Elżbieta Kulińska
Nazywam się Elżbieta Kulińska z domu Jakubowska. Urodziłam się w kwietniu 1937 roku w Warszawie przy ulicy Pańskiej 63.
- Czy pani rodzina pochodziła z Warszawy?
Tak. To znaczy ojciec z Siedlec, mama warszawianka.
- Czym zajmowała się pani rodzina?
Tata był kolejarzem, natomiast mama pracowała w drukarni PKO na ulicy Bugaj. [Tata pracował] w Warszawie na Dworcu Gdańskim.
Tego to ja nie wiem. Wyjechał na wojnę 8 września 1939 roku z transportem wojska i już nigdy nie wrócił. Nawet nie wiemy, gdzie jest [jego] grób.
- Czy miała pani rodzeństwo?
Mam siostrę starszą dwanaście lat.
- Czy może pani opowiedzieć coś o domu, w którym się pani wychowała?
Bardziej mogę powiedzieć o tym na Mostowej. Na Pańskiej mieszkaliśmy tylko do momentu, kiedy powstało getto. Wtedy nas wysiedlili z Pańskiej na Stare Miasto na ulicę Mostową [24] mieszkania 7. To był czteropiętrowy budynek. [W naszym mieszkaniu na czwartym piętrze] były dwa pokoje i kuchnia. Duża kuchnia. Bieżąca woda i ubikacja. Łazienki nie było. Była tylko służbówka, alkowa [bez okien] […]
- Jaki wpływ na pani wychowanie miała rodzina?
Miała ogromny. Mój ojciec był legionistą. Ciągle się mówiło, śpiewało piosenki legionowe, mama była ogromną patriotką. Siostra była w AK od szesnastego roku życia. Była w „Kedywie”, jest kombatantką. Jest wymieniona w encyklopedii. Miała pseudonim „Hanka”.
- Co może pani opowiedzieć o swojej rodzinie z okresu poprzedzającego wybuch wojny?
[…] Wiem, [że mama była bardzo] zżyta z rodziną ojca. Mama miała [czworo] rodzeństwa, [ale] niestety przed wojną [trzy] siostry mamy zmarły na gruźlicę, [a jedyny brat zginął tragicznie]. Mama została jedna. Tak że ze strony mamy mam niewiele [rodziny].
- Urodziła się pani w Warszawie…
Tak, w Warszawie. Do wojny mieszkałam w Warszawie. Po wojnie mieszkałam w Rembertowie, [od 1945 roku do 1962, a od 1962 roku w Warszawie na Woli].
- Jakie są pani pierwsze wspomnienia związane z okupacją?
Chodzący trójkami i śpiewający [niemieccy] żołnierze, do dziś pamiętam krok równy, miarowy. Afisze na słupach. Moja siostra zawsze w [modnych] bucikach, bo była bardzo elegancka. Zawsze gdzieś biegała. W kościele Świętego Jacka były jasełka, na które chodziłyśmy. Pamiętam, zawsze w wielkim poście ogromne kolejki do wszystkich kościołów do oglądania grobów. Ja osobiście nie bardzo wiedziałam [o co chodzi]. Pamiętam tylko komentarze ludzi, że zawsze były jakieś akcenty wolnościowe. Pamiętam, że na naszym podwórku była figurka Matki Boskiej. Zawsze wieczorem ludzie śpiewali. Najbardziej utkwiło mi w pamięci „Boże coś Polskę” i [fragment]: „Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie”. Do tej pory, jak to śpiewają, to mnie w gardle coś ściska z tamtych czasów. Poza tym pamiętam, jak kiedyś szłam z mamą do cioci. Zapamiętałam dokładnie, mimo że byłam jeszcze bardzo małym dzieckiem. Miałam nowe buciki i nogi obtarłam – może dlatego. Przy placu Bankowym po lewej stronie (wtedy to wszystko nazywało się Leszno, nie Solidarności) trafiłyśmy tuż po egzekucji. Jeszcze krew była na ścianach. Wiem, że się po tym pochorowałam, tak się strasznie zdenerwowałam i mama bardzo płakała.
