Nazywam się Maciej Daszewski, syn Józefa i Anny Sulimierskich. Urodziłem się w 1932 roku w Warszawie i z Warszawą szczególnie zostałem związany, właśnie od 1941 roku, kiedy moi rodzice na stałe sprowadzili się do Warszawy.
Przed wybuchem wojny mój ojciec był inżynierem rolnikiem. Skończył studia w Belgii i pracował w dużych majątkach, gospodarował. To były majątki, powiedzmy, dwanaście, osiem, dziesięć tysięcy hektarów, olbrzymie, że tak powiem, przedsiębiorstwa. Różnie z właścicielami było, tak że zmienił takich kilka miejsc pracy. Natomiast to co najbardziej mnie [utkwiło], bo przedtem miałem albo dwa lata, albo trzy lata. Natomiast co najbardziej mnie utkwiło, to Łaziska… Łaziska były punktem, że tak powiem, gdzie mój ojciec pracował blisko cztery lata, od 1937 czy 1938 roku do 1941, wtedy kiedy Niemcy weszli już (1939 rok), a w 1940 roku objęli tak zwany Liegenschaft, to znaczy przejęcie majątku do gospodarstw niemieckich. Został wyznaczony inspektor niemiecki, bardzo sympatyczny [Herr Houck]. Ojciec przekazywał jemu wszystkie sprawy, ale w międzyczasie, ponieważ czuł się jakoś zobowiązany w stosunku do właścicieli – no, może zrobił źle, może zrobił dobrze – jakiś przekręt zrobił, w sensie nieprzekazania jakiegoś zboża [i innych plonów] Niemcom, a wysłanie na sprzedaż. Skończyło się to aresztowaniem mojego ojca. Na krótko, na trzy miesiące, na jakieś roboty do Kazimierza Dolnego. Na tym się skończyło, to był 1941 rok, skończyła się działalność w [Łaziskach]. Rodzina, naturalnie, jeszcze [pozostała jakiś czas w Łaziskach]. Z [Łazisk] przenieśliśmy się do Warszawy, już jak ojciec kupił mieszkanie [od ojca Henryka Żwirki w Warszawie, przy ulicy Idzikowskiego 29].
To już był okres okupacji. […] Miałem dość duże rodzeństwo. Siostrę Krystynę z 1916 roku, brata Zbigniewa z 1918 roku, który skończył podchorążówkę w artylerii przeciwlotniczej i walczył w [obronie] Warszawy, gdzieś nad Wisłą miał swoje stanowisko i ostrzeliwał niemieckie samoloty. Jak [obrona] się skończyła, jak była kapitulacja Warszawy, to on po prostu przebrał się u znajomych, mundur zlikwidował i wrócił do nas, do Łazisk, jako cywil. To był Zbigniew. Następny to był Konstanty, urodzony w 1922 roku – uroczy chłopak, który chodził do szkoły. W Warszawie był na ulicy Filtrowej, na stancji mieszkał. Zdawałoby się, że miał papiery jakieś lewe, że pracuje w tartaku i tak dalej. W czasie łapanki, która była – to była pierwsza łapanka po mieszkaniach, bo tak to normalnie Niemcy zgarniali [z ulicy]. Zabrali go we wrześniu [1940], w czasie rozpoczęcia roku szkolnego. Jeszcze rok szkolny się nie zaczął, ale w każdym razie miał się zacząć. Zabrali go do Oświęcimia. [Otrzymaliśmy] gryps, który brat z pociągu wyrzucił, żeby donieść: „Jadę do Oświęcimia…”. I tak dalej. Potem [zaczęła się] cała historia listów, interwencji mojego ojca, że pracował i niemieckie papiery miał, różne [interwencje] – nic to nie pomogło. [Z obozu przysyłał listy]. Na końcu mojego albumu [o Kostku] jest zawiadomienie telegraficzne, że „syn wczoraj zmarł” [12 grudnia 1940 roku. Miał osiemnaście lat]. Wiemy, jak się w Oświęcimiu zmarło. Chciałbym zwrócić uwagę na jeszcze jedno, że następnym, po Konstantym, był Witold. W ogóle w naszej rodzinie były pary: Paweł z Maćkiem (jeden w 1930 roku urodzony, drugi w 1932), Kostek w 1922, Witold w 1924. To były pary. Razem chodziliśmy do szkoły, klasę wyżej [lub niżej]. Śmierć mojego brata, uroczego chłopaka Konstantego w 1940 roku, w Witoldzie, który miał wtedy (w 1940 roku) zaledwie szesnaście lat… [Powstało uczucie] nienawiści do Niemców [za stratę najbliższego brata]. Pierwsza jego działalność, od razu jak w końcu przyjechaliśmy do Warszawy, to była, jak zorganizować tutaj jakiś opór, gdzieś się włączyć, zacząć walczyć z okupantem.
To był 1941–1942 rok, jak żeśmy się tutaj [urządzili w Warszawie]. Mój brat do konspiracji przystąpił w 1942 roku bodajże, bo nigdzie nie ma, naturalnie, żadnych dokumentów. Wiem, że w 1943 roku skończył Podchorążówkę [AK]. Jak zaczęła się wojna, Zbigniew na froncie, Krystyna [z mężem uciekała do] Kowla – potem okupacja. Ojciec pracował w Kazimierzu, to już mówiłem. Brat [Witold] zaprzysiężony 1942 rok. Podchorążówkę skończył jako plutonowy podchorąży w marcu 1944 roku. Ojciec zajmował się różnymi sprawami: konia kupił, furmankę, robił przeprowadzki, węgiel rozwoził.
Mama się zajmowała gospodarstwem cały czas. Siostra moja miała już jedno dziecko w 1940 roku, drugie w 1942 roku, tak że przyjeżdżała [z Pinczowa], bo jej mąż był nadleśniczym. Przyjeżdżała tutaj, tutaj rodziła i tutaj się jakoś te pierwsze dni zajmowała.
