czołgów. U nas się pojawił, na rogu karabin maszynowy, już nasz, czyli Powstańcy chcieli bronić naszą część przed wtargnięciem, ale to były tylko kontrolne posterunki. Pierwsza barykada została obsadzona na wysokości ulicy Bohomolca przy Szklanym Domu. W naszej piwnicy został zorganizowany punkt opatrunkowy. Jak cekaem na rogu zagrał, to już wiedzieliśmy, że są blisko. A przypomnieliśmy sobie, co dwa czy trzy tygodnie wcześniej mówiono o wejściu „ukraińców” do podziemi budynku szkoły oficerskiej straży pożarnej, która jest tam cały czas. Tam było bardzo dużo mieszkańców, w piwnicach. Wyżywali się. Użynali kobietom piersi, rozpruwali brzuchy – rzeź. Tutaj to padło. To sobie kobiety zapamiętały. Lęk. Najgorszą rzeczą, którą można przeżywać, to jest lęk. Jak te same jednostki szły w naszą stronę, to nastąpił lęk. Byliśmy tam jeszcze przez jakiś czas, bo pojawili się pierwsi ranni. Pamiętam tego pierwszego, który miał plecy jak sito od odłamków, bo podawałem gazy, opatrunki i tak dalej – stałem przy sanitariuszce, która była z naszego grona zresztą. Ale później, widząc, co się dzieje, że fala coraz bliżej, zdecydowaliśmy się stamtąd odejść. Wzięliśmy to, co można było w ręce, i przesunęliśmy się w stronę ulicy Bohomolca, tego Szklanego Domu. Zostawiliśmy wszystko. W naszym domu została tylko jedna starsza pani, nauczycielka, której
notabene dużo zawdzięczam, bo często ją odwiedzałem i opowiadała jeszcze o I wojnie światowej, w której brała udział jako sanitariuszka. Pani Rożen. Nazwisko też trochę historyczne, jak sobie przypominam, bo był chyba taki generał. Ona nie chciała wyjść z tego swojego mieszkanka na pierwszym piętrze, została i prawdopodobnie zginęła w płomieniach naszego domu. Wszyscy pozostali jakoś się poprzemieszczali – i my też.
Pierwszy przystanek to były piwnice Szklanego Domu. Już wiedzieliśmy, z barykady były wieści, że Dolny Żoliborz został – częściowo przynajmniej – opanowany przez Niemców, bo na naszej barykadzie już był ruch. Niektórzy jeszcze, którzy z nami wybyli z dolnej części Żoliborza, chcieli przez tą barykadę dostać się po ciemku, wieczorem, wrócić i coś ze swojego dobytku jeszcze przynieść. Nie było to możliwe, nie mówiąc o ryzyku. Myśmy w ogóle o tym nie myśleli, tym bardziej że okazało się, że niektóre budynki płoną, w tym nasz. Także się palił, pierwszego dnia po wyjściu. Nie było żadnych szans. Zostaliśmy w tym budynku, w tych piwnicach. Na drugi dzień przenieśliśmy się do drugich piwnic, bo tu już było dość ciasno, bliżej placu Wilsona właśnie, od tyłu tamtego gruzowiska. Doszliśmy do wniosku, że jak już tam bomby padły, to nie będą powtarzać w to samo miejsce. Jakieś takie myślenie. Wieczorem wyszliśmy trochę na zewnątrz, bo wieczorami często strzelanina i ataki „szaf” czy samolotów ustawały. Pojawiły się inne samoloty – dwupłatowce zza Wisły. To był pierwszy styk z kukuruźnikami, jak je nazywano, dwupłatowymi. „Tur, tur, tur, tur” – nad samymi dachami leciały, tak że słychać było, a nie było widać. W pewnym momencie: „O! Już jest”. – zza dachu wylatywał i zaczęły zrzucać worki. Worki, ale głównie z żywnością. To nam było potrzeba i myśmy te worki niektóre pozbierali. Część poszła do Powstańców, ale i ludność cywilna z tego skorzystała, bo to były pierwsze suchary w Powstaniu. Jakże dobre. Ciemne, czarne te suchary, ale jak długo je można było żuć.
Wróciliśmy do piwnicy i okazało się, że nie zapomnieli o tym domu. Przyleciały rano samoloty i poszły następne bomby w to gruzowisko. Wtedy już ciemno, nic, po upadku bomb, bo poszło w to samo, dlatego że zasypało częściowo klatkę schodową z tej piwnicy. Jakieś tam małe światełko pokazało się tylko, gdzie szukać wyjścia. I udało nam się stamtąd jeszcze wygrzebać. Rozgarniając rękoma gruzy jak kret, żeśmy stamtąd wybrnęli.
No i co zostało na Żoliborzu? Jakie schronienie? Myśmy byli tylko we troje, bo inni ludzie wokół nas już nie byli znajomi. To nie były już ucieczki grupowe. Nawet nie wiedzieliśmy, gdzie się podziali nasi dziadkowie, którzy zostali w tamtym domu, ale okazało się, że szczęśliwie z drugą grupą wyszli. Nie byliśmy w stanie ciągnąć ich za sobą. Też to było przykre, ale tak to było. Oni nie byli w stanie, powiedzmy, podołać takiemu tempu i takiemu tempu poruszania się. Jedyne, co mogło chronić na Żoliborzu, to były jeszcze forty Sokolnickiego w parku Żeromskiego, wejście od strony Czarnieckiego – od tyłu. Trzeba tam było przebiec przez ulicę Krasińskiego (pod ostrzałem) na drugą stronę, no i myśmy to zrobili. Udało się. Forty były pełne ludzi. Tam się zgromadziło pół Żoliborza. Ci, co mieli zniszczone domy, to na pewno – i nie mieli dalej się gdzie ukrywać, bo to już był schyłkowy okres Powstania, druga połowa września. Dlatego, mówię, to się zaczęła ucieczka z Dolnego Żoliborza 15 września – tę datę sobie zapamiętałem, bo to był miesiąc po „cudzie nad Wisłą”. Akurat tak się zbiegło, że już nie było co tam dalej robić.