Była druga historia. Mama pracowała, jak wspomniałam, w drukarni. Często przynosiła kartki z makulatury. Mama była w pracy, babcia wyjechała na [wieś], coś kupić do jedzenia, siostra była w szkole. Miałam pewnie z pięć lat. Weszłam na czwartym piętrze na parapet i przez okno rzucałam te karteczki. Oczywiście mieszkanie było zamknięte. Przyszła pani [Szkop], żona dozorcy i zaczęła mówić: „Elżuniu, nie wyrzucaj tych kartek, bo Niemcy pomyślą, że to ulotki i nas rozstrzelają”. Taki jeden „zabawny” [epizod]. Zapamiętałam dość dokładnie strzelaninę na Mostowej (to było na schodkach [kościoła] Świętego Ducha), jak [została] ranna Hanka Sawicka. To dokładnie pamiętam. Poza tym to, że bawiłyśmy się z koleżanką na Barbakanie, na murach – wtedy były strasznie duże dla mnie.
- Jak wyglądała zabawa kilkuletnich dzieci w czasie okupacji?
Miałam koleżankę dwa lata starszą ode mnie i myśmy ganiały po ulicach. Często, gęsto bez opieki takie małe dzieciaki. Rodzice nie mieli możliwości się [nami] zająć.
- Jak, jako kilkuletnia dziewczynka rozumiała pani pojęcie wojny?
Rozumiałam, że mi pewnych rzeczy nie wolno.
Okupacja – wiedziałam, że nie jesteśmy wolnym krajem. Mama tłumaczyła, poza tym dzieci wtedy szybko dorastały. Bardzo szybko. Miałam siedem lat, jak Powstanie wybuchło […]. Przyjechała do nas ciotka z Włoch, siostra ojca. Zapytała mamę, czy możemy przyjąć dwie Żydówki. Ciotka była krawcową, miała tylko jeden malutki pokoik we Włochach i przyjmowała tam klientki, bo szyła. Mama wyraziła zgodę i u nas dwie Żydówki były do Powstania i nawet do Pruszkowa [szłyśmy razem]. Dopiero w Pruszkowie się rozdzieliłyśmy. One podobno uciekły z getta ze Lwowa. Jakoś od rodziny do rodziny trafiły do nas. Dzięki tej alkowie, o której wspomniałam na początku, one się przechowały. Byłam nauczona, że nie wolno nikomu nawet pisnąć, że tam ktoś jest, bo wszystkich nas zabiją. Wiedziałam o tym, mimo że byłam jeszcze taka mała.
- Rozumiała pani, czym to grozi?
Rozumiałam, oczywiście, że rozumiałam. Nie wiem, jakie były ich prawdziwe nazwiska, pojęcia nie mam. Jedna miała na imię Antonina, druga była Helena. Farbowały sobie włosy na blond. Były u nas do Powstania. [W czasie Powstania] były z nami w piwnicy [i były z nami wywiezione do Pruszkowa. Z Pruszkowa wywieziono je na roboty do Niemiec], bo to były młode kobiety.
- Jak zapamiętała pani żołnierzy niemieckich, których widziała pani w Warszawie w czasie okupacji?
W zasadzie żołnierze jak żołnierze. Chyba byłam za mała, żeby to zrozumieć. Ładnie śpiewali, to mi się podobało. Byłam chyba po prostu za mała.
- Czy pani rodzina wiedziała o tym, że pani siostra działa w podziemiu?
Podobno mama wiedziała. Babcia i ja nie wiedziałyśmy.
- Jak zapamiętała pani ostatnie miesiące poprzedzające wybuch Powstania? Czy różniły się czymś od pozostałego czasu okupacji?
