Maria Zofia Milewska
Przed wybuchem II wojny światowej byłam dzieckiem. Nazywam się Maria Zofia Milewska, jako że drugiego imienia też używam. Dla najbliższych jestem Zosia, nie Marysia. Z domu Kurnik. Do wojny ojciec pracował na lotnisku. Później już Niemcy zajęli, naturalnie, to Polacy byli niepotrzebni na Okęciu. Mama prowadziła gospodarstwo domowe. Nas było czworo dzieci i rodzice, czyli sześć osób. Miała co robić. Przed wojną chodziłam do szkoły na ulicy Zagórnej. Na tamte czasy, to była bardzo dobra szkoła. Pan kierownik Wójcik bardzo dbał o szkołę, mieliśmy nawet własny autobus, którym jeździliśmy na wycieczki. Miałam jedenaście lat, jak się zaczęła wojna.
- Jak pani zapamiętała 1 września 1939 roku?
Pewnie jak dzieci. Jak bomby zaczęły lecieć, to było okropne. Akurat koło nas nigdzie pierwszego dnia nie padły bomby, ale w ogóle przecież było słychać, jak lecą. Tak że dla dzieci to było przeżycie. Później człowiek się trochę przyzwyczaił. Jak Niemcy zbliżali się do Warszawy, to mama zabrała mnie i młodszą siostrę. Najstarsza siostra już była właściwie dorosła, dziesięć lat ode mnie starsza. Miałam jedenaście, to ona już dwadzieścia jeden. Zresztą było nawoływane, żeby cywile się z Warszawy wynosili, bo niebezpiecznie. Poszliśmy na wschód, tak jak wszyscy. Ale daleko żeśmy nie zaszli, chyba pod Garwolin. Naturalnie szło się na piechotę. Właściwie, jak żeśmy szli, to były przeżycia. Co chwilę samoloty nie tyle rzucały bomby, jak ostrzelały ludzi, którzy się tam gdziekolwiek [pokazali]. Tak że jak się słyszało, to wszyscy się chowali pod krzaczki, pod drzewa, żeby [nie rzucać się w oczy]. Jak tylko był ruch, to zaraz strzelali. Tak żeśmy pewnie z pięćdziesiąt kilometrów uszli. Naturalnie na noc się gdzieś zatrzymywaliśmy, w tej chwili nie pamiętam dokładnie. W jakiejś wsi żeśmy się zatrzymali i właściwie gospodyni, która nas na noc przyjęła, namówiła mamę, żeby nie szła dalej. Jej mąż był na wojnie, a miała dwoje małych dzieci. Mówi: „A, to i mnie będzie raźniej, a pani gdzie będzie się tułać z dziećmi?”. Tak moja mama tam została. Żeśmy były aż do momentu, kiedy żeśmy się dowiedzieli, że Warszawa już padła. Wtedy, naturalnie, był odwrót znów na Warszawę. Wróciliśmy do Warszawy. W międzyczasie ojciec i mój starszy brat też poszli. Starzyński nawoływał wtedy: „Mężczyźni mają wyjść z Warszawy!”. Nie wiem dokładnie, jak ten apel brzmiał, ale w każdym razie ojciec wyszedł. Siostra była cały czas w Warszawie. Powiedziała, że ona się nigdzie z Warszawy nie ruszy, i cały czas była w Warszawie.
- Gdzie chodziła pani do szkoły w czasie okupacji?
Chodziłam początkowo na Zagórną. Ponieważ to była bardzo ładna szkoła, dobrze wyposażona (i centralne ogrzewanie było, i ciepła woda), [to] Niemcy szkołę wyrzucili, a sami zajęli budynek. Tak że później nasza szkoła (to była szkoła powszechna, nie podstawowa) numer 29 w Warszawie się tułała, gdzie nas inne szkoły przyjęły, żeby lekcje mogły się odbywać. Tułając się, [uczyliśmy się] na Wilanowskiej, później na Czerniakowskiej w szkole – tak dobrnęłam do ukończenia szkoły powszechnej. Później zaczęłam szkołę średnią. Szkoły średnie, gimnazja były w ogóle [zakazane], nie było takich, tylko były szkoły zawodowe. Moja szkoła, której legitymację mam, to jest szkoła dla dziewcząt, [tylko] nie pamiętam dokładnie, jak ona brzmiała, w każdym razie tam żeśmy się uczyli wszystkiego, tylko nie historii na przykład. Historii nie było, geografii jako takiej też nie, tylko to, co było niezbędne, polski. Literatury nie było na przykład. Nie opracowywało się żadnych utworów literackich, tylko ortografię i gramatykę. To był polski. Naturalnie matematyka. Fizyki nie było, chemii nie było. Głównie nacisk był położony na gospodarstwo, gotowanie, sprzątanie, szycie – takie [zajęcia] dla dziewcząt, bo to była szkoła żeńska. W ogóle to była przemianowana szkoła Cecylii Platter, tak zwana platerówka.