Na parterze już nie było miejsca w fortach, tylko w podziemiu, w lochach – schodziło się głębiej. Tam były tylko małe okieneczka, właściwie strzelnicze raczej, i trochę wentylacyjne. Nie było światła dziennego, paliły się jakieś tam, nie wiem, pochodnie, żagwie na ścianach, coś. Przede wszystkim potworny zaduch, jak się tam wchodziło i tłum ludzi, który koczował jedno przy drugim. Myśmy znaleźli przy drzwiach, po zejściu schodkami łagodnymi w grubym murze, może metr kwadratowy miejsca obok drzwi i we troje żeśmy tam przycupnęli – mama, ja i mała siostra. Mama z jedną torbą, my bez niczego, bo tak wyszliśmy z domu. Forty te więc były potworne. Mama, okazało się, że miała parę kostek cukru i wydzielała nam codziennie po kostce. No i trochę wody. Gdzieś na parter można było wyjść i tam w jakiejś studni miejscowej, pompowanej, było trochę wody, więc noszono na dół tą wodę. Dawała nam więc trochę wody do picia. Nazwałem to z perspektywy powolnym umieraniem, bo ludzie byli kompletnie załamani. Nawet i my, którzy tam cokolwiek się poruszali, szczególnie ja, straciłem gdzieś impet. Zacząłem myśleć raczej, jak uratować życie mamy i siostry, bo czułem się opiekunem swojej rodziny, mimo młodego wieku. Pamiętam drobiazgi. Stały tam skrzynie ze starymi aktami, wyciągano te akta, żeby sobie nimi powietrza trochę dodać. Próbowałem to czytać, niektóre były po rosyjsku, bo to było archiwum. Jak i później zresztą było tam archiwum. Ale to wszystko się darło, paliło, wyrzucało, żeby zrobić trochę miejsca dla ludzi – przesuwało się to.
No, jeszcze muszę swoją mamę pochwalić, że mama jednego dnia wyrwała się stamtąd, bo nie mieliśmy nic naprawdę, cukier się kończył. To była dawka podtrzymująca życie, to co myśmy dostawali. Wyrwała się gdzieś, przypomniała sobie o naszych znajomych w okolicach kościoła Stanisława Kostki. To byli znajomi, ten pan był rusznikarzem, pracował dla Powstania i przedtem jeszcze przeglądał broń zakupioną od Niemców i tak dalej. Była tam również, przy okazji, produkcja granatów, „sidolek”. Dotarła więc tam, dostała trochę sucharów smażonych na tłuszczu, na smalcu, więc one były pożywne i przyniosła nam tych sucharów po długiej nieobecności – wybyła rano, wróciła pod wieczór. Nie wiem jak, bo cały park był pod ostrzałem. Raz chciałem z mamą wyjść, doszliśmy do połowy parku – nie dało się. Nie dało się, bo siostra została sama – też zawróciliśmy. Nie dało się przejść przez ten park już później, w ostatnich dniach września, wtedy kiedy Żoliborz chylił się ku upadkowi. Tam wszędzie już byli blisko Niemcy i ostatnią barykadą to był plac Wilsona i ten „Znicz”, wspomniany przeze mnie – w rejonie placu Wilsona. To już był koniec Powstania na Żoliborzu.
Któregoś dnia przypuścili szturm na nasze forty. Ustawiły się czołgi na wprost ścian (na zewnątrz) i waliły w ściany. Poszły bomby z góry, takie półtonowe, jak niektórzy określali, czyli największy kaliber bomb, jaki się rzucało. Ale forty, forty – były wielkie nasypy na nich, ściany dwa, dwa i pół metra grubości, co było widać po otworach, dało się zmierzyć. One były zresztą jakimiś workami z piaskiem uszczelnione. Nawet jeśliby trafili w taki otwór, to jatkę by zrobili wewnątrz. Najgorzej baliśmy się, czyli siedzący tam, że oni te otwory odkryją i zaczną wrzucać granaty, co się często zdarzało. Tak niszczono wiele ludności, nawet na Ochocie, że wrzucano do piwnic z ludnością cywilną granaty przez okno i mieli piwnice z głowy. Nie musieli nikogo wyprowadzać. To samo mogli zrobić tam, tego się najbardziej bałem. Ostrzał trwał dzień, noc, znowu dzień. Artyleria z Cytadeli też strzelała w naszym kierunku. Ciężko im szło z fortami, ale w końcu naszych też już nie było słychać od strony placu Wilsona. Doszliśmy do wniosku, że nikt już nas nie pilnuje. Jesteśmy sami, zdani na łaskę wroga. Wywiesiliśmy jakąś tam… Mówię w liczbie mnogiej, bo szukali białej szmaty. Nie było jakiejś czystej, białej szmaty, w końcu wiązali tyczki, żeby samemu z tym nie wyjść, bo można serię od razu dostać. Gdzieś uchylili drzwi czy bramę właściwie do fortów i wysunęli białą szmatę. Po jakimś czasie ostrzał ustał, chociaż karabiny maszynowe cały czas było słychać. Cały czas grało. Nie wiadomo, czy to były ostatnie walki na Żoliborzu, czy może służyły komuś innemu. Może egzekucji ludności, może czegoś. Różne myśli przechodziły przez głowę. Zaczęli nas wyciągać z tych lochów, wychodziliśmy rzędami, ustawiać, no i właściwie nie wiadomo, jaki los nas czekał. Moja mama później się przyznała, że miała jeszcze jakąś małą buteleczkę spirytusu schowaną, na wszelki wypadek. Powiedziała sobie, że jeśliby się zorientowała, że idziemy na egzekucję, to nam da tego spirytusu, żebyśmy znieczulili się na widok tego, co nas czeka. Jak byśmy widzieli, że giną ludzie przed nami, to nam po prostu poda spirytus jako znieczulenie. Na szczęście do tego nie doszło, ale mieliśmy o tym przeświadczenie, jak cekaemy grały i właściwie potem w parku było je słychać, że nas prowadzą, załatwią i będzie koniec.