Tym chyba, że było więcej obwieszczeń o egzekucjach. Pamiętam, że mama stawała [przy słupach] i często się znajome nazwisko widziało na [ogłoszeniach], że ktoś został rozstrzelany. Poza tym chodziłyśmy z mamą na spacer Mostową w dół. Po lewej stronie przy Boleść (w tej chwili chyba jest tam teatr „Prochownia”) był obóz jeniecki dla żołnierzy radzieckich. Myśmy tam chodziły, nosiłyśmy z mamą chleb, bo oni byli głodni, strasznie zagłodzeni. Nawet pamiętam, że któregoś razu mama zaniosła chleb, za to dostałam od jednego z żołnierzy sowieckich motylka wyrzeźbionego z drzewa, dość prowizorycznego. Ruszał skrzydłami, jak go się popychało. Chodziłyśmy [tam] co drugi dzień. [Kiedyś] poszłyśmy następnego dnia – już nie było nikogo, ani jednego żołnierza. Puściusieńko. Nie wiem – albo ich zlikwidowali… Nie mam pojęcia.
- Jak zapamiętała pani wybuch Powstania?
Wybuch Powstania… […] Ja nie bardzo wiedziałam. Akurat poprzedniego dnia babcia wróciła ze wsi. Niemcy zrobili obławę na pociąg. Byłam trochę zrozpaczona, bo widocznie chcieli babci [coś] zabrać, może babcia nie chciała oddać, nie wiem, i [Niemiec] babcię uderzył kolbą w głowę. Wróciła ranna do domu. Byłyśmy bardzo zmartwione. Miałyśmy działkę na Powązkach. Pierwszego sierpnia [rano] pojechałam z mamą na [działkę na] Powązki, żeby zebrać pomidory. Mama przywiozła całą torbę jeszcze zielonych pomidorów. Natomiast siostra pojechała do Włoch, do cioci Mani, [żeby] ciotka pomogła jej kupić kartofli, bo już był głód, nie miałyśmy co jeść. Było nas przecież: dwie Żydówki, babcia, mama, ja i siostra, więc w sumie sześć osób. Z mamą zdążyłam wrócić do domu przed godziną „W”, natomiast siostra już nie zdążyła. Do swojego oddziału nie [dotarła] i dostała się do Rygla. Cały czas była u Rygla. [Gdy] Powstanie wybuchło, to jak zwykle byłyśmy z koleżanką na ulicy, ganiałyśmy. Nagle [widzimy]: flagi biało-czerwone (wiedziałam, że to jest nasza flaga i że nie wolno [ich pokazywać]), ludzi biegających z opaskami [biało-czerwonymi]. Euforia, radość. Niemców wypędzimy, nie będzie [ich]. Ludzie się cieszyli, płakali, ściskali się. To był taki początek. Na razie się wydawało, że wszystko będzie bez zmian. Mieszkałyśmy na swoim czwartym piętrze do momentu, kiedy zaczęły się straszne bombardowania, wtedy trzeba było zejść do piwnicy.
- Jakie warunki panowały w piwnicy?
Fatalne. Piwnica była mała. Każdy lokator miał swoją. Tam nawet nie bardzo można było spać, a nas było pięć osób: mama, babcia, ja i te dwie Żydówki w tej naszej malutkiej piwnicy. Jedzenia było bardzo [mało]. Mama [karmiła] mnie cały czas pomidorami – dawała mi je z cukrem. Poza tym gdzieś niedaleko został rozbity niemiecki magazyn, [w którym były] suszone kartofle, płatki kartoflane. Lokatorzy na podwórku zrobili kozę. [Te suszone] kartofle gotowało się. Nic więcej nie było. Myśmy cały czas były głodne. Z wodą były problemy, ze wszystkim. Jeszcze ogromny strach, bo boczna ściana kościoła Świętego Jacka wychodziła na nasze podwórko. Tam był szpital powstańczy. Baliśmy się, że jak kościół zbombardują, to się wszystko zwali i może nas zasypać. Naprzeciwko naszych okien po drugiej stronie Mostowej (numeracja jest bodajże 17 i 19) były budynki, które wszyscy (nie wiem dlaczego) nazywali „gdańską piwnicą”. Teraz już się z [tą nazwą] nie spotykam. […] Na Starówce wszyscy tak mówili. Zbombardowali te dwa budynki „gdańskiej piwnicy”. Nikt się nie uratował. Wszystko było zasypane. Ludzie krzyczeli, wzywali pomocy, ale nie można było [pomóc, nic zrobić]. […] Kościół Świętego Jacka został zbombardowany. Wszyscy ranni i lekarze zginęli. Kościół (na szczęście dla nas) zwalił się tak, że nie zasypało wejścia do [naszej] piwnicy.