- Czy pani starsza siostra miała kontakt z konspiracją?
Chyba tak. Było dziesięć lat różnicy między nami, ona mi się nie bardzo zwierzała, co robi. Już pracowała, mnie nie bardzo się zwierzała. Ale i stopień miała, i dużo rzeczy wiedziała, których ja, jako dziecko tylko mogłam podsłuchać. Ojca podczas okupacji właściwie nie było, bo go wywieźli na roboty do Niemiec. Tak że tylko mama musiała się nami opiekować. Jeszcze mój brat w 1939 roku zmarł. Dzięki temu, że był na tak zwanym wygnaniu (nazywali to „na rajzie”), to jak młody chłopak – co było, to zjadł, woda jaka była, to wypił. Naturalnie wrócili do Warszawy. Doszli do Bugu i się wrócili, bo tam już przecież byli Sowieci. Jak my wróciłyśmy (to był pewnie początek października), to brat już był chory. Naturalnie mama zaraz wezwała lekarza, ale niestety to była tak zwana krwawa dezynteria i zmarł w 1939 roku, zaraz jak tylko wrócił.
- Czy jest wydarzenie z lat okupacji, które utkwiło pani w pamięci?
Człowiek dużo miał takich. Właściwie my byliśmy już bardzo samodzielni. Z mamusią się nie chodziło, bo i do szkoły, i wszędzie sama młodzież chodziła. Tak że naturalnie zawsze widok Niemców już był postrachem. Poza tym, chodząc do szkoły średniej, chodziłam na tak zwane komplety, gdzie uczyliśmy się historii, geografii, historii starożytnej, łaciny. To, co się przerabia w gimnazjum, ale to wszystko były nielegalne lekcje; małe grupki nas, dziewcząt, bo to była szkoła żeńska. Naturalnie gdzieś jakieś pokoiki, klasy, bo nasza szkoła była na Moniuszki, a to nie był budynek wybudowany na szkołę. To był normalnie budynek mieszkalny. Mieszkania były duże, bo wielopokojowe. Ale lekcje, poza oficjalnymi, były zawsze w jakimś małym pokoiku, kuchence, naturalnie nauczyciel prowadził i to było w wielkiej konspiracji. Nie było dużych grup, tylko kilkuosobowe – grupa mogła mieć, góra, dziesięć osób. Nawet jak żeśmy z lekcji wychodzili, to żeśmy musieli wychodzić pojedynczo, żeby nie zwracać uwagi, że tam jest jakieś zgrupowanie.
- Jak pani pamięta 1 sierpnia 1944 roku?
Pierwszego sierpnia byłam na Szarej. Moja siostra tylko mamie powiedziała. Rano, jak wychodziła, to już wiedziała. Dała mamie pieniądze i mówi: „Mama, kup cukru, mąki – cokolwiek. Kup, żebyście mieli jakiś zapas”. Z żywnością wiadomo [jak było], to wszystko było kupowane właściwie nie w sklepach, tylko na czarnym rynku. W sklepie był tylko obrzydliwy chleb i marmolada z buraków. Mówi, żeby mama kupiła, bo nie wiadomo, co się wydarzy. Wiem tylko to. Jeszcze zanim siostra wyszła, to było wydarzenie, które też zapamiętałam. To było już po południu, siostra wybierała się, [mówiła], że już wychodzi. Z mamą omawiała jeszcze jakieś sprawy. Mieszkaliśmy na Szarej, okna wychodziły na ulicę Szarą. Jakaś strzelanina, już jakieś rozruchy. Siostra wyjrzała, ale mówi: „Niemcy biegają, ale – mówi – nic nie widzę”. Wyszła z mieszkania i poszła na tak zwany przygórek, czyli na ostanie piętro, bo później już był strych, gdzie się wieszało bieliznę. Było okienko z klatki schodowej. Zaczęła wyglądać, bo mówi: „Od Rozbrat, to ja więcej zobaczę”.