Koniec Powstania prawie, na Żoliborzu. Ustawiono nas tam w jakieś grupy i zaczęli nas pędzić, bo tak to trzeba nazwać, ponieważ to był pochód w obstawie, pochód straceńców. Oczywiście mówię o ludności cywilnej, bo wojsko poszło inną drogą i na innych warunkach. Być może tutaj też się trochę wojska ukryło, bo tak bywało, że niektórzy przebierali się w ubrania cywilne i szli. Ale, powiedzmy, później żeśmy się dopiero o tym dowiadywali. Szliśmy Krasińskiego w stronę Powązek. Po drodze różne były spostrzeżenia. Jakaś pani była przerażona wszami, które po mnie chodziły, ale to… Ona była w innych warunkach niż my, więc myśmy sami o tym nie wiedzieli. Pędzili nas dalej. To był już 1 albo 2 października, po upadku Żoliborza, ale do 3 października Śródmieście się trzymało. Słychać więc było strzelaninę w Śródmieściu stale, po lewej stronie jak myśmy szli, bo potem szliśmy Okopową do dawnej Wolskiej, do kościoła Świętego Wojciecha. Tam są teraz obok cmentarze powstańcze. Z jedną wieżą taki kościół i tam był tłum, wokół kościoła, tam ludność z Żoliborza się gromadziła. Już dozoru takiego ścisłego nie było, nawet (podobno) dawali, nie wiem, jakiś ryż czy coś tam, gdzieś z jakiegoś kotła. Ale nam się nie udało do tego dotrzeć i cokolwiek dostać. Spotkałem tylko, ku mojej radości, swoją panią Latosińską z jej staruszką mamą, która tam się znalazła. Przeżyła, stąd ta radość. Ale już potem każdy gdzie indziej się znalazł, bo po półdniowym mniej więcej pobycie znowu nas ustawiono w jakichś tam ordynkach i pędzono, znowu tak to nazwę, w stronę Dworca Zachodniego. Na Dworcu Zachodnim stały składy odkrytych węglarek, czyli odkryte wagony towarowe, no i zaczęli nas tam kolejno ładować – wagon po wagonie, wagon po wagonie. Po iluś godzinach załadunku pociąg ruszył. Wtedy jeszcze nie wiadomo gdzie. Pociąg ruszył. W naszym wagonie była matka z niemowlęciem na ręku i po jakimś czasie dziecko zaczęło raptem sinieć. Zaczęło sinieć. Szloch. Inne kobiety bardziej, powiedzmy, zaawansowane w roli matki, zaczęły dziecko rozcierać. Wzięły od matki, rozebrały, zaczęły rozcierać, żeby przywrócić krążenie – widać było zanik krążenia. Gdzieś się znalazło trochę wody, coś w butelce. Uratowali to dziecko. Uratowali. Ale samo przeżycie tego okresu, i to obok się dzieje, umiera małe dziecko, dla drugiego – jeszcze prawie dziecka – okropne.
Pociąg się turlał, jak to mówią. Nie jechał, nie spieszyło się nikomu. Jakieś mury się pojawiły, choć Pruszków niedaleko. Pojawiło się duże betonowe ogrodzenie, na tym ogrodzeniu napis przedwojennej reklamy: „Radion sam pierze”. Była przed wojną taka reklama proszku do prania. Skojarzyłem to sobie. Niby nic, ale coś takiego mi w pamięci zostało. „Radion sam pierze”. Raczej do śmiechu niż do płaczu, ale tak to odebrałem, jako małe pocieszenie, że jeszcze ta reklama sprzed wojny tu przetrwała. Powiedzmy, tak to odebrałem. Pociąg wjechał za to ogrodzenie. Były tam już jakieś hale, to była dawna parowozownia. […] Zapędzono nas do jednej z hal, parowozowni – nazwijmy to umownie – bo tam torowiska wchodziły też do środka, no i siedziały tam grupki ludzi z rodzinami, znajomymi, grupki na tym betonie posadzki. Myśmy też tak przysiedli. A była z nami jeszcze żona wujka, który był z ojcem w Śródmieściu – Jadwiga miała na imię – ze swoją matką. Te dwie osoby więc jeszcze do nas po drodze dobiły. One też były w fortach, o czym już nie mówiłem wcześniej. Całą drogę z nami przeszły, spotkaliśmy się znowu w Pruszkowie. Czy było coś do jedzenia, nie wiem, bo znowu nie pamiętam – to nie było ważne jak gdyby, tylko to, co widziałem dokoła. A czy dostałem coś do jedzenia przy okazji czy nie… Chyba nie. Może coś dawali, bo to był niby obóz, mówiono, że to jest obóz przejściowy, jak dzisiaj słyszę tę nazwę. Widocznie tam jakiś kocioł może wystawiali i ludzie się tłukli o łyżkę strawy. Może coś z tego żeśmy dostali. Byliśmy tam chyba cały dzień, noc i jeszcze z pół dnia, bo powoli szło tak zwane sortowanie ludzi. Któregoś dnia kolejnego, wygoniono nas na dziedziniec, gdzie były z dwóch stron torowiska. Tam stały znowu składy, znane nam, z odkrytymi wagonami i stali żołnierze, dochodziły grupki ludzi. Ci tu, ci tu, ci tu, ci tu – rodziny też tak rozdzielono. Ponieważ żeśmy to wcześniej zaobserwowali, co oni robią i że możemy przestać być razem, co by było najpotworniejsze, ktoś mi dał – nie wiem, czy nie ciocia – jakąś kurtkę damską. Założyłem kurtkę na swój mundurek czy inną koszulę, którą miałem na sobie, bo nic innego nie miałem. No, może sweterek taki, bezrękawnik – może. Nie pamiętam. Wsadziły mnie jakiś skręcony sweter – garb mi zrobiono po prostu, żebym udawał kalekę. Tak to wymyśliły. Rzeczywiście rolę tą nieźle zagrałem, szedłem sobie jak quasimodo z mamą, z ciotką, że zgarnęli nas na jedną stronę. Do niczego się nie nadawałem, bo ci, co brali na drugi pociąg (między innymi tam się znalazły moje dwie siostry stryjeczne, jak się później dowiedziałem, które przeszły tą samą drogę), to był wyjazd do Niemiec. Na dalsze roboty, bo przecież jeszcze wojny nie skończyli, więc brali tam.
Załadowali nas na pociąg, który znowu nie wiadomo dokąd miał nas wieźć. Jechał niespiesznie. Na noc odczepiano lokomotywy, ale zostawiali wartę, żeby nikt z pociągu nie ubył. Wolno tylko było zejść w pobliże wagonu dla potrzeb własnych, ale oni to mieli na oku, że ktoś wysiadł i z powrotem musiał wsiąść. Chyba trzeciego dnia, bo po dwóch dobach, pokazała się stacja Skarżysko Kamienne. Nie była mi wtedy tak bardzo znana. Skarżysko Kamienne. Wysiadać. To znaczy – zostajemy w Polsce. I wysiedli. Widzę kobietę z chlebem, myślałem, że jej wyrwę ten chleb. Ale ona sprzedawała, [a my] nie mieliśmy za co kupić chleba. Po okresie ścisłej głodówki (dwutygodniowej) w fortach to się nie trzeba dziwić mojemu zachowaniu. Jakaś inna kobieta, bo tam było szereg takich osób, które wyszły, żeby warszawiaków – bo tak na nas mówiono popularnie – wziąć do siebie. No, na ogół odpłatnie. Ale myśmy też za jedną taką poszli do jej mieszkania, dała nam nocleg i za obrączkę cioci, która była z nami, dostaliśmy coś zjeść i jeszcze kilo mąki na dodatek. Było to dużo, jak się nic nie miało.