- Czy w czasie Powstania wychodziła pani z piwnicy?
Wydaje mi się, że tak, bo pamiętam tę kozę. Jeszcze pamiętam, że przychodzili (to było już chyba po 15 sierpnia) ranni Powstańcy – nie wiem, czy ze Śródmieścia, czy skąd – mama ich opatrywała, bo moja mama znała się na pierwszej pomocy. Któregoś dnia zaczęła wypytywać [tych ze Śródmieścia] o moją siostrę. […] Ktoś powiedział, że Hania zginęła. Następnego dnia [rano] patrzymy, mama biała jak ja teraz. Miała wtedy czterdzieści lat. W ciągu jednej nocy posiwiała.
- Udało się pani mamie nawiązać kontakt z siostrą?
Tak, ale dopiero pod koniec 1944 roku. Przyszedł list z obozu i to nie do nas, tylko do cioci [Mani]. Nas nie mogła znaleźć. Mama poszukiwała [córki] – bez żadnego skutku. Pisała karty, ogłoszenia, tak jak [wszyscy], że poszukuje Anny Jakubowskiej. [...] [Hania] walczyła w Śródmieściu. Kapitulacja Starego Miasta była 2 września, a oni broń oddawali dopiero w październiku. […]
- Czy mieszkańcy pani domu mieli świadomość, co działo się w innych dzielnicach?
Wiedzieliśmy, co działo się na Woli. Wiedzieliśmy. Dlatego jak była kapitulacja [Starego Miasta] i nas wypędzali z domów, nie wiedzieliśmy, co nas czeka. Ktoś puścił […] [plotkę], że nas zaprowadzą w mury getta i rozstrzelają. Mama (nie wiem skąd) miała truciznę dla mnie. Powiedziała mi to po wojnie. Myśmy myśleli, że nas po prostu zamordują. Nie wiedzieliśmy, [co się stanie].
- Jak wyglądało wyjście ze Starówki?
Tego nie zapomnę do końca życia. Przyszli żołnierze, wszystkich wypędzali kolbami.
Raus! Raus! – jak to oni. Wyszliśmy na Mostową. Gruzy niemal pod drugie piętro – nie wszędzie, oczywiście. Tak szliśmy [tym] wąwozem. Do wyjścia [ulicy] Boleść, do Wybrzeża Gdańskiego. Tam była bramka, był oficer, żołnierz niemiecki, pod bronią i tłumaczka. Rewidowali, kto miał kosztowności – zabierali. Wszyscy na Wybrzeże Gdańskie i kazali nam się gromadzić. Ludzi przybywało, przybywało, bo to z różnych ulic, z różnych domów, ze Starego Miasta, z Nowego Miasta – wszystkich na Wybrzeże Gdańskie. [Po pewnym czasie] przybiegł sąsiad z naszego piętra (nazwiska nie pamiętam) w zakrwawionym płaszczu. Przybiegł do mojej mamy, [my] już jakiś czas tam byłyśmy. Mówił, że próbował przeczekać. Z żoną i dzieckiem schowali się [do piwnicy. Niemcy] rzucili granat. Żona zginęła, dziecko zginęło. Chłopiec miał siedem lat, pamiętam nawet jego imię – Zygmuś.