Było widać i Rozbrat, i Czerniakowską, bo nasz budynek był na środku Szarej. W prawo mieliśmy ulicę Czerniakowską, w lewo Rozbrat – szkoła dziennikarska, w której mieszkali Niemcy. Szkołę wyrzucili i niemieccy wojskowi tam byli. Poszła na przygórek i Niemcy ją tam dojrzeli. Naturalnie biegiem na górę. W ogóle myśleliśmy, że Niemcy ją prowadzą z tego strychu. Ale ona znała trochę niemiecki i zaczęła się [tłumaczyć], że ona tu mieszka i zaprowadziła. Mówi: „To ja was zaprowadzę, bo ja tu mieszkam. Tylko poszłam zobaczyć, bo właśnie jakieś strzały usłyszałam”. Zaczęła się gęsto tłumaczyć. Przyszli z nią do mieszkania, okazało się, że mieszka. Jeszcze nawet sąsiedzi potwierdzili, że ona tu mieszka, bo to był dosyć duży korytarz, było kilka mieszkań. Zaczęli rewizję robić po szufladach. Zapamiętałam tylko to, że siostra miała swoją szufladę, gdzie bieliznę, swoje drobiazgi [trzymała], a to była komoda, więc szuflada była dosyć duża. Niemiec zaczął przerzucać i znalazł zegarek, budzik w etui ze skóry. Zaczął oglądać zegarek, spodobał mu się, zamknął i wsadził do kieszeni. Mnie to utkwiło w pamięci. W każdym razie dla siostry dobrze się skończyło. Poszli sobie, ona odczekała, aż to się naturalnie troszkę uciszy i poszła. Później, właśnie o piątej już był alarm, już było Powstanie. Tak zapamiętałam pierwszy dzień Powstania.
- Czy w trakcie Powstania był kontakt z pani siostrą?
Nie. Raz jeden tylko siostra napisała list przez pocztę polową. Zresztą odpisałam jej i mój list jest w Muzeum. Odpisałam jej, że u nas wszystko w porządku, że list dostaliśmy i że jest wszystko w porządku. Jej list – niestety budynek się spalił i wszystko poszło z dymem. Właściwie Niemcy podpalili. W czasie Powstania byliśmy długi czas w domu. Cały sierpień i do połowy września w Warszawie. Już później w nasz budynek [uderzył pocisk]. Ponieważ most Poniatowskiego był
vis-à-vis, mieli dobry ostrzał na naszą dzielnicę. [Strzelili] z tak zwanej krowy. Były charakterystyczne odgłosy, jak już człowiek usłyszał dźwięk zgrzytu, to już wiedział, że tutaj coś niedobrego będzie. Nasz budynek był [trafiony], ale górne piętra były zwalone przez pociski. Mieszkaliśmy na drugim piętrze. Nasze mieszkanie było, naturalnie, porujnowane, zresztą myśmy w piwnicy właściwie mieszkali, bo nie było możliwości mieszkać [normalnie].
- Czy w czasie Powstania miała pani dostęp do prasy powstańczej?
Jakieś gazetki sąsiedzi przynosili, to tylko tyle.
- Czy były jakieś rozmowy na temat tego, co się dzieje?
Na pewno były, ale ja miałam szesnaście lat, a wyglądałam na dwanaście, trzynaście. Zawsze wyglądałam na mniej, jak miałam. Cały czas się mówiło tylko o Powstaniu.
- Czy był kontakt z Powstańcami?
Z Powstańcami był na okrągło. Na początku nawet i mama, i inne sąsiadki zupy gotowały. Naturalnie Powstańcy przecież stale się przemieszczali, to żeśmy ich trochę dożywiali. Jak była ugotowana zupa, to chociaż żeby talerz zupy zjedli. To było tak, że nasz numer był szósty, a w czwartym było przebite w piwnicy przejście z czwartego do szóstki. Z czwórki można było aż na Czerniakowską dostać się piwnicami. Właściwie ciąg był tylko do naszego budynku. Później następna posesja to był kościół mariawicki i tam już nie było [przejścia] piwnicami. To był kościół, budowla zupełnie odrębna. Tutaj wszystkie budynki do siebie przylegały, tak że my żeśmy stale mieli [kontakt]. [Powstańcy] opatrywali się, dokarmiali.