Działały jakieś, nazwijmy to… komitety to zła nazwa, ale [organizacje] do spraw warszawiaków. Jakaś taka organizacja jednak była. Nie wiem, czy to Niemcy założyli, czy nasi się zorganizowali w ten sposób. Ale może i oni nakazali w poszczególnych gminach czy jednostkach jakieś wydzielone stanowiska, które warszawiakami się miały zająć w jakiś sposób. Nam też powiedziano, że tam idźcie do nich – wskazano nam kierunek: gmina Mirzec. Gmina Mirzec, taka jest w Świętokrzyskim ogólnie biorąc. Znowu trzeba było wynająć furmankę. Jechaliśmy tam około dwudziestu kilometrów do Mirca, tam nam wskazano miejsce niby pobytu, gdzie chłopi – nie obrażając wieśniaków – zdecydowali się przyjąć warszawiaków. Wieś się nazywała Podkowalów. Jeszcze dwa kilometry od Mirca, przez piaszczystą drogę. Tam przyjął nas gospodarz – nazwisko zapamiętałem, Stąpor – w biednej chałupie, który miał sam dwoje dzieci. Siadaliśmy z tą rodziną przy ławie z dwoma michami dużymi, na jednej ziemniaki, na drugiej barszcz, drewniane łychy i tak jedliśmy, patrząc jeden na drugiego, kto więcej wziął. Czyli jego czwórka, nasza trójka – siedem osób. I oni nas przyjęli. Jemu było trochę trudno, bo pomoc z naszej strony była niewielka. Mama próbowała coś w gospodarstwie pomóc, ale jednak utrzymać trzeba tych ludzi, coś im dać do jedzenia. Spaliśmy w kuchni na jednym łóżku, drugie przystawione. Czy na ławie spałem… Nie pamiętam. Przysypiało się na ławach też. Odkupił mnie podsołtys w tejże wsi (tam nie było nawet sołtysa, tylko podsołtys), parę chałup dalej. Do pasienia krów mnie sobie upatrzył, no i poszedłem do podsołtysa. Mama z siostrą zostały u Stąporów, a ja do tego podsołtysa.
Wypas tamtych krów był zorganizowany, o dziwo, bo odbywał się na wspólnych pastwiskach. Nie, że każda krowa przy swoim domu się pasła, tylko były wspólne, duże pastwiska. Tak że jak rano się krowy wypędzało, to każda wychodziła ze swojej zagrody i dobijała do stada. Stado liczyło czterdzieści, pięćdziesiąt krów, a nas było ze trzech, czterech chłopaków. Chłopaki mnie przyjęli do siebie. Ja w sandałkach, na bose nogi, a to już był koniec października. Ale łąki były podmokłe, to nawet dobrze było po nich chodzić, bo wylatywało wszystko z tych sandałów. Paliliśmy ogień, piekliśmy kartofle. Wtedy nauczyłem się palić papierosy, tak można zażartować sobie, bo chłopaki palili liście z olchy zawijane w gazetę. Mnie to wtedy smakowało. Później oczywiście nie paliłem, szczególnie że byłem w harcerstwie. Ale tam musiałem pokazać, że też już jestem prawie dorosły. Inne, ciekawe spotkania przy tym pasieniu krów, to byli „Jędrusie”. Wiadomo, kto to był – partyzanci świętokrzyscy. Ich dowódca miał na imię Jędruś i stąd nazwano ich „Jędrusiami”, w tamtej okolicy tylko ta nazwa miała miejsce. Wychodzili z lasu, tam były duże lasy iłżeckie, to był rejon Iłży, przychodzili do nas do ogniska, pogadali, trochę kartofli żeśmy im dali (pieczonych). Ale uzbrojenie też mieli kapitalne, to przede wszystkim nas interesowało. To były więc takie spotkania. W chałupie, w której byłem, spałem na piecu. Piec był zawsze ciepły. To był piec do pieczenia chleba, że było palenisko i od razu piec do pieczenia chleba. Spałem na ławie czy na części tego pieca przylegającej do paleniska. To było ciepłe. A tam nie było kołder, nie było pierzyn, człowiek tylko się okrywał takim chodnikiem tkanym w domu – czasami są z kawałków. To było nakrycie i coś pod głowę, nie pamiętam. Ale ponieważ przy piecu, to nic innego tam nie dostałem. Dostawałem czasami… Po pieczeniu chleba robili placuszki małe w palenisku – zdarzało mi się, że placek dostałem. Luksus. Miałem kontakt z mamą, bo to było parę chałup dalej, ale byłem oddzielnie, sam. Któregoś dnia przyjechał tak zwany handlarz, na wiochę, obwoźny. Miał między innymi trepy do sprzedania, jakieś kożuszki, kurteczki. Mama kupiła mi trepy. Nie wiem, za co ona kupiła. Kupiła mi takie trepy, wyglądały jak buty sznurowane, wyższe. To dla mnie była radość niepomierna, że mogłem się sandałków pozbyć i wejść w te trepki. Zelówki były lekkie, lipowe, tak że pamiętam, że w tych trepkach jeszcze chodziłem do gimnazjum w Łodzi, jak trafiliśmy do Łodzi. Zapastowałem tylko boki na czarno, żeby nie było widać drewna, ale pukały. Zelówki się podlepiło gumą i już nie pukały. Życie.
W chałupach wiejskich, to był taki rejon jak z Lipców Reymontowskich nieomal. Schodziły się kobiety na przędzenie wspólne, po kilka warsztatów warczało, tych kołowrotków. Schodziły się na darcie pierza, śpiewały jakieś śpiewki. To sobie zapamiętałem, to była taka „wsi spokojna, wsi wesoła”, jak u Kochanowskiego, jak u Reymonta. Tam poznałem właśnie ten klimat. A gospodarze to rżnęli deski z dużych pni przywiezionych z lasu, kładki je na kobyłkach i była długa piła – dwóch na dole, dwóch stawało na tym pniu na górze i z góry na dół. Deski były narysowane, grubości desek, i tak rżnęli pnie ręcznie. To było też dla mnie zupełnie coś nowego. Prawie jak w tartaku, tylko to strasznie długo trwało, taką jedną deskę pozyskać, z takiego pnia.
- Jak dostał się pan do Łodzi?