Chodziłem do szkoły, do Giżyckiego. To jest na Wierzbnie, vis-à-vis Narutowicza. Była tam pętla tramwajowa, a w głębi budynek. W tej chwili tam jest osiedle. To jest na skraju Królikarni. Mur Królikarni i zaraz potem była szkoła powszechna. Z racji działalności mojego brata Witolda, „Wojtasa” – pseudonim „Wojtas” – byłem ciągle w jego… Byliśmy my, razem z Pawłem, ciągle w jego dyspozycji. „Słuchajcie, macie tutaj taką karteczkę pod but, wejdziecie na Miodową, zastukacie tyle razy, oddacie. Koniec”. Potem, kiedyś, żeśmy z Langiewicza dźwigali telefony wojskowe, opakowane odpowiednio w jakiś kolorowy papier i dźwigaliśmy na Idzikowskiego. W naszym domu, na przykład, był skład broni. Przyjeżdża samochód, olbrzymia skrzynka, tak jak się teraz ładuje szkło, czyli wąska z trocinami. To żeśmy ładowali bardzo daleko na piętro, aż na strych. Tam było to [otwierane] i układana [była broń „Błyskawica”]. A w ogóle nasz dom był nasycony, że tak powiem, pełny konspiracją. Powiem, na przykład, taką historię: były zebrania podchorążówki. Przychodziło, co chwila ktoś wchodził, potem jeszcze jeden był w obstawie przed domem. Myśmy byli dalej, mieliśmy [umówione] znaki, czy jedzie jakiś samochód normalny (bagażowy), czy jedzie jakiś wojskowy. Na wszystko dawaliśmy znaki. Taka pomocnicza obstawa. Poza tym mój brat, nie wiem skąd, jakimś sposobem przynosił całe rulony „Biuletynu Informacyjnego”. Takie jak gdyby prosto z drukarni, nierozłożone. Myśmy to wszystko [składali[ i potem [roznosili na] adresy, pukanie, wsuwanie [pod drzwi]. Ale na adresy już sprawdzone, tam gdzie były kontakty i wiadomo, że [adres bezpieczny]. Naturalnie [wcześniej] żeśmy obserwowali, wiedzieliśmy, co to znaczy tak zwana zasadzka domowa, [czyli „kocioł”], że otwierał cywil, a w środku byli Niemcy. W związku z tym musieliśmy to bardzo ostrożnie robić.
Tak, tak. Cały czas.
To było mieszkanie, takie dwie połówki, dwa bliźniaki. Z tym że myśmy mieli piętro, na dole mieszkała pani Turbiakowa (żona pilota). Bo to w ogóle było osiedle pilotów. Z drugiej strony, następny numer, też dwa mieszkania, góra i dół. W naszym domu, w czasie naszej nieobecności, bo nie pamiętam, kiedy to robiono, jak myśmy byli [poza Warszawą], bo ojciec w międzyczasie dostał pracę w majątku Wielka Wola, koło Rawy Mazowieckiej. W tym czasie dwie rzeczy zaistniały w naszym domu. Pierwsza, to było zamurowanie ściany strychu. Ale tak zamurowanie, że był wycięty otwór „drzwiowy” i w ten otwór „drzwiowy” wchodził (idealnie) drugi mur [ruchomy]. Tak że jak to było zamknięte, to w ogóle nie było widać, że jest jakieś [wejście]. To wszystko było delikatnie zrobione przez jakichś artystów, że tak powiem, murarzy. I tam były wszystkie składy. Było tam radio, były wszystkie składy czegokolwiek, żeby się nikt nie natknął na to w czasie rewizji. Wracając do kolportażu, myśmy na przykład czytali jeszcze „Kamienie na szaniec”. Naturalnie nie Aleksander Kamiński, tylko to był Miron Górecki zdaje się. Jeszcze z pseudonimami „Rudy”, nie „Rudy”, i tak dalej. To była dla nas sensacja [o konspiracji i walce]. Czytaliśmy również „Dywizjon 303”. W „Dywizjonie 303” jest cały rozdział [„Ból”] o moim bracie stryjecznym, poruczniku Kazimierzu Daszewskim, pilocie, który walczył w obronie Wielkiej Brytanii, na myśliwcu. Jego przygody, jego cała postać i też ukryte nazwisko, tylko „Długi Joe” – było tak. To wszystko dostawaliśmy właśnie poprzez mojego brata [Witolda] i gdzieś mieliśmy przynieść te paczki. Okazało się, że przynieśliśmy paczkę z [telefonami wojskowymi]. Wszystko inne ładowaliśmy w tornistry, żeby nie rzucało się w oczy, że szczeniacy noszą ciężkie paczki.
W naszej rodzinie to było zamknięte. Naturalnie, że w naszej rodzinie. Był taki moment bardzo groźny, ale to już chyba w maju 1944 roku – przeskakuję – kiedy mój brat odbiera telefon i mówi: „Potrzebny jest do brydża czwarty”. Położył słuchawkę i ojcu powiedział: „Prawdopodobnie będzie gestapo dzisiaj u nas”. Całe więc przygotowanie do tego, całe zdenerwowanie. Bo gestapo przyjeżdżało, potrafiło przyjechać o drugiej, o trzeciej w nocy – wtedy kiedy, zdawałoby się, wszyscy spali. Okazuje się, że jeden z jego [podwładnych] (miał dział czy drużynę) został wezwany na Szucha. Nie wiadomo dlaczego. Ale nie wiadomo, o co będą pytali. W związku z tym, ponieważ on znał nasz adres, wiedział kto jest co i tak dalej, no to nigdy nie wiadomo, [mógł zdradzić nasz adres]. Myśmy tak: mój brat Zbyszek poszedł na górę na zamknięty strych, Paweł poszedł na górę, ojciec poszedł na górę, a został tylko Witold, czyli mój brat, zostałem ja i została mama. Ojciec namawiał [Witolda]: „Słuchaj, to ty idź na górę”. Ale on mówi tak: „Jeśli mnie nie zastaną, no to będą tak szukać, że wszystkich znajdą”. Z tym [chowaniem] jeszcze miałem przygodę jako smarkacz. To był 1944 rok – zamykałem moją rodzinę w murze, który przystawał [ściśle do ścian muru]. Wziąłem rękami i pociągnąłem, a brat od środka pociągnął – tam był drut [uchwyt] czy coś takiego. Moja ręką weszła [w szczelinę muru]. Nie miałem już paznokci, całe opuszki były [zerwane], cała ręka była krwista, że tak powiem – [wielka rana]. Takie więc były [krwawe] przygody. Okazuje się, że na drugi dzień młody człowiek wyszedł z gestapo. Chodziło [Niemcom] o jakieś konie. Bo on mieszkał w Gołąbkach, miał jakąś zwierzynę czy coś, nie wiem. Nieważne.
Moja wędrówka do szkoły była bardzo bliska, bo Idzikowskiego, przez Zawrat, zaraz potem Królikarnia – obchodziłem Królikarnię i wchodziłem do szkoły. Tak że miałem tam jeden przystanek właściwie piechotą i razem z bratem [Pawłem] żeśmy chodzili.
Byłem świadkiem zupełnie przypadkowym. Byłem świadkiem rozstrzeliwania ludzi przy Rakowieckiej, na ścianie, że tak powiem, zajezdni tramwajowej. Tam, gdzie w tej chwili stoi gmach wielki PKO i kino, i jakieś tam [budynki], to tam była zajezdnia tramwajowa. Niemcy przywieźli tam dużą grupę i rozstrzeliwali, i jeszcze naganiali ludzi, żeby obserwowali. Po prostu znalazłem się tam zupełnie przypadkowo. Nie uczestniczyłem w żadnej akcji, w sensie takiej, że wokół mnie strzelano czy, powiedzmy, atakowano jakoś.