Potem wszyscy patrzyli, jak podpalają Warszawę, jak się wszystko pali. Moja mama zaczęła płakać. Zresztą nie tylko mama. Młody chłopak w mundurze niemieckim podszedł do mojej mamy [i powiedział]: „Nie płacz matka, tam się wszystko pali, a tu
swieżyj wazduch”. Pytam się mamy: „Mamusiu, co to znaczy
swieżyj wazduch?”. Tak że nie wiem, czy to był Ukrainiec, czy Rosjanin. Nie mam pojęcia. W każdym razie mówił po rosyjsku do mojej mamy. Potem pędzili nas kolumną przez Warszawę. Też nie wiem, jakimi ulicami, nie pamiętam tego. Pamiętam tylko, że po lewej stronie był mur i tam były krany. Było bardzo gorąco, to był 2 września. Jeszcze były upały. Nie pozwalali brać wody. O dziwo dzieciom pozwalali. Mama mi dała jakąś miseczkę, żebym nabrała wody. Podeszłam, żołnierz mi pozwolił. Napiłam się wody. Podbiegła jakaś dorosła kobieta i ten drań do niej strzelił. Przy mnie. Byłam tak przerażona, że biegłam z tą miseczką. Oczywiście wszystko mi się wylało. Mamie nie dałam, babci nie dałam. Później, po latach (bodajże w osiemdziesiątych latach) były w polskiej telewizji odnalezione kroniki niemieckie. Rozpoznaliśmy z moim mężem moją babcię i znajomych w tej pędzonej kolumnie. Zapędzili nas na Dworzec Zachodni.
Trwała dość długo, dokładnie nie potrafię powiedzieć. Nie potrafię powiedzieć… W każdym razie pamiętam, że jak jechaliśmy z Dworca Zachodniego bydlęcymi, odkrytymi wagonami, to świeciło jasne słońce, tak że musiał to być dzień. Ludzie pracowali na polach. Po drodze do Pruszkowa (myśmy wtedy nie wiedzieli, że nas wiozą do Pruszkowa) ludzie zaczęli nam rzucać do wagonów chleb, owoce. Na każdym stopniu stał żołnierz z karabinem. Młodzi ludzie, którzy byli sprawni i widocznie myśleli, że im się uda, próbowali wyskakiwać, uciekać. Ale strzelali. Jak dojechaliśmy do Pruszkowa, tam była selekcja. Znowu bramka. Tych Żydówek już tam nie widziałyśmy, one się przezornie od nas odłączyły. Moja mama miała wtedy czterdzieści lat, była młodą kobietą, ładną. Ale po tym uderzeniu kolbą babci zrobiła się w czasie Powstania róża, nie było leków, to się wszystko paprało. Babcia miała głowę zabandażowaną jakąś brudną szmatą. Przecież nie było leków, nie było bandaży – nic. Tłumaczka zapytała, co jest. Powiedziała oficerowi, że to jest matka tej matki, to jest małe dziecko, a ta jest chora. Dzięki temu mamy nie zabrali na roboty.
- Jakie warunki panowały w obozie w Pruszkowie?
Okropne. Tam było błoto. Błoto pamiętam jak dzisiaj. Nie było gdzie usiąść. Znajomy mamy znalazł jakieś wyrwane drzwi. Myśmy na tych drzwiach siedziały. Nie pamiętam, ile byłyśmy w Pruszkowie: trzy, czy cztery dni.
- Czy dostały panie jedzenie?
Coś chyba było, ale nie pamiętam co. Na pewno jeden posiłek był.
- Jaka atmosfera panowała wśród osób, które były w obozie?
Radość, jak ktoś zobaczył kogoś znajomego: „A ty żyjesz?!”. Cały czas niewiadoma: „Co będzie? Co z nami zrobią?”. Niepewność. Trzeba wziąć pod uwagę to, że nas wypędzili z domów, tak jak myśmy stali. Bez ubrania, bez środków żadnych… W ogóle bez jedzenia, bez picia. Tak jak staliśmy, tak nas wypędzono. Sytuacja była fatalna.
- Dokąd trafiła pani z obozu?