Przyspieszę trochę. Wieś to było przeżycie, musiałem trochę się tam zatrzymać. Przed Bożym Narodzeniem, w grudniu tegoż roku (bo byłem tam październik, listopad i pół grudnia) przyjechała po nas ciotka, Józia miała na imię. To była żona mojego [ojca] brata, który mieszkał na stałe w Srocku, jest taka miejscowość pod Piotrkowem. Srock Rządowy się kiedyś nazywał. Ale ta nazwa brzydka została do tej pory. Wuj zresztą był felczerem i dentystą przed wojną, jemu się tam nieźle wiodło. Ona nas zabrała tam. Przywiozła jakieś pieniądze na pociąg oczywiście i tak dalej.
Tam była też bieda. Przyjechaliśmy do tej chałupy. Byli tam nasi dziadkowie, z czego żeśmy się strasznie ucieszyli. Dotarli tam inną drogą, no ale pojechali do swojego syna. Spali w tym pokoju, gdzie wuj spał, za szafą mieli swoje łóżko i zasłonkę jakąś, a my w kuchni. Pożywienie to znowu barszcz i tym razem nie kartofle, jak u tamtego wieśniaka, tylko prażuchy, bo ile można. Tłuczone kartofle zasypywane mąką albo jasną, ale najczęściej ciemną, żytnią mąką. Mama znów po cichu wygrzebywała gdzieś trochę smalcu, nam dorzucała, żeby… Nie było się czym dzielić, więc to było tylko dla nas. Bieda. Nawet jeszcze wszy były do tego, tak daleko wytrwałe, trudne do pokonania w warunkach wiejskich, bo higiena stała bardzo nisko. Nosiłem mleko do Srocka, do zlewni, bo to była wieś Srock i miasteczko Srock, bo to trzeba było jeszcze wtedy oddawać, a jakże. Jeszcze Niemcy byli tam w grudniu. I uczyłem czytać dzieci sąsiadów, za to też dostawałem chleb po jakimś czasie, raz na tydzień, powiedzmy. To już była zapłata godna, bo już się było czym podzielić w domu. Któregoś dnia przyszedł list od ojca, wymodlony. Autentycznie modliłem się bardzo, wszyscy, my, żeby ojciec dał znak życia. Nic nie wiedzieliśmy, co się z nim dzieje po Powstaniu. Przyszedł pierwszy list chyba w okolicy świąt właśnie – z obozu jenieckiego w Niemczech, że jest tam, żyje, że tęskni za nami i tak dalej. List zawsze kontrolowany, taki zaklejany na trzy razy, niemiecki wzór obozowy. Ale jeszcze żeśmy się jakoś zdobyli i wysłaliśmy mu paczkę do tego obozu, słoninę, co tam na odżywienie potrzeba w obozie. Zresztą nic innego nie mogliśmy zdobyć, tylko gdzieś tam odkupione parę kawałków słoniny. Zbliżało się tak zwane wyzwolenie – Niemcy uciekali, po tym żeśmy widzieli, w białych kombinezonach. Zostawili parę działek w tej wsi, a potem przyszli już ruscy, jak to się mówiło. Trzeba powiedzieć, że pierwsze kolumny ich czołgów to było nawet dość wesoło, bo oni na ogół byli po wódce, wszyscy. Jechało więc… Ci, co pierwsi jechali, ten zagon pierwszy, wypuszczali na zwiad. Sześć czołgów na przykład. I takich sześć wjechało od strony Tuszyna, przez Srock jechali na Piotrków, ale nie dojechali, wszystkie czołgi rozwalili Niemcy – przyczaili się, rozwalili. Tak że ich wtedy sporo naginęło. To była taka wesoła
rebiata, jak mówię, z harmoszką nawet. Zatrzymali się u nas w domu na jedną noc. Ale dużo ich zginęło wtedy. Ale odważni jak nie wiem. Po tym postoju mówią: „Idziemy na Berlin”. Poszli. A potem, zaraz po wyzwoleniu Łodzi, jak żeśmy słyszeli, że Łódź została już wyzwolona, a u nas jeszcze nie – to rząd trzydziestu pięciu kilometrów do Srocka od Łodzi – przyszła moja siostra cioteczna, Zofia Komorowska, późniejsza aktorka, żona Jasiukiewicza zresztą. Bardzo odważna dziewczyna. Ona miała wtedy chyba dwadzieścia parę lat. Przyszła pieszo z Łodzi po nas, do Srocka, żeby nas zabrać do rodziny mojej mamy w Łodzi. Myśmy cały dobytek zładowali na zbite z desek saneczki. Kawałek nas podwieziono furmanką, bo dalej się bali, bo różne rzeczy się działy na drodze w tym czasie. I dalej, jak matka Courage, ciągnąłem saneczki, szła kuzynka, moja mama – siostrę za rękę albo między sobą prowadziły. Czasami siostra w sanki siadała, jak dało się ciągnąć.
Przyszliśmy do Łodzi wieczorem, późnym wieczorem. Trzydzieści parę kilometrów pieszo, bo to jeszcze przez całą Łódź trzeba było iść do dzielnicy Widzew, która jest z przeciwnej strony niż wejście od Tuszyna. Tak, północna strona Łodzi. Tam czekała siostra mamy Tola, jej mąż Jan i syn Jurek. Wzięli nas do swojego mieszkanka, pokoiku z kuchenką. Spaliśmy tam w szóstkę, jedno przy drugim. Ale szczęśliwi, razem. Wkrótce poszedłem do szkoły, bo były pierwsze ogłoszenia, że gimnazjum gdzieś otworzone. Właśnie na Widzewie otworzono pierwsze gimnazjum, od razu tam poleciałem. Miałem na szczęście swoją legitymację szkolną z Warszawy, z szóstej klasy, tuż przed Powstaniem. Przyjęli mnie na podstawie tej legitymacji, nie zdawałem żadnych egzaminów. Byłem w klasie najchudszy i najmniejszy, bo w Łodzi była tak zwana opóźniona młodzież, bo w Łodzi nie było nauczania, prawda? Nie było szkół, były zamknięte. To był Litzmannstadt, Reich. Wszyscy ci więc byli przerośnięci, że tak powiem, w tej pierwszej gimnazjalnej. Mieli osiemnaście lat, dziewczyny wyrośnięte wszystkie, a ja taki chłopaczek. Ale za to dostałem po tej pierwszej, skróconej klasie, bo ona się skończyła w tym samym roku, w czerwcu 1945, same piątki. Nigdy w życiu nie miałem takiej cenzury. To była moja satysfakcja i mojej mamy.