Czuło się. Dokończę jeszcze. Była, na przykład, taka historia z naszej działalności. Mój brat [Witold], razem ze swoim kolegą [Zbigniewem Zakrzewskim], który świetnie znał niemiecki, po prostu sfingowali zabranie jakiegoś samochodu z warsztatu, który był bardzo dobry – chevrolet półciężarowy. Coś tam, nie wiem, powiedzieli, że to jest ważne dla czegoś, kogoś – pokazywali jakimiś legitymacjami. Samochód ten zawędrował do naszego garażu, który był przy ulicy Puławskiej, jest taki duży budynek między Królikarnią a Idzikowskiego, i tam na tyłach były szopy. Myśmy tam pracowali [z bratem Witoldem] bardzo długo, żeby samochód wyglądał inaczej, niż został zabrany. Były domalowanki, zmiany błotników, zderzaków, jakichś takich kombinacji. Mój brat ciągle jeździł tym samochodem, nie mając prawa jazdy. W międzyczasie kapitan „Wicher” (Juchnicki) zorganizował wywóz broni i wziął mojego brata [Witolda] za kierowcę i ten samochód. To było z alei Niepodległości. Z alei Niepodległości zabrali broń i dużo amunicji, około pięciu tysięcy sztuk, i jechali. Mój brat, siedział [i prowadził, obok] kolega z pistoletem na kolanach, z tyłu była broń i też dwóch chyba czy trzech i jechali Puławską – wzdłuż Wyścigów, w kierunku Piaseczna. W pewnym momencie mijali jakąś kolumnę samochodów niemieckich – gdzieś jakiś oddział przejeżdżał. Mój brat najpierw trąbił, bo oni jechali środkiem, żeby się usunęli. W końcu znalazł miejsce, żeby wyprzedzić, zaczepił o jakiś samochód [niemiecki], ale dodał gazu i [uciekał]. Ale dogonili go motocykliści, którzy konwojowali [transport]. Zatrzymali, coś powiedzieli, a mój brat gazu dał, odjechał. Ci z tyłu pociągnęli. Była walka, bo pociągnęli seriami ten motocykl, który był najbliżej. [Ale się udało]. Dotarli do lasów kabackich. Tam złożyli broń, złożyli cały ładunek i wracali. To było mniej więcej w maju, może w kwietniu przed Powstaniem. Potem wracali przez Wilanów, mieli bardzo dużo [kłopotu], bo opony nie mieli zapasowej i tak dalej, [ale jakoś wrócił]. To było dla nas jeszcze wtedy [nieznane], jeszcze nie wszystko żeśmy się dowiadywali, bo atmosfera w domu była taka, żeby jak najmniej wiedzieć, żeby potem nie mieć skrupułów i nie mieć problemów. Bo to nigdy nie wiadomo. Dzieci brali też na przesłuchania [i katorgę]. Jakoś się to szczęśliwie skończyło i jeszcze brat dostał [za to] pochwałę, bo nie miał prawa jazdy. Samochód w ogóle nie miał żadnych dokumentów. Podobno nasz numer telefonu był wymalowany jako numer rejestracyjny samochodu.
Zaczęło się od tego, że chyba 27 lipca mój brat poszedł na tak zwane zgrupowanie. To było [pożegnanie], szykował się do tego. „Wszystko dobrze będzie” – [powiedział na pożegnanie. Pojechał wyżej wspomnianym samochodem].
Na Mokotowie, na Idzikowskiego. Potem się dowiedziałem, że on był na [ulicy Kaliskiej], tu mieli swoje zgrupowanie. Takie oczekiwanie na sygnał i to był 27 [lipca], już była atmosfera: Rosjanie wkroczą, nie wkroczą, tak blisko; że rozkaz „Bora” miał lada chwila zapaść. Jeszcze potem zdążył przyjechać [na chwilę], ale [27 sierpnia] pojechał samochodem. Przyjechał już nie samochodem, coś wziął z domu (chyba 31 czy 30 lipca), jakoś tak na chwileczkę, nie nocował, tylko wyszedł. No i na tym się skończyło. To było oczekiwanie. Ale oczekiwanie… Właściwie to nie było… Jeszcze nikt nie precyzował tego, że to będzie Powstanie, tak jak to miało Powstanie być. [Myślano], że będzie jakaś współpraca z nacierającymi wojskami rosyjskimi czy…
Raczej nie. Mama była tylko bardzo zdenerwowana. Może nie okazywała tego, ale była zdenerwowana. Jednocześnie mój brat Zbigniew, który był porucznikiem, gdzieś tam był [na oczekiwaniu]. Nic w ogóle nie wiadomo było, gdzie on był przydzielony do jakiegoś oddziału. Nie na „Baszcie”, tylko gdzie indziej. Tak że jego nie było i Witolda nie było, tylko zostało dwóch najmłodszych i rodzice. Potem samo Powstanie. Zobaczyliśmy na Zawrat, okna nasze wychodziły na Zawrat, jak szło czterech czy pięciu zgarbionych, każdy trzymał po granacie w ręku. A pierwszy trzymał pistolet, jeden jedyny, rewolwer. Rozglądali się, pytali [o Niemców]. Walk tam nie było, na samej naszej ulicy nie było, tak że mogli iść do samej Skarpy Idzikowskiego, która wychodziła na Wilanów, obecnie Stegny i tak dalej. A potem, jak już żeśmy się zorientowali, to poszliśmy z ojcem na budowanie barykady. Barykada była mniej więcej od muru Królikarni aż na drugą stronę wyspy [ulicy Puławskiej]. Tam poznałem porucznika „Szwarca” [Mariana Wichrzyckiego], przemiły człowiek, który był w tak zwanej osłonie. Mieliśmy taką sytuację, że jechał jakiś samochód niemiecki od strony Piaseczna, oni go ostrzelali, on się zatrzymał, zakręcił i odjechał z powrotem. Ale to taki był moment, gdzieśmy się skulili w wysypywaniu płyt chodnikowych i ziemi. Potem, na drugi, trzeci dzień, nie wiem już, nie pamiętam, zgłosiliśmy się na Woronicza. To już było po zajęciu [szkoły], bo najpierw Woronicza jeszcze się broniło, bo była tam jakaś szkoła wojskowa. Ale w każdym razie, jak już Woronicza było kwaterą główną Mokotowa, „Baszty” – były tam kuchnie, były różne jakieś rozkazy, jakieś telefonistki. Myśmy się zgłosili [do służby], żeby dali nam jakieś zajęcie. No to dali nam, może uznali, że bieg… Myśmy mieli po [czternaście i dwanaście lat. Przydzielili [nas do kwatermistrzostwa na ulicy Tynieckiej, vis-à-vis szpitala Sióstr Elżbietanek.