- Jakie relacje były między Powstańcami a ludnością cywilną?
Dobre były… My żeśmy jeszcze mieli o tyle dobrą [sytuację], że mieliśmy działki. To się nazywało zagonki. Było podwórko, a później teren, gdzie przed wojną ogrodnik hodował kwiaty. Za ogrodnikiem był olbrzymi plac. Olbrzymi, który się ciągnął od Rozbrat do Czerniakowskiej. Na placu co się dało, to każdy sobie kawałek wydzielił, skopał i sadziliśmy ziemniaki, pomidory, fasolę, marchewkę, pietruszkę. Dzięki temu można było cokolwiek ukopać i chociaż zupę ugotować. Ponieważ w szkole dziennikarskiej byli Niemcy (to było od Rozbrat), to oni z góry wspaniale widzieli cały ten teren. Tak że nie bardzo można było tam iść. Można było nie całkiem w nocy, ale jak już było ciemno i to na brzuchu. Właściwie my, dzieci tam chodziliśmy, nie dorośli. My tam czołgaliśmy się na brzuchu, żeby ukopać kartofli czy wyrwać parę marchewek, czy pomidorów zielonych, które później w szufladzie dopiero dojrzewały. Nie było gdzie kupować.
Były w domu zapasy. Mąka, marmolady – każdy sobie przygotowywał, tym bardziej gospodarstwa, [w których] były dzieci. To były właściwie mieszkania robotników. Każdy we własnym zakresie. Przede wszystkim zawsze były suchary w domu. To już weszło w krew nie tylko w Powstanie, to już było nawet wcześniej w czasie okupacji. Jak się kupiło lepszy chleb na czarnym rynku – nie ten, co dawali na kartki, bo na kartki chleb był obrzydliwy – to się suszyło w piecyku. Zawsze były poszyte ze ścierek woreczki i suchary zawsze musiały być w zapasie. Dzięki tym sucharom to i później, jeszcze w czasie Powstania, można było schrupać suchara i popić wodą. Później nie było można nawet już wody zagotować. Światła nie było, wody nie było. Wodę mieliśmy też dzięki temu, że ten ogrodnik miał wodę na pompę, miał nową studnię i mieliśmy wodę ze studni, bo przecież w kranach wody nie było i światła nie było. Jakiś czas [prąd] był dzięki temu, że Niemcy mieszkali w szkole dziennikarskiej. Następny budynek, róg Rozbrat i Szarej, to był piękny budynek wybudowany przed wojną i tam były duże, piękne mieszkania, bo wielopokojowe – nie po pokoiku z kuchnią. Naturalnie Niemcy większość ludzi stamtąd wyrzucili i zajęli dla swoich. To była tak zwana dzielnica niemiecka. W czasie okupacji u nas było światło. Można powiedzieć, że całą dobę, a inne dzielnice miały tylko pod wydziałem, od zmroku do którejś w nocy i wyłączali, był limit. U nas [był] dzięki temu, że nie mogli jednego domu odłączyć, a drugiego nie. Dlatego w czasie okupacji mieliśmy dwadzieścia cztery godziny światło. Jedno, co było na plus.
- Czy w czasie Powstania uczestniczyła pani w życiu religijnym?
Religijne życie my żeśmy mieli codziennie. Tam był ogródek, mieliśmy kapliczkę i żeśmy codziennie wieczorkiem [się modlili]. Nabożeństwa – ludzie sami [czytali] litanie, śpiewy religijne; bardzo często czytałam litanie, jako że miałam podobno dobrą dykcję. Takie było życie religijne, bo nigdzie nie było można się przedostać.
- Czy jest jakieś najlepsze wspomnienie z czasu Powstania?