Z obozu wywieźli nas (ale to już w miarę komfortowych warunkach, bo normalnymi wagonami, nie bydlęcymi) do Opoczna. […] Po miesiącu siedzenia [w piwnicy], prawie bez jedzenia byłam strasznie chuda i wszyscy byliśmy brudni. [Na stacji] żołnierz [niemiecki zdjął mnie ze stopnia wagonu, postawił na peronie], pogłaskał po głowie. Mama skomentowała po polsku: „Pewnie ma dziecko w tym wieku”. […] Na peronie w Opocznie były panie z RGO i dla dzieci było gorące mleko. Po raz pierwszy od długiego czasu napiłam się mleka. Potem nas zaprowadzono (oczywiście żołnierz [niemiecki]) do domku jednorodzinnego. Nawet pamiętam nazwisko: pani Kozieradzka w Opocznie. Tam po raz pierwszy dostałyśmy jeść, można się było wykąpać, położyć w normalnym łóżku. Myślałyśmy, że w Opocznie zostaniemy do zakończenia wojny. Tymczasem (nie pamiętam, po jakim czasie – może tydzień, może półtora, może dwa, nie wiem) przyszedł żołnierz i powiedział, że furmanka [czeka] i trzeba wsiadać i jechać. Wywieźli nas na wieś Dłużniewice nad rzeką Czarną. To jest dwadzieścia kilometrów od Opoczna, mniej więcej między Opocznem a miejscowością Końskie. Tam nas rozdzielono. Mamę i mnie [umieszczono razem]. Na skraju wsi stała chata, w której mieszkała pani Ciachowa z synkiem, siedmioletnim Adamem. Babcia została zakwaterowana u sołtysa, pana Kaczmarka. Pamiętam te nazwiska. Panią Ciachową i Adasia zapamiętam do końca życia. Natomiast pana Kaczmarka [pamiętam] z karty, którą mama pisała do [niego].
- Jak ci ludzie odnosili się do pani?
Gdyby nie ci ludzie, to byśmy pewno zmarły. Przecież oni sami mieli niewiele, a dzielili się z nami, dawali nam jeść. U pani Ciachowej nie jedliśmy nic innego, tylko kartofle niekraszone i barszcz z zakwasu, nic więcej. Pamiętam, jak jej synek protestował, że tylko te „ciuche kakofle”. Strasznie protestował, że on chce coś innego. Nie było, po prostu nie było. Moja mama próbowała się jakoś odwdzięczyć tym ludziom. Ponieważ w ręku umiała szyć, to z koca szyła sukienki dla dzieci. Pamiętam, że któryś z gospodarzy zrobił mi drewniaki, bo nie miałam butów. Mamie zrobił drewniaki, mnie zrobił drewniaki. Jaka rozpacz była, jak mi się jeden drewniak utopił w błocie.
- Ile czasu tam panie spędziły?
Myśmy tam były do kwietnia 1945 roku.
- Czy docierały wtedy do pani informacje o tym, co działo się w Warszawie?
Ja nie wiedziałam nic, może mama wiedziała. Ja nie. Chcę jeszcze wspomnieć o tym, co zapamiętałam z Dłużniewic. Tam były dosyć ostre walki. Jeszcze przed walkami był tam dworek, jak to bywało we wsiach […]. Dziedziczka nazywała się pani Rudzka. Wtedy mówiło się po prostu „pani dziedziczka”. Zebrała wszystkie dzieciaki z Warszawy, bo tam było kilka rodzin, nie tylko my. Dzieci, które miały pójść do szkoły zapraszała do swego dworku. Dawała ołówki, dawała zeszyty i uczyła nas pisać, czytać i liczyć. Jestem jej niezwykle wdzięczna, bo po wojnie [dzięki niej] poszłam o czasie do szkoły.
Pamiętam również taką sytuację: chłopcy ze wsi paśli krowy i znaleźli niewypał. Oczywiście, jak to chłopcy, rozebrali [go]. Było siedem pogrzebów. Pamiętam zakończenie walk. […] To był chyba początek 1945 roku. Sowieci weszli już i [walczyli] z Niemcami. Tam było pełno trupów i niemieckich, i rosyjskich. Któregoś razu do mamy, do domu, w którym mieszkałam z mamą (do pani Ciachowej) wpadło dwóch młodych rannych chłopaków w niemieckich mundurach. Moja mama robiła im opatrunki. Przyszli Rosjanie i zabrali [ich], bo to przecież Niemcy. Później gospodarze mówili, że podobno rozjechali ich czołgami. Czy to prawda, nie wiem. W każdym razie we wsi były czołgi, były bitwy lotnicze, które obserwowaliśmy. [My, jako] osoby cywilne i niedoświadczone, chowałyśmy się za stodołą razem z gospodynią. Myślałyśmy, że to nas obroni przed strzałami. Jakoś przeżyliśmy wszyscy.