Było. Sam porucznik „Szwarc” miał takiego, pokazywał nam: „To jest mój adiutant”. Rzeczywiście chłopaczek miał może siedemnaście lat, ubrany, z jakimś pasem, przypinany [był], taki bojowy. Bardzo żeśmy mu zazdrościli, że taki jest. Myśmy dostali skierowanie do kwatermistrzostwa, do majora „Sława”. Major „Sław” był głównym kwatermistrzem. To się mieściło w willi, vis-à-vis wjazdu klombu przed szpitalem Elżbietanek. Myśmy tam siedzieli, czekali. Czasami żeśmy wyjeżdżali. Mój brat kiedyś pojechał po jakiś [prowiant] samochodem, też przyjechał [potem jakiś] samochód, że musimy gdzieś pojechać, coś tam załadować. Potem wrócił [Paweł] trochę podniecony, bo samochód przez samolot został rozpoznany i przejechali się serią, ale nie zniszczyli go, nikt nie zginął. W każdym razie było trochę emocji. No i byliśmy tam w rozkazy. To było mniej więcej do 18 sierpnia. Cały czas nie wiedzieliśmy, gdzie jest mój brat Witold. Wiedzieliśmy, że w „Baszcie”, że to na Mokotowie. Wracamy z Tynieckiej po służbie, jak to się mówi, i spotykamy kulejącego [i obandażowanego] wielkiego przyjaciela mojego brata, Jasia Bronikowskiego, pseudonim „Konrad”, który nas poznał i zawiadomił o tym, że mój brat zginął [1 sierpnia]. Zginął w pierwszych walkach, na rogu Narbutta i Kazimierzowskiej. Tak zwane Basy. Była tam szkoła niemiecka (esesmana) i próbowali to zlikwidować [i zdobyć]. Naturalnie to się nie udało, bo nie było takiej broni. Oni tam mieli czołgi, mieli różne [umocnienie]. W każdym razie tam zginął. Został pochowany na alei Różanej 57. Dowiedzieliśmy się tego [od „Konrada”], no i poszliśmy z tą wiadomością do rodziców.
A jednocześnie chcę powiedzieć jeszcze jedną rzecz, że mój brat Zbyszek (najstarszy) wyszedł do Powstania i żadnych wiadomości nie było. Nie mieliśmy w ogóle. Co się okazało? Że ich punkt zborny był na ulicy Langiewicza. A ulica Langiewicza była cała w ogóle bez walk. Cała kolonia [Staszica], właściwie łącznie z politechniką, była w rękach niemieckich. Oni jakiś czas tam siedzieli, mieli jakiś karabinek, jakieś [ubranie]. W końcu zakopali ten karabinek i przebrali się bardzo szmatławo, i wyszli z mieszkańcami. Potem się dantejskie sceny działy na Zieleniaku, bo „ukraińcy” [tam] byli. Oni [to znaczy brat Zbigniew i Zbigniew Zakrzewski] zostali włączeni do jakiejś grupy [przez „ukraińców”] […] i pognani do pociągu, chyba do Włoch. Załadowali ich do pociągu, do wagonu, zamknęli i koniec, odjechali. Dojechali do Łowicza. Aha, to było ich dwóch: mój brat Zbigniew i drugi Zbigniew Zakrzewski, pseudonim „Kazimierz”, który był dużo niższy i, powiedzmy, [kulejący] z niesprawną nogą. Po prostu miał, nie wiem, czy to było po jakimś złamaniu, czy po Heinego-Medina, ale chyba po jakimś złamaniu, miał krótszą nogę. Sytuacja była taka, że mój brat z nim jest, jedzie. Mój brat się rozgląda, jak by uciec czy coś. Szczęście w nieszczęściu, w Łowiczu otwierają pielęgniarki z RGO, ze służby medycznej stacyjnej, i mówią: „Panowie, jedziecie do Oświęcimia”. Nikt nie wiedział o tym. „Kto tutaj mdleje, kto tutaj jest chory?” – i tak dalej. Zbyszek Zakrzewski po prostu został wyniesiony na noszach. Mój brat został w ten sposób oswobodzony, w zakresie ewentualnej realizacji jakiejś ucieczki, no bo nie mógł sam uciekać, a zostawić przyjaciela. Za Łowiczem znalazł okienko niezakratowane. Widocznie Niemcy nie byli jeszcze przygotowani do tego. Wsadził tam nogę, zaczął walić piętą (to była noc), czy się nie odezwie ktoś na breku, bo mogą być jakieś obserwacyjne punkty. Nic. On więc się prześliznął, ponieważ był szczupły, odbił się od wagonu w czasie pełnej jazdy [upadł szczęśliwie]. Nieruchomo przeczekał, dopóki pociąg nie odjechał i przeleżał. Potem miał taką sytuację, jak opowiadał, mówi: „Jak przejechał pociąg, patrzę, światła się palą tu, tu światła się palą. Jakieś wsie. Pójdę, zobaczę tam, gdzie jestem. Jak daleko”. Coś go tknęło, został do rana. Rano jakaś kobiecina z mlekiem szła i on się pyta, i słyszy: „Panoczku – mówi – tutaj jest pełno wojska. We wsi tutaj stoją, tylko czekają…”. Mój brat znowu zmieszał się z idącymi czy w jakąś furę wsiadł i pojechał do Łowicza. Zakrzewski, o którym mówiłem, jego ojciec był dyrektorem cukrowni w [Łowiczu]. Tam więc się spotkali. No i on był na wolności w ten sposób. Myśmy cały czas o tym nie wiedzieli i teraz nawiązuję do tego, [co czuli moi rodzice].
Moi rodzice mieli pięciu synów. [Wiedzą, że] dwóch na pewno [zginęło], trzeci nie wiadomo. Zostaje dwóch najmłodszych: dwanaście–czternaście lat, czyli Paweł i Maciek – też w Powstaniu. Mój ojciec mówi: „Dosyć tej waszej służby”. Zabrał nas. Myśmy poszli, przeprosili, [zgłosili], że już nie [będzie służby], bo taka sytuacja była i zaczęło się po prostu siedzenie w domu, czekanie, obserwowanie bombardowania i tak dalej. Całą okolicę bombardowali Niemcy. Byłem świadkiem, jak mój kolega od zabaw – właśnie na Zawrat spadły pociski „krowy” – był zalany (dosłownie) napalmem [właściwie materiałem zapalającym z „krowy”]. Widziałem to sam przez okno, jak on biegł i krzyczał przez Zawrat. Złapali go, wcisnęli, zagasili, ale zmarł potem, bo na Idzikowskiego był punkt sanitarny RGO. Tak to trwało do 26 września. Dwudziestego szóstego września strzały od strony Piaseczna, to tak mniej więcej jakby od strony skoczni [przy] Ikara – bo Idzikowskiego była równoległa z Ikara, a Ikara była tą ostatnią. Były już tam kartofliska, tam już nie było żadnych domów, nic, od strony Południowej. Przy Ikara były domy z boku (dwie wille), też takie [jak nasza]. Chodzimy [tam]. Myśmy byli przygotowani na wyjście, więc każdy miał plecak, adresy wszystkie, że jak byśmy się zgubili, to gdzie pisać, gdzie się kontaktować i tak dalej. I żeby się odnaleźć.