Czy było takie? Nie wiem… Później, jak nasz budynek był bardzo ostrzelany z mostu, to przenieśliśmy się w stronę Wisły, czyli na Zagórną. Tam
vis-à-vis, gdzie była kiedyś moja szkoła. Tam były budynki mieszkalne. Ludzie mówili: „Ach, bo za Wisłą są już nasi, to może tam – mówili – jakimiś pontonami ludzi, cywilów przetransportują na drugi brzeg Wisły”. Niestety nic z tego nie było, a tam właściwie było jeszcze gorzej, bo tam nawet już i wody nie było. Okropne dla nas przeżycie, bo jak żyć bez wody. Był budynek właściwie nieskończony, tylko szkielet tego budynku. Piwnice były, ale nikt jeszcze tam nie mieszkał. Mężczyźni w piwnicy kopali studnie, żeby się dostać do wody.
Udało się na tyle, że wykopali jakieś błoto. To było coś gęstego, brunatnego. My żeśmy to pili. Brało się w butelkę, na butelkę szmatkę, chusteczkę i się sączyło przez szmatkę, żeby zwilżyć usta. Przecież to się nie nadawało [do picia]. Tam żeśmy byli dosyć krótko, ale z tydzień żeśmy koczowali. Później już Niemcy zajęli. Szkołę Powstańcy odbili, ale później znów ją, niestety, Niemcy zajęli. Jak kazali nam się stamtąd wynosić z piwnic, naturalnie od razu była segregacja. Młodych mężczyzn na bok od razu odsuwali. Nas pędzili (głównie to były kobiety z dziećmi) na boisko mojej szkoły. To był pierwszy zbiór ludności z tych domów. Później nas pognali w aleję Szucha. Żeśmy szli, była ulica od Górnośląskiej do Myśliwieckiej (znam te ulice na pamięć), nazywała się Wrońskiego. Tam mieszkali Japończycy, jako że to przecież sojusznicy Niemców. Tam było dla nas przyjemne uczucie. To były małe domki jednorodzinne, w każdym razie nie duże kamienice. Jak nas pędzili tą ulicą, to zanim te setki ludzi przeszło, to co jakiś czas robili przerwę, kazali się zatrzymać i na tej ulicy żeśmy stali. Japończycy, pewnie jak zobaczyli kobiety i tyle dzieci, wynieśli nam cały kocioł zaparzonej mięty. To było coś niesamowitego. Pamiętam smak tej mięty do dziś… Później, po południu Agrykolą pod górę aż w Aleje Szucha nas [przepędzili]. Tam znowu była segregacja. Stamtąd do obozu do Pruszkowa. Naturalnie pędzili nas do Dworca Zachodniego uliczkami przez Ochotę.
- Jak pani pamięta pobyt w Pruszkowie?
[Pobyt] w Pruszkowie okropnie pamiętam, bo tam było tyle ludzi, w barakach był taki smród, bo to i latryny, i załatwianie się, i mycie, tyle ludzi – to było nie do wytrzymania. Nawet w nocy trzeba było [tam siedzieć], bo oni nawet nie pozwolili [wychodzić] na zewnątrz. Bo tak [w dzień], to na tym terenie można było chodzić. Ale w nocy niestety trzeba było być w tych [halach], to nie były baraki. Tam były bocznice kolejowe, tak że były doły z szynami, gdzie wjeżdżały pociągi – olbrzymie hale. Właśnie te doły to był jeden ściek. Tam żeśmy byli bardzo krótko.
Z mamą i z młodszą siostrą. O tamtej żeśmy w ogóle nic nie wiedzieli i o ojcu też. Ojciec w międzyczasie, jak był chory, to go zwolnili z Niemiec i wrócił, ale później pracował na Woli. Od pierwszego dnia Powstania żeśmy z ojcem w ogóle nie mieli kontaktu. Zresztą do dzisiejszego dnia nie wiemy, co się stało. Pewnie zginął, bo tam była przecież rzeź Polaków. Pracował na placu Kercelego w dużym magazynie z porcelaną. Na pewno zginął, bo przecież tak to by się odezwał, szukał. My żeśmy szukali, bo po wojnie wszędzie, gdzie tylko było można, to się kartki rozwieszało, żeby jakiś kontakt [nawiązać]. Tak właśnie żeśmy siostrę odnaleźli. Rozwieszałam kartki, gdzie się dało, w Warszawie, szczególnie na Szarej, na miejscach, gdzie mieliśmy jakieś kontakty.
- Co się z panią stało, jak opuściła pani Pruszków?