Pod koniec tegoż 1945 roku przyjechał do Łodzi oficer łącznikowy z obozu ojca, z Niemiec. Takie rzeczy też się działy. Przyjechał nawet w butach oficerskich. Myśmy się dziwili, że on się nie boi, bo przecież chodziła milicja po ulicach (ta pierwsza milicja) z opaskami, dla której taki facet mógł się wydać podejrzany. Chodziłem z nim jeszcze po domach i skupywałem marki po Niemcach, które zostały w Łodzi, bo te marki jeszcze chodziły, że tak powiem, w Niemczech i on chciał mieć trochę marek na drogę. Udało się trochę skupić. Ale to nie było jego zadanie. On miał wytypowanych kilka rodzin, tych którzy byli w obozie, i miał ściągnąć te rodziny do Niemiec, żeby po połączeniu mogły wyemigrować stamtąd przy pomocy nowych władz (angielskich czy amerykańskich), bo to było już w tamtej strefie. Proponowano Kanadę, Australię, i tak dalej. Ojciec się zdecydował nie wracać, tylko chciał nas ściągnąć. Myśmy spakowali znowu, po paru miesiącach pobytu, to cośmy mieli w Łodzi i poszliśmy z nim. Pojechaliśmy właściwie, pamiętam, że przez Bielsko-Białą, przez góry w nocy, górki. Znaleźliśmy się w Morawskiej Ostrawie i tam nas bracia Czesi zatrzymali na dworcu. Stamtąd mieliśmy jechać do Pilzna i do Niemiec, żeby się spotkać z ojcem. Pożegnałem się już w szkole z kolegami, że wyjeżdżam. Dziwne to były lata. Czesi zabrali nas na komisariat kolejowy. Na szczęście udało się uciec oficerowi łącznikowemu, bo on to by został w więzieniu – murowane. Wiadomo, jaki to był okres tuż po wojnie. Wiadomo, co u nas było. A nie obmawiając naszych sąsiadów, Czesi jeszcze byli bardziej podatni na to, co przyszło. Po tych przesłuchaniach odstawiono nas do granicy, do naszej polskiej strażnicy, tam znowu nas potrzymano przez noc. Były kolejne przesłuchania, a dlaczego, a po co. […] Żeśmy uciekali za granicę, na zachód, jak to się mówi, w tamtym okresie, pierwszy rok po wojnie. Nie bardzo im to wszystko się zgadzało. Nie wiem, czy nam dali jakąś pożyczkę na bilet kolejowy powrotny. Może był jakiś zasiłek do spłacenia w Łodzi potem. Fakt, że był to dzień Wigilii. Rybnik. W Rybniku wsiadaliśmy do pociągu. To sobie zapamiętałem. Wysiedliśmy na stacji Łódź Widzew, z której trzeba było iść pieszo do Łodzi jeszcze ze trzy kilometry. Śnieg padał, przymrozek, dzień Wigilii. Ale zdążyliśmy dotrzeć do tej rodziny, od której żeśmy wyszli zresztą. Przyjęli nas znowu serdecznie. Z tym że to mieszkanie, o którym nie wspomniałem… Bo myśmy dostali po pobycie wspólnym własne mieszkanie. Też pokój z kuchnią i to było z takich poniemieckich. Mieszkał tam jakiś Niemiec, wyjechał albo poszedł na wojnę i to było mienie do podziału między innymi dla tych wysiedlonych czy warszawiaków.
Notabene w Łodzi sporo ludzi z Warszawy się zatrzymało po Powstaniu. Wróciliśmy do tej rodziny, wspólnie żeśmy Wigilię spożyli.
Wróciłem do tej samej szkoły, kontynuowałem naukę. Chociaż mi tak dobrze jak w pierwszej klasie nie szło. Ten okres, ta ucieczka, to wszystko coś we mnie znowu zaburzyło. Znowu zaburzyło, coś się znowu zmieniło. Zacząłem za to obserwować harcerzy. Najpierw stawałem przy boisku, jak oni się spotykali, jak mieli musztrę, nie musztrę. Chciałem się zorientować, czy to jest harcerstwo z Baden-Powella, czy to jest jakieś nowe, czerwone, które przyszło z tym rządem. Okazało się, że oni śpiewają: „Bo »Mafeking«, to imię Polski Młodej” i inne piosenki harcerskie. I Monte Casino śpiewają, „Czerwone maki”. Mówię: „Dobrze jest, idę”. Zgłosiłem się do tych harcerzy. Już w 1946 roku, latem, pojechałem na kurs zastępowych. Inaczej, drużyna mnie wysłała jako nowo pozyskanego harcerzyka w stopniu młodzika, wtedy jeszcze. Czyli bez stopnia właściwie. Nie, młodzik już miał krzyż, ja jeszcze nie miałem krzyża – wtedy. Młodzik musiał mieć krzyż. Potem na drugi obóz drużyny, gdzie już byłem zastępowym, prowadziłem zastęp. Fajnie te obozy wtedy wyglądały, ponieważ myśmy stawiali amerykańskie namioty kwadratowe, kanadyjki tak zwane, duże. To było coś pięknego. Jeszcze pachniały jakimś dziwnym zapachem, wojskowym może. Obozów tych przeszedłem bardzo wiele. W ogóle harcerstwo było dla mnie drugim życiem. Traktowałem je jako przedłużenie tych niespełnionych po trosze „Zawiszaków”, bo to trwało dość krótko i nie było tego spełnienia w czasie Powstania, bo gdybym był, powiedzmy, w Śródmieściu, a może bym był w poczcie polowej i bym był tam gdzieś zapisany. A ja działałem jako taki opuszczony „Zawiszak”, który na własną odpowiedzialność musiał sobie coś tam zorganizować z kolegą, który był na Górnym Żoliborzu i pełnił taki sam los. To mnie tylko uspakajało. Zostawili nas, poszli do Powstania nasi starsi druhowie. Zostawili „Zawiszaków”, bo byli za mali – trzynaście lat, co można z takim chłopakiem robić? Do czego on się może przydać? Tylko pocztę nosić albo gazety. Jedną z tych czynności robiłem, spełniałem. Czy dwie – sporadyczne meldunki jak szły. To tyle. Traktowałem więc to harcerstwo jako przedłużenie „Zawiszaków”, tym bardziej że czułem się w nim dobrze. Awansowałem, potem byłem przybocznym. Potem były jakieś zimowiska, zdobyłem stopień drużynowego po próbie tak zwanej, to był pierwszy przed podharcmistrzem. Na moim krzyżu pojawiła się złota lilijka, a potem jeszcze kółko złote, czyli [stopień] harcerz orli. Najpierw ćwik, potem harcerz orli.