Ojciec. No i wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy. Naturalnie to, co można było udźwignąć, bo nie można było z wielkimi pakunkami wychodzić. Tak żeśmy wychodzili rządkiem: my, matka. Ojciec się zatrzymał z jakimś oficerem niemieckim. Przerwa była w strzelaninie. On tak do ojca, a ojciec znał dobrze niemiecki, pokazywał na willę, mówi: „Tam był – czy jest – wasz strzelec wyborowy”. Ojciec mówi: „Nie”. – „On mi tutaj już pięćdziesięciu trzech ludzi…”. Rzeczywiście, tynk na ścianie tego domu, to był dosłownie… były kawałki centymetrowe nieobite przez strzelaninę. Ojciec to przyjął jako wiadomość, poszliśmy dalej. Potem zawędrowaliśmy… I szliśmy… O, i tutaj ciekawe. Szliśmy do Włoch. Przed Wyścigami w prawo do Włoch. Tu Niemiec, starsi wojskowi byli – szli, pilnowali nas. Jak żeśmy szli przez jakąś miejscowość, to zaczęły się ucieczki. Ktoś zagadał tego i w ogródku gdzieś przesiedział pod jakimś drzewkiem, [płotem, by] dojść do domu. Moja mama szła z paniami, coś sobie rozmawiała, a my razem z ojcem. Ojciec w pewnym momencie wziął nas za ręce i mówi: „Chodźcie”. Weszliśmy do gospodarstwa, a tam ubikacja drewniana. Schowaliśmy się do tego [przybytku], zamknęliśmy na haczyk, no i siedzimy, czekamy, patrzymy tylko przez szparki. Co się okazało? Za chwilę szczekanie psa, walenie: „Otwieraj!”. Stoi młody esesman z pistoletem: „Co wy tu robicie?”. – „Dzieci przyszły się załatwić”. – „Już ja wiem, wracajcie z powrotem. Jak będziecie jeszcze raz próbowali, to będę strzelał!”. Co się okazało? Że mój ojciec wyskoczył w [złym] momencie. Po drugiej stronie [ulicy] była, nie wiem, jakaś szkoła czy coś – piętrowy budynek. W tych oknach żołnierze siedzieli i [obserwowali pochód], patrzyli, i widzieli, kto [ucieka]. Ten przyszedł i nas wygonił. Ale mama zobaczyła [wcześniej], że nas nie ma. Poszła sto kroków dalej, czyli sto metrów, i wpadła do [domu] jakiejś starszej pani z ogródkiem. I została tam. Tak już jej nikt nie wygonił. Tak że byliśmy sami – ojciec (ojciec miał pięćdziesiąt lat) i dwóch takich [młokosów].
Wchodzimy do Pruszkowa. Piąty barak. To było zebranie wszystkich z pociągu. Rano wszyscy – wychodzić do bramy. Wychodzimy. Stoi taki z witką: [wskazuje] tu na prawo, tu na lewo. Czyli na prawo to do roboty do Niemiec, a na lewo, to niech się ktoś inny zajmie – jakieś staruszki [niezdolne do pracy]. Nas do Niemiec, do roboty. Ojciec znowu po niemiecku do niego mówi: „Czy z dziećmi też do Niemiec?”. – „U nas wszyscy pracują”. I z powrotem. Co się dalej dzieje? Dalej się dzieje to, że my siedzimy sobie na macie [w baraku-hali], znaleźliśmy kawał [miejsca], siedzimy sobie, pakunki swoje mamy. W pewnym momencie podchodzi do nas pielęgniarka z kosteczką masła. Mówi: „Może państwo masło potrzebujecie?”. [I mówi]: „Co pan tu robi z dziećmi? Przecież tutaj wszyscy są zdrowi i dorośli ludzie, którzy jadą na roboty do Niemiec”. Ojciec mówi: „Niestety, interweniowałem w tej sprawie”. Pielęgniarka ta, okazuje się, była szefową wszystkich pielęgniarek. Ojciec poszedł za nią do lokalu pielęgniarek, a ta wykrzyczała je strasznie, że one w ogóle nie panują nad sytuacją, nie wiedzą, kogo mają w baraku i tak dalej. Na tym się skończyło, że ona powiedziała: „Jutro do państwa tutaj przyjdę”. My czekamy, czekamy.
To nie było rozpaczanie, to było tylko zastanawianie się, co dalej. To było myślenie, jak my z tego wszystkiego wyjdziemy? Tu roboty, tu ojciec mówi, jak my tu zrobimy… To były takie niepokoje. Bo wiedzieliśmy, że mama jest gdzieś, że się gdzieś zatrzymała. Potem panie powiedziały: „A to pana żona weszła do ogródka”. To już wiedzieliśmy, że jak wyjdziemy, to się spotkamy w określonym miejscu, umówionym. Niemcy to wszystko organizowali bardzo szybko. Na drugi dzień rano zbiórka i wszyscy [na trasę do pociągu]. Znowu ojciec interweniuje do innego oficera, on mówi [to samo co wczoraj]. Idziemy szeroką aleją, chyba osiemnaście osób [wszerz], i idziemy na samym końcu. To było tak, że baraki były i myśmy szli ze swojego baraku, wzdłuż innych baraków. Z tych baraków wszystkich ludzie wyszli, [wyglądali znajomych]. Wychodzili, tyle ile strażnik pozwolił przed barakiem. Rozpoznawali. Myśmy mieli takie szczęście, że wyszła pielęgniarka (stała przed barkiem) i zobaczyła nas, mówi: „Co pan tu robi?”. – „No jak to, co? Nie było pani”. – „Niech pan wychodzi”. I do Niemca coś tam… Myśmy trafili do baraku numer chyba 2B, gdzie byli chorzy. Przy nas siedzieli jacyś sparaliżowani, kobiety rodziły na matach, wśród tysiąca ludzi. To był po prostu nie tyle szpital, co zebranie różnych niepełnosprawnych. Zaczęło się organizowanie ucieczki stamtąd. Co się okazało, myśmy się dopiero dowiedzieli po wojnie, że to była pani Dreszer, znana osoba, [człowiek AK], która w ramach pielęgniarek robiła bardzo dużo. Miała kontakty z Niemcami i ciągle kogoś wyławiała i pomagała [w zwolnieniu]. Akurat tak się złożyło, że mój ojciec, pracując w Wielkiej Woli, to co mówiłem, miał – nie wiem dlaczego, kenkartę z Rawy Mazowieckiej. Tą kenkartę [pokazał]. Powiedział, że przyjechał do Warszawy na dwa dni z dziećmi, odwiedzić, i Powstanie go zastało. On nie ma nic wspólnego z Powstaniem, ani nie mieszka w Warszawie. On przyjechał, wysiadł z pociągu i… [Powstanie]. To jakoś zmiękczyło [ich], bo oni byli bardzo ostrzy dla warszawiaków. Potem tak się złożyło, że mój brat starszy wyszedł wcześniej, bo było zatwierdzone zwolnienie jakiegoś Lewandowskiego. Przez megafony wołali go, żeby się zgłosił. Nikt się nie zgłosił. W końcu poszedł, zameldował się, że „Jestem Lewandowski”, bez żadnych papierów – wyszedł sam. A po dwóch dniach myśmy wyszli z moim ojcem. Na tym się skończyła gehenna.