Moja młodsza trzy lata siostra i ja byłyśmy drobne chudziny, dzięki temu i temu że nie wyglądałam na szesnaście lat (pomimo że miałam), nas nie wywieźli do Niemiec, tylko do Generalnej Guberni. Moje młodsze koleżanki z matkami wywieźli do Niemiec. Mama nie wiedziała, gdzie [jedziemy], tylko mówi: „Pierwszy pociąg, jaki będzie i się zmieścimy, to jedziemy, bo tutaj nie da się żyć, nie da się w ogóle oddychać”.
Trafiliśmy w Kieleckie, pierwsza stacja za Skarżyskiem – Suchedniów. W Suchedniowie stanęli na bocznicy i powiedzieli:
Raus! „Wychodźcie, idźcie sobie, gdzie chcecie”. Już żeśmy nie mieli kontaktu z Niemcami, chyba że gdzieś po drodze. Już nas nie pilnowali ani nic, tylko każdy szedł na własną rękę, gdzie kto chciał. Naturalnie w Suchedniowie ludzie miejscowi opiekowali się. Zawsze w szkołach naszykowali jakieś jedzenie – trzeba przyznać, że bardzo to zawsze było zorganizowane. Byliśmy jednym z pierwszych transportów. Ponieważ warszawskich ludzi w Suchedniowie też było dużo, to mama mówi: „Nie, my pójdziemy dalej, pójdziemy gdzieś na wieś”. Tak żeśmy szli, szli, aż żeśmy trafili do jakiejś wsi pod Bodzentyn, piętnaście kilometrów od Suchedniowa. Mama chciała jak najdalej, bo mówiła, że zawsze na wsi jest łatwiej się wyżywić. Zresztą moja mama nigdy nie bała się żadnej pracy i zaraz sobie pracę znalazła.
- Do kiedy panie przebywały na wsi?
Aż do skończenia wojny. W każdym razie, jak żeśmy się dowiedzieli, że Niemców już nie ma w Warszawie, że Warszawa jest wyzwolona, to mówimy: „No to teraz już w stronę Warszawy się przemieszczamy”. I był odwrót. To też było trochę nie po drodze. Dotarłyśmy do Skarżyska, to duża stacja, pociągi jeżdżą w różne kierunki, ale akurat nie było pociągu, który jechał w stronę Warszawy, czyli Radom–Warszawa. Był pociąg sanitarny, gdzie ruscy wieźli z frontu rannych. Jechał na Rozwadów. Jak na Rozwadów, to musiał jechać przez Sandomierz, a że moja mama z Sandomierza i miała tam brata, to mówi: „To my jedziemy do Sandomierza”, ponieważ był taki pociąg. Weszłyśmy po schodkach do takiej budki na końcu, bo to były pociągi towarowe, tylko że tam chorych, rannych wieźli do Rosji. Była jedna budka, to było małe – jak weszłyśmy trzy, to było już zajęte pomieszczenie. Pociąg ruszył i tak żeśmy jechali. Tylko że w nocy było bardzo zimno. Ale siedzieliśmy. W nocy, nie pamiętam na jakiej stacji (bo też się zatrzymywali i wodę brali, robili jakieś przemieszczenia z rannymi), starszy sanitariusz przyszedł i zaczął z mamą rozmawiać. Mama znała rosyjski, bo była kilka lat jeszcze za czasów okupacyjnych, czyli rozbiorowych, w Rosji. Zaczęła z nim rozmawiać po rosyjsku.
Później, jak już noc się zrobiła, to samym kobietom właściwie było niebezpiecznie. Wojskowi, co pilnowali tego transportu (obsługa była wojskowych), to były i gwałty i tak dalej. Ten sanitar, starszy facet mamę namówił: „Pani,
pajdzi siuda tutaj do środka z tymi dziećmi”. Mama w pierwszej chwili nie bardzo wiedziała, czy ma się zgodzić, czy nie, ale później mówi: „Chyba Pan Bóg go tutaj przysłał”. Bo się okazało, że w nocy się tam zrobiło bardzo niebezpiecznie, a tam chociaż było dobrze, bo było ciepło. Mieli kozę, palili, herbatę, czaj [zaparzali]. Czajem nas poczęstowali nawet. Siedzieliśmy sobie na podłodze na swoich tłumoczkach i tak żeśmy do Sandomierza dojechali. W Sandomierzu był brat mojej mamy, to już mama wiedziała. Jak się tylko pociąg koło Sandomierza zatrzymał, nawet nie wjeżdżając, bo widocznie nie miał wjazdu, to mama mówi: „Wiesz co, to my se już dojdziemy dalej”. Do Sandomierza żeśmy doszły. Naturalnie poszłyśmy do rodziny mamy.