Na tym skończyłem. A dlaczego skończyłem? Bo w roku 1949 już się zaczęło, a na 1950 już na dobre, zaczęto niszczyć harcerstwo Baden-Powella. Znamy ten okres strasznie. Po pierwsze, zabrano nam sztandar, bo na nim był orzeł z koroną. A drużyna była przedwojenna, do której należałem i mieli ten sztandar sprzed wojny […]. Dopiero później, […] udało się go odzyskać. On jest w jakiejś szkole podstawowej w Łodzi przechowywany, na Widzewie, jako prawie relikwia. A druga sprawa, co też było bardzo bolesne, kazali nam zdać cały sprzęt obozowy, łącznie z namiotami z UNRRA. Wszystko, kotły, nie kotły – to, bez czego właściwie skończyły się obozy. Nie było gdzie wyjeżdżać. Harcerstwo stało się takim pokracznym komsomołem. Wszystkie dawne stopnie zlikwidowano, nic nie było ważne. Powstały drużyny przy szkołach, gdzie się liczyły oceny. Stopnie się dostawało harcerskie za dobre oceny. Chodziło się w czerwonych chustach i tylko, a nie w różnych, jak my mieliśmy granatowe najczęściej. Takie było harcerstwo. Tak zamordowano harcerstwo wzorowane na skautingu Baden-Powella, żeby powiedzieć całe zdanie. I tak się skończyło moje harcerstwo. Chociaż pociechą jest to, że harcerzem podobno jest się całe życie. I tak to czuję, naprawdę.
W 1947 roku, znowu 13 października, w swoje imieniny wrócił z Anglii mój ojciec. Wrócił z Anglii, bo ta ciocia, o której wstępnie mówiłem, przeszła cały szlak Andersa i znalazła się w Anglii. On nie doczekał się na nas, bo nasz wyjazd na Zachód się nie udał, pojechał do ciotki, do Londynu. Pojechał do ciotki. Może myślał, że tam uda się nas łatwiej, po jakimś czasie, ściągnąć. Była jakaś baza. Nie wytrwał tam długo, bo byli wojskowi mieli bardzo ciężką sytuację na początku, ciotka też. Ojciec pracował dorywczo jako malarz – nie wiem, co on tam robił. Mam jego zdjęcie z tego okresu. W każdym razie prowadziliśmy korespondencję w tym czasie. Zorientował się, co my robimy, zatęsknił mocno i wrócił w 1947 roku, czyli w końcu tego roku. Okazało się, że wrócił za późno, mówiąc w cudzysłowie. Za późno, bo stał się podejrzany, przy wszystkich siłach, jakie w ubecji dawnej pracowały. Wrócił dopiero [po dwóch latach], nie od razu po wojnie. Przecież wiele akowców zostało za granicą, bo się bali powrotu, wiedzieli, że ich aresztują. Ojciec z tego samego powodu nie chciał wrócić, tylko chciał nas ściągnąć tam. Ale jeszcze wrócił dopiero w 1947 roku, jeszcze był przed tym w Anglii – [zdaniem UB] pewnie na przeszkoleniu szpiegowskim. Ojciec przeszedł tu gehennę. Był wzywany do UB bardzo często na różne przesłuchania. Musiał pisać jakieś sprawozdania, co on robił, dzień po dniu prawie. Czasami go trzymali po kilka dni. Pracy nie mógł dostać, bo miał przylepioną już wizytówkę, no i gdziekolwiek zaczął, to go najczęściej zwalniano po jakimś okresie paru miesięcy – nie podając powodu. Trzeba było coś w tej ankiecie napisać, prawda? Gdzie się było, co się robiło. Jak się tylko to napisało, koniec. Ciężki był więc żywot i wobec tego warunki w naszej rodzinie się za wiele nie poprawiły. Mówię o warunkach materialnych. Przeważnie chodziłem w mundurku harcerskim, bo nie bardzo miałem co na siebie innego założyć, a mundurek sobie musiałem kupić przecież, bo urzędowałem pół dnia w drużynie. Potem ojciec przywiózł swój mundur wojskowy, zacząłem chodzić w bateldresach i w innych ubraniach, które nie były na mnie za duże – zbyt duże. Chodziłem też w szynelu amerykańskim, z wielkimi guzikami. Ale tam było, że amerykańskie – US. Zatrzymali mnie kiedyś na dworcu: „Guziki won. Zaraz ci zerżniemy tu wszystkie. Chcesz, to przyszyj sobie nasze”. Tak się robiło. Mundur przywieziony z zachodu właściwie nie był dopuszczany. U nas były tylko oryginalne mundury, bo jeszcze miałem naszywki wojskowe i zdjąłem je. A po co? Mam jeszcze zdjęcia w tym mundurze. Była to część mojego munduru harcerskiego. Nosiłem krzyż, wszystko było, tylko spodnie krótkie inne. Tak to więc było po powrocie ojca. Ponieważ sytuacja w domu nie była za dobra, mama zaczęła wozić nici do Warszawy. To były nici skupowane trochę. Wynosiły kobiety nici, trochę kradły, brzydko nazywając, te pracownice, w tym bardzo nędznym okresie. Mama skupywała od nich i woziła na bazar Różyckiego do Warszawy (on był, cały czas był i do dzisiaj jest). Wracała tego samego dnia, jak jej się udało albo następnego na ogół, no i przywoziła całe dobra. Najlepszy to był smalec z wędlin, szary smalec – on miał smak wędlin. To nie były wędliny, bo były za drogie, ale smalec. W tym się gotowały wędliny, to znaczy zbierany z wody, w której się gotowały wędliny, tak ściśle mówiąc. Coś wyśmienitego. I były jeszcze paczki z UNRRA wtedy, więc też się człowiek trochę tym dożywiał, z różnymi… Nie będę już wymieniał produktów, to za długo.