Były, ale bardzo niewielkie. Tylko widzieliśmy bombardujące samoloty i strzały, i wszystkie różne naloty, zrzuty – to wszystko czuliśmy. Ale jak tam było faktycznie? Ani o Starówce, ani… Nie było żadnych meldunków. Nie było tak. W każdym razie do nas nie docierały.
Nie, bo Niemcy to organizowali w ten sposób, że wszyscy ci, którzy wcześniej [weszli, już wyszli z Pruszkowa]. Bo Starówka padła dużo wcześniej. Cały szereg, Wola i tak dalej, to wszystko było już „rozgospodarowane”, przeznaczone tym „prawo”, „lewo”. Tak że myśmy tam nie bardzo mieli [rozeznanie]. Pewnie, że ojciec rozmawiał z różnymi ludźmi, dowiadywał się, ale nie pamiętam, żebyśmy mieli szczegółowe informacje, jak było na Powiślu, jak było na Starym Mieście, na Śródmieściu i tak dalej.
Miałem świadomość samego Mokotowa. Ale Mokotów nie był tak masowo niszczony jak Śródmieście i Stare Miasto, prawda. Ale atmosfera bomb i artylerii… Nasz dom, na przykład, był zniszczony, bo myśmy jedli obiad w piwnicy, a w tym czasie uderzył pocisk i cały nasz dom [zniszczył]. Został jeden pokój – wyrwa. Od balkonu jeden pokój, drugi pokój, trzeci pokój – to było jedno wielkie rumowisko mebli, zegarów, szaf i cegieł.
Już nie pamiętam. Myśmy wtedy jedli jakieś makarony, coś tam mama robiła. Mieliśmy kartofle, zapasy w piwnicy. Trudno mi powiedzieć, jak to kombinowała. Ale to były skromne dość obiady, posiłki.
Po wyjściu z Pruszkowa żeśmy trafili do znajomych. Wchodzimy, siedzą – akurat obiad. Siedzi ich gromada i wśród nich nasza matka i mój brat Paweł. Dopiero żeśmy wystąpili w komplecie.
Wielka radość, że jesteśmy w komplecie i że co dalej. Co dalej, to jeszcze nie mogliśmy mówić, bo wojna trwała. Jeszcze nie było komunikacji, nie było jakichś możliwości ruszania się. Natomiast myśmy mieli [dobra]. Mój dziadek Antoni kupił kiedyś Laski, olbrzymie tereny w Laskach, to podzielił na parcele, no i ojciec dostał część. Mój dziadek był dla zakładu niewidomych pierwszym darczyńcą, gdzie dał tam pięć mórg ziemi i od tego czasu, od 1923 roku, stoi tam zakład. Tak że mieliśmy tam kontakty, tam ojciec pojechał, tam jest zresztą grób rodziny w Laskach. Potem myśmy się [rozłączyli]. Moja mama, ponieważ wiedziała, że córka będzie rodzić następne dziecko w styczniu, pojechała do niej do Pilicy. Pojechała jakimiś, nie wiem… Nawet nie opowiadała, z jakimi kłopotami. A myśmy zostali z ojcem. Ojciec pomagał naszemu kuzynowi, właścicielowi majątku Rokotów, koło Sochaczewa.
Nie. Myśmy się spotkali w Grodzisku. Myśmy się spotkali w Grodzisku, ale potem żeśmy pojechali do Rokotowa, jak mama pojechała do Pilic. Tam żeśmy się po prostu bawili. Tam był cały dom wysiedleńców z różnych stron, znajomych, rodziny i tak dalej. Mieliśmy przygodę tragicznie skończoną, bo 2 lutego ojciec wrócił akurat [z podróży konnej]. To było tak, że właściciel [przed parcelacją] ładował na wielkie sanki, bo to zima była, meble, srebra, porcelanę i tak dalej. Ponieważ nie chciał angażować w to fornali, żeby wiedzieli gdzie, no to prosił mojego ojca. Ojciec, jako furman, dwójką koni jeździł tam, tam rozładowywali i wracał sankami. Wrócił właśnie 2 lutego czy 1 lutego i 2 lutego jesteśmy przy stole. Siedzimy, wszyscy jedzą przy stole, pukanie do drzwi i wchodzi komisarz parcelacyjny tego majątku. Z opaską, karabinem, z obstawą. Zaczynają się pertraktacje, kiedy się właściciele opróżnią, co tu zostawią i tak dalej. Mój ojciec brał trochę udział, pomagał, ale potem się jakoś źle poczuł. Całą noc się przemęczył i rano zmarł. Nie wiadomo, czy to był wrzód żołądka, który pękł, czy to był rak, który się jakoś [odezwał], bo zawsze był świetnie zbudowany, mocny człowiek, który w 1889 roku się urodził. Jedenaście lat plus czterdzieści pięć, to pięćdziesiąt sześć lat miał, jak zmarł. Wtedy zaczęła się nasza gehenna. Zostaliśmy, no i trzeba jechać do Pilic, [do mamy]. Do Pilic myśmy znowu jechali z wyposażeniem, jedzeniem i tak dalej. Z Sochaczewa do Łowicza jechaliśmy pięć godzin. To jest trzydzieści parę kilometrów. Szerokimi torami już wtedy. Rosjanie zrobili szerokie tory, rosyjska lokomotywa, dla której trzeba było rąbać drzewo do pieca. Zatrzymywał się w lesie, rąbał drzewo, nosił, ładował, zapalał, jechał.