- Długo panie były w Sandomierzu?
Nie, tam też byłyśmy niedługo, bo mamy brat w międzyczasie zmarł, była tylko mamy bratowa i rodzina, czyli mamy bracia cioteczni, trzech braci ciotecznych.
- Kiedy pani wróciła do Warszawy?
Z Sandomierza przyjechaliśmy do Warszawy, bo mama mówi: „No nie, ja muszę zobaczyć, co się w Warszawie [dzieje]”. Jakoś znów pociągami, a nie było jeszcze normalnych pociągów osobowych, dostaliśmy się do Warszawy. Nasz dom był spalony, bo okazało się, że wszystkim, którzy byli w piwnicach, kazali się wynieść, podpalili, benzyną podlali, granaty do piwnic wpuścili i wszystko poszło z dymem, co jeszcze zostało. Nawet do tego stopnia, że w piwnicy spaliła się żywcem niepełnosprawna sąsiadka z pierwszego piętra, [to byli] państwo Karbowniczkowie. Miał chorą żonę i chorą córkę, obie były niechodzące. Wyniósł żonę, pomogli mu mężczyźni, wynieśli, chciał wrócić po córkę i już go Niemcy nie wpuścili, tylko podpalili. Poszliśmy do piwnicy, wszystko było wypalone. Mama była zawsze przezorna i jakieś rzeczy do ubrania zakopała w naszej piwnicy. Wygrzebała dołek i schowała ubrania, przysypała ziemią. Niestety nic nie było. Czy się spaliło, czy inni [zabrali]? Było pokopane. Ale żeśmy [widzieli] spalone kości, bo to było akurat przy naszej piwnicy. Dziewczyna siedziała na swoim wózku i się żywcem spaliła. Później się dowiedzieliśmy od innych sąsiadów, że ona tam właśnie [zginęła], nie pozwolili mu Niemcy wrócić po nią i ona się tam żywcem spaliła.
Tak że mamy takie przeżycia, że moja mama chodziła tylko i chciała się coś dowiedzieć o mężu i o córce. Naturalnie niczego się nie dowiedzieliśmy, porozwieszaliśmy tylko kartki, gdzie się dało. Mama mówi: „Nie no, tu, w Warszawie, jak tu żyć? Co tu robić?”. Wojna jeszcze trwała, jeszcze nie było całkiem wyzwolone. Mama zdecydowała, że jedziemy z powrotem do Suchedniowa. Pojechaliśmy do Suchedniowa i tam utknęliśmy. Bo w Suchedniowie mama mówi: „No, naturalnie ja tam coś będę robić i z czegoś będziemy żyć”. Jako że Polacy zawsze są zaradni, to za handel żeśmy się wzięły i bułkami handlowałyśmy, i się z tego żyło. Mieszkanie mama wynajęła i handlowałyśmy bułkami, czekałyśmy, bo do Warszawy dałyśmy znać do znajomych, że my tu i tu jesteśmy. Daliśmy adres do Sandomierza. Właśnie w ten sposób, będąc jeszcze w Suchedniowie, żeśmy się dowiedzieli, że siostra przeżyła Powstanie i że jest w Niemczech.
- Kiedy udało się skontaktować z siostrą?
Najpierw była w Niemczech, w redakcji polskiej pracowała, to były wiadomości polskie, nie pamiętam, jaka miejscowość. W każdym razie była najpierw w Niemczech, później się wyniosła do Anglii, to już kontakt był, bo ona napisała do Sandomierza. Z Sandomierza my z kolei napisaliśmy, że jesteśmy w Suchedniowie, adres taki i taki. Oni nam przysłali [informację], że Kazia jest, żyje w Niemczech i przysłali nam list. To był pierwszy kontakt z siostrą.
- Czy chciałaby pani coś jeszcze opowiedzieć o samym Powstaniu?
Z grubsza tak to wyglądało.
Warszawa, 6 czerwca 2011 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Berbecka