- Kiedy wróciła pani do Warszawy?
Do Warszawy wróciłam pod koniec kwietnia. Z tym, że mama wcześniej była w Warszawie. Poszła najpierw na Pańską. Dom stał, ale trupy były w mieszkaniu i mama się wystraszyła. Poszła na Mostową. Domu nie było, więc poszła do cioci [do Włoch]. Potem nas ściągnęła do cioci i zajęły się [nami], pomogły nam siostry ojca. Nawet pamiętam, jak ciocia mnie prowadziła z Włoch do Rembertowa. Szłyśmy pieszo calusieńki dzień. Przez Wisłę – ponieważ mostu nie było – płynęłyśmy łódką. Woda się prawie wlewała górą. Okropnie się bałam. Ciotka [Helena] załatwiła [nam] pokoik w Rembertowie. Tam mieszkałyśmy z mamą [i babcią]. Mama znalazła pracę, również w drukarni.
Siostra wróciła [do Polski] w 1947 rok. Najpierw była [w obozie] (zapomniałam nazwy tego obozu), a później była w Oberlangen. Po wyzwoleniu obozu przez [dywizję] generała Maczka pracowała w kantynie i wyszła za mąż [za żołnierza z dywizji generała Maczka]. Wróciła dopiero z mężem i dzieckiem. Radość była ogromna. Dowiedziałyśmy się, że żyje, dopiero pod koniec 1944 roku, [gdy] mama zdobyła jej adres jeszcze do obozu. Nawet jest kartka. Wysłała paczkę do siostry. Pomagali gospodarze ze wsi. Mama szła dwadzieścia kilometrów na pocztę do Końskich 27 grudnia 1944 roku na piechotę, żeby wysłać siostrze paczkę. W paczce było sto papierosów, cebula, jabłka, smalec i opłatek. Siostra mi później, po latach mówiła, że jak dostała tę paczkę, to płakała. Opłatek to była najważniejsza rzecz. Mama żyje! Bo ona też nie wiedziała. Myślała, że my nie żyjemy, bo ktoś mówił, że na Starym Mieście wszyscy zginęli. Okazało się, że nie.
- Jak wpływ na pani dalsze losy miało Powstanie Warszawskie?
Taki, że zostałam bez domu. Przed wojną moi rodzice byli nieźle sytuowani. Dwie osoby pracujące, to przed wojną było jednak [znaczące]. Później bieda. Ogromna bieda. W Rembertowie były koszmarne warunki. Woda i ubikacja na podwórku. Zawsze byłyśmy niedożywione, bo nie było co [jeść]. Tylko mama pracowała. Moja babcia nigdy w życiu nie pracowała [zawodowo]. Po wojnie już była za stara. [...]
- Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z czasów Powstania?
Bo ja wiem, czy w ogóle było jakieś dobre…
Najgorsze było wypędzenie i pochód [do] Dworca Zachodniego. Proszę sobie wyobrazić małe dziecko pędzone kawał drogi, głodne, obdarte, bez picia, bez jedzenia.
- Jak po latach ocenia pani Powstanie Warszawskie?
To jest trudne do oceny. Na pewno był to zryw i gdybym wtedy miała tyle lat, co moja siostra, też byłabym w Powstaniu. Cokolwiek by było.
- Czy chciałaby pani dodać coś od siebie?
Cieszę się, że mogłam podzielić się swoimi wspomnieniami. Nie wiem, czy coś dadzą, czy nie. To jest oglądane oczyma dziecka, nie dorosłego, wiec troszeczkę inaczej. Cieszę się, że moje dzieci i wnuki nie muszą tego przeżywać. […] To jest w tym najważniejsze. [Z ogromnym żalem zawiadamiam, że wymieniona w moich wspomnieniach siostra Anna Halina Kowalska z domu Jakubowska, pseudonim „Hanka” od Rygla ze Zgrupowania „Bartkiewicza”, zmarła 4 lutego 2012 roku. Została pochowana na cmentarzu Bródnowskim 10 lutego 2012 roku.
– tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo].
Warszawa, 29 czerwca 2011 roku
Rozmowę prowadził Dominik Cieszkowski