Dwóch, Paweł i ja. Już wiedzieliśmy, że Zbyszek żyje, bo Zbyszek właśnie w Grodzisku dał znać, że jest. Nie widzieliśmy się wtedy jeszcze ze Zbyszkiem. W ten sposób, po pięciu dniach podróży na jakichś cysternach, na jakichś przedziwnych środkach lokomocji, w końcu piechotą żeśmy dotarli [do Pilicy]. Wtedy zaczęło się [myślenie, co dalej]. A mój ojciec jeszcze w czasie okupacji należał do stowarzyszenia rolników, dawnych ziemian. Było takie ministerstwo, Departament Rolnictwa przy Rządzie Krajowym, żeby zagospodarować ziemie zachodnie. Już wtedy się mówiło, że ziemie zachodnie przybędą do Polski. [Ojciec miał przydział na zagospodarowanie Ziem Zachodnich z Departamentu Rolnictwa].
Jeszcze końcówka odnośnie śmierci mojego ojca, po podróży. Mówiłem o departamencie rolniczym. Ojciec [jeszcze na Idzikowskiego] miał cały szereg niemieckich różnych wydawnictw pod tytułem „Śląsk”. Czytał na temat gleby, na temat przemysłu, na temat rejonów różnych [upraw]. W rezultacie tego studiowania miał przydział do Reichenbach – tak się nazywał. Potem się nazywał Rychbach, po polsku już. A teraz się nazywa Dzierżoniów. Moja mama, już po śmierci ojca, mówi: „Pojadę w takim razie, tam gdzie ojciec miał jechać”. Pojechaliśmy do Rychbachu. To było potworne, bo mama jechała z Krakowa, ja w międzyczasie pojechałem z Pilicy do Torunia. Spotkałem się ze starszym bratem, który tam pracował, Zbyszkiem. I już był Paweł. Potem [odbyłem] długą podróżą z przesiadkami. Jeszcze się Wrocław bronił, jeszcze Wrocław był nieprzejezdny, tak że jechałem przez Poznań, przez Katowice, naokoło do Dzierżoniowa. Tam chyba 4 czy 5 maja przyjechałem sam, bo brat mój Paweł wyjechał [z Torunia] wcześniej, ja jeszcze zostałem. Potem dojechałem, no i byliśmy znowu dwóch braci i mama. Mama pracowała w Urzędzie Ziemskim w Dzierżoniowie, gdzie szefem był pan Marcin Jaruzelski – przemiły człowiek, wielkiej kultury. Kuzyn [Wojciecha], ale się nie przyznawał do tego. Potem znalazła jakieś poniemieckie gospodarstwo ogrodnicze i wzięła to, jak Niemców wysiedlali. Do 1958 roku, aż do śmierci, tam mieszkała. Tam sadziła, sprzedawała. Pojechałem na studia do Szczecina, brat pojechał do wojska. Potem ze studiów, ze Szczecina, przyjechałem do Warszawy i tak dalej, i tak dalej. Już dorosłe życie to nieciekawe.
Jeszcze nie, bo przyjechałem w 1955 roku do Warszawy, już na stałe. A jednocześnie powiem, że mieliśmy mieszkanie piękne na Idzikowskiego. Własne. Mieszkanie zostało kupione od ojca Wigury, znanego nam. Wigura mieszkał tutaj. Sprzedał mieszkanie po swoim synu, bo sam mieszkał na Koszykowej i sprzedał mojemu ojcu. Zresztą tam było bardzo dużo. Na przykład mojego brata (bo był starszy, w innej klasie) kolegą był Żwirko Henio, synek [ojca], którego witał po zwycięskim locie […]. Nie mieliśmy żadnego z nim kontaktu, ale w każdym razie był [wśród uczniów Giżyckiego] taki. Jak się otworzyła Warszawa, czyli po 17 stycznia, to [obcy] ludzie wchodzili po prostu do każdych [wolnych] mieszkań i zajmowali, [zasiedlali] i dorabiali klucze, zasuwy i mieszkali. Tak się stało [z naszym]. Myśmy nie przyjechali od razu, bo mama właśnie wybrała Dzierżoniów, no i tak się rozeszło. Wprowadził się człowiek, dostał nakaz kwaterunkowy. Wprowadziły się tam zresztą cztery rodziny – trzy rodziny gdzieś odjechały, a on zajął wszystkie pięć pokoi tego domu. Jak myśmy powiedzieli [do niego]: „Panie, no to wyprowadź się”. – „Ale ja mam nakaz”. Mieszkanie straciliśmy całkowicie. W końcu, w rezultacie, dał nam jakąś [skromną] rekompensatę, ale jaką rekompensatę, nie wiem. Czterdzieści tysięcy złotych i jakieś działki leśne, gdzieś za Piasecznem, w ogóle nieatrakcyjne – tak jakbyśmy mieli tam pietruszkę sadzić. Działki te w końcu teraz dopiero, w tak zwanej wolnej Polsce [objeliśmy]. Bo ziemię [w PRL] mógł mieć ktoś, kto był rolnikiem. Skończyłem studia ekonomiczne, miałem 0,2 hektara ziemi, to powiedzieli: „Panie, jakie pan ma prawo? A dostawy, a zobowiązania? Ekonomiści tu, a tu rolnicy”. Byli tacy, którzy robili trzymiesięczne kursy rolnicze i kupowali ziemie i na tym dobrze wychodzili, ale jakoś myśmy to przegapili.
[W czasie służby] siedziałem na jakimś krawężniku, na ławeczce na ulicy Tynieckiej, vis-à-vis skweru, który jest przed szpitalem Elżbietanek. To był pierwszy cmentarz [powstańczy]. Obserwowałem. Biegło czterech sanitariuszy z noszami, wchodzili [do szpitala], potem wynosili [zwłoki]. Doły, doły, doły, ksiądz, doły, doły, doły, [groby] – to było straszne. W pierwszym okresie, w pierwszych dwóch, trzech dniach, to były [pogrzeby] z nabożeństwem, a potem to już była maszynka – [co chwila i bez ceremonii].
Tak, tak. Ta krew, te wszystkie… Bo nikt nie przygotowywał, domywał, ubierał zwłoki. Tak jak było, tak [chowano]. Potem, jeszcze w czasie Powstania, odwiedziliśmy grób mojego brata. Tam żeśmy spotkali pana sędziego, właściciela posesji, który nam oddał zegarek mojego brata, zdjęty z jego ręki, bo tam robili mu jeszcze jakąś operację, zabiegi na stole. On dał nam to jako dowód, że to jest [on]. Niestety, ten zegarek potem mój brat Paweł w Dzierżoniowie [używał]. Jechał do Wrocławia, a ponieważ komunikacji [nie było], to zatrzymał samochód i do Wrocławia. Okazało się, że to był rosyjski [wojskowy] samochód, który dwa kilometry pojechał, a potem [krzyknęli]: Dawaj cziasy! – no i zabrali mu ten zegarek, a [jego] zostawili.