Któregoś razu pojechałem z mamą do Warszawy. Jeździło się wtedy pontoniakiem na Pragę, rolwagami tak zwanymi z Dworca Głównego dawnego, czyli platformami. Wsiadało tam kupę towarzystwa i „na Wolę, na Wolę, na Pragie nie mogę” – mamy Wiechowskie powiedzenie. Ale tak to było. Albo kartki, dokąd jedzie dany pojazd. Pontoniakiem się jechało różnie, bo on się bujał, przecież cały na wodzie leżał. Ciekawe to były drogi. Raz po wizycie na rynku zostaliśmy na drugi dzień. Pojechaliśmy na swój Żoliborz. Pojechaliśmy na swój Żoliborz, na zgliszcza naszego domu. Były tam tylko fundamenty, wszystko było spalone, czyli pogorzelisko. Zacząłem tam grzebać, może coś znajdę. Tu, gdzie było w pionie nasze mieszkanie, pod naszym mieszkaniem. Zacząłem wygrzebywać jakieś sztućce stołowe nadpalone, posrebrzane, normalne nakrycia stołowe. Wszystko było nadpalone, pokręcone. Stal się nie spaliła, ale rączki tak, więc one nie były do użycia. Mimo to zabrałem wszystko do Łodzi, leżało jako relikwie. Mam filiżaneczkę małą, chińską, która została z tego wygrzebana – nadpalona jest cała. Stoi. I jedna łyżeczka tylko z tych nakryć. A najważniejsze, z czego się ucieszyłem, to jest armatka. Armatkę tę dostał ojciec od swojego kolegi w czasie okupacji i ona była o tyle ciekawa, że to jest ukryta broń palna. Armatka strzelała z normalnych naboi flowerowych, czyli z karabinka sportowego. Tylko zamek cały i mechanizm się stopił pod wpływem ognia, z tyłu. Zakleszczyło się to na zawsze. Ale to, co ocalało, no to… A to był w skali zrobiony model działa przedwojennej artylerii, w której ojciec akurat służył, więc to było jemu bardzo bliskie. Wykopałem to i zachowałem. Ojciec przyjął, że jest to u mnie. Przecież nie zabierał mi po powrocie tego. To więc było to, co wygrzebaliśmy ze zgliszcz, a jeszcze żeśmy spod jednego z krzaków porzeczek wykopali słoik smalcu. Też się przydał. W tym czasie jeszcze nam się przydał. Dobry był. To było już przecież po zimie i to było w 1945 roku.
Co tu jeszcze można rzec. Ano, stała się rzecz bardzo przykra. Moja babcia, która też wróciła ze Srocka do Łodzi i dziadka tam zostawiła, bo tam zmarł, a ona w Łodzi zamieszkała u swojej siostry, zdecydowała się sprzedać plac na Żoliborzu, bo w Warszawie wtedy weszło zarządzenie o tak zwanym umiastowieniu nieruchomości. Mnóstwo nieruchomości i parceli zostało zabieranych, bez odszkodowania, przez miasto. To dopiero zostało parę lat temu uchylone – w pewnej części, bo co poszło pod zabudowę, to poszło. Z tym że myśmy się bali, że duże budownictwo sięgnie i tam, Żoliborza, i że tamte działki też zaczynają zabierać. Wprawdzie wiele działek naszych sąsiadów ocalało, nie zostały umiastowione, ale babcia wolała to sprzedać. Tym bardziej że były potrzeby materialne. Znalazł się jakiś rzeźnik z Łodzi, który tą działkę kupił i się przeniósł. Wybudował dom, szkaradny, nie taki ładny jak nasz. Byłem tam jeszcze w tę zimę i zrobiłem ostatnie zdjęcia, jak wygląda ta działka dzisiaj. Chociaż to, że mam to blisko. To jest ta pociecha cała.
Po sprzedaży placu pogrzebałem swoje nadzieje o powrocie. Właściwie zostały one pogrzebane nie przeze mnie. Nie było szans, żeby wrócić tam i cokolwiek myśleć jeszcze o odbudowaniu czegokolwiek. Odbudować nie było co, a budować na nowo – w ogóle. W tym czasie, tuż powojennym, to były, jak wiadomo, zamieszkiwane rudery, które udało się doprowadzić do stanu użytkowania. Nie budowało się nic, bo nic nie było, kompletnie, a w szczególności pieniędzy, bo można było stare rozbierać, nowe budować. Ale tego się nie dało robić. Ojciec mój też był kompletnie załamany przez życie, jakie tu zastał po powrocie. Nie myślał o tym, może ja bardziej wtedy myślałem i tęskniłem za Warszawą niż on. Był wykończony. W 1950 roku zdałem maturę. Już nie liczę kolejnych kroków, bo harcerstwo też mniej więcej do tego czasu trwało. To było III TPD imienia Tadeusza Kościuszki, ale to było znane I Miejskie Gimnazjum imienia Józefa Piłsudskiego w Łodzi. Myśmy chodzili w „maciejówkach” do matury. Mam jeszcze swoją „maciejówkę”, normalną „maciejówkę” ze znaczkiem MG przedwojennym – Miejskie Gimnazjum. To więc była arystokracja, że tak powiem, wśród szkół. Zresztą, to się do dziś dnia pielęgnuje, że to była Żmichowska, Platerówna… Skończyłem. Wakacji nie miałem, bo poszedłem do pracy na budowę. Nawet przysłali [do] mnie z Politechniki Warszawskiej pismo, bo okazało się, że gimnazjum zgłaszało do uczelni, do których kandydat chciał iść. Zgłosiłem Politechnikę Warszawską, Wydział Budownictwa. Tak sobie to upatrzyłem. Przysłali, że egzaminy będą wtedy i wtedy. Odpisałem z przykrością, że warunki materialne nie pozwalają mi na podjęcie studiów w Warszawie. Tak to było. Korepetycji udzielałem, żeby się usamodzielnić, w czasie gimnazjalnym. Przy tym mi łezka dzisiaj poleciała, jak żonie to czytałem, bo ona też nie pamiętała tych czasów. Ale teraz jestem odporny. Wakacji więc nie miałem, bo poszedłem do pracy na budowie. Ale w następnym roku, w 1951, rozpocząłem studia wieczorowe na Wydziale Budownictwa Politechniki Łódzkiej. Ciężko, bo ciężko to było, z pracy na wykłady – i tak to trwało przez cztery lata. Tak że wysiłek był duży, ale uzyskałem stopień inżyniera i jakąś pozycję w zawodzie. Jedna firma, druga – nie będę ich wymieniał – ale już byłem mocny zawodowo.
Epilog. Potem, po zakończeniu studiów, było małżeństwo z Urszulą Grzybowską, również inżynierem (myśmy się poznali na studiach), inżynierem budowlanym. Narodziny syna Piotra, własne mieszkanie – najpierw się mieszkało u teściów. […] Praca zawodowa już nie na budowie, a w projektowaniu – trzy lata były po praktyce w wykonawstwie – i dalsze studia. Potem robiłem magisterkę i studia podyplomowe w Warszawie […]. Stale mnie ta myśl nie opuszczała, że tu wrócę. Tak do maja 1977 roku, kiedy to nastąpił upragniony, choć późny, powrót do Warszawy, do tego mieszkania, w którym siedzimy, które nam się udało zamienić na nasze łódzkie mieszkanie […], bo Warszawa wtedy była miastem zamkniętym. […] A nam się udało gdzieś to złapać. Syn poszedł na studia i tak dalej, i tak dalej.
Warszawa, 30 marca 2011 roku
Rozmowę prowadziła Maria Ciostek