Jeszcze wspomnę na temat mojego brata Kostka. Po śmierci [Kostka] Niemcy [z obozu w Oświęcimiu] zapytali się rodziny, czy chcemy prochy. Wiedzieliśmy, że te prochy to są ładowane z [krematorium]. Czy chcemy rzeczy? Tak, chcemy rzeczy. Dostaliśmy paczkę [w 1941 roku], już w Warszawie, gdzie było wszystko: spodnie, skarpetki, bielizna, notes, portmonetka z pieniędzmi, notesik, pióro, chustka do nosa, grzebień – wszystko, co miał przy sobie. Marynarkę naturalnie, spodnie i tak dalej. To wszystko zapakowane i to wszystko moja mama przetrzymywała w Warszawie jak relikwie. Potem, jak żeśmy opuścili, to zostało to wszystko. Część rzeczy zostało zachowane, te listy jakoś zgromadzone i tak dalej. [Jest album listów i dokumentów].
Ale powiem jeszcze jedną rzecz, co myśmy zrobili… Ponieważ mieszkaliśmy tuż przy kartofliskach Ikara, to moja mama wymyśliła, że ona musi pójść po jakieś rzeczy zimowe do naszego domu. Była osobą bardzo energiczną i bardzo dzielną, bo sześcioro dzieci wychować, to już [coś]. Poszła jakimiś kartofliskami, koszyk miała. Wchodzi do domu, a tam jakaś kobieta z szafy wyciąga [rzeczy], układa. [Mama] mówi: „Co pani tu robi?”. – „A pani co robi?” – „Jestem właścicielką”. – „Pani kochana, zaraz pójdę…”. W końcu mama zrobiła segregację rzeczy i powiedziała: „Weź sobie, wszystkiego nie wyniosę”. Ale wzięła swetry jakieś, futra, jakieś srebra, jakieś pamiątkowe rzeczy, dokumenty z biurka ojca. Zrobiła toboły, bo i kołdry były, i koce jakieś na tym były. Potem mama się zastanawiała, jak z tymi tobołami wyjdzie. Miała szczęście, bo akurat, nie wiem, wyjrzała – opowiadała – patrzy, a tam jedzie jakiś taki wóz konny, który woził pieczywo, obudowany. Na koźle siedział starszy [żołnierz], Niemiec. Moja mama znała trochę niemiecki, zaczęła z nim rozmawiać. A w ogóle jak wyjeżdżała, to wzięła jakieś pół litra wódki ze sobą, poczęstowała go. On naturalnie wypił, zgodził się. Wszystko to załadowali do [wnętrza] wózka, mama siadła koło niego i sobie rozmawiali, śpiewali i coś takiego. Przejechali przez granicę [posterunek] i wyjechali aż do Pyr. No i tam dopiero mama wynajęła jakąś furmankę i pojechała. Przywiozła wszystko do Grodziska. Ale ponieważ tak się udała pierwsza [wyprawa], to już sobie mówi: „Jeszcze raz pojadę, ale – mówi – Maciek, chodź ze mną”. To był listopad. Jakiś plecak znowu pusty [zabrałem] i poszliśmy tam razem.
Nie, nie. To było tuż przed wyruszeniem do Rokotowa. Natomiast jeszcze z miejsca u kuzynów w Grodzisku. Tak że to było właśnie jeszcze wcześniej, bo ojciec do Rokotowa przyjechał jakoś w styczniu [1945 roku] czy pod koniec grudnia [1944 roku]. Mama pojechała wtedy do Pilicy, a myśmy przyjechali [do Rokotowa]. A wcześniej właśnie żeśmy takie eskapady bohaterskie zrobili i wyposażyliśmy się w swoje różne [rzeczy].
Wiązało się, naturalnie że Niemcy mogli to wykryć i nas rozstrzelać, że nielegalne. Bo był zakaz wkraczania. Żadne legitymowanie się, że było się mieszkańcem, że jest się właścicielem mieszkania – dla nich to nie był żaden argument.
Z harcerstwem połączyłem się dopiero w Dzierżoniowie, to był 1945 rok. I brat też. Zresztą ciekawostka, naszym drużynowym był Zbyszek Cybulski – aktor. On mieszkał razem ze swoim bratem [Antkiem] u nas w domu i myśmy znali doskonale jego brata i jego. Zbyszka odwiedzałem – w Gdańsku czy gdziekolwiek się znajdował. Byliśmy zaprzyjaźnieni. Natomiast wtedy on zorganizował drużynę znakomitą. Co niedziela do kościoła żeśmy szli ze sztandarami, z bębnami, czwórkami w mundurach – taka gwardia była, że jak przed wojną. Potem ZMP [zlikwidował]. Wszystko to się jakoś inaczej… Natomiast w domu była bardzo patriotyczna atmosfera, zawsze. Zawsze było wspominanie o naszych przodkach, o naszych działalnościach, o powstaniach. To urastało do symboli Polski, ci ludzie, którzy brali udział w tym, i nasi przodkowie również. Tak że to było wszystko razem bardzo [formujące]: „Uczcie się chłopcy, bo to jest właśnie wasza podstawa”. To jak gdyby naród bez historii. Ale to nie było powiedziane tak. W każdym razie miało to swój sens. To były czyny.
Tak. Mam okazję, bo mam jednego wnuka po mojej córce, który się bardzo interesuje tymi sprawami. Niestety mój brat Paweł zmarł pięć lat temu – bardzo żeśmy się przyjaźnili i bardzo mi go brakuje. Bo to był już jedyny… Jak się ma siedemdziesiąt osiem czy dziewięć lat prawie że, to się człowiek rozgląda i niemal zupełnie [wszystko się zmieniło]. Tak jak pamiętam, przyjeżdżałem do Warszawy w 1955–1956 roku, to miałem tu ciotkę, tu ciotkę, tutaj wujka – tych odwiedzałem, u tamtych kolację [jadłem]. Teraz? Pustka. Nie ma. Wszyscy są młodsi ode mnie. Też są starsi, bo mają po sześćdziesiąt pięć, osiem lat, a ja już jestem senior.
Tak. Chciałbym, żeby on… Mam dość dużą bibliotekę, szczególnie z okresu Powstania Warszawskiego. Chcę mu to wszystko przekazać, ale jak już będzie miał swoje mieszkanie. Natomiast teraz to tylko sygnałami go ciągle [informuję]. Zawsze chodzi razem z nami na cmentarz 1 sierpnia, bo tam mamy kwaterę, gdzie mój brat Witold [„Wojtas” leży]. Kontaktuję się czasami z jego kolegami, ale to bardzo rzadko, bo to coraz mniej ich jest. A największy przyjaciel to był właśnie Bronikowski. Zakrzewski, Żurkowski… Jak ktoś jest z 1924 roku czy 1922, to już ma sporo lat. Tak że już coraz mniej jest [ich odwiedzających] cmentarz, ale my jesteśmy.
Warszawa, 13 maja 2011 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Strumiłło